The words you are searching are inside this book. To get more targeted content, please make full-text search by clicking here.
Discover the best professional documents and content resources in AnyFlip Document Base.
Search
Published by Biblioteka Szkolna, 2020-09-17 12:39:05

Atramentowe serce

Spis treści

Okładka
1. Nocny gość
2. Tajemnice
3. Na południe
4. Dom pełen książek
5. Zwykły obrazek
6. Ogień i gwiazdy
7. Co kryje noc
8. Samotność
9. Fatalna zamiana
10. Jaskinia lwa
11. Tchórz
12. Jeszcze dalej na południe
13. Wioska Capricorna
14. Wypełnione zlecenie
15. Szczęście w nieszczęściu
16. Pamiętny dzień
17. Zdradzony zdrajca
18. Czarodziejski Język
19. Niepewna przyszłość
20. Węże i ciernie
21. Basta
22. Bezpieczni
23. Noc pełna snów
24. Fenoglio
25. Złe zakończenie
26. Ciarki i przeczucie
27. Pomysł
28. W domu
29. Dobre miejsce na pobyt
30. Gadatliwy Pippo
31. Ukryci wśród wzgórz
32. Znowu w niewoli

33. Służąca Capricorna
34. Tajemnice Capricorna
35. Różne cele
36. W domu Capricorna
37. Lekkomyślność
38. Ciche słowa
39. Kara dla zdrajców
40. Czarny rumak nocy
41. Farid
42. Puszysty stwór na gzymsie
43. Mroczne miejsce
44. Opowieść Farida
45. Kłamstwa na użytek Basty
46. Nocna pobudka
47. Samotność
48. Sroka
49. Duma Basty i przebiegłość Smolipalucha
50. Elinor ma pecha
51. W opałach
52. Krucha istotka
53. Właściwe słowa
54. Ogień
55. Zdrada, gadatliwość i głupota
56. Cień
57. To tylko opuszczona wioska
58. Tęsknota
59. Powrót do domu

1. Nocny gość

Księżycowy blask odbija się w oku konika na biegunach i w oku myszki, kiedy Tolly wyjął ją spod
poduszki, aby obejrzeć. Zegar tykał i zdawało mu się, że pośród ciszy nocnej słyszy tupot małych
bosych stopek po podłodze, potem chichot i szepty i coś jakby odgłos przewracania kart dużej księgi.

Lucy M. Boston,
Dzieci z Green Knowe




Tamtej nocy padał deszcz – drobny, szemrzący deszcz. Jeszcze wiele lat
później wystarczyło, że Meggie zamknęła oczy, a znów go słyszała, jakby
ktoś stukał w szybę delikatnymi paluszkami. Gdzieś w ciemności ujadał pies
i Meggie przewracała się z boku na bok, nie mogąc zasnąć.

Twarda okładka uwierała ją w ucho, jakby ukryta pod poduszką książka chciała
zwabić Meggie z powrotem pomiędzy zadrukowane kartki.

– Oho, musi ci być bardzo wygodnie z tym kanciastym, twardym przedmiotem
pod głową – śmiał się ojciec, gdy po raz pierwszy znalazł książkę pod jej
poduszką. – Przyznaj się, że w nocy szepcze ci do ucha swoją opowieść.

– Owszem! Ale to działa tylko u dzieci – odcięła się Meggie, a Mo uszczypnął
ją w nos.

Mo. Meggie nigdy nie nazywała ojca inaczej.
Tamtej nocy – nocy, od której wszystko się zaczęło i która tak wiele zmieniła
raz na zawsze – Meggie jak zwykle miała pod poduszką jedną ze swych
ulubionych książek. Nie mogąc usnąć, usiadła, przetarła zmęczone oczy
i wyciągnęła książkę. Kiedy ją otworzyła, strony zaszeleściły obiecująco.
Meggie uważała, że ten pierwszy szept kartek jest za każdym razem inny
w zależności od tego, czy już wie, co książka jej opowie, czy też jeszcze nie. Ale
najpierw musiała zapalić światło. W szufladzie nocnego stolika miała schowane
zapałki. Mo zabronił jej palić świece w nocy. Mo nie lubił ognia. „Ogień pożera
książki” – powtarzał. Ale w końcu Meggie ma dwanaście lat i chyba potrafi
upilnować parę płomyków. Uwielbiała czytać przy zapalonych świecach.
Na parapecie stały trzy lampki i trzy świeczniki. Właśnie zbliżyła zapaloną
zapałkę do pierwszego z brzegu knota, gdy usłyszała na zewnątrz kroki.
Przerażona zdmuchnęła zapałkę – jakże dokładnie przypominała to sobie
po latach! – i klęcząc na łóżku, zerknęła przez mokrą od deszczu szybę.
I wtedy go zobaczyła.

Ciemność poszarzała od deszczu, a obcy na jej tle był zaledwie cieniem.
W mroku widziała wyraźnie tylko jego twarz. Do mokrego czoła kleiły się
włosy, deszcz spływał po nim strugami, ale on nie zwracał na to uwagi. Stał
nieruchomo, obejmując piersi skrzyżowanymi ramionami, jakby w ten sposób
próbował się ogrzać. Stojąc tak, wpatrywał się w ich dom.

„Muszę obudzić Mo!” – pomyślała Meggie.
Jednak nie ruszyła się z miejsca. Serce waliło jej jak młotem. Gapiła się w noc,
jakby obcy zaraził ją swoim bezruchem. Nagle odwrócił głowę i Meggie wydało
się, że patrzy jej prosto w oczy. Błyskawicznie zsunęła się z łóżka, zrzucając
na podłogę otwartą książkę. Boso wybiegła na ciemny korytarz.
W starym domu panował chłód, choć był już koniec maja. W pokoju Mo paliło
się jeszcze światło. Często czytał do późna w nocy. Meggie odziedziczyła
po nim miłość do książek. Kiedy obudzona ze złego snu szukała u ojca
schronienia, nic nie działało na nią tak kojąco jak spokojny oddech Mo tuż obok
i cichy szmer przewracanych kartek. Nic nie było w stanie tak szybko
przepłoszyć złych snów jak szelest zadrukowanego papieru.
Postać za oknem nie była jednak snem.
Książka, którą tamtej nocy czytał Mo, miała bladoniebieską płócienną oprawę.
To także przypominała sobie później Meggie. Pamięć przechowuje nic
nieznaczące drobiazgi!
– Mo, na podwórku ktoś jest!
Ojciec podniósł głowę, patrząc na nią nieprzytomnie, jak zawsze, gdy
przerywała mu czytanie. Potrzebował czasu, by powrócić z innego świata,
z labiryntu liter.
– Ktoś jest? Jesteś pewna?
– Tak. Gapi się na nasz dom. Mo odłożył książkę.
– Coś ty czytała przed snem, Meggie? Czyżby Dr. Jekylla i Mr. Hyde’a?
– Proszę cię, Mo, chodź szybko! – zawołała Meggie, marszcząc czoło.
Nie uwierzył jej, ale za nią poszedł. Meggie ciągnęła go za sobą tak
gwałtownie, że uderzył boleśnie palcami bosych stóp o stertę książek. Bo o cóż
innego? W całym domu leżały na podłodze piramidy książek. Książki nie tylko
stały na regałach, jak u innych ludzi, ale walały się pod stołami, krzesłami,
w rogach pomieszczeń. Były w kuchni i w toalecie, na telewizorze i w szafach
ubraniowych – małe sterty, duże sterty, książki grube, cienkie, stare, nowe...
Czekały na Meggie na stole przy śniadaniu – kusząc otwartymi stronami,
w słotne dni przepędzały nudę, a czasem można się było o nie potknąć.
– On tam stoi – szeptała Meggie, ciągnąc Mo do swojego pokoju.

– Czy ma owłosioną twarz? Jeśli tak, może to być wilkołak.
– Przestań!
Meggie spojrzała na niego surowo, choć żarty Mo umniejszały jej lęk. Już
prawie sama nie wierzyła w tę postać na deszczu... dopóki nie podeszła do okna.
– Tam! Widzisz go? – szepnęła.
Mo w milczeniu patrzył przez okno ociekające deszczem.
– A przysięgałeś, że do nas nigdy nie przyjdzie włamywacz, bo tu nie ma co
kraść – szepnęła Meggie.
– To nie jest włamywacz – odparł Mo, ale kiedy odwrócił się od okna, minę
miał tak poważną, że Meggie poczuła jeszcze szybsze bicie serca. – Idź do łóżka
– powiedział. – Ten pan przyszedł do mnie.
I wyszedł z pokoju, zanim Meggie zdążyła zapytać, co to, na miłość boską,
za wizyta w środku nocy. Przejęta do żywego pobiegła za ojcem. Na korytarzu
usłyszała, jak Mo zdejmuje łańcuch przy drzwiach wejściowych, a gdy znalazła
się w sieni, ujrzała ojca stojącego w otwartych drzwiach.
Do środka wdarła się noc – ciemna i wilgotna. Szum deszczu nasilił się
złowieszczo.
– Smolipaluch! – Krzyknął Mo w ciemność. – Czy to ty? – Smolipaluch? Co to
za nazwisko? Meggie nie przypominała sobie, by je kiedykolwiek słyszała.
Mimo to brzmiało jakoś swojsko jak odległe wspomnienie, niemogące się
przyoblec w realny kształt.
Przez chwilę na dworze panowała cisza. Tylko deszcz bębnił, mruczał i szeptał,
jakby noc przemówiła ludzkim głosem. Ale potem usłyszeli kroki zbliżające się
do domu i z ciemności wyłonił się mężczyzna, którego dostrzegli na podwórku.
Długi płaszcz zmoczony deszczem oblepiał mu nogi, a kiedy obcy wszedł
w krąg światła wylewającego się z sieni, Meggie zdawało się, że widzi mały,
włochaty, węszący pyszczek – na ułamek sekundy wysunął się z plecaka, który
niósł mężczyzna, i natychmiast znów się schował.
Smolipaluch otarł rękawem mokrą twarz i wyciągnął rękę do Mo.
– Jak się masz, Czarodziejski Języku? – Powiedział. – Dawno się nie
widzieliśmy!
– Dawno – powtórzył Mo, z wahaniem ściskając wyciągniętą dłoń
Smolipalucha i patrząc gdzieś obok, jakby się spodziewał, że z mroku wychynie
jeszcze inna postać. – Wejdź, bo się w końcu przeziębisz. Meggie twierdzi, że
już od kilku chwil sterczysz tu na deszczu.
– Meggie? No tak, oczywiście.
Pozwolił się wciągnąć do sieni, po czym zaczął tak dokładnie lustrować

dziewczynkę wzrokiem, że z zakłopotania nie wiedziała gdzie oczy podziać.
W końcu też zaczęła mu się przyglądać.

– Urosła.
– Pamiętasz ją?
– Jasne.
Meggie uderzyło, że Mo dwa razy przekręcił klucz w zamku.
– Ile ona ma teraz lat? – Spytał Smolipaluch, uśmiechając się do niej.
Był to dziwny uśmiech. Meggie nie umiała powiedzieć, czy wyrażał drwinę,
protekcjonalność, czy po prostu zakłopotanie. Nie odwzajemniła uśmiechu.
– Dwanaście – odparł Mo.
– Dwanaście? No, proszę.
Smolipaluch odgarnął z czoła ociekające deszczem włosy, które sięgały
mu prawie do ramion. Meggie była ciekawa, jaki mają kolor, kiedy są suche.
Zarost okalający jego wąskie wargi był rudawy jak futro bezpańskiej kotki,
której Meggie czasem stawiała przed drzwiami miseczkę z mlekiem.
Na policzkach sterczały podobnego koloru rzadkie włoski jak pierwszy zarost
młodzieńca. Nic dziwnego, że nie zakrywały blizn – trzech podłużnych bladych
szram. Z powodu tych blizn twarz Smolipalucha wyglądała tak, jakby kiedyś
popękała i ktoś ją skleił na nowo.
– Dwanaście – powtórzył. – Oczywiście. Wtedy miała... trzy lata, jeśli się nie
mylę.
Mo skinął głową.
– Chodź, dam ci coś do przebrania – powiedział, ciągnąc gościa z taką
niecierpliwością, jakby nagle zapragnął ukryć go przed Meggie. – A ty – rzucił
jej przez ramię – ty idziesz spać.
I zamknął drzwi do swojej pracowni.
Meggie nadal stała w miejscu, pocierając zmarznięte stopy o łydki. Ty idziesz
spać! Zdarzało się, że Mo rzucał ją na łóżko jak worek orzechów, kiedy robiło
się późno. Czasem po kolacji ścigał ją po całym domu, aż w końcu, krztusząc się
ze śmiechu, uciekała do swojego pokoju. A czasem był tak zmęczony, że
wyciągał się na kanapie, a ona parzyła mu kawę, zanim położyła się spać. Ale
nigdy jeszcze nie posłał jej do łóżka w taki sposób, jak to uczynił przed chwilą.
Jej sercem targnął lęk i owładnęło nią dziwne przeczucie, że wraz z tym
nieznajomym, którego nazwisko brzmiało tak dziwnie i tak swojsko zarazem,
w jej życiu pojawiło się zagrożenie. Nagle pożałowała – gwałtowność tego
uczucia ją przeraziła – że zawołała Mo, zamiast zostawić tamtego na dworze
i niechby go deszcz zmył z powierzchni ziemi.

Podskoczyła ze strachu, gdy drzwi do pracowni Mo ponownie się otworzyły.
– Jeszcze tu jesteś? – Zapytał Mo. – Idź do łóżka, Meggie. Zmykaj!
U nasady czoła miał tę charakterystyczną zmarszczkę, która pojawiała się tylko
wtedy, gdy się naprawdę czymś bardzo martwił, i patrzył na nią tak, jakby była
powietrzem, jakby myślami był zupełnie gdzie indziej. Złe przeczucie w sercu
Meggie rosło, rozpościerając czarne skrzydła lęku.
– Każ mu odejść, Mo! – Błagała, gdy ojciec popychał ją w kierunku pokoju. –
Proszę! Niech sobie idzie. Nie lubię go.
– Kiedy się obudzisz jutro rano, już go tu nie będzie – powiedział Mo,
opierając się o framugę drzwi. – Słowo honoru.
– Słowo honoru? Bez skrzyżowanych palców? – Meggie patrzyła mu prosto
w oczy.
Zawsze wiedziała, kiedy Mo kłamał, choćby nie wiadomo jak starał się
to przed nią ukryć.
– Bez skrzyżowanych palców – odparł, podnosząc na dowód obie dłonie.
Wychodząc, zamknął za sobą drzwi, choć wiedział, że ona tego nie cierpi.
Meggie przycisnęła ucho do drzwi. Usłyszała brzęk naczyń kuchennych. Aha,
lisia bródka dostaje gorącej herbaty na rozgrzewkę.
„Mam nadzieję, że się nabawi zapalenia płuc” – pomyślała.
Nie musiałby przecież zaraz umrzeć tak jak matka jej nauczycielki
angielskiego. Rozległ się gwizd czajnika, a po chwili usłyszała, jak Mo wraca
do pracowni, podzwaniając filiżankami na tacy.
Kiedy zamknął za sobą drzwi, odczekała jeszcze kilka sekund, choć przyszło
jej to z najwyższym trudem, po czym wyśliznęła się na korytarz.
Na drzwiach do pracowni Mo wisiała mała blaszana tabliczka. Meggie znała
na pamięć wyryte na niej słowa. Na tych staromodnych spiczastych literach
uczyła się czytać:

„Niektórych książek wystarczy skosztować,
inne się połyka,

a tylko nieliczne trzeba przeżuć
i strawić do końca.”

Dawno temu, kiedy jeszcze musiała wdrapywać się na skrzynkę,
by odcyfrować ten napis, myślała, że chodzi o dosłowne przeżuwanie,
i zastanawiała się, dlaczego Mo powiesił sobie na drzwiach słowa kogoś, kto
profanuje książki.

Teraz już wiedziała, co to znaczy, ale dzisiejszej nocy nie interesowały jej
słowa pisane. Dzisiejszej nocy chciała rozumieć słowa mówione – ciche, ledwie

słyszalne słowa, jakie szeptem wymieniali za drzwiami obaj mężczyźni.
– Nie lekceważ go! – Usłyszała Smolipalucha.
Jego głos brzmiał zupełnie inaczej niż głos Mo. Nikt nie mówił tak jak jej

ojciec. Mo tym swoim głosem potrafił wyczarowywać żywe obrazy.
– Zrobi wszystko, żeby ją dostać! – Odezwał się znowu Smolipaluch. – I wierz

mi, jeśli mówię: „wszystko”, to znaczy wszystko.
– Nigdy mu jej nie oddam! – To był głos Mo.
– Tak czy inaczej ją dostanie! Mówię ci, są na twoim tropie.
– Nie pierwszy raz. Jak dotąd zawsze udawało mi się ich zgubić.
– Naprawdę? I myślisz, że długo tak możesz? A co z twoją córeczką? Myślisz,

że jej się podobają te ciągłe przenosiny z miejsca na miejsce? Uwierz mi, wiem,
o czym mówię.

Za drzwiami zapadła cisza. Meggie wstrzymała oddech w obawie, że tamci
dwaj mogą ją usłyszeć.

Potem znów odezwał się ojciec. Mówił wolno, jakby jego język z trudem
formował słowa:

– Więc co... powinienem zrobić twoim zdaniem?
– Jedź ze mną. Zaprowadzę cię do nich!
Brzęk filiżanki. Uderzenie łyżeczki o porcelanę. Jak głośne potrafią być
w ciszy najlżejsze dźwięki.
– Wiesz, że Capricorn docenia twój talent. Na pewno by się ucieszył, gdybyś
mu ją sam przywiózł. Ten nowy, którego wynalazł na twoje miejsce, to straszny
partacz.
Capricorn. Jeszcze jedno dziwne nazwisko. Smolipaluch wyrzucił je z siebie,
jakby się obawiał, że wypali mu ono język.
Meggie poruszyła zgrabiałymi palcami u nóg. Zmarzł jej już nawet nos, a w
dodatku niewiele rozumiała z rozmowy obu mężczyzn, choć starała się
zapamiętać każde słowo. W pracowni znowu zapadła cisza.
– No, nie wiem... – Powiedział w końcu Mo. Głos miał tak zmęczony, że
Meggie serce ścisnęło się z żalu. – Muszę się zastanowić. Jak sądzisz, kiedy jego
ludzie mogą tu być?
– W każdej chwili!
Te słowa padły ciężko jak kamień.
– W każdej chwili – powtórzył Mo. – No dobrze. W takim razie zdecyduję się
do jutra. Masz gdzie spać?
– O, z tym nie ma kłopotu – odparł Smolipaluch. – Zdążyłem się już
przyzwyczaić, chociaż ciągle jeszcze wszystko jest dla mnie za szybkie. –

Roześmiał się ponuro. – Ale chciałbym wiedzieć, co postanowiłeś. Mogę przyjść
jutro? Tak koło południa?

– Oczywiście. O wpół do drugiej odbieram Meggie ze szkoły. Wtedy możesz
przyjść.

Meggie usłyszała odsuwanie krzesła. Rzuciła się do swego pokoju. Kiedy
otwierały się drzwi do pracowni, ona akurat zamykała swoje. Leżała w łóżku
z kołdrą podciągniętą pod samą brodę i nasłuchiwała, jak ojciec żegna się
ze Smolipaluchem.

– Jeszcze raz dziękuję za ostrzeżenie – usłyszała jego głos.
A potem oddalające się kroki Smolipalucha – powolne, ociągające się, jakby
nie mógł się zdecydować, czy odejść, jakby nie powiedział jeszcze wszystkiego,
co zamierzał.
Ale w końcu poszedł sobie i tylko deszcz wciąż stukał drobnymi palcami
w okna pokoju Meggie.
Kiedy Mo zajrzał do niej, szybko zamknęła oczy, próbując oddychać tak wolno
i miarowo jak ktoś pogrążony w głębokim, niewinnym śnie.
Ale Mo nie był głupi. Czasem był przerażająco mądry.
– Meggie, pokaż stopę – powiedział.
Niechętnie wytknęła spod kołdry wciąż jeszcze lodowatą stopę, wsuwając ją
w ciepłe dłonie Mo.
– Wiedziałem – powiedział. – Szpiegowałaś. Czy chociaż raz mogłabyś zrobić
to, o co cię proszę?
Wzdychając, schował jej stopę pod rozkosznie ciepłą kołdrę. Potem usiadł
na łóżku, przejechał dłonią po zmęczonej twarzy i spojrzał przez okno. Jego
włosy były czarne jak futerko kreta. Natomiast Meggie była blondynką tak jak
jej matka, którą znała tylko z kilku wyblakłych zdjęć.
„Ciesz się, że jesteś bardziej podobna do niej niż do mnie – powtarzał jej Mo. –
Moja głowa wyglądałaby fatalnie na dziewczęcej szyi”.
Meggie jednak wolałaby być podobna do niego. Nie było na świecie twarzy,
którą by bardziej kochała.
– I tak nie zrozumiałam nic z tego, co mówiliście – wymamrotała.
– To dobrze.
Mo patrzył w okno, jakby Smolipaluch wciąż jeszcze sterczał na podwórku.
Potem wstał i idąc do drzwi, powiedział:
– Spróbuj teraz zasnąć.
Ale Meggie nie chciała spać.
– Smolipaluch! Co to w ogóle za nazwisko?! – Wybuchnęła. – I dlaczego

on cię nazywa Czarodziejskim Językiem?
Mo nic nie odpowiedział.
– A ten, co ciebie szuka... słyszałam, jak Smolipaluch to mówił... ten

Capricorn. Kto to taki?
– Ktoś, kogo nie powinnaś znać – uciął ojciec, odwracając się w drzwiach. –

Wydawało mi się, że nic nie zrozumiałaś? Dobranoc, Meggie.
Tym razem zostawił drzwi otwarte. Światło z korytarza padało na łóżko,

mieszając się z czernią nocy sączącą się przez okno.
Meggie leżała, czekając, aż ciemność zniknie i zabierze ze sobą poczucie

czającego się nieszczęścia.
Dopiero o wiele później zrozumiała, że nieszczęście nie zrodziło się tamtej

nocy. Ono tylko wtedy cichaczem powróciło.

2. Tajemnice

– Co robią te dzieci, skoro nie mają książeczek z historyjkami? – Zapytał Naftali, a Reb Zebulun
odparł:

– Jakoś sobie radzą. Książeczki z opowieściami to nie chleb, można bez nich żyć.
– Ja bym nie umiał – stwierdził Naftali.

Isaac Bashevis Singer,
Naftali gawędziarz i jego koń Sus – Opowiadania




Gdy Meggie się obudziła, zaczynało dopiero świtać. Noc pobladła nad
polami, jakby deszcz spłukał rąbek jej ciemnej szaty. Budzik wskazywał
za kilka minut piątą. Meggie właśnie zamierzała odwrócić się na drugi bok,
by spać dalej, gdy poczuła, że ktoś jest w pokoju. Usiadła przerażona i zobaczyła
Mo stojącego przed otwartą szafą z jej ubraniami.

– Dzień dobry! – Powiedział, wkładając do walizki jej ulubiony sweterek. –
Przykro mi, wiem, że jest bardzo wcześnie, ale musimy wyjechać. Chcesz kakao
na śniadanie?

Meggie zaspana kiwnęła głową. Na dworze ptaki świergotały tak zawzięcie,
jakby już od dawna nie spały.

Mo wrzucił do walizki jeszcze dwie pary spodni, po czym zamknął ją
i podniósłszy, ruszył ku drzwiom.

– Włóż coś ciepłego, na dworze jest chłodno – dodał, wychodząc.
– Dokąd wyjeżdżamy? – Spytała Meggie, ale ojca już nie było w pokoju.
Zdezorientowana spojrzała w okno. Nie zdziwiłaby się, gdyby zobaczyła
Smolipalucha, ale na podwórku tylko samotny kos podskakiwał na mokrych
od deszczu kamieniach. Meggie włożyła spodnie i jeszcze zaspana poszła
do kuchni. W korytarzu stały dwie walizki, torba podróżna i skrzynka
z narzędziami Mo. Ojciec siedział w kuchni przy stole i smarował bułki.
Prowiant na drogę. Gdy weszła, podniósł głowę i uśmiechnął się, ale Meggie
widziała, że jest zmartwiony.
– Nie możemy wyjechać, Mo! – Powiedziała. – Dopiero za tydzień zaczynają
się wakacje!
– No to co? W końcu nie po raz pierwszy muszę wyjechać z powodu zlecenia,
kiedy ty masz jeszcze szkołę.
Miał rację. Zdarzało się to nawet dość często, kiedy jakiś antykwariusz,

kolekcjoner książek czy bibliotekarz potrzebował introligatora i Mo otrzymywał
zlecenie na oczyszczenie paru wartościowych tomów z pleśni i kurzu lub
sporządzenie dla nich nowej szaty. Meggie uważała, że określenie „introligator”
niezbyt trafnie oddaje charakter pracy Mo, i dlatego przed kilku laty powiesiła
na jego drzwiach do pracowni tabliczkę z napisem: Mortimer Folchart, lekarz
książek. A ten lekarz nigdy nie jeździł do pacjentów bez swojej córeczki. Tak
było zawsze i tak już pozostanie, cokolwiek by o tym sądzili nauczyciele
Meggie.

– Może ospa wietrzna? Czy już kiedyś korzystałam z tej wymówki?
– Ostatnim razem. Kiedy musieliśmy pojechać do tego okropnego typa
od Biblii.
Meggie uważnie wpatrywała się w twarz ojca.
– Mo? Czy musimy wyjechać z powodu... wczorajszej nocy?
Przez chwilę myślała, że wszystko jej wyjaśni, ale on tylko potrząsnął głową.
– Bzdura, skąd! – zaprzeczył, wkładając kanapki do foliowego woreczka. –
Twoja matka miała ciotkę. Ciotkę Elinor. Odwiedziliśmy ją raz, gdy byłaś
jeszcze zupełnie malutka. Elinor od dawna chce, żebym zajął się jej książkami.
Mieszka nad jednym z jezior w północnych Włoszech, zawsze zapominam, jak
ono się nazywa, ale tam jest bardzo pięknie. To zaledwie sześć, najwyżej siedem
godzin jazdy – mówił, nie patrząc na nią.
„Dlaczego to musi być akurat teraz?” – chciała spytać Meggie, ale nie zrobiła
tego.
Nie zapytała też, czy zapomniał, że umówił się z gościem na popołudnie.
Za bardzo się bała odpowiedzi. I tego, że Mo znów ją okłamie. Spytała więc
tylko:
– Czy jest tak samo śmieszna jak ci inni?
Odwiedzili już razem wielu krewnych. Zarówno rodzina Mo, jak i rodzina
matki była bardzo liczna i – jak się wydawało Meggie – rozrzucona po całej
Europie.
– Owszem, jest trochę dziwna – uśmiechnął się Mo – ale na pewno dojdziesz
z nią do ładu. Ma naprawdę cudowne książki.
– Na jak długo właściwie wyjeżdżamy?
– To może trochę potrwać.
Meggie wypiła łyk kakao. Było takie gorące, że sparzyła sobie wargi. Szybko
przycisnęła do ust zimne ostrze noża. Mo odsunął krzesło.
– Muszę jeszcze zabrać kilka rzeczy z pracowni – powiedział. – To nie zajmie
wiele czasu. Pewnie padasz ze zmęczenia, ale prześpisz się w samochodzie.

Meggie tylko skinęła głową i wyjrzała przez okno. Dzień wstawał szary. Nad
polami na wzgórzach wisiała mgła, a pod drzewami zdawały się chować nocne
cienie.

– Zapakuj prowiant i weź sobie odpowiednio dużo do czytania! – krzyknął
Mo z korytarza.

Tak jakby musiał jej o tym przypominać! Przed laty zrobił jej skrzynkę,
w której zabierała swoje ulubione książki we wszystkie podróże – te długie i te
krótkie, te dalekie i te niezbyt dalekie. „Dobrze jest w obcych miejscach mieć
swoje książki” – powtarzał Mo. On sam brał ich zawsze co najmniej dziesięć.

Mo pomalował skrzynkę lakierem w kolorze polnych maków, ulubionych
kwiatów Meggie, które można było łatwo zasuszać między kartkami. Na wieku
skrzynki Mo wypisał pięknymi, pełnymi zawijasów literami: Skarbiec Meggie.
Skrzynkę wyściełał błyszczący czarny jedwab, ale prawie nie było go widać,
bo Meggie miała dużo ulubionych książek. I wciąż ich przybywało – przy okazji
każdej podróży pojawiały się kolejne.

„Jeśli weźmiesz w podróż książkę – tłumaczył jej wtedy Mo, wkładając
pierwszą książkę do skrzynki – wydarzy się coś dziwnego: książka zacznie
gromadzić twoje wspomnienia. Potem wystarczy ją otworzyć i znów znajdziesz
się tam, gdzie ją wtedy czytałaś. Ledwie przeczytasz pierwsze słowa, wrócą
do ciebie obrazy, zapachy, smak lodów, które wówczas jadłaś... Wierz mi,
książka jest jak muchołapka. Wspomnienia najlepiej trzymają się kart pokrytych
drukiem”.

Mo pewnie miał rację. Ale Meggie z innego jeszcze powodu zabierała książki
w każdą podróż. To był jej dom na obczyźnie – znajome głosy, przyjaciele,
którzy nigdy się z nią nie kłócili, mądrzy i potężni, zuchwali, tacy, co to
z niejednego pieca chleb jedli, objechali pół świata, sprawdzili się w niejednej
potrzebie. Kiedy była smutna, książki podnosiły ją na duchu i rozpraszały nudę,
podczas gdy Mo przycinał skórę i płótno, zszywał na nowo stare kartki, kruche
i łamliwe od tych niezliczonych lat życia i niezliczonych palców, które
je przewracały.

Niektóre książki towarzyszyły jej zawsze, inne zostawały w domu, bo nie
pasowały do celu podróży lub musiały ustąpić miejsca innej, nieznanej jeszcze
historii.

Meggie przejechała dłonią po grzbietach książek. Które ma zabrać tym razem?
Jakie opowieści pomogą zagłuszyć ten lęk, który wśliznął się do ich domu
ostatniej nocy? Może jakaś historia pełna zmyśleń? Przecież Mo ją okłamał.
Chociaż dobrze wie, że ona zawsze pozna się na jego kłamstwie. Może Pinokio?

Nie. To zbyt niesamowite. I smutne. Ale musi mieć coś trzymającego
w napięciu, coś, co przepłoszy z głowy nawet najmroczniejsze myśli.
Czarownice. Tak, koniecznie czarownice – z łysymi głowami, zamieniające
dzieci w myszy. I Odyseusz wraz z Cyklopem i nimfą, która zaczarowała
wojowników w wieprze. Jej podróż nie będzie chyba bardziej niebezpieczna niż
podróż Odyseusza?

Z boku po lewej stronie wetknięte były dwie książki z obrazkami, na których
Meggie uczyła się czytać. Miała wtedy pięć lat. Na ich kartach wciąż widać było
ślady jej drobnego paluszka wędrującego wzdłuż linijek. A całkiem na spodzie,
ukryte pod innymi, leżały książki, które Meggie sama zrobiła. Kosztowały ją
wiele dni pracy – kleiła, wycinała, malowała wciąż nowe obrazki, pod którymi
Mo musiał umieszczać podpisy: Anioł o szczęśliwej twarzy, od Meggi dla Mo.
(Gdy swoje imię pisała sama, wtedy zawsze opuszczała „e” na końcu).
Przyglądała się chwilę nieporadnym literom, po czym włożyła książkę
z powrotem do skrzyni. Oczywiście Mo pomagał jej przy oprawianiu. Wszystkie
zrobione przez nią książki zaopatrzył w okładki oklejane papierem w kolorowe
wzory. Ponadto podarował jej pieczątkę – z jej imieniem i głową jednorożca –
którą Meggie stemplowała należące do niej książki – raz na czarno, raz
na czerwono, jak jej akurat przyszło do głowy. I tylko to ją bolało, że Mo nigdy
jej tych książek nie czytał. Nigdy.

Podrzucał ją wysoko w górę, nosił po domu na barana, uczył robić zakładki
do książek z piórek kosa. Ale nigdy jej nie czytał. Nigdy. Ani jednego słówka,
choć bez przerwy go o to prosiła. I dlatego Meggie musiała nauczyć się sama
odcyfrowywać czarne znaczki, otwierać skarbiec...

Meggie podniosła się znad skrzynki.
Zostało trochę miejsca. Może Mo ma jeszcze jakąś książkę, którą mogłaby
zabrać – jak najgrubszą, jak najdziwniejszą...
Drzwi do pracowni ojca były zamknięte.
– Mo?! – zawołała Meggie, naciskając klamkę.
Długi stół roboczy był wymieciony do czysta, nie walał się na nim żaden
stempel, żaden nóż, Mo wszystko spakował. Więc może jednak nie kłamał?
Meggie weszła do pracowni i rozejrzała się. Drzwi do Złotej Izby były otwarte.
Właściwie była to zwykła komórka na rupiecie, ale Meggie nazwała ją tak
dlatego, że ojciec przechowywał tam swoje najcenniejsze utensylia:
najdelikatniejszą skórę, najładniejsze materiały, papiery marmurkowe, stemple,
którymi odciskało się złote wzory w miękkiej skórze... Meggie wsunęła głowę
przez otwarte drzwi i zobaczyła, że Mo owija w szary papier jakąś książkę. Nie

była ani specjalnie duża, ani specjalnie gruba. Okładka z bladozielonego płótna
wyglądała na mocno sfatygowaną, ale więcej Meggie nie zdążyła dostrzec,
bo Mo, kiedy ją tylko zobaczył, szybko schował książkę za siebie.

– Co ty tu robisz? – ofuknął ją.
– Ja... – Meggie zaniemówiła ze zdumienia na widok jego ponurej twarzy. –
Ja... chciałam tylko spytać, czy nie masz dla mnie jeszcze jakiejś książki? Te,
które mam, już wszystkie przeczytałam i...
Mo przejechał ręką po policzku.
– Jasne. Na pewno coś znajdę – powiedział, ale jego oczy wyrażały wciąż
to samo: „Odejdź, odejdź, Meggie”, a za plecami szeleścił papier. – Zaraz
do ciebie przyjdę, dobrze? Muszę tylko coś zapakować.
Po chwili przyniósł jej trzy książki. Ale nie było wśród nich tej, którą zawijał
w szary papier.
Godzinę później wynieśli rzeczy na podwórko. Meggie trzęsła się z zimna.
Po deszczowej nocy ranek był chłodny, a blade słońce wisiało na niebie jak
moneta, którą ktoś zgubił tam w górze.
Mieszkali dopiero od roku w tej starej zagrodzie. Meggie lubiła widok
okolicznych wzgórz, jaskółcze gniazda pod dachem, wyschniętą studnię ziejącą
czarną czeluścią, jakby sięgała aż do środka Ziemi. Dom zawsze wydawał jej się
za duży, zbyt przewiewny, pełen pustych pokoi, w których gospodarzyły tłuste
pająki, ale czynsz był przystępny, a Mo miał tu dość miejsca na swoje książki
i warsztat. Poza tym obok domu był tu jeszcze kurnik, a w stodole, w której teraz
stał tylko ich stary samochód, można by trzymać kilka krów lub konia.
– Krowy trzeba doić, Meggie – powiedział Mo, gdy pewnego razu
zaproponowała, by na początek sprowadzili kilka sztuk. – Bardzo, bardzo
wcześnie rano. Każdego dnia.
– A koń? – spytała Meggie z nadzieją w głosie. – Nawet Pippi Langstrumpf
ma konia, chociaż nie ma stajni.
Meggie zadowoliłaby się paroma kurami lub kozą, ale i te trzeba było
codziennie karmić, a oni zbyt często wyjeżdżali. Pozostał jej więc tylko rudy
kot, który co jakiś czas wślizgiwał się na podwórko, gdy miał już dosyć awantur
z psami z zagrody obok. Zamieszkujący ją burkliwy chłop był ich jedynym
sąsiadem. Czasem jego psy wyły tak żałośnie, że Meggie musiała zatykać sobie
uszy. Do pobliskiej miejscowości, gdzie chodziła do szkoły i gdzie mieszkały jej
dwie przyjaciółki, było dwadzieścia minut jazdy rowerem, ale Mo zwykle
podrzucał ją samochodem, gdyż droga biegła z dala od siedzib ludzkich, wijąc
się pośród pól i drzew rzucających mroczne cienie.

– Czegoś ty tam znowu napchała? Chyba kamieni – droczył się Mo, wynosząc
z domu jej skrzynkę z książkami.

– Przecież zawsze mi powtarzasz: książki muszą być ciężkie, bo w nich jest
cały świat – odparła Meggie i Mo roześmiał się, po raz pierwszy tego ranka.

Ich stary busik, stojący w opuszczonej stodole niby jakieś pokraczne zwierzę
w kolorowe pasy, był jej bliższy od wszystkich domów, w których kiedykolwiek
mieszkała z Mo. Nigdzie nie spało jej się tak dobrze jak w łóżku, które tam dla
niej zrobił. Oczywiście miała też stół, kącik kuchenny i ławę. Pod jej
siedzeniem, które podnosiło się do góry, było pełno przewodników, map
i zniszczonych książek w kieszonkowych wydaniach.

Tak, Meggie kochała ich samochód, ale tego ranka jakoś nie miała ochoty
do niego wsiąść. Kiedy Mo poszedł pozamykać drzwi, nagle opanowało ją
dziwne uczucie, że już nigdy nie wrócą do tego domu, że ta podróż będzie
zupełnie inna niż wszystkie poprzednie i że będą uciekać wciąż dalej i dalej
przed czymś, co nie miało nawet nazwy. A w każdym razie, czego nazwy, Mo jej
nie zdradził.

– No, to ruszamy na południe! – powiedział krótko Mo, siadając za kierownicą.
I tak udali się w drogę, nie żegnając się z nikim, zbyt wczesnym rankiem, który
pachniał deszczem.
Ale przy bramie czekał już na nich Smolipaluch.

3. Na południe

Za Puszczą leży Szeroki Świat – odparł Szczur. – A to jest coś, co nie obchodzi ani ciebie, ani mnie.
Nigdy tam nie byłem i nigdy nie będę, i ty tam także nie będziesz, o ile masz trochę rozsądku.

Kenneth Grahame,
O czym szumią wierzby




Smolipaluch musiał czekać ukryty za murem. Ze sto, a może i więcej razy
Meggie balansowała na tym murze – kroczyła do zardzewiałych zawiasów
bramy i z powrotem, zaciskając oczy, aby lepiej widzieć tygrysa czającego się
tam w dole, w bambusowym gąszczu, ze ślepiami żółtymi jak bursztyn, albo też
rwący prąd, który pienił się pod nią po obu stronach.

Ale teraz był tam tylko Smolipaluch. Lecz żaden inny widok nie mógłby
przyprawić jej o szybsze bicie serca. Tak nagle wyskoczył zza murku, że Mo o
mały włos go nie przejechał. Był w samym swetrze, swoim zwyczajem oplatając
ramionami pierś. Widocznie płaszcz jeszcze nie wysechł po wczorajszej nocy;
ale włosy miał już suche – ruda strzecha nad pokrytą bliznami twarzą.

Mo zaklął cicho, wyłączył silnik i wysiadł. Smolipaluch ze swoim dziwnym
uśmieszkiem stał oparty o mur.

– Dokąd to się wybierasz, Czarodziejski Języku? – spytał. – Zdaje się, że
byliśmy umówieni. Już raz mnie tak wykołowałeś, pamiętasz?

– Wiesz dobrze, dlaczego się spieszę – odparł Mo. – Z tego samego powodu
co wtedy.

Nie ruszył się od drzwiczek samochodu, cały spięty, jakby nie mógł się
doczekać, kiedy Smolipaluch wreszcie zejdzie mu z drogi. Ten jednak zdawał się
nie dostrzegać zdenerwowania Mo.

– Może chociaż tym razem powiesz mi, dokąd jedziesz? – rzucił. – Ostatnio
szukałem cię cztery lata. I niewiele brakowało, żeby ludzie Capricorna znaleźli
cię przede mną.

Zerknął na Meggie, która odpowiedziała mu wrogim spojrzeniem.
Mo przez chwilę namyślał się nad odpowiedzią.
– Capricorn jest na północy – rzekł wreszcie – dlatego jedziemy na południe.
A może przeniósł się gdzie indziej?
Smolipaluch przyglądał się wyboistej drodze. W zagłębieniach asfaltu
połyskiwały drobne kałuże.

– Nie, nie! – powiedział. – Nie, wciąż siedzi na północy. Takie w każdym razie
chodzą słuchy. A ponieważ wygląda na to, że zdecydowałeś się znowu nie dać
mu tego, czego szuka, najlepiej będzie, gdy i ja udam się jak najszybciej
na południe. Bóg mi świadkiem, nie chciałbym, żeby to ode mnie ludzie
Capricorna usłyszeli tę złą wiadomość. Więc może podwieziecie mnie
kawałek...? Jestem spakowany!

I wyciągnął zza muru dwie torby wyglądające tak, jakby z dziesięć razy odbyły
podróż dookoła świata. Prócz tego miał jeszcze plecak.

Meggie zagryzła wargi.
„Nie, Mo! – wołała w myślach. – Nie, nie weźmiemy go!”.
Wystarczyło jednak spojrzeć na ojca, by upewnić się, że jego odpowiedź
będzie inna.
– Bądź człowiekiem – mówił Smolipaluch. – Co powiem ludziom Capricorna,
kiedy dostaną mnie w swoje łapy?
Wyglądał jak bezpański pies, kiedy tak stał w bladym świetle poranka. I choć
Meggie bardzo starała się dostrzec w nim coś niesamowitego, nic takiego nie
dato się zobaczyć. Mimo to nie chciała, aby z nimi jechał. Miała to wypisane
na twarzy, ale żaden z mężczyzn nie zwracał na nią uwagi.
– Wierz mi, szybko wyciągnęliby ze mnie, że cię widziałem – ciągnął
Smolipaluch. – A poza tym... – zawahał się, po czym dokończył: – ...poza tym
jesteś mi chyba coś winien, nie uważasz?
Mo spuścił głowę. Meggie zobaczyła, jak jego dłoń zacisnęła się kurczowo
na drzwiczkach samochodu.
– Jeśli tak to widzisz... – powiedział bezbarwnym głosem. – No tak, chyba
jestem ci coś winien.
Na pokiereszowanej twarzy Smolipalucha pojawił się wyraz ulgi. Szybko
zarzucił plecak na ramię i podniósłszy torby z ziemi, ruszył w kierunku busika.
– Zaczekajcie! – krzyknęła Meggie, kiedy Mo podszedł, aby pomóc tamtemu
załadować torby. – Jeśli on ma jechać z nami, chcę najpierw wiedzieć, dlaczego
uciekamy. I kto to jest ten Capricorn.
Mo odwrócił się do niej.
– Meggie... – zaczął tonem, który znała aż za dobrze. Oznaczał on: Meggie, nie
bądź głupia. Meggie, daj spokój. Meggie otworzyła drzwi i wyskoczyła
z samochodu.
– Meggie, do licha! Wsiadaj z powrotem. Musimy jechać!
– Wsiądę, jak mi powiesz.
Mo chciał ją przytrzymać, ale wywinęła mu się i wybiegła przez bramę

na drogę.
– Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć?! – krzyknęła. Droga była tak pusta,

jakby prócz nich na świecie nie było żywego ducha. Słaby wietrzyk owiewał
twarz Meggie i szeleścił listowiem lipy rosnącej przy drodze. Niebo było wciąż
wypłowiałe i szare, jakby dziś nie miało się w ogóle rozwidnić.

– Chcę wiedzieć, co jest grane! – krzyknęła Meggie. – Chcę wiedzieć, dlaczego
musieliśmy wstać o piątej rano i dlaczego nie muszę iść do szkoły. Chcę
wiedzieć, czy tu jeszcze wrócimy i kto to jest Capricorn!

Kiedy wypowiedziała to nazwisko, Mo rozejrzał się wokoło, jakby ten obcy,
którego obaj mężczyźni najwidoczniej bardzo się bali, mógł nagle wybiec zza
stodoły, tak jak przedtem Smolipaluch wybiegł zza muru. Ale podwórko było
puste, a Meggie była zbyt wściekła, by się obawiać kogoś, kogo znała tylko
z imienia.

– Dotąd zawsze mi wszystko mówiłeś! – krzyknęła do ojca. – Zawsze.
Ale Mo milczał.
– Każdy ma swoje tajemnice, Meggie – rzekł wreszcie. – A teraz wsiadaj.
Musimy jechać!
Smolipaluch przyjrzał się najpierw jemu, potem Meggie. Na jego twarzy
malował się wyraz niedowierzania.
– Nic jej nie powiedziałeś? – dobiegł Meggie jego stłumiony głos.
Mo potrząsnął głową.
– Coś musisz jej powiedzieć! To niebezpieczne, żeby nic nie wiedziała. Nie jest
już małym dzieckiem.
– Niebezpieczne jest też, żeby wiedziała – odparł Mo. – A poza tym to nic nie
zmieni.
Meggie wciąż stała na drodze.
– Wszystko słyszałam! – krzyknęła. – Co jest niebezpieczne? Nie wsiądę,
dopóki się nie dowiem!
Mo nadal milczał.
Smolipaluch spojrzał na niego niezdecydowany, po czym postawił torby
na ziemi.
– A więc dobrze – rzekł. – W takim razie ja opowiem jej o Capricornie.
Powoli podszedł do Meggie, która mimo woli cofnęła się o krok.
– Już raz go spotkałaś – zaczął Smolipaluch. – To było dawno temu, na pewno
tego nie pamiętasz, byłaś wtedy taka malutka. – Pokazał ręką na wysokości
kolan. – Jak by ci tu wytłumaczyć, jaki on jest? Dajmy na to, gdybyś widziała,
jak kot zjada ptaszka, na pewno byś płakała, prawda? Albo próbowałabyś

mu pomóc. A Capricorn rzuciłby kotu ptaszka tylko po to, żeby zobaczyć, jak
ten rozdziera go pazurami. Krzyki i szamotanie się biednego stworzenia tylko
by go radowały.

Meggie znów cofnęła się o krok, ale Smolipaluch jeszcze zbliżył się do niej.
– Przypuszczam też, że nie lubisz napędzać ludziom stracha, tak żeby im się
kolana trzęsły i nie mogli ustać na nogach – mówił dalej. – A Capricornowi nic
nie sprawia większej przyjemności. Pewnie też nie myślisz, że możesz sobie
wziąć wszystko, na co masz ochotę, obojętnie jak, obojętnie gdzie. A Capricorn
tak właśnie myśli. Na nieszczęście tak się składa, że twój ojciec ma coś,
co koniecznie chce mieć Capricorn.
Meggie spojrzała pytająco na ojca, ale Mo tylko stał i patrzył na nią bez słowa.
– Capricorn nie umie oprawiać książek tak jak twój ojciec – mówił dalej
Smolipaluch. – W ogóle na niczym się specjalnie nie zna oprócz jednego: potrafi
wzbudzać lęk. O, w tym jest prawdziwym mistrzem. Tylko tym żyje. Choć
przypuszczam, że on sam zupełnie nie wie, jak to jest, kiedy strach paraliżuje
człowieka i człowiek robi się pokorny i uległy. Ale za to wie doskonale, jak
budzić grozę. Jego ludzie roznoszą strach jak złowieszczą pocztę, wsuwają
go pod drzwiami do domów, wrzucają do skrzynek, malują na murach
i stajniach, aż w końcu zaczyna się rozprzestrzeniać już sam z siebie, bezgłośny
i cuchnący jak dżuma. – Smolipaluch stał teraz zupełnie blisko Meggie. –
Ma wielu ludzi, a większość z nich towarzyszy mu od czasów, gdy byli dziećmi
– mówił dalej – i gdyby Capricorn któremuś z nich rozkazał, by ci odciął ucho
albo nos, ten zrobiłby to bez mrugnięcia okiem. Lubią się ubierać na czarno jak
gawrony, tylko ich dowódca nosi białą koszulę pod kurtką czarną jak sadza.
I gdybyś kiedyś któregoś z nich spotkała, to skul się tak, żebyś była jak
najmniejsza: może cię nie zauważą. Zrozumiałaś?
Meggie skinęła głową. Serce biło jej tak mocno, że z trudem oddychała.
– Rozumiem, dlaczego twój ojciec nigdy ci nie opowiadał o Capricornie –
dodał Smolipaluch, oglądając się na Mo. – Ja bym swoim dzieciom też wolał
opowiadać o miłych ludziach.
– Ja wiem, że na świecie są nie tylko mili ludzie! – wypaliła Meggie głosem
drżącym ze złości. I ze strachu.
– Ach tak? A skądże to? – Znów ten dziwny uśmieszek, smutny, a zarazem
wyniosły. – Czyżbyś miała już kiedyś do czynienia z prawdziwym łotrem?
– Czytałam o nich. Smolipaluch wybuchnął śmiechem.
– No tak, to w gruncie rzeczy to samo!
Jego drwina paliła jak pokrzywa. Pochylił się i spojrzał Meggie w twarz.

– Szczerze ci życzę, by skończyło się na czytaniu – rzekł cicho.
Mo umieścił torby Smolipalucha na samym tyle busiku.
– Mam nadzieję, że nie ma w nich nic, co by nam mogło latać nad głowami –
powiedział, podczas gdy Smolipaluch usiadł z tyłu za Meggie. – Nie zdziwiłoby
mnie to przy twoim zawodzie.
Zanim Meggie zdążyła spytać, co to za zawód, Smolipaluch otworzył plecak
i ostrożnie wyjął z niego zaspane zwierzątko.
– Ponieważ najprawdopodobniej mamy przed sobą długą wspólną podróż –
zwrócił się do Mo – chciałbym przedstawić kogoś twojej córce.
Zwierzątko było prawie długości królika, lecz dużo szczuplejsze; puszystym
ogonem owijało pierś Smolipalucha niby futrzanym kołnierzem. Wpiło się
drobniutkimi pazurkami w jego rękaw, lustrując Meggie błyszczącymi czarnymi
paciorkami; ziewnęło, ukazując ostre jak igły ząbki.
– To jest Gwin – przedstawił Smolipaluch. – Jeśli chcesz, możesz go podrapać
za uszami. Jest teraz bardzo zaspany, więc pewnie cię nie ugryzie.
– A w ogóle gryzie? – spytała Meggie przestraszona.
– Owszem – powiedział Mo, siadając za kierownicą. – Na twoim miejscu nie
dotykałbym tej małej bestii.
Jednak Meggie musiała dotknąć każdego zwierzaka, choćby miało nie
wiadomo jak ostre ząbki.
– To kuna czy coś w tym rodzaju, tak? – spytała, ostrożnie przesuwając palcem
po uchu zwierzątka.
– Coś w tym rodzaju.
Smolipaluch wyjął z kieszeni spodni kawałek suchego chleba i wsunął
go Gwinowi do pyszczka. Zwierzątko zaczęło przeżuwać chleb, a Meggie
drapała je po łebku. Nagle natrafiła na coś twardego pod jedwabistym futerkiem.
Były to drobniutkie różki. Zdumiona cofnęła rękę.
– Kuny mają rogi?
Smolipaluch mrugnął do niej porozumiewawczo, wpuszczając Gwina
z powrotem do plecaka.
– Ta ma – powiedział.
Meggie w osłupieniu przyglądała się, jak Smolipaluch zaciąga rzemienie
plecaka. Wydawało jej się, że wciąż czuje pod palcami różki Gwina.
– Mo, wiedziałeś, że kuny mają rogi? – spytała.
– Wierzysz w to? Smolipaluch dokleił je temu małemu kąsającemu diabłu.
Ze względu na pokazy.
– Jakie pokazy? – Meggie spojrzała pytająco najpierw na Mo, a potem

na Smolipalucha.
Ale Mo bez słowa włączył silnik, a Smolipaluch ściągnął buty, które zdawały

się mieć za sobą równie daleką drogę jak jego torby, i z westchnieniem ulgi
wyciągnął się na łóżku Mo.

– Ani słowa, Czarodziejski Języku – powiedział, zamykając oczy. – Ja nie
zdradzę twoich tajemnic, pod warunkiem że ty nie zdradzisz moich. A zresztą,
jeśli o te rzeczy chodzi, to musi być ciemno.

Meggie przez dobrą godzinę łamała sobie głowę nad dziwnymi słowami
Smolipalucha. Ale jeszcze bardziej nękała ją inna sprawa.

– Mo? – odezwała się, gdy Smolipaluch zaczął pochrapywać. – Czego ten...
Capricorn chce od ciebie?

Wymawiając to nazwisko, ściszyła głos, jakby w ten sposób mogło stać się
mniej groźne.

– Chce książkę.
– Książkę? To dlaczego mu jej nie dasz?
– To niemożliwe. Wkrótce ci to wyjaśnię, ale nie teraz. Okej? Meggie wyjrzała
przez okno. Świat, który przesuwał się za szybą, był już teraz obcy – obce domy,
obce ulice, obce pola, nawet drzewa i niebo wyglądały obco, ale Meggie
przywykła już do tego. Nigdzie nie czuła się jak u siebie w domu. Jej domem był
Mo, Mo i jej książki, no, może jeszcze ich stary busik, który przewoził ich
z jednego obcego miejsca na drugie.
– A ta ciotka, do której jedziemy – odezwała się znowu, gdy sunęli
niekończącym się tunelem – czy ona ma dzieci?
– Nie – odparł Mo. – I obawiam się, że nie przepada za nimi. Ale, jak
powiedziałem, na pewno dojdziesz z nią do ładu.
Meggie westchnęła. Przypominała sobie kilka ciotek, ale z żadną z nich jakoś
nie doszła do ładu.
Tymczasem wzgórza przerodziły się w góry, zbocza po obu stronach szosy
stawały się coraz bardziej strome, a po jakimś czasie domy były już nie tylko
obce, ale i inne. Meggie próbowała zabić czas, licząc tunele, przez które
przejeżdżali, ale kiedy zagłębili się w czeluść dziewiątego z kolei, a ciemność
nie chciała się skończyć – po prostu zasnęła. Śniły jej się kuny w czarnych
kurtkach i książka owinięta w szary papier.



4. Dom pełen książek

– Mój ogród jest moim ogrodem – krzyczał Olbrzym. – Niech każdy o tym pamięta i wie, że tylko
ja mam prawo się tutaj bawić.

Oscar Wilde,
Olbrzym – Samolub [w:] Bajki




Meggie obudziła się, gdy nagle zapadła cisza.
Monotonny szum silnika, który ją uśpił, umilkł, a fotel kierowcy obok
niej był pusty. Meggie potrzebowała trochę czasu, aby sobie przypomnieć,
dlaczego nie leży w swoim łóżku. Przednia szyba usiana była małymi martwymi
muszkami, a samochód stał przed żelazną bramą. Wyglądała groźnie ze swymi
matowo połyskującymi ostrymi zakończeniami. Była zrobiona z pik, które tylko
czekały, aby nadziać na siebie śmiałka, który by próbował przez nie przeleźć. Jej
widok przypomniał Meggie jedną z ulubionych książek – historię o samolubnym
olbrzymie, który nie chciał wpuścić dzieci do swojego ogrodu. Właśnie tak
wyobrażała sobie jego bramę.

Mo i Smolipaluch stali przed bramą. Meggie wysiadła i podbiegła do nich.
Po prawej stronie droga graniczyła z pokrytym gęstymi zaroślami zboczem
opadającym stromo ku brzegom wielkiego jeziora. Wzgórza po drugiej stronie
jeziora wyrastały wprost z wody, jak gdyby góry w nim utonęły. Woda była
prawie czarna pod szarzejącym wieczornym niebem, które się w niej odbijało.
W domkach nad jeziorem zapalały się pierwsze światła jak robaczki
świętojańskie lub gwiazdy, które spadły na ziemię.

– Pięknie tu, prawda? – powiedział Mo, obejmując ją ramieniem. – Przecież
lubisz opowieści o rozbójnikach. Widzisz te ruiny zamku? Kiedyś urzędowała
tam osławiona banda zbójecka. Muszę spytać o to Elinor. Ona wie wszystko
na temat tych okolic.

Meggie skinęła tylko i oparła głowę na ramieniu Mo. Było jej niedobrze
ze zmęczenia. Ale za to twarz Mo rozjaśniła się po raz pierwszy od ich wyjazdu.

– No to gdzie ona w końcu mieszka? – spytała Meggie, tłumiąc ziewanie. –
Mam nadzieję, że nie za tą kolczastą bramą?

– Właśnie tam. To jest wejście na teren jej posiadłości. Niezbyt zachęcające,
co? – Mo roześmiał się, ciągnąc Meggie na drugą stronę szosy. – Elinor jest
bardzo dumna z tej bramy. Kazała ją zrobić według ilustracji, którą znalazła

w jakiejś książce.
– Może ilustracji ogrodu samolubnego olbrzyma? – mruknęła Meggie,

zaglądając przez kunsztownie powyginane żelazne pręty.
– Ogrodu samolubnego olbrzyma? – powtórzył z uśmiechem Mo. – Nie, zdaje

się, że to była inna bajka. Chociaż ta idealnie pasuje do Elinor.
Po obu stronach bramy ciągnęły się wysokie żywopłoty, ich kolczasty gąszcz

całkowicie przesłaniał widok. Ale i przez rzeźbione pręty Meggie nie zobaczyła
niczego, co zachęcałoby do wejścia: jedynie rozłożyste rododendrony i żwirową
alejkę ginącą między nimi.

– Wygląda to na bogatych krewnych – szepnął jej do ucha Smolipaluch.
– O tak, Elinor jest zamożna – powiedział Mo, odciągając Meggie od bramy. –
Ale kiedyś pewnie będzie biedna jak mysz kościelna, bo wszystkie pieniądze
wydaje na książki. Obawiam się, że sprzedałaby duszę diabłu, gdyby jej
zaproponował ciekawą książkę.
Mo silnym pchnięciem uchylił ciężką bramę.
– Co robisz? – przeraziła się Meggie. – Nie możemy tak po prostu wejść!
Tabliczka umieszczona obok bramy, mimo że kilka liter zasłaniały gałęzie
żywopłotu, mówiła wyraźnie:

WŁASNOŚĆ PRYWATNA
NIEUPRAWNIONYM WSTĘP WZBRONIONY

To wszystko wydało się Meggie niezbyt zachęcające. Ale Mo tylko się
roześmiał.

– Wszystko w porządku – uspokoił Meggie, otwierając bramę szerzej. – Jedyne
miejsce, gdzie Elinor ma system alarmowy, to biblioteka. Poza tym jest jej
najzupełniej obojętne, kto wchodzi na teren posiadłości. Nie można powiedzieć,
żeby była bojaźliwą kobietą. Zresztą rzadko ją ktoś odwiedza.

– A co z psami? – Smolipaluch z niepokojem zaglądał do ogrodu. – Ta brama
pachnie mi co najmniej trzema złymi psami wielkimi jak cielaki.

– Elinor nie cierpi psów. – Mo, wracając do samochodu, pokręcił głową. – No,
wsiadajcie.

Posiadłość ciotki Meggie przypominała bardziej las niż ogród. Zaraz za bramą
droga zataczała ostry łuk, jakby chciała wziąć rozpęd przed wspinaczką
po zboczu, a następnie ginęła pośród ciemnych świerków i kasztanowców.
Otaczały ją taką gęstwiną, że ich gałęzie tworzyły tunel. Meggie miała wrażenie,
że droga nigdy się nie skończy, gdy wtem drzewa się rozstąpiły i droga

rozszerzyła się w żwirowy podjazd, otoczony starannie utrzymanymi rabatami
róż.

Stało tam szare kombi, a dom był większy od szkoły, do której Meggie
chodziła przez ostatni rok. Próbowała policzyć okna, ale szybko z tego
zrezygnowała. Był to bardzo piękny budynek, ale wyglądał równie mało
gościnnie jak żelazna brama przy wjeździe do posiadłości. Może zresztą tynk
koloru ochry tylko o zmierzchu wyglądał tak brudno. I może zielone okiennic
tylko dlatego były pozamykane, że w górach czaiła się już noc. Może. Ale
Meggie założyłaby się o dużą stawkę, że i za dnia rzadko się otwierają.
Frontowe drzwi z ciemnego drewna wyglądały tak odstręczająco jak zaciśnięte
usta i Meggie odruchowo chwyciła Mo za rękę, gdy ruszyli ku wejściu.

Smolipaluch, zarzuciwszy plecak, w którym Gwin najpewniej spal nadal,
niechętnie udał się za nimi. Zatrzymał się w odległości paru kroków, gdy tamci
stanęli przed drzwiami, i nieufnie lustrował zamknięte okiennice, jakby
podejrzewał, że zza którejś z nich ukradkiem obserwuje ich właścicielka.

Obok drzwi znajdowało się małe zakratowane okienko – jedyne, którego nie
zasłaniały zielone żaluzje. Poniżej wisiała kolejna tabliczka z napisem:

JEŚLI CHCESZ ZAWRACAĆ MI GŁOWĘ
GŁUPSTWAMI, LEPIEJ OD RAZU STĄD ODEJDŹ

Meggie z niepokojem zerknęła na Mo, ale on uśmiechnął się, by dodać jej
odwagi, i zadzwonił.

W wielkim domu rozległ się ostry dźwięk dzwonka. Przez chwilę nic się nie
działo. Tylko z krzaka rododendronu zerwała się z obrażonym jazgotem sroka,
a tłuste wróble zajadle wydziobywały ze żwiru niewidoczne owady. Meggie
rzuciła im parę zeschniętych okruszków chleba, które znalazła w kieszeni kurtki
(pamiątka po dawno zapomnianym pikniku), gdy drzwi nagle się otworzyły.

Kobieta, która się w nich ukazała, była starsza od Mo, dużo starsza – chociaż
Meggie zawsze miała kłopoty z określeniem wieku dorosłych. Jej twarz
przypominała pysk buldoga, ale może wrażenie to wywoływała bardziej sroga
mina niż same rysy. Miała na sobie sweter mysiego koloru i długą popielatą
spódnicę, na krótkiej szyi naszyjnik z pereł, a na nogach filcowe pantofle, takie,
jakie Meggie musiała kiedyś założyć, gdy zwiedzali z Mo pewien zamek. Siwe
włosy upięła w kok, ale zwisające kosmyki zdradzały, że zrobiła to w pośpiechu
i niedbale. Ciotka Elinor nie wyglądała na kobietę, która spędza dużo czasu
przed lustrem.

– Wielkie nieba, Mortimer! Co za niespodzianka! – zawołała, nie tracąc czasu
na słowa powitania. – Skąd ty się tu wziąłeś?

Jej głos brzmiał szorstko, ale twarz zdradzała, że cieszy się z widoku Mo.
– Witaj, Elinor – powiedział Mo, kładąc Meggie dłoń na ramieniu. – Pamiętasz
Meggie? Prawda, że urosła?
Elinor rzuciła Meggie krótkie zirytowane spojrzenie.
– Owszem – odparła. – Ale dzieci mają to do siebie, że rosną, nie uważasz?
A poza tym przez ładnych parę lat nie widziałam ani ciebie, ani twojej córki.
Co się stało, że akurat dzisiaj zaszczycasz mnie wizytą? Czyżbyś się wreszcie
zlitował nad moimi biednymi książkami?
– Właśnie. – Mo skinął głową. – Jedno z moich zleceń się odwlokło, chodzi
o bibliotekę, a wiesz, że bibliotekom ciągle brakuje pieniędzy.
Meggie spojrzała na niego z niepokojem. Nie wiedziała, że Mo potrafi tak
przekonywająco kłamać.
– W tym pośpiechu – ciągnął Mo – nie udało mi się umieścić Meggie gdzie
indziej, więc przywiozłem ją ze sobą. Wiem, że nie lubisz dzieci, ale Meggie nie
smaruje książek dżemem i nie wyrywa kartek, żeby w nie zawijać martwe żaby.
Elinor mruknęła coś niepochlebnego i zaczęła przyglądać się Meggie, tak jakby
uważała ją za zdolną do wszelkich haniebnych czynów niezależnie od tego,
co ojciec mówi na jej temat.
– Kiedy byłeś tu z nią poprzednim razem, przynajmniej mogliśmy ją wsadzić
do kojca – stwierdziła zimno. – Teraz to już chyba nie jest możliwe.
I ponownie zlustrowała Meggie od stóp do głów niczym niebezpieczne
zwierzę, które ma wpuścić do domu.
Meggie krew uderzyła do głowy. Zapragnęła wrócić do domu albo
przynajmniej do samochodu, gdziekolwiek, byle nie zostać w domu tej
obrzydliwej kobiety, która świdrowała ją swoimi paciorkowatymi oczami.
Tymczasem wzrok Elinor przeniósł się z Meggie na Smolipalucha, który
zakłopotany wciąż jeszcze trzymał się z tyłu.
– A ten? – spojrzała pytająco na Mo. – Czy widziałam go już kiedyś?
– To jest Smolipaluch, mój... przyjaciel. – Być może tylko Meggie zauważyła
wahanie w jego głosie. – Wybiera się na południe. Może zaoferujesz mu nocleg
w jednym z twoich niezliczonych pokoi?
Elinor skrzyżowała ręce na piersi.
– Tylko pod warunkiem że jego nazwisko nie ma nic wspólnego z tym, jak się
obchodzi z książkami – powiedziała. – A poza tym będzie się musiał zadowolić
klitką na poddaszu, bo w ostatnich latach moja biblioteka bardzo się rozrosła

i pochłonęła prawie wszystkie pokoje gościnne.
– A ile ma pani książek? – spytała Meggie.
Choć wychowała się pośród stert książek, nie mieściło jej się w głowie,

by mogły się one ukrywać we wszystkich pokojach tego przeogromnego domu.
Elinor ponownie zmierzyła ją wzrokiem, tym razem z wyraźną pogardą.
– Ile? – powtórzyła. – A co ty myślisz, że je liczę jak guziki czy ziarnka

grochu? Jest ich dużo, bardzo dużo. Przypuszczam, że w każdym pomieszczeniu
jest więcej książek, niż kiedykolwiek w życiu zdołasz przeczytać. A niektóre są
tak cenne, że zastrzelę cię bez wahania, jeśli ich dotkniesz. Ale skoro jesteś
mądrą dziewczynką, jak twierdzi twój ojciec, na pewno tego nie zrobisz,
prawda?

Meggie nic nie odpowiedziała. Wyobraziła sobie za to, że wspina się na palce
i trzy razy spluwa na głowę tej starej jędzy.

– Nie zmieniłaś się, Elinor. – Mo się roześmiał. – Język ostry jak brzytwa. Ale
ostrzegam cię: jeśli zastrzelisz Meggie, ja zrobię to samo z twoimi ulubionymi
książkami.

Wargi Elinor ułożyły się w powściągliwy uśmieszek.
– Dobra odpowiedź – skwitowała, wpuszczając ich do środka. – Widzę, że
ty też się nie zmieniłeś. Wejdźcie. Pokażę ci książki, które potrzebują twojej
pomocy. I jeszcze kilka innych.
Meggie zawsze uważała, że Mo ma bardzo dużo książek. Kiedy jednak
przestąpiła próg domu ciotki Elinor, zmieniła zdanie.
Nie było tu bezładnych stert na podłodze jak u nich w domu. Każda książka
miała swoje miejsce. Tam gdzie inni ludzie mają tapety, obrazy lub po prostu
pusty kawałek ściany – u Elinor znajdowały się regały. W holu wejściowym,
przez który ich poprowadziła, były to białe regały sięgające aż pod sam sufit,
w pokoju, do którego następnie przeszli, regały były czarne jak płytki posadzki –
podobnie w ciągnącym się dalej korytarzu.
– Te tutaj – wskazała Elinor lekceważąco, gdy przechodzili obok ciasno
ustawionych książek – nagromadziły się z biegiem czasu. Nie ma tu nic
wartościowego, gorszy sort, nic nadzwyczajnego. Gdyby czyjeś paluszki nie
mogły się powstrzymać i wyjęły którąś z nich – rzuciła Meggie wymowne
spojrzenie – nie pociągnie to za sobą poważnych skutków. Pod warunkiem że
te paluszki po zaspokojeniu ciekawości odstawią każdą książkę na swoje
miejsce, nie pozostawiając żadnych nieapetycznych zakładek. – Tu Elinor
zwróciła się do Mo: – Możesz mi wierzyć lub nie, ale w jednej z książek, które
ostatnio kupiłam, cudownym pierwodruku z dziewiętnastego wieku, znalazłam

ni mniej, ni więcej, tylko zasuszony plasterek salami w charakterze zakładki.
Meggie zachichotała, ściągając tym na siebie karcące spojrzenie Elinor.
– To nie jest śmieszne, panienko – powiedziała ciotka. – Wiele

najcudowniejszych książek, jakie kiedykolwiek wydrukowano, przestało istnieć,
bo jakiś idiota handlarz porozrywał je, zawijając w ich kartki swoje śmierdzące
ryby. W średniowieczu tysiące książek uległo zniszczeniu, bo z okładek
wycinano podeszwy do butów, a kartki służyły za paliwo do kąpieli parowych...
– Na myśl o tak haniebnych, choć popełnionych przed stuleciami, czynach
ciotce aż zabrakło tchu. – No dobrze, zostawmy to! – wykrztusiła przez
zaciśnięte gardło. – Inaczej za bardzo się zdenerwuję, a ciśnienie mam i tak
wysokie.

Zatrzymała się przed białymi drzwiami, na których wymalowana była kotwica
z owiniętym wokół niej delfinem.

– Oto znak firmowy pewnego słynnego drukarza – wyjaśniła Elinor, gładząc
palcem spiczasty nos delfina. – W sam raz nadaje się na drzwi do biblioteki, nie
uważacie?

– Wiem – powiedziała Meggie. – To Aldus Manutius. Mieszkał w Wenecji.
Drukował książki takiego formatu, żeby mogły się zmieścić w kieszeniach
siodeł jego zleceniodawców.

– Ach tak? – Elinor z irytacją zmarszczyła czoło. – Nie wiedziałam o tym.
W każdym razie jestem szczęśliwą posiadaczką książki, którą własnoręcznie
wydrukował w 1503 roku!

– Chciała pani powiedzieć, że książka wyszła z jego warsztatu – poprawiła ją
Meggie.

– Oczywiście, że to właśnie chciałam powiedzieć. – Elinor chrząknęła,
spoglądając na Mo wzrokiem, który jasno mówił, że tylko on może być winien,
iż jego córka wie takie ekstrawaganckie rzeczy. – Przez te drzwi – powiedziała,
kładąc rękę na klamce i naciskając ją z nabożeństwem – nigdy jeszcze nie
przeszło żadne dziecko, ale ponieważ twój ojciec na pewno nauczył cię
szacunku dla książek, zrobię tym razem wyjątek. Lecz tylko pod warunkiem że
będziesz się trzymała w odległości trzech kroków od regałów. Przyjmujesz
warunek?

W pierwszej chwili Meggie chciała odrzucić propozycję. Jakże zdziwiłaby się
Elinor, gdyby dziewczynka wzgardziła jej cennymi zbiorami. Ale ciekawość
przeważyła. Meggie wydawało się, że słyszy przez drzwi szept tych wszystkich
książek. Obiecywały jej tysiące nieznanych historii, tysiące drzwi do tysięcy nie
oglądanych nigdy dotąd światów. Pokusa była silniejsza od dumy.

– Przyjmuję – mruknęła Meggie, zakładając ręce do tyłu. – Trzy kroki. –
Z przejęcia poczuła, jak mrówki chodzą jej po palcach.

– Mądra dziewczynka – powiedziała ciotka tak protekcjonalnym tonem, że
Meggie miała ochotę wszystko odwołać.

Ale oto już wchodzili do sanktuarium Elinor.
– Odnowiłaś ją – usłyszała Meggie słowa Mo.
Mówił coś jeszcze, ale ona już nie słuchała. Patrzyła tylko na książki.
Regały, w których były ustawione, pachniały świeżym drewnem. Sięgały aż
pod sam sufit. Sufit był błękitny, zwisały z niego maleńkie lampy, niczym
gwiazdy na uwięzi. Pod regałami stały wąskie schodki na kółkach czekające
tylko na to, aby niecierpliwego czytelnika wynieść aż do najwyższych półek.
Były tu pulpity do czytania, na których leżały rozłożone księgi przykute
łańcuchami z połyskującego mosiądzu. Były tu szklane witryny, w których
książki o stronach upstrzonych plamami starości wabiły cudownymi
ilustracjami. Meggie nie mogła się oprzeć. Jeden krok, nerwowe zerknięcie
na Elinor, która na szczęście odwrócona była plecami, i już znalazła się przy
gablocie. Pochylała się nad nią coraz niżej i niżej, aż dotknęła nosem szyby.
Wokół spłowiałych brązowych liter owijały się girlandy kolczastych listków.
Maleńka czerwona głowa smoka wypluwała kwiaty na zaplamiony papier.
Rycerze na białych koniach patrzyli na Meggie, tak jakby dopiero przed chwilą
ktoś namalował ich drobniutkim pędzelkiem z włosia kuny. Obok nich stała para
– może narzeczeni. Mężczyzna w płomieniście czerwonym kapeluszu mierzył
ich wrogim spojrzeniem.
– To mają być trzy kroki?
Meggie odwróciła się przerażona, ale Elinor nie wydawała się szczególnie
zagniewana.
– Tak, wspaniała sztuka malarstwa miniaturowego! – powiedziała. – Dawniej
tylko bogaci umieli czytać. Dla biednych dodawano więc ilustracje, aby mogli
zrozumieć treść. Oczywiście nie chodziło o ich przyjemność, biedni byli po to
na świecie, aby pracować, a nie zaznawać szczęścia czy oglądać piękne obrazy.
Te rzeczy były zarezerwowane dla bogatych. Nie, biednych należało pouczać.
Zwykle były to historie biblijne, które i tak każdy znał na pamięć. Księgi
wykładano w kościołach i codziennie otwierano nową stronę z kolejną ilustracją.
– A ta książka? – spytała Meggie.
– O, myślę, że ta nigdy nie leżała w kościele – odparła Elinor. – Raczej służyła
ku rozrywce jakiegoś bogatego człowieka. Ale ma prawie sześćset lat. – W jej
głosie pobrzmiewała nutka dumy. – Z powodu takich książek zdarzały się już

zbrodnie i zabójstwa. Na szczęście ja moją po prostu kupiłam.
Przy ostatnich słowach odwróciła się raptownie, mierząc spojrzeniem

Smolipalucha, który posuwał się za nimi bezszelestnie jak kot na łowach. Przez
chwilę Meggie myślała, że Elinor wyrzuci go na korytarz, ale Smolipaluch
zatrzymał się przed regałami z rękoma założonymi do tyłu i z tak nabożną miną,
że trudno było mu coś zarzucić. Toteż Elinor tylko spojrzała na niego
z dezaprobatą i podeszła do Mo.

Stał przed jednym z pulpitów, trzymając w ręku książkę, której grzbiet wisiał
na kilku zaledwie niteczkach. Mo ujął ją ostrożnie, niby ptaka ze złamanym
skrzydłem.

– I jak? – spytała Elinor z troską w głosie. – Da się coś zrobić? Wiem, że jest
w opłakanym stanie, i obawiam się, że pozostałe nie mają się lepiej, ale...

– Poradzimy sobie – odparł Mo, odkładając tę książkę i biorąc następną. – Ale
myślę, że będę potrzebował na to około dwóch tygodni. O ile nie trzeba będzie
sprowadzać dodatkowych materiałów. W takim przypadku potrwa to jeszcze
dłużej. Zniesiesz naszą obecność przez tyle czasu?

– Oczywiście – odparła Elinor.
Ale Meggie zauważyła, że jej wzrok znów powędrował ku Smolipaluchowi.
Ten wciąż jeszcze stał naprzeciwko regałów tuż obok drzwi wejściowych.
Zdawał się całkowicie pogrążony w oglądaniu książek, ale Meggie miała
wrażenie, że jego uwagi nie uchodzi nic, co się tu dzieje.
W kuchni Elinor nie było książek, ale za to zjedli doskonałą kolację przy
drewnianym stole, który, jak utrzymywała Elinor, pochodził ze skryptorium
jakiegoś klasztoru we Włoszech. Meggie nie bardzo w to wierzyła. O ile
wiedziała, mnisi skrybowie pracowali przy ukośnych pulpitach. Wolała jednak tę
wiedzę zachować dla siebie. Nie odezwała się więc, tylko wzięła kawałek chleba
i właśnie miała zamiar przekonać się, jak też smakuje ser leżący na rzekomym
pulpicie skryby, gdy zauważyła, że Mo coś szepcze Elinor do ucha. Oczy Elinor
rozszerzyły się chciwie, z czego Meggie wyciągnęła wniosek, że musi chodzić
o jakąś książkę. Od razu przypomniała jej się bladozielona płócienna okładka,
szary papier i gniewny głos Mo.
Siedzący obok niej Smolipaluch niepostrzeżenie wsunął do plecaka kawałek
szynki: kolacja dla Gwina. Meggie zobaczyła okrągły węszący nosek, który
wysunął się z plecaka w nadziei na kolejne smakołyki. Zauważywszy jej
spojrzenie, Smolipaluch uśmiechnął się do Meggie i dał Gwinowi jeszcze
kawałeczek szynki z tłuszczem. Zdawał się nie zwracać uwagi na zachowanie
Mo i Elinor, ale Meggie była pewna, że ci dwoje omawiają jakąś tajemniczą

transakcję.
Po chwili Mo wstał i wyszedł z kuchni. Meggie spytała Elinor, gdzie jest

toaleta, i ruszyła za nim.
Czuła się dziwnie, szpiegując Mo. Nie przypominała sobie, by robiła

to kiedykolwiek przedtem – oprócz tej jednej nocy, gdy zjawił się Smolipaluch.
I jeszcze wtedy, gdy chciała się dowiedzieć, czy Mo jest Świętym Mikołajem.
Wstydziła się, że tak się za nim skrada. Ale sam był sobie winien. Dlaczego
ukrył przed nią tę książkę? A teraz może jeszcze chce ją dać tej Elinor. Książkę,
której jej, Meggie, nie wolno było zobaczyć! Meggie nie mogła o niej
zapomnieć, od kiedy Mo tak szybko schował ją za plecami. Już jej nawet
szukała w torbie między rzeczami Mo, zanim zaniósł bagaż do samochodu, ale
na próżno.

Musiała ją zobaczyć, zanim zniknie być może w którejś z gablot ciotki!
Musiała wiedzieć, dlaczego ta książka miała dla Mo taką wartość, że z jej
powodu ciągnął Meggie aż tutaj...

W holu Mo jeszcze raz się obejrzał, zanim wyszedł na dwór. Na szczęście
Meggie zdążyła się ukryć za skrzynią pachnącą naftaliną i lawendą. Postanowiła
pozostać w tej kryjówce, dopóki Mo nie wróci. Na dworze na pewno by ją
zobaczył. Czas mijał upiornie wolno, jak zawsze, gdy się czeka na coś z bijącym
sercem. Książki w białych regałach zdawały się ją obserwować, ale milczały, jak
gdyby rozumiały, że w tej chwili Meggie może myśleć tylko o jednej jedynej
książce.

Wreszcie Mo wrócił, trzymając w ręku paczuszkę owiniętą w szary papier.
„Może chce ją tu tylko ukryć!” – pomyślała Meggie.
Gdzie można lepiej schować książkę niż pośród dziesięciu tysięcy innych? Tak,
Mo ją tu zostawi i wrócą do domu.
„Ale chciałabym ją chociaż raz zobaczyć – myślała – tylko jeden raz, zanim
wyląduje na regale, od którego muszę się trzymać na odległość trzech kroków”.
Mo przeszedł tak blisko niej, że mogłaby go dotknąć, ale nie zauważył córki.
„Meggie, nie patrz tak na mnie! – mawiał czasami. – Znowu czytasz w moich
myślach”. – Ale teraz wyglądał na mocno zatroskanego, jakby nie był pewien,
czy to, co zamierza zrobić, jest słuszne. Meggie policzyła wolno do trzech,
po czym ruszyła za nim, ale Mo parokrotnie zatrzymywał się tak nagle, że
o mało na niego nie wpadła. Nie wrócił do kuchni, tylko poszedł prosto
do biblioteki. Nie oglądając się za siebie, otworzył drzwi ze znakiem
weneckiego drukarza i ostrożnie zamknął je za sobą.
Meggie stała pośród milczących książek, zastanawiając się, czy ma za nim

iść... prosić go, by jej pokazał tę książkę. Czy bardzo by się gniewał? Właśnie
miała zdobyć się na odwagę i wejść do biblioteki, gdy usłyszała kroki – szybkie,
zdecydowane, znamionujące niecierpliwość. To mogła być tylko Elinor. I co
teraz?

Meggie otworzyła sąsiednie drzwi i wśliznęła się do środka. W pokoju było
łóżko z baldachimem, szafa, zdjęcia w srebrnych ramkach, sterta książek
piętrzyła się na stoliku nocnym, na podłodze leżał rozłożony katalog
ze zdjęciami starych woluminów. Była to sypialnia Elinor. Z bijącym sercem
nasłuchiwała odgłosów z zewnątrz, słyszała energiczne kroki ciotki, a potem
drzwi do biblioteki otworzyły się i zaraz znów zamknęły. Wysunęła się
na korytarz. Zatrzymała się niezdecydowana przed białymi drzwiami, gdy wtem
ktoś z tyłu położył jej rękę na ramieniu. Druga dłoń zasłoniła usta Meggie,
tłumiąc jej okrzyk przerażenia.

– To ja – szepnął jej do ucha Smolipaluch. – Zachowuj się spokojnie, bo oboje
będziemy mieć kłopoty, jasne?

Meggie skinęła głową i Smolipaluch powoli opuścił rękę.
– Twój ojciec chce dać książkę tej jędzy, zgadza się? – szepnął znowu. –
Przyniósł ją z samochodu? No, gadaj! Miał ją ze sobą?
Meggie go odepchnęła.
– Nie wiem – syknęła. – Poza tym co to pana obchodzi?
– Co mnie to obchodzi? – Smolipaluch roześmiał się cicho. – Może ci kiedyś
wyjaśnię, co mnie to obchodzi. Ale na razie chcę wiedzieć, czyją widziałaś.
Meggie potrząsnęła głową. Sama nie rozumiała, dlaczego go okłamuje. Może
dlatego, że zbyt mocno zacisnął dłoń na jej ustach.
– Meggie! Posłuchaj mnie!
Smolipaluch uporczywie wpatrywał się w twarz Meggie. Jego blizny
wyglądały jak blade, namalowane krechy, dwie lekko zakrzywione krechy
na lewym policzku i jedna na prawym, jeszcze dłuższa od tamtych, od ucha aż
po nozdrza.
– Capricorn zabije twojego ojca, jeśli nie dostanie tej książki – mówił szeptem.
– Zabije go, rozumiesz? Czy ci nie wyjaśniłem, jaki on jest? Chce mieć tę
książkę, a zawsze dostaje to, czego chce. To śmieszne myśleć, że ona będzie
tu przed nim bezpieczna.
– Mo sądzi inaczej!
Smolipaluch wyprostował się i popatrzył na białe drzwi do biblioteki.
– Tak, wiem – mruknął. – Na tym właśnie polega problem. I dlatego – położył
Meggie obie ręce na ramionach i popchnął ją w kierunku zamkniętych białych

drzwi – i dlatego wejdziesz tam teraz jak gdyby nigdy nic i dowiesz się, co oni
zamierzają zrobić z tą książką. Jasne?

Meggie chciała zaprotestować, ale zanim zdołała cokolwiek zrobić,
Smolipaluch otworzył drzwi i wepchnął ją do biblioteki.

5. Zwykły obrazek

Kto kradnie książki lub wypożyczonych nie zwraca, w tego ręku niech książka zamieni się
w jadowitego węża. Niechaj go tknie apopleksja i porazi jego członki. Wrzeszcząc wniebogłosy,
niechaj błaga o łaskę i niech żyje w męczarniach, dopóki jego ciało nie zgnije. Mole niech zżerają
jego trzewia jak robak śmierci, który nigdy nie umiera. A kiedy stanie na Sądzie Ostatecznym, niechaj
pochłonie go ogień piekielny.

Napis w bibliotece klasztoru San Pedro w Barcelonie,
cytowany za Alberto Manguelem





Rozpakowali książkę, papier leżał na krześle obok. Żadne z nich nie
zauważyło, kiedy Meggie weszła do biblioteki. Elinor pochylała się nad
jednym z pulpitów, obok niej stał Mo. Odwróceni byli plecami do drzwi.

– Nie do wiary. Myślałam, że nie istnieje już ani jeden egzemplarz – mówiła
właśnie Elinor. – Krążą niesamowite historie na temat tej książki. Pewien
antykwariusz, u którego często coś kupuję, opowiadał mi, że przed kilku laty
skradziono mu trzy egzemplarze, i to tego samego dnia. Identyczną historię
opowiedziało mi dwóch księgarzy.

– Naprawdę? To rzeczywiście dziwne! – powiedział zaskoczony Mo, ale
Meggie bez trudu poznała po jego głosie, że tylko udaje zdziwienie. –
W każdym razie, nawet gdyby to nie był rarytas, dla mnie ta książka przedstawia
wielką wartość i chciałbym mieć pewność, że jest pod dobrą opieką... przez jakiś
czas, zanim się po nią zgłoszę.

– U mnie każda książka jest pod dobrą opieką – odparła Elinor obrażonym
tonem. – Świetnie o tym wiesz. To moje dzieci, moje atramentowo-czarne
dzieci, pielęgnuję je, troszczę się o nie. Nie dopuszczam do ich kartek światła
słonecznego, odkurzam je i bronię przed zachłannymi molami książkowymi
i brudnymi palcami. Ta książka znajdzie się na honorowym miejscu i nikt nie
ujrzy jej na oczy, dopóki jej nie odbierzesz. Nie przepadam za gośćmi w mojej
bibliotece. Zostawiają tylko w moich biednych książkach odciski palców
i skórki od sera. A poza tym, jak wiesz, mam bardzo drogi system alarmowy.

– Tak, to mnie szczególnie uspokaja! – W glosie Mo czuć było ulgę. –
Dziękuję ci, Elinor! Naprawdę bardzo ci dziękuję. Gdyby w najbliższym czasie
ktoś zapukał do drzwi i spytał cię o książkę, to udawaj, że nigdy o niej nie
słyszałaś, zgoda?

– Oczywiście! Czego się nie robi dla dobrego introligatora! Poza tym jesteś

mężem mojej siostrzenicy. Wiesz, czasem mi jej brak. No tak, ty pewnie czujesz
to samo. Zdaje się, że twoja córka dość dobrze sobie bez niej radzi.

– Prawie jej nie pamięta – powiedział cicho Mo.
– Całe szczęście. Czasem to nawet praktyczne, że nasza pamięć nie jest nawet
w połowie tak dobra jak pamięć książek. Bez nich pewnie nic byśmy już nie
wiedzieli. Wszystko uległoby zapomnieniu: wojna trojańska, Kolumb, Marco
Polo, Szekspir, wszyscy ci zwariowani królowie i bogowie... – Elinor odwróciła
się i zdrętwiała. – Czyżbym nie usłyszała twojego pukania?
Patrzyła na Meggie z taką wrogością, że ta musiała zebrać całą odwagę, by nie
odwrócić się na pięcie i nie umknąć na korytarz.
– Jak długo już tu jesteś, Meggie? – spytał Mo. Meggie wojowniczo wysunęła
podbródek.
– Ona może ją zobaczyć, ale przede mną ją ukrywasz! – zawołała. (Atak jest
zawsze najlepszą obroną). – Jeszcze nigdy nie ukryłeś przede mną żadnej
książki! Co jest w niej takiego nadzwyczajnego? Oślepnę, kiedy ją przeczytam?
Odgryzie mi palce? Jakie okropne tajemnice w niej się kryją, że nie mogę jej
nawet zobaczyć?
– Mam swoje powody, żeby ci jej nie pokazywać – odparł Mo.
Był bardzo blady. Bez słowa podszedł do córki i chciał ją wypchnąć za drzwi,
ale Meggie wyrwała się.
– Oho, jest uparta! – stwierdziła Elinor. – Zaczynam nabierać do niej sympatii.
Pamiętam, że jej matka jako dziecko też była taka. Podejdź tutaj. – Odsunęła się
od pulpitu, przywołując Meggie gestem. – Zobacz, że w tej książce nie ma nic
nadzwyczajnego, przynajmniej nie dla ciebie. Ale przekonaj się na własne oczy.
Własnym oczom wierzy się najbardziej. A może twój ojciec jest innego zdania?
– rzuciła Mo pytające spojrzenie.
Mo zawahał się, wreszcie z rezygnacją potrząsnął głową.
Książka leżała rozłożona na pulpicie. Nie wyglądała na zbyt starą. Meggie
wiedziała, jak wyglądają stare książki. W warsztacie Mo widywała takie,
których strony były pocętkowane jak futro geparda – i równie żółte.
Przypominała sobie jedną, której okładkę zaatakowały mole. Ślady ich
żarłoczności wyglądały jak otwory po miniaturowych pociskach. Mo wyjął
książkę z okładki, starannie pozszywał strony, a następnie uszył im nowe
ubranko, jak to nazywał. Takie ubranko mogło być obciągnięte skórą lub
płótnem, mogło być gładkie lub wytłaczane; tłoczenia, wykonane maleńkimi
stemplami, często były złocone.
Książka, na którą Meggie właśnie patrzyła, miała okładkę płócienną,

srebrzyście zieloną, jak listki wierzby. Rogi okładki były już lekko wytarte,
strony zaś jeszcze tak jasne, że każda literka odcinała się od papieru ostrym
czarnym konturem. Między kartkami leżała wąska czerwona wstążka. Na prawej
stronie widniała ilustracja przedstawiająca kobiety we wspaniałych strojach,
połykacza ognia, akrobatę i kogoś, kto, sądząc z wyglądu, mógł być królem.

Meggie przewróciła kilka stronic. Ilustracji nie było dużo, ale początkowa
litera każdego rozdziału sama w sobie była małym obrazkiem. Na jednych
literach siedziały zwierzątka, wokół innych owijały się rośliny, a jedno P paliło
się jasnym płomieniem. Płomienie były tak łudząco prawdziwe, że Meggie
przesunęła po nich palcem, by się przekonać, czy przypadkiem nie parzą.
Następny rozdział zaczynał się od litery K – rozpierała się jak król, a na jej
wyciągniętym ramieniu siedziało zwierzątko z puszystym ogonem.

Kiedy zdołał wyśliznąć się z miasta, nikt nie wiedział – przeczytała Meggie,
ale nim zdołała ogarnąć wzrokiem dalszy tekst, Elinor zatrzasnęła jej książkę
przed nosem.

– Myślę, że to wystarczy – powiedziała, wsadzając tom pod ramię. – Twój
ojciec mnie prosił, abym schowała książkę w bezpiecznym miejscu, i teraz
właśnie to zrobię.

Mo znów ujął Meggie za rękę. Tym razem się nie opierała.
– Proszę cię, Meggie, zapomnij o tej książce – szepnął. – Przynosi
nieszczęście. Dam ci za nią sto innych.
Meggie bez słowa skinęła głową. W drzwiach obejrzała się jeszcze na Elinor.
Ciotka stała bez ruchu, przyglądając się książce z taką czułością, z jaką
Mo czasem patrzył na Meggie, gdy wieczorem okrywał ją kołdrą.
Potem Mo zamknął drzwi.
– Gdzie ona ją ukryje? – spytała Meggie, gdy szli oboje korytarzem.
– Och, ma parę cudownych schowków na taką okazję – odparł wymijająco Mo.
– Ale są tajne, jak to ze schowkami bywa. Co ty na to, żebym ci teraz pokazał
twój pokój? – Starał się zachowywać beztrosko, ale nie bardzo mu się
to udawało.
– Wygląda jak pokój w luksusowym hotelu. Co ja mówię, o wiele lepiej.
– Brzmi nieźle – bąknęła Meggie.
Rozejrzała się dookoła, ale Smolipaluch zniknął. Gdzie on się podział? Musiała
go o coś zapytać. Natychmiast. Nie mogła myśleć o niczym innym, podczas gdy
Mo pokazywał jej pokój, przekonywał, że teraz wszystko już jest w porządku, że
tylko skończy swoją pracę, a potem wrócą do domu. Meggie kiwała głową,
udając, że go słucha, ale tak naprawdę myślała tylko o pytaniu, które zada

Smolipaluchowi. Pytanie cisnęło jej się na usta z taką mocą, że aż się dziwiła, iż
Mo go nie zauważa – musiało być jasno wypisane na jej wargach!

Kiedy zostawił ją samą i poszedł przynieść bagaże, Meggie pobiegła
do kuchni, ale i tam nie było Smolipalucha. Zajrzała nawet do sypialni Elinor
i choć otworzyła wiele drzwi w tym ogromnym domu – nigdzie go nie znalazła.
W końcu nie miała siły szukać dalej. Mo już dawno się położył i Elinor znikła
w swojej sypialni. Meggie nie pozostało nic innego, jak pójść do swego pokoju
i wyciągnąć się na ogromnym łożu. Czuła się w nim zagubiona, jakby się nagle
skurczyła.

„Tak jak Alicja w krainie czarów” – pomyślała, głaszcząc pościel w kwiatki.
Ogólnie jednak pokój jej się podobał. Było tu pełno książek i obrazów. Meggie
zsunęła się z łóżka i podeszła do okna. Na dworze dawno już zapadł mrok,
a kiedy popchnęła okiennice, chłodne powietrze owiało jej twarz. W ciemności
widziała tylko żwirowy podjazd przed domem, na szarobiałe kamyki padało
blade światło latarni. Pomalowany w pasy busik Mo stał obok kombi Elinor
niczym zebra, która zabłądziła do końskiej stajni. Mo namalował te żółte pasy
na białym lakierze samochodu po tym, jak podarował jej Księgę dżungli.
Myślała o domu, który w takim pośpiechu opuścili, o swojej ławce w szkole,
która dziś świeciła pustkami, ale nie umiałaby powiedzieć, czy tęskni za tym
wszystkim.
Kładąc się spać, pozostawiła okiennice uchylone. Mo umieścił obok łóżka jej
skrzynkę z książkami. Śmiertelnie zmęczona wyciągnęła jedną z nich, próbując
poczuć się jak w domu, pośród dobrze znanych słów, ale nic z tego nie wyszło.
Wspomnienie tamtej książki wymazywało wyrazy. Meggie co chwila stawały
przed oczami inicjały – duże i kolorowe, w otoczeniu postaci, których historii
nie znała, bo książka nie zdążyła ich jej opowiedzieć.
„Muszę znaleźć Smolipalucha – pomyślała sennie. – Musi przecież gdzieś
być!” – Ale zaraz książka wysunęła jej się z rąk i Meggie usnęła.
Rano obudziło ją słońce. Powietrze było jeszcze chłodne po nocy, ale na niebie
nie było ani chmurki, a kiedy Meggie wychyliła się z okna, w oddali, poprzez
gałęzie drzew, ujrzała połyskujące jezioro. Pokój, który jej przydzieliła Elinor,
mieścił się na pierwszym piętrze. Mo spał dwa pokoje dalej, za to Smolipaluch
musiał się zadowolić izdebką na poddaszu. Meggie widziała ją wczoraj, kiedy
go szukała. Stało tam tylko wąskie łóżko, a wokół, aż po wiązanie dachowe,
piętrzyły się kartony z książkami.
Mo i Elinor siedzieli już przy stole, gdy Meggie przyszła do kuchni
na śniadanie, ale Smolipalucha nie było.

– O, ten już dawno jest po śniadaniu – powiedziała uszczypliwie Elinor, gdy
Meggie o niego spytała. – Zjadł je w towarzystwie zwierzaka z ostrymi zębami,
który siedział na stole i zaczął na mnie fukać, gdy weszłam do kuchni.
Wytłumaczyłam waszemu dziwnemu przyjacielowi, że jedyne stwory, jakie
mogę ścierpieć na stole kuchennym, to muchy, więc wyniósł się na dwór
ze swoim futrzakiem.

– Czego od niego chcesz? – spytał Mo.
– Och, nic takiego, chciałam... chciałam go o coś spytać – odparła Meggie,
po czym zjadła w pośpiechu pół kromki chleba, wypiła kilka łyków obrzydliwie
gorzkiego kakao, które przyrządziła Elinor, i wybiegła z domu.
Znalazła Smolipalucha za domem, na starannie przystrzyżonym trawniku,
gdzie obok gipsowego aniołka stał samotny leżak. Gwina nie było widać. Kilka
ptaków kłóciło się w krzaku rododendronu pokrytym czerwonymi kwiatami,
a Smolipaluch żonglował, całkowicie pochłonięty swoim zajęciem. Meggie
próbowała policzyć kolorowe piłeczki – cztery, sześć, osiem. Tak szybko
chwytał je w powietrzu, że od samego patrzenia zakręciło jej się w głowie. Łapał
je, stojąc na jednej nodze tak niedbale, jakby w ogóle nie musiał patrzeć na to,
co robi. Dopiero gdy zobaczył Meggie, jedna z piłeczek wyśliznęła mu się z ręki
i upadła jej pod stopy.
Meggie podniosła ją i odrzuciła Smolipaluchowi.
– Skąd pan to umie? – spytała. – To wyglądało... cudownie. Smolipaluch
skłonił się drwiąco. Znów miał na twarzy ten swój uśmieszek.
– Zarabiam tym na życie – odrzekł. – Tym i paroma innymi rzeczami.
– Jak można tym zarobić na życie?
– Na jarmarkach. Podczas uroczystości. Na urodzinach dzieci. Byłaś kiedyś
na jednym z tych jarmarków, gdzie ludzie zachowują się, jakby jeszcze żyli
w średniowieczu?
Meggie skinęła głową. Odwiedziła kiedyś z Mo takie miejsce. Były tam
cudowne rzeczy, tak dziwne, jakby pochodziły nie z innych czasów, ale wręcz
z innego świata. Mo kupił jej puzderko ozdobione kolorowymi kamieniami,
z rybką z połyskującego złoto-zielono metalu; rybka miała szeroko otwarty
pyszczek i kulkę w pustym brzuchu, która podzwaniała cicho, kiedy się
potrząsnęło puzderkiem. W powietrzu pachniało świeżo upieczonym chlebem,
dymem i wilgotnymi ubraniami. Meggie widziała, jak płatnerz wykuwa miecz,
a na widok kobiety przebranej za czarownicę schowała się za plecami Mo.
Smolipaluch pozbierał piłeczki i wrzucił je do torby. Torba była otwarta.
Meggie podeszła od niechcenia i zerknęła do środka. Były tam butelki i biała

wata, i karton mleka, ale zanim zdążyła zobaczyć coś więcej, Smolipaluch
zamknął torbę.

– Przykro mi, ale to tajemnica zawodowa – powiedział. – Twój ojciec dał
książkę tej Elinor, tak?

Meggie wzruszyła ramionami.
– Możesz mi spokojnie powiedzieć. I tak wiem. Podsłuchiwałem. Jest szalony,
że chce ją tutaj zostawić, ale co można poradzić.
Smolipaluch usiadł na leżaku. Obok na trawie leżał jego plecak. Wystawał
z niego puszysty ogon.
– Widziałam Gwina... – powiedziała Meggie.
– Tak? – Smolipaluch wyciągnął się na leżaku i zamknął oczy. W słońcu jego
włosy były jaśniejsze. – Ja też. Jest w plecaku. To dla niego pora snu.
– Widziałam go w tej książce...
Mówiąc to, Meggie pilnie obserwowała Smolipalucha, ale on nawet nie drgnął.
Nie miał myśli wypisanych na czole tak jak Mo. Twarz Smolipalucha była jak
zamknięta księga i każdy, kto spróbowałby ją otworzyć, oberwałby po łapach.
– Siedział na jednej z liter – ciągnęła Meggie. – To była litera K. Widziałam
różki...
– Naprawdę? – Smolipaluch nawet nie otworzył oczu. – Wiesz, w którym
z tysiąca swoich regałów schowała ją ta zwariowana amatorka książek?
Meggie udała, że nie słyszała pytania.
– Dlaczego Gwin wygląda tak jak to zwierzątko w książce? – spytała. –
Naprawdę przykleił mu pan rogi?
– Czy mu przykleiłem? – powtórzył Smolipaluch, wpatrując się w niebo.
Nad domem Elinor przepływało kilka chmurek. Słońce znikło za jedną z nich,
cień padł na trawę jak brzydka plama.
– Czy ojciec często ci czyta na głos, Meggie? – odezwał się znowu
Smolipaluch.
Meggie zmierzyła go nieufnym spojrzeniem, po czym uklękła obok plecaka
i pogłaskała jedwabisty ogon Gwina.
– Nie – odparła. – Ale nauczył mnie czytać, kiedy miałam pięć lat.
– Zapytaj go, dlaczego ci nie czyta – powiedział Smolipaluch. – Tylko nie daj
się zbyć byle czym.
– Co to znaczy? – Meggie wyprostowała się rozzłoszczona. – Nie lubi tego
i już!
Smolipaluch uśmiechnął się. Wychylił się z leżaka i wsadził do plecaka rękę.
– Aha, wygląda mi to na pełny brzuszek – stwierdził. – Gwinowi powiodło się

chyba nocne polowanie. Mam nadzieję, że nie splądrował znowu jakiegoś
gniazda. A może to tylko bułeczki i jajka Elinor?

Ogon Gwina poruszał się rytmicznie zupełnie jak ogon kota. Meggie z odrazą
patrzyła na plecak. Była bardzo zadowolona, że nie widzi pyszczka Gwina,
może została jeszcze na nim krew?

Smolipaluch znów wyciągnął się na leżaku.
– Mam ci pokazać dzisiaj wieczorem, do czego służą butelki, wata i inne
tajemnicze rzeczy w mojej torbie? – spytał, nie patrząc na nią. – Ale musi być
ciemno. Ciemno choć oko wykol. Nie boisz się w nocy wychodzić z domu?
– Oczywiście, że nie! – Meggie była urażona, choć tak naprawdę nie lubiła
przebywać na dworze po ciemku. – Ale najpierw niech mi pan powie,
dlaczego...
– Pan? – Smolipaluch się roześmiał. – Boże, jeszcze chwila i zaczniesz
do mnie mówić „szanowny panie”. Nie lubię tego, więc daj sobie spokój.
Meggie skinęła głową, przygryzając wargi. Miał rację, słowo „pan" do niego
nie pasowało.
– No dobrze, więc dlaczego przykleiłeś Gwinowi rogi? – dokończyła pytanie. –
I co wiesz o tej książce?
Smolipaluch podłożył sobie ręce pod głowę.
– Wiem o niej mnóstwo rzeczy – rzekł. – Może ci nawet kiedyś o tym powiem.
Ale na razie ustalamy spotkanie na wieczór, koło jedenastej, dokładnie w tym
miejscu. Zgoda?
Meggie zadarła głowę: na dachu domu Elinor wygwizdywał zajadle kos.
– Zgoda – powiedziała – o jedenastej. I biegiem wróciła do domu.
Elinor zaproponowała Mo urządzenie pracowni tuż obok biblioteki. Było tam
niewielkie pomieszczenie, w którym trzymała kolekcję starych atlasów roślin
i zwierząt (wyglądało na to, że nie ma takiego rodzaju książek, których Elinor
by nie zbierała). Były one ustawione na regałach z drewna miodowego koloru.
Na niektórych półkach książki służyły jako podpórki do szklanych gablotek
z zasuszonymi owadami, co sprawiło, że Elinor wydała się Meggie jeszcze
mniej sympatyczna. Pod oknem stał piękny stół z toczonymi nogami, ale
o połowę mniejszy od tego, który Mo miał w swojej pracowni w domu.
To pewnie dlatego klął cicho, gdy Meggie wsunęła głowę przez drzwi.
– Popatrz na ten stół – powiedział. – Można na nim sortować znaczki, ale nie
oprawiać książki. Całe to pomieszczenie jest za małe. Gdzie mam ustawić prasę,
gdzie trzymać narzędzia... Ostatnim razem pracowałem na poddaszu, ale tam
teraz też są wszędzie kartony z książkami.

Meggie przejechała dłonią po grzbietach ciasno ustawionych książek.
– Powiedz jej po prostu, że musisz mieć większy pokój.
Ostrożnie wyjęła z regału jakąś książkę i zaczęła ją kartkować. Były tam
obrazki dziwacznych owadów, żuków z rogami, żuków z trąbami, a jeden miał
najprawdziwszy nos. Meggie wodziła palcem po ilustracjach w pastelowych
kolorach.
– Mo, czemu właściwie nigdy mi nie czytałeś?
Ojciec odwrócił się do niej tak raptownie, że o mało nie upuściła książki.
– Dlaczego mnie o to pytasz? Rozmawiałaś ze Smolipaluchem, tak? Co ci
powiedział?
– Nic. Zupełnie nic!
Meggie sama nie wiedziała, dlaczego kłamie. Wsunęła książkę z owadami
na miejsce. Wydawało jej się, że ktoś oplątuje ich niewidzialną siecią, siecią
tajemnic i kłamstw, która staje się coraz gęstsza.
– Uważam, że to dobre pytanie – powiedziała, wyciągając następną książkę.
Książka nosiła tytuł Mistrzowie kamuflażu. Zwierzęta na ilustracjach były
podobne do żywych gałązek lub zeschłych liści.
Mo znów odwrócił się do niej plecami. Zaczął układać narzędzia
na przykrótkim blacie: z lewej strony walcarka, obok młotek z okrągłą główką,
którym Mo formował grzbiety książek, ostry nóż do papieru...
Zwykle Mo pogwizdywał przy pracy, ale nie dzisiaj. Widać było, że myślami
jest gdzie indziej. Tylko gdzie?
Wreszcie przysiadł na brzegu stołu i spojrzał na Meggie.
– Nie lubię komuś czytać – powiedział, tak jakby to była najnudniejsza rzecz
pod słońcem. – Przecież wiesz o tym. Po prostu nie lubię i już.
– Ale dlaczego? Przecież opowiadasz mi różne historie. Potrafisz pięknie
opowiadać. Potrafisz naśladować głosy, trzymać w napięciu albo rozśmieszać...
Mo skrzyżował ramiona na piersi, jakby przed czymś chciał się obronić.
– Mógłbyś mi na przykład poczytać Przygody Tomka Sawyera –
zaproponowała Meggie. – Albo Skąd się wzięty zmarszczki u nosorożca.
Była to jedna z ulubionych książek Mo. Kiedy Meggie była mała, bawili się
czasem, że w jej ubranku jest pełno okruchów, tak jak w skórze nosorożca.
– Tak, to cudowna opowieść – powiedział Mo, odwracając się do niej plecami.
Położył na stole teczkę, w której przechowywał papiery na wyklejki. „Każda
książka – powiedział jej kiedyś – powinna się zaczynać od wyklejki. Najlepiej
w ciemnym kolorze: ciemnoczerwonym, granatowym, to zależy, jaka jest
okładka. Kiedy otwierasz książkę, wkraczasz jakby do teatru: najpierw jest

kurtyna, odsuwasz ją i przedstawienie się zaczyna”.
– Meggie, naprawdę muszę teraz popracować – rzucił Mo przez ramię. –

Im prędzej skończę z książkami Elinor, tym szybciej wrócimy do domu.
Meggie odstawiła na półkę książkę z kamuflującymi się zwierzętami.
– A jeśli mu ich nie przykleił? – spytała.
– Co?
– Jeśli Smolipaluch nie przykleił rogów Gwinowi?
– Przykleił je – powiedział Mo, przysuwając krzesło do stołu. – Nawiasem

mówiąc, Elinor pojechała na zakupy. Więc jeśli padasz z głodu, to usmaż sobie
naleśniki, okej?

– Okej – mruknęła Meggie.
Przez chwilę zastanawiała się, czy powinna mu powiedzieć o nocnym
spotkaniu ze Smolipaluchem, ale w końcu postanowiła nic nie mówić. Spytała
tylko:
– Myślisz, że mogłabym zabrać stąd parę książek do siebie do pokoju?
– Jasne. Pod warunkiem że nie przemycisz ich do swojej skrzyni.
– Tak jak ten złodziej książek, o którym mi opowiadałeś? – Meggie wsadziła
sobie trzy książki pod lewe ramię i cztery pod prawe. – Ile to on ukradł?
Trzydzieści tysięcy?
– Czterdzieści tysięcy – odparł Mo. – Ale on przynajmniej nie mordował
właścicieli.
– Tak jak ten hiszpański mnich? Zapomniałam, jak on się nazywał.
Meggie podeszła do drzwi i otworzyła je czubkiem buta.
– Smolipaluch mówi, że Capricorn mógłby cię zabić, żeby tylko dostać tę
książkę – Meggie starała się mówić obojętnym głosem. – Mógłby, Mo?
– Meggie! – Mo odwrócił się i pogroził jej nożem do rozcinania papieru. – Idź
się poopalać albo wetknij swój śliczny nosek w te książki, które pożyczyłaś,
tylko daj mi pracować. I powiedz Smolipaluchowi, że potnę go tym nożem
na cieniutkie plasterki, jeśli nie przestanie ci opowiadać bzdur.
– To nie była odpowiedź! – stwierdziła Meggie i wyszła z pracowni
obładowana pożyczonymi książkami.
W swoim pokoju porozkładała książki na ogromnym łożu i zaczęła
je przeglądać. Czytała o żukach, które wprowadzają się do opuszczonych muszli
ślimaków niby ludzie do pustego domu, o żabach wyglądających jak liście
i gąsienicach z kolorowymi kolcami, o małpach z białymi brodami,
pręgowanych mrówkojadach i kotach, które wygrzebują z ziemi pataty.
Wydawało się, że wszystko jest tutaj, każde stworzenie, jakie Meggie mogła

sobie wyobrazić, a są nawet takie, których wygląd przekraczał jej wyobraźnię.
Jednak w żadnej z mądrych książek Elinor nie znalazła ani słowa o rogatych

kunach.

6. Ogień i gwiazdy

I oto nadciągnęli z tańczącymi niedźwiedziami, psami i kozami, małpami i świstakami, chodzili
po linie, fikali koziołki w przód i w tył, ciskali mieczami i nożami, rzucali się na ich ostrza, nie
czyniąc sobie szkody, połykali ogień i gryźli kamienie, dokonywali magicznych sztuczek pod
płaszczem i kapeluszem, używali czarodziejskich pucharów i łańcuchów, naśladowali śpiew słowika,
krzyk pawia, bek sarny, urządzali zapasy i tańce przy dźwiękach podwójnego fletu.

Wilhelm Hertz,
Księga wędrownego grajka




Dzień wlókł się niemiłosiernie. Meggie tylko przez chwilę widziała Mo,
po południu, gdy Elinor wróciła z zakupów i godzinę później poczęstowała
ich spaghetti z jakimś gotowym sosem.

– Przykro mi, ale nie mam cierpliwości do tego głupiego gotowania –
powiedziała, rozkładając talerze na stole. – A może nasz przyjaciel z futrzakiem
umie gotować?

– Niestety. – Smolipaluch z ubolewaniem uniósł ramiona. – Tym nie mogę
służyć.

– Mo dobrze gotuje – powiedziała Meggie, mieszając makaron z wodnistym
sosem.

– On ma reperować moje książki, a nie gotować – rzuciła szorstko Elinor. –
No a ty?

Meggie wzruszyła ramionami.
– Umiem zrobić naleśniki – odparła. – Ale dlaczego pani nie kupi sobie paru
książek kucharskich? Ma pani przecież wszystkie rodzaje książek. To by
na pewno pomogło.
Elinor nie zaszczyciła jej odpowiedzią.
– Aha, jeszcze jedna reguła na noc – powiedziała po chwili, gdy wszyscy jedli
w milczeniu. – Nie życzę sobie zapalonych świec w moim domu. Ogień mnie
denerwuje. Zbyt chętnie odżywia się papierem.
Meggie o mało się nie zakrztusiła. Oczywiście miała ze sobą parę świeczek,
leżały już przygotowane na nocnym stoliku w jej pokoju, Elinor musiała
je zobaczyć.
Ale Elinor nie patrzyła na Meggie, tylko na Smolipalucha, który bawił się
pudełkiem zapałek.
– Mam nadzieję, że pan też zapamięta tę regułę – powiedziała – bo wygląda

na to, że i tej nocy zamierza nam pan dotrzymać towarzystwa.
– Jeśli wolno mi nadużyć pani gościnności. Jutro rano już mnie tu nie będzie,

obiecuję.
Smolipaluch wciąż trzymał w ręce zapałki. Nic sobie nie robił z pełnego

dezaprobaty spojrzenia Elinor.
– Coś mi się zdaje, że ktoś tu ma zupełnie fałszywe pojęcie o ogniu – rzekł

po chwili. – Przyznaję, że ogień może być jak małe kąsające zwierzątko, ale
można go poskromić.

To mówiąc, wyjął z pudełka zapałkę, zapalił ją i szybko wsunął płomyczek
w otwarte usta.

Meggie wstrzymała oddech, gdy wargi Smolipalucha zacisnęły się
na drewienku zapałki. Smolipaluch otworzył usta, wyjął zgaszoną zapałkę i z
uśmiechem położył ją na swoim pustym talerzu.

– Widzi pani? Wcale mnie nie ugryzł. Można go łatwiej poskromić niż kota.
Elinor skrzywiła się lekceważąco, ale Meggie z podziwem wpatrywała się
w twarz Smolipalucha.
Mo nie wydawał się zaskoczony sztuczką z ogniem. Spojrzał ostrzegawczo
na Smolipalucha, na co ten posłusznie schował zapałki do kieszeni spodni.
– Oczywiście zastosuję się do reguły ze świecami – powiedział szybko. – Nie
ma sprawy. Naprawdę.
– Dobrze. – Elinor skinęła głową. – Ale jest jeszcze coś. Jeśli pan dzisiaj
znowu zamierza zniknąć, kiedy się ściemni, tak jak wczoraj, to radzę, żeby nie
wracał pan zbyt późno. Punktualnie o wpół do dziesiątej włączam system
alarmowy.
– O, to wczoraj miałem dużo szczęścia. – Smolipaluch zręcznie wsunął
do kieszeni kilka nitek spaghetti, niepostrzeżenie dla Elinor, ale nie dla Meggie.
– Przyznaję, że lubię spacerować nocą. Świat jest wtedy bardziej w moim
guście, jest cicho, pusto i tajemniczo. Ale dzisiaj nie miałem zamiaru
wychodzić. Mimo to muszę panią prosić o nieco późniejsze włączenie tego
wspaniałego systemu alarmowego.
– Ach tak? Wolno spytać dlaczego? Smolipaluch mrugnął do Meggie.
– No cóż, obiecałem tej młodej damie maleńkie przedstawienie. Początek –
godzina przed północą.
– Aha! – Elinor otarła serwetką usta. – Przedstawienie. A może by je pan
przełożył na porę dzienną, w końcu ta młoda dama ma dopiero dwanaście lat
i powinna leżeć o ósmej w łóżku.
Meggie zagryzła wargi. Od kiedy skończyła pięć lat, nie chodziła spać o ósmej.

Ale nie zadała sobie trudu, żeby to wyjaśnić. Podziwiała Smolipalucha za to, że
z takim spokojem znosi wrogie spojrzenia Elinor.

– Ba, za dnia magiczne sztuki, które chcę pokazać Meggie, nie robią takiego
wrażenia – powiedział, odchylając się na oparciu krzesła. – Do tego potrzeba,
niestety, czarnego płaszcza nocy. A może i pani chce się przyglądać? Wtedy
zrozumie pani, dlaczego to wszystko musi się odbywać nocą.

– Radzę ci przyjąć jego propozycję, Elinor! – powiedział Mo. – Przedstawienie
na pewno ci się spodoba. Może po tym przestaniesz się bać ognia.

– Nie boję się ognia, tylko go nie lubię! – stwierdziła Elinor z kamienną
twarzą.

– On potrafi też żonglować – wyrwało się Meggie. – Ośmioma piłeczkami.
– Jedenastoma – poprawił ją Smolipaluch. – Ale żonglerka to raczej coś
na porę dzienną.
Elinor usunęła z obrusa nitkę makaronu i niechętnym spojrzeniem obrzuciła
najpierw Meggie, potem Mo.
– No dobrze, nie chcę wam psuć zabawy – powiedziała. – O wpół do dziesiątej
jak zwykle położę się z książką do łóżka po włączeniu systemu alarmowego. Ale
kiedy Meggie mi powie, że idzie na to prywatne przedstawienie, wyłączę alarm
na godzinę. Czy to wystarczy?
– W zupełności – przytaknął Smolipaluch, kłaniając się tak nisko, że nosem
dotknął brzegu swojego talerza.
Meggie stłumiła chichot.
Pięć minut przed jedenastą zapukała do drzwi sypialni Elinor.
– Proszę! – usłyszała głos ciotki i otworzyła drzwi.
Elinor siedziała w łóżku, nisko pochylona nad katalogiem grubości książki
telefonicznej.
– Za droga, za droga, za droga – mruczała. – Dam ci dobrą radę: wystrzegaj się
namiętności, na które nie masz pieniędzy. Taka namiętność człowieka zżera.
Weź choćby tę książkę! – Elinor tak mocno stuknęła palcem w lewą stronę
katalogu, że Meggie nie zdziwiłaby się, gdyby zrobiła w nim dziurę. – Co za
wydanie i jaki dobry stan! Od piętnastu lat marzę o tym, by ją kupić, ale jest
za droga, o wiele za droga.
Wzdychając, zamknęła katalog, rzuciła go na dywan i spuściła nogi
na podłogę. Ku zaskoczeniu Meggie miała na sobie długą koszulę nocną
w kwiaty. Wyglądała w niej młodziej, prawie jak dziewczynka, która pewnego
dnia budzi się ze zmarszczkami na twarzy.
– No, ale ty pewnie nigdy nie będziesz taka zwariowana jak ja – mruczała,

wciągając grube skarpety na bose stopy. – Twój ojciec nie ma skłonności
do wariactwa, a co do twojej matki, to nigdy nie spotkałam kogoś równie
trzeźwo myślącego. Mój ojciec był natomiast co najmniej tak samo zwariowany
jak ja. Więcej niż połowę tych książek odziedziczyłam po nim. I co on teraz
z tego ma? Czy uchroniły go przed śmiercią? Przeciwnie: dostał apopleksji
na aukcji książek. Czy to nie jest śmieszne?

Meggie nie przychodziła do głowy żadna odpowiedź.
– Moja matka? – spytała w końcu. – Pani ją dobrze znała? Elinor prychnęła,
jakby Meggie zadała niestosowne pytanie.
– Oczywiście, że tak. Twój ojciec poznał ją u mnie. Nigdy ci o tym nie
wspominał?
Meggie potrząsnęła głową.
– Rzadko o niej mówi.
– No i dobrze. Po co rozdrapywać stare rany? A ty i tak jej nie pamiętasz. Ten
znak na drzwiach biblioteki namalowała właśnie ona. Ale teraz już chodź, bo w
końcu spóźnisz się na swoje przedstawienie.
Meggie poszła ciemnym korytarzem za Elinor. Przez mgnienie oka doznała
dziwnego uczucia, jakby zza którychś z tych licznych drzwi mogła wyjść jej
matka i do niej się uśmiechnąć. W całym tym ogromnym domu nigdzie nie
paliło się światło i Meggie kilka razy uderzyła kolanem to o krzesło, to o stolik,
którego nie zauważyła w ciemności.
– Dlaczego tu wszędzie jest tak ciemno? – spytała, gdy Elinor próbowała
w holu wymacać kontakt.
– Bo wolę wydawać pieniądze na książki niż na niepotrzebnie zużyty prąd! –
odparowała Elinor, spoglądając na zapalającą się żarówkę z taką złością, jakby
uważała, że to głupie urządzenie mogłoby pobierać mniej prądu. Następnie
podeszła do metalowej skrzynki umieszczonej na ścianie za zasłoną tuż obok
drzwi wejściowych.
– Mam nadzieję, że zgasiłaś światło w swoim pokoju? – rzuciła, otwierając
skrzynkę.
– Oczywiście – powiedziała Meggie, choć wcale nie była tego pewna.
– Odwróć się! – rozkazała Elinor, ze zmarszczonym czołem zabierając się
do wyłączania alarmu. – Do licha, te okropne przyciski! Mam nadzieję, że nie
zrobiłam znowu czegoś nie tak. Daj mi znać, kiedy przedstawienie się skończy.
I żeby ci przypadkiem nie przyszło do głowy skorzystać z okazji, wśliznąć się
do biblioteki i zabrać jakąś książkę. Pamiętaj, że jestem w pokoju obok, a słuch
mam lepszy od nietoperza.

Meggie zdusiła w sobie odpowiedź, którą miała na końcu języka. Elinor
otworzyła drzwi wejściowe. Meggie bez słowa przeszła obok niej i wysunęła się
na dwór.

– Czy dla mojej mamy też była pani zawsze taka miła? – spytała, gdy Elinor
właśnie miała zamknąć drzwi.

Ta przez chwilę wpatrywała się w nią z osłupieniem.
– Myślę, że tak – powiedziała wreszcie. – Tak, na pewno tak. A ona była tak
samo bezczelna jak ty. Przyjemnej zabawy z tym pożeraczem ognia! –
I zatrzasnęła drzwi.
Meggie pobiegła za dom przez ciemny ogród i nagle usłyszała muzykę.
Niespodzianie wypełniła ciszę nocną, jakby tylko czekała na kroki Meggie: obco
brzmiące dźwięki, zwariowana mieszanina dzwoneczków, piszczałek
i bębenków, dzika, a zarazem smętna melodia. Meggie wcale by się nie zdziwiła,
gdyby za domem zobaczyła całą gromadę kuglarzy, ale Smolipaluch był sam.
Czekał na nią w tym samym miejscu, gdzie go spotkała po śniadaniu. Muzyka
wydobywała się z magnetofonu kasetowego stojącego obok leżaka. Dla swojego
widza Smolipaluch ustawił na skraju trawnika ławkę ogrodową. Po lewej
i prawej stronie ławki płonęły pochodnie wetknięte w ziemię. Następne dwie
paliły się pośrodku trawnika, rzucając niespokojne cienie tańczące w trawie
niczym słudzy, których Smolipaluch wezwał na tę okazję z jakiegoś mrocznego
świata.
On sam stał obnażony do pasa, jego skóra była blada, tak samo jak księżyc
wiszący dokładnie nad dachem domu Elinor, jakby i on zjawił się
na przedstawienie.
Gdy Meggie wychynęła z ciemności, Smolipaluch skłonił się jej nisko.
– Proszę zająć miejsce, piękna panienko! – zawołał, przekrzykując muzykę. –
Wszystko czeka tylko na ciebie.
Meggie zakłopotana usiadła na ławeczce i się rozejrzała. Na leżaku stały dwie
butelki z ciemnego szkła, które widziała wcześniej w torbie Smolipalucha.
W jednej coś połyskiwało bladawo, jakby Smolipaluch napełnił ją księżycową
poświatą. Pomiędzy drewnianymi deseczkami leżaka tkwiło z dziesięć
zapasowych pochodni z głowniami owiniętymi białą watą, a obok magnetofonu
stało wiadro i pękaty wazon – Meggie przypomniała sobie, że widziała go w
holu.
Spojrzała przelotnie na okna domu. W pokoju Mo było ciemno, widocznie
jeszcze pracował, ale piętro niżej Meggie zobaczyła Elinor stojącą przy oknie
w oświetlonym pokoju. Gdy tylko Meggie zerknęła w jej kierunku, Elinor


Click to View FlipBook Version