gąszcze.
Temat był nieważny, bo wszystkie te szeptane słowa służyły tylko jednemu
celowi: przepędzić strach i zmęczenie paraliżujące wszystkie członki. Szli wciąż
dalej i dalej, mając nadzieję, że Smolipaluch wie, dokąd ich prowadzi. Meggie
przez cały czas trzymała się blisko Mo. Jego plecy przynajmniej trochę osłaniały
dziewczynkę przed kolczastymi gałęziami, które co chwila wplątywały się jej
w ubranie i rozdrapywały twarz niby dzikie zwierzęta czyhające w mroku
ze swymi ostrymi jak igły pazurami.
Wreszcie natrafili na ścieżkę. Walały się na niej łuski po nabojach, ślad
działalności myśliwych siejących śmierć pośród ciszy dzikiej przyrody.
Tu łatwiej było się poruszać, choć Meggie ze zmęczenia ledwie powłóczyła
nogami. Gdy po raz drugi, niemal usypiając na stojąco, nadepnęła Mo na pięty,
ten wziął ją na plecy i zaczął nieść jak dawniej, gdy jeszcze nie mogła
dotrzymać mu kroku. Nazywał ją wtedy Pchłą, Piórkiem lub Dzwoneczkiem –
od imienia wróżki z Piotrusia Pana. Czasem i teraz ją tak nazywał.
Położyła głowę na jego plecach i próbowała myśleć o Piotrusiu Panu zamiast
o wężach i mężczyznach ze strzelbami. Ale tym razem jej własna historia
przeważyła, nie dała się przepłoszyć zmyślonej opowieści.
Farid od dawna już przestał się odzywać. Przeważnie szedł krok w krok
za Smolipaluchem. Gwin musiał mu przypaść do gustu, bo za każdym razem,
gdy kuna zaczepiła o coś łańcuchem, podbiegał i uwalniał ją, choć syczała
i kłapała na niego zębami. Raz nawet wbiła mu kły tak mocno w kciuk, że mały
zaczął krwawić.
– I co, nadal wierzysz, że to tylko sen? – zadrwił Smolipaluch, gdy Farid
ocierał krew z palca.
Chłopiec nie od razu odpowiedział. Przyjrzał się skaleczeniu, po czym wyssał
i wypluł krew.
– A co innego? – mruknął.
Smolipaluch popatrzył na Mo, ale ten był tak zatopiony w myślach, że nie
zauważył jego wzroku.
– No, na przykład nowa historia – zasugerował Smolipaluch.
– Nowa historia? – zaśmiał się Farid. – To mi się podoba. Zawsze lubiłem
opowieści.
– Ach, tak! I co, ta ci się podoba?
– Trochę za dużo kolców i mogłoby się wreszcie rozwidnić. Ale jak do tej pory
nie musiałem pracować. To już coś.
Meggie uśmiechnęła się.
W oddali rozległ się krzyk ptaka. Gwin znieruchomiał i zaczął węszyć, unosząc
pyszczek. Noc należy do drapieżników. Zawsze do nich należała. W domu, gdzie
człowieka chroni światło i grube mury, zbyt łatwo się o tym zapomina. Noc
chroni myśliwych, umożliwia im podkradanie się i oślepia ich ofiary. Meggie
przypomniała sobie słowa z jednej ze swych ulubionych książek: ...godziny nocy
to godziny przemocy – kłów, pazurów i łap.
Wciąż przyciskała twarz do pleców Mo.
„Może powinnam teraz pójść trochę o własnych siłach – pomyślała. –
Mo niesie mnie już tak długo”.
Po chwili jednak zasnęła na jego plecach.
21. Basta
Przychodziło mi na myśl, że te zarośla, które teraz byty tak spokojne, musiały wówczas rozbrzmiewać
krzykiem, a sama ta myśl wywoływała we mnie wrażenie, że słyszę jeszcze ową wrzawę.
Robert Louis Stevenson,
Wyspa skarbów
Meggie obudziła się, gdy Mo nagle stanął. Ścieżka doprowadziła ich prawie
na sam szczyt wzgórza. Wciąż jeszcze było ciemno, ale noc zaczynała
blednąć, podnosząc w oddali rąbek szaty, spod której wychylał się nowy
poranek.
– Musimy odpocząć, Smolipaluchu – usłyszała Meggie głos Mo. – Chłopiec
słania się ze zmęczenia, stopy Elinor zasłużyły sobie na odrobinę spokoju,
a moim zdaniem to miejsce nie jest najgorsze.
– Jakie stopy? – jęknęła Elinor, opadając na ziemię. – Masz na myśli te bolące
kloce na końcu moich nóg?
– Nic innego – odrzekł Mo, podnosząc ją. – I te kloce muszą zrobić jeszcze
kilka kroków. Odpoczniemy tam, widzisz?
W odległości jakichś pięćdziesięciu metrów na lewo od nich, na samym
szczycie wzgórza, pośród oliwkowych drzewek, przycupnął domek, jeśli
w ogóle można to było nazwać domem. Meggie zsunęła się z pleców Mo, zanim
ruszyli dalej. Ściany domu wyglądały tak, jakby ktoś w pośpiechu poukładał
trochę kamieni jeden na drugim, dach się zawalił, a tam, gdzie kiedyś były
drzwi, ziała czarna dziura.
Mo zgiął się wpół, wchodząc do środka. Podłoga usiana była potłuczonymi
dachówkami, w kącie leżał pusty worek, walały się skorupy glinianych talerzy
albo misek i parę dokładnie ogryzionych kości.
– Niezbyt tu przytulnie, Meggie. – Mo westchnął. – Spróbuj sobie po prostu
wyobrazić, że jesteś w kryjówce na bezludnej wyspie albo...
– ... w beczce Hucka – dokończyła Meggie, rozglądając się. – Chyba jednak
wolę spać na dworze.
Weszła Elinor. Jej również kwatera niezbyt się spodobała.
– Wierz mi, tutaj jest bezpieczniej! – rzekł Mo, całując Meggie i kierując się
ku wyjściu.
– Dokąd idziesz? – Meggie spojrzała na niego z niepokojem. – Ty też musisz
odpocząć.
– Nie, skąd, nie jestem zmęczony. – Ale jego twarz mówiła co innego. –
Prześpij się teraz, dobrze? – I wyszedł.
Elinor odsunęła nogą potłuczone dachówki.
– Chodź! – powiedziała, zdejmując kurtkę i rozciągając ją na podłodze. –
Spróbujemy jakoś się tu położyć. Twój ojciec ma rację, po prostu wyobraźmy
sobie, że jesteśmy zupełnie gdzie indziej. Ciekawe, że przygody podczas lektury
są dużo przyjemniejsze – mruknęła, wyciągając się na ziemi.
Meggie z wahaniem położyła się obok niej.
– Przynajmniej nie pada – dodała Elinor, patrząc na dziurawy dach. –
I możemy widzieć gwiazdy, choć nieco już zbladły. Może powinnam sobie
w domu też zafundować parę dziur w dachu. – Niecierpliwym ruchem głowy
wskazała Meggie, by położyła głowę na jej ramieniu. – Żeby ci pająki nie
powchodziły do uszu podczas snu – powiedziała, zamykając oczy. – Boże –
zdążyła jeszcze wymamrotać – zdaje się, że muszę sobie kupić nowe stopy, te są
już zupełnie do niczego. – I usnęła.
Meggie leżała z szeroko otwartymi oczami, nasłuchując, co się dzieje
na dworze. Słyszała, jak Mo po cichu rozmawia ze Smolipaluchem, ale nie
mogła się zorientować, o czym mówią. Raz zdawało jej się, że padło imię Basty.
Chłopiec też został na dworze. Ten Farid. Ale on się nie odzywał.
Po kilku minutach Elinor zaczęła chrapać. Meggie bardzo starała się zasnąć,
ale nie mogła, w końcu więc wstała po cichu i wyśliznęła się na dwór. Mo nie
spał. Siedział oparty plecami o drzewo i patrzył, jak ponad pobliskimi
wzgórzami ranek przepędza noc. Kilka kroków dalej siedział Smolipaluch.
Podniósł na chwilę głowę, gdy Meggie ukazała się na zewnątrz. Pewnie
rozmyślał o wróżkach i skrzatach. Farid leżał obok niego zwinięty w kłębek, a u
stóp Farida Gwin coś łapczywie pożerał. Meggie szybko odwróciła głowę.
Świt wstawał ponad wzgórzami, zdobywając jeden po drugim ciemne kopce.
W oddali Meggie dostrzegła domy rozrzucone jak zabawki po zielonych
zboczach. Gdzieś tam, za tymi wzgórzami, musiało być morze. Położyła głowę
na kolanach Mo i patrząc mu w twarz, spytała:
– Tutaj nas nie znajdą, prawda?
– Nie, na pewno nie! – odparł, lecz wyraz twarzy miał o wiele mniej beztroski
niż głos. – Dlaczego nie śpisz z Elinor?
– Ona chrapie – mruknęła Meggie.
Mo uśmiechnął się. Potem, marszcząc czoło, spojrzał w dół zbocza, tam gdzie
zasłonięta kępami posłonka, krzakami janowca i wysoką trawą leżała droga,
która ich tu przyprowadziła.
Smolipaluch również nie spuszczał oczu z drogi. Widok obu czuwających
mężczyzn uspokoił Meggie i wkrótce usnęła równie głęboko jak Farid, tak jakby
ziemia zamiast cierni usłana była puchowym pierzem. I przez chwilę wydało jej
się, że to tylko zły sen, gdy nagle Mo potrząsnął nią, zatykając usta dłonią.
Położył ostrzegawczo palec na wargach. Meggie usłyszała szelest trawy
i ujadanie psa. Mo pociągnął ją do góry i wepchnął ją i Farida w bezpieczny
półmrok wnętrza chaty. Elinor wciąż chrapała. W świetle, które nadciągający
ranek rzucał jej na twarz, wyglądała jak mała dziewczynka, ale kiedy tylko
Mo ją zbudził, natychmiast znów powróciły zmęczenie, troska i strach.
Mo i Smolipaluch ustawili się po obu stronach wejścia, przywierając plecami
do ściany. W porannej ciszy dobiegły ich męskie głosy. Meggie zdawało się, że
słyszy prychanie węszących psów, i miała ochotę rozpłynąć się, stać się
bezwonnym, niewidzialnym powietrzem. Farid stał obok niej, oczy miał szeroko
otwarte z przerażenia. Meggie po raz pierwszy zauważyła, jak bardzo są czarne.
Nigdy jeszcze nie widziała tak czarnych oczu; okalały je długie rzęsy.
Elinor opierała się o przeciwległą ścianę, gryząc wargi ze strachu. Smolipaluch
dał znak Mo i zanim Meggie zdążyła się zorientować, co zamierzają, obaj
mężczyźni wysunęli się na zewnątrz. Drzewka oliwkowe, za którymi się ukryli,
były bardzo niskie, splątanymi gałęziami dotykały ziemi, jakby nie mogły
udźwignąć ciężaru liści. Dziecko może by się za nimi ukryło, ale dorosły
mężczyzna?
Meggie ostrożnie wyjrzała przez otwór drzwiowy. Z trudem łapała oddech, tak
mocno waliło jej serce. Słońce wznosiło się coraz wyżej. W każdą dolinę, pod
każde drzewo wdzierało się światło dnia i Meggie nagle zapragnęła powrotu
nocy. Mo ukląkł, żeby nie było widać jego głowy ponad plątaniną gałęzi.
Smolipaluch przylgnął do krętego, przysadzistego pnia. Nagle tuż-tuż,
przerażająco blisko, najwyżej ze dwadzieścia kroków od nich pojawił się Basta.
Wspinał się po zboczu, przedzierał się przez osty i wysoką do kolan trawę.
– Na pewno są już dawno w dolinie! – usłyszała Meggie mrukliwy głos i po
chwili obok Basty ujrzała sylwetkę Płaskiego Nosa.
Basta prowadził dwa groźnie wyglądające psy. Meggie widziała ich potężne
łby, gdy węszyły pośród traw.
– Z dwójką dzieciaków i tą grubą? – Basta potrząsnął głową i rozejrzał się.
Farid wysunął głowę obok Meggie i na widok obu mężczyzn cofnął się, jakby
go coś ukąsiło.
– Basta? – wargi Elinor bezgłośnie wypowiedziały imię prześladowcy.
Meggie skinęła głową, a Elinor zbladła jeszcze bardziej.
– Do licha, Basta, jak długo chcesz tu jeszcze łazić? – Głos Płaskiego Nosa
rozchodził się daleko w porannej ciszy spowijającej wzgórza. – Węże zaraz się
obudzą, a ja jestem głodny. Po prostu powiemy, że samochód runął w przepaść.
Zepchniemy to pudło jeszcze trochę i nikt nie pozna się na tym drobnym
kłamstwie. Prawdopodobnie węże i tak ich załatwią. A jeśli nie, to zabłądzą,
dostaną udaru słonecznego albo ja wiem co? W każdym razie więcej ich nie
zobaczymy.
– Karmił je serem! – Basta z wściekłością szarpnął psy. – Ten przeklęty
pożeracz ognia karmił je serem, żeby stępić ich węch. Ale nikt mnie nie słuchał.
Nic dziwnego, że skamlą z radości na widok jego ohydnej gęby.
– Za często je bijesz – mruknął Płaski Nos. – Dlatego wcale się nie starają. Psy
nie lubią, gdy się je bije.
– Bzdura! Trzeba je bić, inaczej zaczną cię gryźć! Dlatego lubią tego połykacza
ognia, bo jest taki sam jak one – skamlący, podstępny i kąsający.
Jeden z psów położył się w trawie i zaczął lizać łapy. Basta rozwścieczony
kopnął go w bok i poderwał smyczą do góry.
– Możesz wracać do wioski, jak chcesz! – wrzasnął na Płaskiego Nosa. – Ale
ja dopadnę tego drania i poobcinam mu jego zręczne paluszki, jeden po drugim.
Zobaczymy, jak sobie wtedy poradzi ze swoimi piłeczkami. Zawsze mówiłem,
że nie można mu ufać, ale szef przepadał za jego numerami z ogniem.
– Już dobrze, każdy wie, że nigdy go nie cierpiałeś – odparł Płaski Nos
ze znudzeniem. – Ale może on nie ma nic wspólnego ze zniknięciem tamtych.
Wiesz, że zawsze przychodził i odchodził, kiedy chciał, może jutro znów się
pojawi i powie, że o niczym nie wiedział.
– Tak, to by było do niego podobne! – warknął Basta. Ruszył dalej. Każdy krok
zbliżał go do drzew, za którymi ukryli się Moi Smolipaluch. – A kluczyki
od samochodu grubej to pewnie Czarodziejski Język wyciągnął mi spod
poduszki, co? O nie, tym razem nie pomogą mu żadne wymówki, bo zabrał
jeszcze coś... co należy do mnie.
Smolipaluch odruchowo pomacał się po kieszeni, jakby nóż Basty mógł
wezwać swojego pana. Jeden z psów podniósł łeb i pociągnął Bastę w kierunku
oliwek.
– Coś zwęszył! – gorączkowo wychrypiał Basta. – To głupie zwierzę naprawdę
coś zwęszyło!
Jeszcze dziesięć, może mniej kroków i znajdą ich pod drzewami. Co robić?
Co robić?
Płaski Nos z nieufną miną poczłapał za Basta.
– Pewnie zwietrzył dzika – usłyszała Meggie jego głos. – Trzeba się
wystrzegać tych bydlaków, bo mogą człowieka stratować jak nic. O psiakrew,
zdaje się, że to wąż. Jeden z tych czarnych. Chyba masz w samochodzie
szczepionkę?
Zdrętwiał i nie ruszał się z miejsca, patrząc cały czas pod stopy. Basta nie
zwracał na niego uwagi. Pozwalał się ciągnąć węszącym psom. Jeszcze chwila
i Mo będzie mógł go dotknąć ręką. Basta zerwał strzelbę z ramienia i zatrzymał
się, nasłuchując. Psy szarpnęły się w lewo i doskoczyły do pnia jednej z oliwek.
Między gałęziami siedział Gwin.
– A nie mówiłem?! – wykrzyknął Płaski Nos. – Zwietrzyły kunę! Te bestie tak
śmierdzą, że nawet ja bym je wyczuł.
– To nie jest zwykła kuna! – syknął Basta. – Nie poznajesz jej?
Teraz dopiero zauważył walący się dom. Stał, nie odrywając od niego wzroku.
Mo wykorzystał tę chwilę jego nieuwagi, wyskoczył zza drzewa i rzucił się
na Bastę, próbując mu wyrwać strzelbę.
– Brać go! Brać go, przeklęte bydlaki! – wrzeszczał Basta. Tym razem psy
rzeczywiście go posłuchały. Przyskoczyły do Mo, obnażając żółte kły.
Meggie chciała biec mu na pomoc, ale Elinor ją przytrzymała, tak jak wtedy
w domu, na nic się zdało szarpanie.
Ktoś inny jednak pospieszył Mo z pomocą. Zanim psy zdążyły go zaatakować,
zjawił się Smolipaluch. Meggie sądziła, że go rozszarpią, kiedy chwyciwszy
za obroże, zaczął je odciągać, ale psy lizały go po rękach, skakały jak
na dobrego przyjaciela, o mało go nie wywracając, podczas gdy Mo przyciskał
Baście ręką usta, by nie mógł na nie wołać.
Ale pozostał jeszcze Płaski Nos. Na szczęście był z natury powolny i to ich
uratowało – wystarczył ten moment, kiedy Płaski Nos tylko stał i patrzył
na Bastę szamoczącego się w uścisku Mo.
Smolipaluch zaciągnął psy do najbliższego drzewa i próbował zawiązać
smycze wokół popękanego pnia, gdy akurat Płaski Nos się ocknął.
– Zostaw go! – ryknął, celując do Mo.
Smolipaluch zaklął cicho i puścił psy, ale szybszy od niego był kamień rzucony
przez Farida. Trafił Płaskiego Nosa prosto w czoło. Był to zwykły mały kamyk,
ale olbrzym runął w trawę jak podcięte drzewo, tuż pod stopy Smolipalucha.
– Zabierz psy! – wrzeszczał Mo.
Szarpał się z Basta, próbując wyrwać mu strzelbę. Jeden z psów uwiesił się
u rękawa Mo.
„Oby to tylko rękaw” – pomyślała Meggie.
Zanim Elinor zdołała ją powstrzymać, Meggie podbiegła do rozwścieczonego
psa i złapała za ostrą, metalową obrożę. Szarpała z całej siły, ale pies nie
puszczał, rękaw Mo był zakrwawiony, lufa strzelby waliła ją po głowie.
Smolipaluch próbował przywołać psy. Posłuchały go i puściły Mo, ale
równocześnie Basta zdołał się uwolnić.
– Bierz go! – wrzasnął.
Psy warczały, nie mogąc się zdecydować, czy mają słuchać Basty czy
Smolipalucha.
– Przeklęte kundle! – ryknął Basta, przystawiając Mo lufę do piersi.
Ale w tej samej chwili Elinor przyłożyła mu do głowy lufę strzelby Płaskiego
Nosa. Ręce jej się trzęsły, na twarzy miała wypieki jak zawsze, gdy się
denerwowała, ale wydawała się zdecydowana użyć broni.
– Opuść strzelbę – powiedziała drżącym głosem – i biada ci, jeśli powiesz choć
słówko do psów! Może nigdy jeszcze nie miałam strzelby w ręku, ale na pewno
potrafię nacisnąć spust.
– Waruj! – rozkazał psom Smolipaluch.
Psy spojrzały na Bastę, ale gdy ten milczał, położyły się posłusznie w trawie
i pozwoliły przywiązać się do drzewa.
Z rękawa Mo kapała krew. Meggie zrobiło się niedobrze na sam widok.
Smolipaluch przewiązał ranę czerwoną jedwabną chustką, która wchłonęła
i zatamowała krew.
– Rana nie jest taka groźna, na jaką wygląda – rzekł do Meggie, która podeszła
bliżej.
– Masz w plecaku coś, czym można by związać tamtego? – spytał Mo,
wskazując głową na wciąż nieprzytomnego Płaskiego Nosa.
– Tego nożownika też trzeba zapakować! – powiedziała Elinor. Basta patrzył
na nią wzrokiem pełnym nienawiści. – Co się tak na mnie gapisz? – Uderzyła
go lufą w pierś. – Taka strzelba potrafi wyrządzić nie mniej szkody niż nóż,
zapewniam cię, a mnie przychodzą do głowy różne głupie myśli.
Basta skrzywił się pogardliwie, ale nie spuszczał oka ze wskazującego palca
Elinor, który wciąż trzymała na spuście strzelby.
Smolipaluch znalazł w plecaku sznurek, niespecjalnie gruby, ale mocny.
– Dla obu nie starczy – stwierdził.
– Po co chcecie ich wiązać? – zdziwił się Farid. – Dlaczego ich nie zabijecie?
Przecież oni też chcieli nas zabić!
Meggie spojrzała na niego zaskoczona, ale Basta się roześmiał.
– No coś takiego! – zadrwił. – Ten chłopak by nam się nadał! Ale kto mówi, że
chcieliśmy was zabić? Capricorn chce was żywych. Martwi nie mogą czytać.
– Ach, tak? A kto chciał mi poobcinać palce? – rzucił Smolipaluch, krępując
nogi Płaskiego Nosa.
– Od kiedy to się umiera od takich rzeczy? – Basta wzruszył ramionami.
Elinor rozzłoszczona pchnęła go tak mocno lufą w żebra, że aż się zatoczył.
– Słyszeliście? Myślę, że chłopak ma rację, powinniśmy zastrzelić tych drani –
powiedziała.
Ale oczywiście tego nie zrobili.
Znaleźli jeszcze jedną linę w plecaku Płaskiego Nosa i Smolipaluch z wyraźną
przyjemnością zabrał się do wiązania Basty. Farid mu pomagał, widać było, że
się na tym zna.
Przenieśli więźniów do opuszczonego domu.
– Prawda, że to ładnie z naszej strony? – mówił Smolipaluch, gdy wnosili
Bastę przez wąskie wejście. – Tutaj węże na razie zostawią was w spokoju. Koło
południa i tu zrobi się gorąco, ale może do tego czasu ktoś was znajdzie.
Wypuścimy psy. Gdyby były mądre, nie wróciłyby do wioski, ale psy raczej nie
są mądre, więc najpóźniej po południu trafi tu wasza banda.
Płaski Nos ocknął się dopiero wtedy, gdy już leżał obok Basty. Przewracał
dziko oczami i zrobił się purpurowy na twarzy, ale żaden z nich nie wymówił ani
słowa, gdyż Farid ich zakneblował. Na tym też się znał.
– Poczekajcie chwilę – powiedział Smolipaluch, zanim zostawili obu
pojmanych ich własnemu losowi. – Mam jeszcze do załatwienia pewną sprawę,
coś, na co od dawna miałem ochotę.
Ku przerażeniu Meggie wyciągnął zza pasa nóż Basty i podszedł do leżących
więźniów.
– Co to ma znaczyć?! – zawołał Mo, zastępując mu drogę. Widocznie pomyślał
to samo co Meggie. Ale Smolipaluch tylko się roześmiał.
– Bez obawy, nie wypiszę mu na twarzy takiego samego wzoru, jakim
on upiększył moją – powiedział. – Chcę go tylko trochę nastraszyć.
I pochyliwszy się, jednym ruchem przeciął rzemyk, na którym Basta nosił
na szyi mały woreczek zawiązany czerwoną wstążką. Smolipaluch uniósł
woreczek i przez chwilę kołysał nim nad twarzą Basty.
– Zabieram twoje szczęście, Basta! – powiedział cicho, prostując się. – Teraz
nic już cię nie chroni przed złymi spojrzeniami, duchami i demonami, przed
zaklęciami, czarnymi kotami i czego tam jeszcze się boisz.
Basta próbował go kopnąć związanymi nogami, ale Smolipaluch z łatwością
się uchylił.
– Do zobaczenia na świętego nigdy, Basta! – powiedział. – A gdyby jednak
kiedyś nasze drogi się skrzyżowały, teraz mam to – ciągnął, zawiązując sobie
woreczek Basty na szyi. – W środku jest na pewno kosmyk twoich włosów. Nie?
Może jednak powinienem go mieć. Prawda, że to powoduje okropne skutki,
kiedy się spali włos drugiego człowieka?
– Dość tego! – wykrzyknął Mo, pociągając go za sobą. – Lepiej zabierajmy się
stąd. Kto wie, kiedy Capricorn zauważy ich nieobecność. Aha, czy mówiłem
ci już, że Capricorn nie spalił wszystkich książek, że ma jeszcze jeden
egzemplarz „Atramentowego serca”!
Smolipaluch zatrzymał się tak gwałtownie, jakby go wąż ukąsił.
– Pomyślałem, że powinienem ci o tym powiedzieć. – Mo przyglądał mu się
w zadumie. – Choćby ci z tego powodu miały przyjść głupie pomysły do głowy.
Smolipaluch tylko skinął głową. Potem bez słowa ruszył dalej.
– Może weźmiemy ich furgonetkę – zaproponowała Elinor, gdy wrócili
na ścieżkę, która ich tu przywiodła. – Na pewno zostawili ją na szosie.
– Zbyt niebezpieczne – odparł Smolipaluch. – Nie wiadomo, kto może na nas
czekać na szosie. A poza tym powrót zająłby nam więcej czasu niż dojście
do najbliższej miejscowości. Zresztą samochód można łatwo wytropić. Chyba
nie chce nam pani ściągnąć na głowę Capricorna?
– Tak mi tylko przyszło na myśl. – Elinor westchnęła, rozcierając obolałe
kostki.
Trzymali się ścieżki, bo w wysokiej trawie rzeczywiście zaczynały się ruszać
węże. W pewnej chwili zobaczyli przed sobą małego czarnego węża pełzającego
po żółtej ziemi. Smolipaluch podsunął koniec kija pod jego łuskowaty tułów
i odrzucił go w krzaki, skąd przed chwilą wypełzł. Meggie wyobrażała sobie, że
węże są większe, ale Elinor zapewniła ją, że te najmniejsze są najbardziej
niebezpieczne. Elinor utykała, ale robiła, co mogła, by nie wstrzymywać marszu.
Mo również szedł wolniej niż zwykle. Nie przyznawał się do tego, ale rana
od ugryzienia psa mocno mu dokuczała.
Meggie szła obok ojca, od czasu do czasu zerkając niespokojnie na czerwoną
chustkę, którą Smolipaluch przewiązał mu ranę. Po jakimś czasie natrafili
na utwardzoną drogę. Z naprzeciwka nadjeżdżała ciężarówka wioząca
zardzewiałe butle z gazem. Byli zbyt zmęczeni, by się ukryć, a ponadto
samochód nie jechał od strony wioski Capricorna. Meggie zauważyła zdziwione
spojrzenie kierowcy, kiedy ich mijał. Musieli wyglądać podejrzanie w brudnych
ubraniach, porozrywanych przez kolczasty gąszcz, którym się przedzierali.
Niebawem dotarli do pierwszych domostw rozrzuconych po zboczach, było ich
coraz więcej, aż wreszcie znaleźli się na przedmieściach jakiejś większej
miejscowości. Meggie ujrzała wielopiętrowe domy, palmy o zakurzonych
pióropuszach, a w oddali srebrzyście połyskujące w słońcu morze.
– Mam nadzieję, że wpuszczą nas do jakiegoś banku – powiedziała Elinor. –
Wyglądamy, jakbyśmy wpadli w ręce zbójców.
– A nie wpadliśmy? – spytał Mo.
22. Bezpieczni
Dni płynęły wolno, a każdy z nich zabierał ze sobą nieco brzemienia, jakie przygniatało Tomka.
Mark Twain,
Przygody Tomka Sawyera
Mimo podartych rajstop Elinor została wpuszczona do banku. Ale najpierw
udała się do damskiej toalety w pierwszej napotkanej kafejce. Meggie
nigdy nie dowiedziała się, gdzie dokładnie Elinor chowała wartościowe rzeczy.
W każdym razie, gdy wróciła, miała umytą twarz, a jej włosy nie były już tak
potargane. Triumfalnym gestem pokazała złotą kartę kredytową. A potem
zamówiła dla wszystkich śniadanie.
Było to dziwne uczucie znaleźć się nagle w kawiarni, jeść śniadanie, a na
zewnątrz widzieć zwykłych ludzi spieszących się do pracy, robiących zakupy lub
po prostu rozmawiających na ulicy. Meggie nie mogła uwierzyć, że spędzili
w wiosce Capricorna tylko dwie noce i jeden dzień i że to wszystko –
ta codzienna uliczna krzątanina – wcale w tym czasie nie przestało istnieć.
A jednak coś się zmieniło. Od tamtej chwili, gdy Meggie zobaczyła, jak Basta
przyciska nóż do gardła Mo, wydawało jej się, że świat ma plamę – brzydką
czarno-brunatną wypaloną dziurę, powiększającą się szybko w trzasku ognia
i zapachu dymu.
Nawet najzwyklejsze rzeczy miały w sobie skazę. Jakaś kobieta uśmiechnęła
się do Meggie, a potem zatrzymała się przed oknem wystawowym sklepu
mięsnego. Jakiś mężczyzna tak niecierpliwie ciągnął za sobą dziecko, że upadło
i z płaczem jęło rozcierać stłuczone kolano. A ten tam, dlaczego kurtka tak
mu odstaje – czyżby miał nóż za pasem?
Ten spokój wydawał się nierzeczywisty. Nocna ucieczka i strach, jaki przeżyła
przy rozpadającym się domu na wzgórzu, wydawały się Meggie prawdziwsze
od lemoniady, którą jej podsunęła Elinor.
Farid nie wypił swojego napoju. Obwąchał żółty płyn, upił łyczek, a potem już
tylko wyglądał przez okno. Jego oczy nie mogły się zdecydować, na kogo lub,
na co najpierw patrzeć. Zwracał głowę to w jedną, to w drugą stronę, jakby
śledził niewidzialną grę, rozpaczliwie starając się zrozumieć jej reguły.
Po śniadaniu Elinor spytała przy kontuarze o najlepszy hotel w mieście.
Podczas gdy ona regulowała kartą rachunek, Meggie i Mo przyglądali się
smakołykom za szybą, a gdy się odwrócili, Smolipalucha i Farida już nie było.
Elinor bardzo to zaniepokoiło, ale Mo ją uspokoił.
– Łóżkiem hotelowym nie zaimponujesz Smolipaluchowi – powiedział. – Woli
spać pod gołym niebem. Poza tym zawsze chodzi własnymi drogami. Może chce
odejść, a może stanie na rogu najbliższej ulicy i urządzi przedstawienie dla
turystów. Wierz mi, na pewno nie wróci do Capricorna.
– A Farid? – Meggie nie wierzyła, żeby tak po prostu znikł razem
ze Smolipaluchem.
– Przecież przez cały czas nie odstępował go na krok. – Mo wzruszył
ramionami. – Choć nie wiem, czy to z powodu Smolipalucha, czy Gwina.
Hotel, który polecono Elinor w kawiarni, położony był na placu niedaleko
głównej ulicy wysadzonej palmami i pełnej sklepów, ciągnącej się przez całe
miasto. Elinor wynajęła dwa pokoje na ostatnim piętrze; z balkonu roztaczał się
widok na morze. Był to duży hotel. Witający ich przy wejściu portier
w ozdobnym uniformie był zaskoczony brakiem bagażu gości, ale brudne
łachmany, które mieli na sobie, skwitował wyrozumiałym uśmiechem. Pościel
była tak mięciutka i śnieżnobiała, że Meggie od razu wtuliła głowę w pachnącą
świeżością poduszkę. Ale uczucie nierzeczywistości nadal jej nie opuszczało.
Jakaś jej cząstka znajdowała się wciąż w wiosce Capricorna, brnęła przez
cierniste gąszcze, drżąc, opierała się o ścianę w rozwalającym się domu, podczas
gdy Basta podchodził coraz bliżej. Mo zdawał się czuć to samo. Ilekroć na niego
spojrzała, miał nieobecną twarz, a zamiast ulgi, której należałoby się spodziewać
po tym wszystkim, co przeżyli, malował się na niej smutek. Mo o czymś
intensywnie myślał; Meggie napawało to lękiem.
– Chyba nie chcesz tam wrócić? – spytała, gdy po raz kolejny uderzył ją
dziwny wyraz jego twarzy. Za dobrze go znała.
– Nie, nie martw się – odparł i pogładził ją po włosach. Ale córka mu nie
uwierzyła.
Elinor żywiła chyba te same obawy co Meggie, bo kilka razy tłumaczyła coś
Mo z poważną miną – na korytarzu pod drzwiami swojego pokoju, przy
śniadaniu, przy obiedzie, i milkła nagle, gdy Meggie do nich się zbliżała. Elinor
sprowadziła też lekarza, który opatrzył ranę Mo, choć ten uważał, że
to niepotrzebne, i kupiła im wszystkim nowe ubrania, biorąc ze sobą do sklepu
Meggie, bo, jak powiedziała: „Jeśli sama ci coś kupię, to i tak tego nie włożysz”.
Poza tym wciąż telefonowała. Telefonowała i jeździła po wszystkich
księgarniach w mieście. Wreszcie trzeciego dnia przy śniadaniu oświadczyła
nagle, że chce wracać do domu.
– Stopy przestały mnie boleć, tęsknota za książkami zabija mnie i jeśli zobaczę
jeszcze jednego turystę w kąpielówkach, to zacznę krzyczeć – wyjaśniła. –
Pożyczyłam już wóz. Ale przed odjazdem chciałam ci jeszcze to dać!
Położyła przed Mo karteczkę, na której dużymi, zamaszystymi literami
wypisane było nazwisko i adres.
– Dobrze cię znam, Mortimer! – powiedziała. – Wiem, że nie możesz sobie
wybić z głowy „Atramentowego serca”. Dlatego wystarałam się o adres
Fenoglia. Wierz mi, kosztowało mnie to dużo zachodu, ale w końcu jest duża
szansa, że on ma jeszcze parę egzemplarzy. Obiecaj mi, że go odwiedzisz –
mieszka nie tak daleko stąd – i na zawsze wybijesz sobie z głowy książkę, która
została w tej przeklętej wiosce.
Mo przez chwilę wpatrywał się w kartkę, jakby chciał nauczyć się jej treści
na pamięć, po czym włożył ją do nowego portfela.
– Masz rację, warto spróbować! – Uśmiechnął się. – Bardzo ci dziękuję,
Elinor! – Był wyraźnie rozradowany.
Meggie nic z tego nie rozumiała. Wiedziała tylko jedno: miała rację. Mo wciąż
myślał o „Atramentowym sercu”, nie mógł się pogodzić ze stratą książki.
– Fenoglio? Kto to jest? – spytała niepewnie. – Czy to jakiś właściciel
księgarni?
Wydawało jej się, że zna to nazwisko, ale nie mogła sobie przypomnieć skąd.
Mo jednak milczał. Zastygł bez ruchu ze wzrokiem utkwionym w szybę.
– Wracajmy razem z Elinor, Mo! – powiedziała Meggie. – Proszę!
Lubiła chodzić rano nad morze, patrzeć na kolorowe domki, ale mimo
to chciała wyjechać. Za każdym razem, gdy spoglądała na wzgórza rozciągające
się poza miastem, serce zaczynało jej szybciej bić w piersi. I wciąż miała
wrażenie, że w tłumie dostrzega twarz Basty albo Płaskiego Nosa. Chciała
wracać do domu lub przynajmniej do Elinor. Chciała się przyglądać, jak
Mo oprawia na nowo książki Elinor, jak tłoczy w skórze złocone napisy, wybiera
papier na wyklejki, miesza klej, nastawia prasę. Chciała, żeby wszystko było
znowu tak jak przed tą nocą, gdy zjawił się Smolipaluch.
Ale Mo potrząsnął głową.
– Muszę najpierw załatwić tę wizytę, Meggie – powiedział. – A potem
pojedziemy do Elinor. Najpóźniej pojutrze.
Meggie patrzyła w talerz. Co za niesamowite rzeczy można dostać na śniadanie
w drogim hotelu... ale ona nie miała już ochoty na świeże wafle z truskawkami.
– Dobrze, a więc zobaczymy się za dwa dni. Daj mi słowo honoru, Mortimer! –
W głosie Elinor brzmiała nuta niepokoju. – Przyjedziesz, nawet jeśli
z Fenogliem nic nie wyjdzie. Obiecaj mi to!
Mo uśmiechnął się.
– Daję ci uroczyste słowo honoru, Elinor – powiedział. Elinor wydała z siebie
głębokie westchnienie ulgi i ugryzła croissanta, który czekał na jej talerzyku.
– Nie pytaj mnie, w jaki sposób zdobyłam jego adres! – powiedziała z pełnymi
ustami. – Ten człowiek mieszka naprawdę niedaleko. Samochodem będzie może
niecała godzina drogi. To dziwne, że on i Capricorn mieszkają tak blisko siebie,
nie uważasz?
– Tak, to dziwne – mruknął Mo, nie przestając wyglądać przez okno.
Wiatr przyginał pióropusze palm w hotelowym ogrodzie.
– Wszystkie jego opowieści rozgrywają się w tych okolicach – ciągnęła Elinor
– ale, o ile mi wiadomo, mieszkał długo za granicą i dopiero niedawno wrócił
w rodzinne strony.
Skinęła na kelnerkę, aby dolała jej kawy. Meggie potrząsnęła głową, gdy
kelnerka spytała, czy ma jeszcze na coś ochotę.
– Mo, nie chcę tu dłużej zostać – powiedziała cicho. – I nie chcę nikogo
odwiedzać. Chcę do domu. Albo przynajmniej do Elinor.
Mo sięgnął po filiżankę z kawą. Wciąż jeszcze krzywił się z bólu, gdy poruszał
zranioną ręką.
– Pojedziemy tam zaraz jutro, Meggie – powiedział. – Słyszałaś, że
to niedaleko stąd. A najpóźniej pojutrze wieczorem znowu położysz się spać
w ogromnym łożu Elinor, w którym mogłaby się pomieścić cała klasa.
Chciał rozśmieszyć Meggie, ale jej nie było do śmiechu. Patrzyła na truskawki
na swoim talerzyku. Jakież one były czerwone.
– Będę musiał też wynająć samochód, Elinor – odezwał się Mo. – Pożyczysz
mi pieniędzy? Oddam ci, jak tylko wrócimy.
Elinor skinęła głową i spojrzała przeciągle na Meggie.
– Wiesz co, Mortimer – powiedziała – wydaje mi się, że twoja córka chwilowo
nie cierpi książek. Znam to uczucie. Za każdym razem, gdy ojciec tak mocno
pogrążał się w lekturze, że przestawał nas dostrzegać, miałam ochotę pociąć
jego książkę nożyczkami. A teraz jestem tak samo zwariowana jak on. Czy
to nie dziwne? No dobrze! – zakończyła, składając serwetkę i odsuwając
krzesło. – Pójdę się spakować, a ty tymczasem opowiesz swojej córce, kto to jest
Fenoglio.
I wyszła, zostawiając ich samych przy stoliku. Mo zamówił jeszcze jedną
kawę, choć zwykle pijał tylko jedną.
– Co z twoimi truskawkami? Nie chcesz ich? Meggie potrząsnęła głową.
Mo westchnął i wziął jedną truskawkę z jej talerzyka.
– Fenoglio to człowiek, który napisał „Atramentowe serce” – wyjaśnił. –
Możliwe, że ma jeszcze kilka egzemplarzy. To jest nawet bardziej niż
prawdopodobne.
– Nie sądzę! – Meggie parsknęła pogardliwie. – Capricorn na pewno już mu je
dawno ukradł! Widziałeś, że pościągał wszystkie, jakie były.
– O Fenogliu na pewno nie pomyślał – potrząsnął głową Mo. – Wiesz,
z pisarzami to jest taka dziwna sprawa. Większość ludzi nie potrafi sobie
wyobrazić, że książki piszą ludzie tacy sami jak oni. O pisarzu myślimy jako
o człowieku, który już dawno nie żyje albo jest bardzo stary, a nie jak o kimś,
kogo możemy spotkać na ulicy czy na zakupach. Znamy książki pisarzy, ale nie
znamy ich nazwisk, nie mówiąc już o twarzach. I większość autorów jest z tego
zadowolona. Słyszałaś, co mówiła Elinor, ile trudu kosztowało ją zdobycie
adresu Fenoglia. Jest więcej niż prawdopodobne, że Capricorn nie ma pojęcia, iż
twórca tej historii mieszka o dwie godziny drogi od niego.
Meggie nie była tego pewna. W zamyśleniu to składała w harmonijkę róg
obrusa, to prostowała bladożółty materiał.
– Mimo to wolałabym wrócić do Elinor – powiedziała. – Ta książka... – urwała,
ale po chwili dokończyła odważnie: – Nie rozumiem, dlaczego tak strasznie
chcesz ją mieć. Przecież to i tak nic nie da.
„Ona odeszła – dokończyła w myślach – próbowałeś ją sprowadzić
z powrotem, ale nic z tego nie wyszło. Wracajmy do domu”. Mo wziął
z talerzyka jeszcze jedną truskawkę – tę najmniejszą.
– Najmniejsze są najsłodsze – zauważył, wsuwając truskawkę do ust. – Twoja
mama bardzo lubiła truskawki. Zawsze jej było mało i strasznie się złościła,
kiedy na wiosnę padał deszcz i truskawki jej gniły na grządkach.
Po jego twarzy przemknął uśmiech, gdy znów spojrzał w okno.
– Tylko jeszcze ta jedna próba, Meggie – powiedział. – Tylko ta jedna.
A pojutrze wrócimy do Elinor. Obiecuję ci.
23. Noc pełna snów
Któreż dziecko, nie mogąc spać w upalną noc, nie pragnęło ujrzeć na niebie żaglowca Piotrusia
Pana? Nauczę cię, jak zobaczyć ten statek.
Roberto Cotroneo,
Gdy w letni poranek jakieś dziecko
Meggie została w hotelu, gdy Mo udał się do firmy, żeby odebrać zamówiony
samochód. Siedziała na balkonie, patrzyła ponad biało lakierowaną
balustradką na morze połyskujące niby niebieskie szkło pomiędzy domami
i próbowała o niczym nie myśleć. Dochodzący z dołu hałas samochodów prawie
zagłuszył pukanie Elinor.
Elinor już wracała korytarzem do siebie, gdy Meggie wreszcie otworzyła
drzwi.
– Aha, jednak jesteś – powiedziała Elinor z zakłopotaną miną, chowając coś
za plecami.
– Tak, Mo poszedł po samochód.
– Mam tu coś dla ciebie na pożegnanie. – Elinor wyciągnęła płaską paczuszkę.
– Nie było łatwo znaleźć książkę bez czarnych charakterów, ale chciałam
koniecznie przynieść ci taką, którą twój ojciec mógłby bezpiecznie czytać
na głos. Myślę, że przy tej nic się nie może wydarzyć.
Meggie odwinęła książkę z kolorowego papieru. Na okładce był obrazek
z dwójką dzieci i psem. Dzieci klęczały na wąskiej skale czy kamieniu,
z niepokojem spoglądając w ziejącą pod nimi przepaść.
– To są wiersze – wyjaśniła Elinor. – Nie wiem, czy lubisz takie rzeczy, ale
pomyślałam sobie, że kiedy twój ojciec będzie ci je czytał na głos, na pewno
będą brzmiały cudownie.
Meggie od razu otworzyła książkę. Wzrok jej padł na słowa: ...Nigdy nie
zmazę swego cienia, choć mam go już tak długo... Słowa popłynęły ku niej niby
melodia. Ostrożnie zamknęła książkę.
– Dziękuję, Elinor – powiedziała. – Ale ja... nie mam nic dla ciebie.
– Hm, za to ja mam coś jeszcze! – skwitowała Elinor, wyciągając z niedawno
kupionej torebki drugą paczuszkę. – Co to jest jedna książka dla takiego mola
książkowego jak ty! – zauważyła. – Tylko tę przeczytaj lepiej sama. Roi się
w niej od łotrów. Ale myślę, że ci się spodoba. W końcu na obczyźnie nie ma nic
lepszego od paru pocieszających stroniczek książki, prawda?
Meggie skinęła głową.
– Mo obiecał mi, że wyjedziemy stąd już pojutrze – powiedziała. – Chyba się
z nim pożegnasz przed odjazdem?
Położyła pierwszy prezent na komodzie przy drzwiach i rozpakowała drugi.
Książka była gruba, to dobrze.
– E, co tam! Sama go pożegnaj ode mnie. – Elinor machnęła ręką. – Nie lubię
pożegnań. Poza tym wkrótce się zobaczymy, a już mu wcześniej przykazałam,
by na ciebie uważał. Nigdy nie zostawiaj otwartych książek – powiedziała,
odwracając się do wyjścia – od tego łamią im się grzbiety. Ale ojciec na pewno
powtarzał ci to tysiąc razy.
– Dość często – mruknęła Meggie, ale Elinor już nie było w pokoju.
Niedługo potem Meggie usłyszała, jak ktoś ciągnie po korytarzu walizkę
do windy, ale nie wyjrzała, żeby sprawdzić, czy to Elinor. Ona też nie lubiła
pożegnań.
Przez resztę dnia Mo był bardzo milczący. Późnym popołudniem zabrał
Meggie na obiad do małej restauracyjki kilka ulic dalej. Zmierzchało już, gdy
opuścili lokal, w ciemniejących uliczkach panował tłok. Na pobliskim placu
natknęli się na prawdziwe zbiegowisko, a gdy podeszli bliżej, ujrzeli, że ludzie
tłoczą się wokół połykacza ognia.
W zupełnej ciszy Smolipaluch przesuwał płonącą pochodnią po obnażonych
ramionach. Gdy się ukłonił i rozległy się oklaski, Farid zaczął zbierać pieniądze
do małej srebrnej miseczki. Miseczka była jedyną rzeczą nie pasującą do tego
miejsca. Bo Farid niczym się teraz nie różnił od chłopców, którzy wałęsali się
po plaży i trącali łokciami na widok przechodzących dziewczyn. Jego skóra była
może nieco ciemniejsza, włosy odrobinę czarniejsze, ale z pewnością nikt nie
powiedziałby, że przybył on z innej historii, gdzie dywany latają, góry się
otwierają, a lampy spełniają życzenia. Zamiast błękitnej, długiej szaty miał
na sobie spodnie i T-shirt. Wydawał się starszy w tym stroju. Musiał mu go
kupić Smolipaluch, podobnie jak buty, w których poruszał się tak ostrożnie,
jakby jego stopy jeszcze się do nich nie przyzwyczaiły. Spostrzegłszy w tłumie
Meggie, skinął jej głową i szybko przeszedł dalej.
Smolipaluch po raz ostatni wydmuchał w powietrze kulę ognia – tak wielką, że
nawet najodważniejsi cofnęli się przestraszeni, po czym odłożył pochodnie
i wyciągnął piłeczki. Podrzucał je tak wysoko, że ludzie musieli zadzierać
głowy, chwytał je i na powrót wybijał w powietrze kolanem. Toczyły się w górę
po jego wyciągniętych ramionach jakby wciągane przez niewidzialne nitki,
wyskakiwały zza jego pleców, jakby je wyczarował z powietrza, odbijały się
od czoła, podbródka, tańczyły lekko, bezcieleśnie... wszystko zdawało się tracić
wagę, sprawiało wrażenie czystej igraszki... gdyby nie twarz Smolipalucha: tak
poważna, jakby nie miała nic wspólnego z tańczącymi rękami, ich zwinną,
beztroską lekkością. Meggie zastanawiała się, czy bolą go jeszcze palce. Wciąż
były zaczerwienione, a może to tylko odblask ognia?
Gdy Smolipaluch, skłoniwszy się, wrzucił do plecaka piłeczki, widzowie,
z ociąganiem, zaczęli się rozchodzić, aż w końcu na placu pozostali tylko Mo i
Meggie. Farid przykucnął i liczył zebrane pieniądze. Wyglądał na zadowolonego
– tak jakby nigdy nic innego nie robił.
– A więc jeszcze tu jesteś – rzekł Mo.
– Dlaczego nie?
Smolipaluch zbierał swoje rzeczy: dwie butle, te same, których używał
w ogrodzie Elinor, wypalone pochodnie, pojemnik na wypluwaną ciecz, którego
zawartość obojętnym ruchem wylał na jezdnię. Kupił sobie nową torbę, stara
została pewnie w wiosce Capricorna. Meggie podeszła do plecaka, ale Gwina
w niej nie było.
– Miałem nadzieję, że jesteś już za górami, za lasami, gdzie Basta cię nie
dosięgnie.
– Najpierw muszę zarobić trochę pieniędzy. – Smolipaluch wzruszył
ramionami. – Poza tym podoba mi się tutejszy klimat i ludzie chętniej się
zatrzymują. Są też hojniejsi. Prawda, Faridzie? Ile dzisiaj zebraliśmy?
Chłopiec wzdrygnął się, gdy Smolipaluch do niego się zwrócił. Odstawił
na bok miseczkę z pieniędzmi i właśnie zamierzał włożyć do ust płonącą
zapałkę. Szybko zgasił ją palcami.
– Chce się koniecznie nauczyć tych sztuczek z ogniem – rzekł Smolipaluch,
uśmiechając się pod nosem. – Pokazywałem mu, jak zrobić małe pochodnie,
żeby mógł ćwiczyć, ale on jest zbyt niecierpliwy. Bez przerwy ma poparzone
wargi.
Meggie zerknęła z ukosa na Farida. Udawał, że nie zwraca na nich uwagi,
pakując rzeczy Smolipalucha, ale Meggie była pewna, że słyszy każde słowo.
Dwukrotnie pochwyciła spojrzenie jego ciemnych oczu, za drugim razem
odwrócił się tak gwałtownie, że o mało nie zbił jednej z butli Smolipalucha.
– Ej, ej, uważaj trochę, dobrze?! – fuknął z irytacją Smolipaluch.
– Mam nadzieję, że to, iż wciąż tu jesteś, nie ma żadnego innego podtekstu? –
odezwał się po chwili Mo.
– Co masz na myśli? – Smolipaluch unikał jego wzroku. – Ach, o to ci chodzi.
Myślisz, że chciałbym tam wrócić z powodu książki. Przeceniasz mnie. Jestem
tchórzem.
– Bzdura – powiedział Mo rozdrażniony. – Elinor wraca dzisiaj do domu –
dodał.
– Powodzenia. – Smolipaluch z nieprzeniknioną miną popatrzył na Mo. – A ty?
Nie jedziesz z nią?
Mo potrząsnął głową, błądząc wzrokiem po okolicznych domach.
– Muszę jeszcze kogoś odwiedzić – powiedział.
– Tutaj? Kogo? – zdziwił się Smolipaluch, wciągając koszulę z krótkim
rękawem w duże kolorowe kwiaty, zupełnie nie pasującą do jego
pokiereszowanej twarzy.
– Jest tu ktoś, kto może mieć jeszcze jakiś egzemplarz. No wiesz...
Twarz Smolipalucha pozostała nieporuszona, ale zdradziły go palce, które
nagle nie mogły sobie poradzić z zapinaniem guzików koszuli.
– To niemożliwe! – powiedział ochrypłym głosem. – Capricorn na pewno
żadnej nie przegapił.
– Być może. – Mo wzruszył ramionami. – Mimo to chcę spróbować. Człowiek,
o którym mówię, to nie księgarz ani antykwariusz. Pewnie Capricorn w ogóle
nie wie o jego istnieniu. Smolipaluch rozejrzał się. W jednym z pobliskich
domów ktoś zamknął okiennice, a po przeciwnej stronie ulicy, pomiędzy
krzesłami restauracji, bawiły się dzieci, dopóki kelner ich nie przepłoszył.
Pachniało ciepłym jedzeniem i ogniowymi pokazami Smolipalucha, ale nigdzie
nie było widać czarno ubranych mężczyzn prócz kelnera, który ze znudzoną
miną poprawiał krzesła.
– No, to kim jest ten tajemniczy ktoś? – Smolipaluch zniżył głos do ledwo
słyszalnego szeptu.
– Człowiekiem, który napisał „Atramentowe serce”. Mieszka niedaleko stąd.
Podszedł do nich Farid, trzymając w ręku srebrną miseczkę z monetami.
– Gwina wciąż nie ma – powiedział do Smolipalucha. – I nie mamy już nic,
żeby go zwabić. Może kupić kilka jajek?
– Nie, on sam o siebie zadba. – Smolipaluch przejechał palcem po jednej
z blizn. – Włóż pieniądze, któreśmy zebrali, do skórzanego woreczka, no wiesz,
do tego w plecaku! – rzucił niecierpliwie.
Meggie spojrzałaby na Mo z wyrzutem, gdyby odezwał się do niej takim
tonem, ale Faridowi to najwidoczniej nie przeszkadzało. Bez ociągania skoczył
wypełnić polecenie.
– Naprawdę myślałem, że to koniec, nie ma powrotu, nigdy więcej...
Smolipaluch urwał i spojrzał w niebo. Wysoko na tle pociemniałego nieba
widać było lecący samolot, migotanie kolorowych światełek. Farid również
zadarł głowę. Zdążył już schować pieniądze i stał obok plecaka, czekając
na dalsze polecenia. W tej chwili coś puszystego przemknęło przez plac,
podbiegło do niego, uczepiło się pazurkami spodni i zwinnie wspięło mu się
na ramię. Farid ze śmiechem sięgnął do kieszeni i podał Gwinowi kawałek
chleba.
– A co będzie, jeśli naprawdę znajdzie się ta książka? – Smolipaluch odgarnął
długie włosy z czoła. – Dasz mi jeszcze jedną szansę? Spróbujesz mnie tam
odesłać? Po raz ostatni? – mówił głosem tak pełnym tęsknoty, że serce Meggie
ścisnęło się z żalu.
Ale na twarzy Mo malowała się niechęć.
– Nie możesz wrócić, w każdym razie nie do tej książki! – powiedział. – Wiem,
nie chcesz o tym słyszeć, ale to prawda. Musisz się z tym wreszcie pogodzić.
Może kiedyś będę ci mógł pomóc, mam pewien pomysł, dość zwariowany, ale...
– przerwał i kręcąc głową, kopnął puste pudełko po zapałkach leżące
na chodniku.
Meggie spojrzała na niego zdziwiona. O jakim pomyśle on mówi? Naprawdę
ma jakiś pomysł czy tylko chciał pocieszyć Smolipalucha? Jeśli tak, to nie
osiągnął celu. Smolipaluch patrzył na niego z taką samą wrogością jak dawniej.
– Pojadę z tobą – powiedział. Jego palce zostawiły trochę sadzy na twarzy,
kiedy przejechał nimi po bliznach. – Pojadę z tobą do tego człowieka, a potem
zobaczymy.
Za ich plecami rozległ się śmiech. Smolipaluch odwrócił się. Gwin próbował
wejść Faridowi na głowę, a chłopak śmiał się na całe gardło, jakby nie było nic
wspanialszego od ostrych pazurków kuny wpijających się w gołą skórę.
– On w ogóle nie tęskni! – mruknął Smolipaluch. – Pytałem go. Ani trochę!
To wszystko – zatoczył ręką koło – bardzo mu się podoba. Nawet hałas i smród
samochodów. Cieszy się, że tu jest. Jemu wyświadczyłeś przysługę.
Przy tych słowach spojrzał z takim wyrzutem na Mo, że Meggie odruchowo
chwyciła ojca za rękę.
Gwin zeskoczył z ramienia Farida i z zaciekawieniem obwąchiwał chodnik.
Jedno z dzieci, które przedtem szalały pomiędzy krzesłami restauracji, pochyliło
się, przyglądając się z niedowierzaniem jego rożkom. Dziecko wyciągnęło
rączkę, ale zanim zdążyło dotknąć kuny, Farid szybko chwycił Gwina i posadził
go sobie z powrotem na ramieniu.
– No więc, gdzie mieszka ten...? – Smolipaluch nie dokończył zdania.
– Jakąś godzinę drogi stąd.
Smolipaluch milczał. Na niebie zamigotały światła kolejnego samolotu.
– Czasem, gdy wczesnym rankiem szedłem do źródła, żeby się umyć – mruczał
jakby do siebie – nad wodą furkotały te małe wróżki, nie większe od waszych
ważek, niebieściutkie jak fiołki. Wkręcały się człowiekowi we włosy, czasem
pluły w twarz. Nie były zbyt miłe, ale za to nocą świeciły jak błędne ogniki.
Czasami łapałem jedną taką i wsadzałem do słoika. A jak ją wypuściłem przed
pójściem spać, to miałem naprawdę piękne sny.
– Capricorn mówił, że były też tam skrzaty i olbrzymy – powiedziała cicho
Meggie.
– Owszem, były – przytaknął Smolipaluch, patrząc na nią w zadumie. –
Skrzaty, mszanki, szklani ludzie... Capricorn nie cierpiał ich co do jednego.
Najchętniej byłby ich wszystkich pozabijał. Urządzał polowania, polował
na wszystko, co się ruszało.
– To musi być niebezpieczny świat.
Meggie próbowała sobie wyobrazić te wszystkie olbrzymy, skrzaty i wróżki.
Mo podarował jej kiedyś książkę o wróżkach.
– Tak, jest niebezpieczny, no to co? – Smolipaluch wzruszył ramionami. –
A ten wasz może jest bezpieczny?
Odwrócił się raptownie, chwycił plecak i zarzucił go sobie na ramię. Skinął
na chłopca. Farid podniósł torbę z przyborami kuglarskimi i za nim pospieszył.
Smolipaluch podszedł jeszcze do Mo.
– A spróbuj tylko opowiedzieć temu człowiekowi o mnie! – rzekł groźnie. –
Nie chcę go widzieć. Będę czekał w samochodzie. Chcę się tylko dowiedzieć,
czy ma tę książkę, rozumiesz? Bo o tej, która jest u Capricorna, nie mam
co marzyć.
– Jak chcesz... – Mo wzruszył ramionami. Smolipaluch przez chwilę
obserwował zaczerwienione palce i gładził napiętą skórę.
– Gotów mi jeszcze opowiedzieć, jak się kończy moja historia – mruknął.
– Nie wiesz tego? – Meggie spojrzała na niego z niedowierzaniem.
Smolipaluch uśmiechnął się. Meggie wciąż nie lubiła tego uśmiechu.
Wydawało jej się, że to tylko maska.
– A co w tym dziwnego, księżniczko? – spytał cicho. – Ty wiesz, jak się
skończy twoja historia?
Meggie nie znalazła na to odpowiedzi. Smolipaluch mrugnął do niej i się
odwrócił.
– Czekam jutro przed hotelem – rzucił.
I odszedł, nie oglądając się za siebie. Farid ruszył za nim, dźwigając ciężką
torbę, szczęśliwy jak pies, który wreszcie znalazł pana.
Tej nocy księżyc w pełni wisiał na niebie jak dojrzała pomarańcza. Zanim
położyli się spać, Mo rozsunął zasłony, aby go mogli widzieć: kolorowy lampion
na tle mrowia gwiazd.
Oboje nie mogli zasnąć. Mo kupił kilka kieszonkowych wydań tak
obszarpanych, jakby przeszły przez wiele rąk. Meggie czytała książkę o łotrach,
którą podarowała jej Elinor. Podobała jej się, ale w końcu zmęczenie skleiło jej
oczy. Usnęła u boku Mo, który czytał i czytał, a na dalekim, obcym niebie wciąż
wisiał pomarańczowy księżyc.
Gdy się obudziła z jakiegoś okropnego snu, Mo wciąż jeszcze czytał. Księżyc
tymczasem powędrował dalej i za oknem nie było widać nic prócz czarnej nocy.
– Nie możesz spać? – spytała Meggie, siadając.
– Ach, ten głupi pies ugryzł mnie w lewą rękę, a wiesz, że najłatwiej usypiam
na lewym boku. Poza tym myśli kłębią mi się w głowie.
– Mnie też myśli kłębią się w głowie.
Meggie wzięła z nocnego stolika książkę z wierszami od Elinor. Głaskała
okładkę, przesuwała dłonią po półokrągłym grzbiecie, wodziła palcem
po literach tytułu.
– Wiesz co, Mo? – odezwała się z wahaniem. – Myślę, że też bym tak chciała.
– Co?
Meggie znów pogładziła okładkę książki. Miała wrażenie, że słyszy jej szept.
Zupełnie cichutki.
– Tak czytać – powiedziała. – Tak czytać jak ty. Tak, żeby wszystko ożywało.
Mo popatrzył na nią.
– Zwariowałaś! – obruszył się. – Wszystkie nasze kłopoty biorą się właśnie
z tego.
– Wiem.
Mo zamknął książkę, założywszy palcem miejsce, gdzie przestał czytać.
– Przeczytaj mi coś, Mo! – powiedziała cicho Meggie. – Proszę. Tylko raz. –
Podsunęła mu książkę z wierszami. – Elinor mi ją podarowała. Mówi, że przy
niej nic się nie może wydarzyć.
– Aha. Tak mówi? – Mo otworzył książkę. – A jeśli jednak? – Przewracał
gładkie kartki.
Meggie przysunęła do niego swoją poduszkę.
– Naprawdę masz pomysł, jak odesłać Smolipalucha do jego opowieści, czy
go okłamałeś?
– Bzdura. Wiesz dobrze, że nie umiem kłamać.
– To prawda. – Meggie uśmiechnęła się. – Co to za pomysł?
– Powiem ci, jak będę miał pewność, że to działa.
Mo nadal kartkował książkę Elinor. Marszcząc czoło, przeczytał jedną stronę,
przewrócił kilka kartek, przeczytał w innym miejscu.
– Proszę, Mo! – Meggie przysunęła się jeszcze bliżej. – Tylko jeden wiersz.
Jeden jedyny. Taki maciupki. Proszę. Dla mnie.
Mo westchnął.
– Jeden?
Meggie skinęła głową.
Na dworze ustał hałas aut. Świat był tak cichy, jakby owinął się kokonem, jak
motyl, by rano wysunąć się z niego, odmłodzony, pełen nowych sił.
– Proszę, Mo, czytaj! – powiedziała Meggie.
I Mo począł wypełniać ciszę słowami. Wywabiał je ze stron, jakby tylko
czekały na jego głos – długie i krótkie, szorstkie i miękkie, mruczące, gruchające
słowa. Tańczyły po pokoju, malowały obrazy z kolorowego szkła, łaskotały
skórę. Meggie słyszała je jeszcze we śnie, chociaż Mo dawno już zamknął
książkę. Słowa, które wyjaśniały świat, jego ciemne i jasne strony, i wznosiły
mur przeciwko złym snom. Żaden nie pojawił się tej nocy.
Następnego ranka na łóżku Meggie trzepotał się ptak, pomarańczowy jak
księżyc ostatniej nocy. Próbowała go złapać, ale ptak pofrunął do okna,
za którym czekało na niego błękitne niebo. Uderzył w niewidoczną szybę i tłukł
w nią maleńkim łebkiem, aż Mo otworzył okno i go wypuścił.
– No i co, nadal chcesz to umieć? – spytał Mo, podczas gdy Meggie
obserwowała ptaka, dopóki nie rozpłynął się w błękicie nieba.
– Był cudowny! – powiedziała.
– Tak, ale czy mu się tu spodoba? – pytał Mo. – I kto jest teraz za niego tam,
skąd on przybył?
Meggie siedziała nadal na łóżku przy oknie, podczas gdy Mo poszedł zapłacić
rachunek. Pamiętała dokładnie, który wiersz Mo czytał jej w nocy. Wzięła
książkę ze stolika, zawahała się i ją otworzyła.
Jest takie miejsce, gdzie się kończy chodnik,
gdzie nie ma ulicy jeszcze,
i rośnie tam trawa, miękka i biała,
i praży tam słońce, purpurowe całe,
i śpi ptak księżycowy po podróży wspaniałej, w chłodnym miętowym wietrze.
Meggie czytała szeptem słowa Shela Silversteina, ale żaden księżycowy ptak
nie sfrunął z lampy. A zapach mięty pewnie sobie tylko wmawiała.
24. Fenoglio
Nie znacie mnie, chyba że czytaliście książkę pod tytułem Przygody Tomka Sawyera. Ale mniejsza
o to. Tę książkę napisał pan Mark Twain i przeważnie powiedział w niej prawdę. Niektóre rzeczy
zmyślił, ale na ogół przedstawił wszystko prawdziwie. Zresztą to nieważne, że zmyślił. Nie widziałem
w życiu człowieka – prócz jednej chyba ciotki Polly i wdowy, no i może jeszcze Mary – który by nie
skłamał przy jakiejś okazji.
Mark Twain,
Przygody Hucka
Gdy wyszli z hotelu, Smolipaluch czekał już z Faridem na parkingu. Ponad
pobliskimi wzgórzami wisiały chmury deszczowe, które upalny, wilgotny
wiatr wolno pędził ku morzu. Tego dnia wszystko było szare, nawet kolorowe
tynki domów i kwitnące krzewy na obrzeżach ulic. Mo skierował się na drogę
biegnącą wzdłuż wybrzeża, o której Elinor powiedziała, że zbudowali ją
starożytni Rzymianie. Jechali na zachód.
Przez cały czas mieli morze po lewej stronie, szmat wody aż po horyzont,
co chwila zasłaniały je domy lub drzewa, ale tego dnia morze nie było nawet
w połowie tak nęcące jak wtedy, gdy Meggie jechała z Elinor i Smolipaluchem.
Szarość nieba odbijała się martwo w falach, a piana przypominała pomyje.
Meggie złapała się na tym, że jej wzrok coraz częściej wędruje w prawo,
ku wzgórzom, pomiędzy którymi gdzieś tam musiała być wioska Capricorna.
Raz nawet wydawało jej się, że widzi w ciemnej rozpadlinie bladoszarą wieżę
kościelną, i serce podeszło jej do gardła, chociaż wiedziała, że to nie mógł być
kościół Capricorna. W końcu jej nogi pamiętały jeszcze dobrze, jak daleka droga
tam prowadziła.
Mo jechał szybciej niż zwykle, dużo szybciej, tak jakby nie mógł się doczekać,
kiedy wreszcie dotrą do celu. Po dobrej godzinie jazdy skręcili z szosy
nadmorskiej w wąziutką dróżkę wijącą się w dolinie usianej szarymi domami.
Na wzgórzach roiło się od szklarni, których szyby pobielone były wapnem dla
ochrony przed słońcem, dziś kryjącym się za chmurami. Dopiero, gdy droga
poczęła wspinać się pod górę, otoczenie znów się zazieleniło. Dzikie
malownicze łąki zajęły miejsce murów, na poboczach garbiły się drzewa
oliwkowe. Kilka razy trafiali na rozwidlenie dróg i Mo musiał pomagać sobie
mapą, którą kupił przed wyjazdem, ale w końcu pojawiła się tablica z nazwą
miejscowości, której szukali.
Była to mała osada składająca się z placu, kilkudziesięciu domów i kościoła
podobnego do tego we wsi Capricorna. Gdy Meggie wysiadła z samochodu,
ujrzała poniżej morze. Było dziś tak niespokojnie, że nawet z tej odległości
widziała białą pianę na grzbietach fal. Mo zaparkował na placu, tuż obok
pomnika ku czci poległych w obu wojnach światowych. Lista nazwisk była
długa jak na tak małą miejscowość i Meggie zdawało się, że nazwisk jest prawie
tyle ile domów we wsi.
– Możesz nie zamykać samochodu, popilnuję go – powiedział Smolipaluch,
gdy Mo sięgnął po kluczyk.
Smolipaluch zarzucił sobie plecak na ramię, wziął na łańcuch zaspanego
Gwina i usiadł na schodkach pomnika. Farid bez słowa przycupnął obok niego.
Meggie poszła za Mo.
– Pamiętaj, obiecałeś, że mu o mnie nie powiesz! – krzyknął Smolipaluch
w ślad za nimi.
– Dobrze, dobrze! – uspokoił go Mo.
Farid zaczął się bawić zapałkami, Meggie złapała go na tym, kiedy się jeszcze
raz odwróciła. Potrafił już całkiem dobrze gasić w ustach płonącą zapałkę, ale
Smolipaluch zabrał mu zapałki i Farid z nieszczęśliwą miną przyglądał się
swoim pustym rękom.
W związku z zawodem ojca Meggie często miała styczność z ludźmi, którzy
kochali, sprzedawali, zbierali, drukowali książki lub tak jak jej ojciec
zabezpieczali je przed rozpadnięciem się w proch, ale nigdy jeszcze nie spotkała
kogoś, kto napisał zdania wypełniające zadrukowane strony. Nie znała nawet
nazwisk autorów wszystkich swoich ulubionych książek, a tym bardziej nie
wiedziała, jak wyglądają. Zawsze miała przed oczami tylko postacie, które
wychodziły jej naprzeciw spośród wyrazów, nigdy zaś tego, który stał za nimi,
który je wymyślił. Było tak, jak powiedział Mo: pisarzy wyobrażamy sobie
zawsze jako już nieżyjących lub bardzo, bardzo starych. Mężczyzna, który
otworzył drzwi, gdy Mo dwa razy zadzwonił, na pewno nie należał ani
do jednej, ani do drugiej kategorii. To znaczy, owszem, był stary, dość stary,
w każdym razie w oczach Meggie, mógł mieć sześćdziesiąt albo i więcej lat.
Twarz miał pomarszczoną niczym żółw, ale jego włosy były czarne, bez śladu
siwizny (później się dowiedziała, że je farbuje), i nie był ani trochę
zniedołężniały. Przeciwnie, gdy stanął w otwartych drzwiach, wyglądał tak
imponująco, że Meggie odebrało mowę.
Na szczęście Mo się odezwał.
– Pan Fenoglio? – spytał. – Tak?
Pisarz zrobił jeszcze bardziej nieprzyjazną minę. Każda zmarszczka w jego
twarzy wyrażała niechęć. Mo się tym jednak nie przejął.
– Mortimer Folchart – przedstawił się – a to moja córka Meggie. Sprowadza
mnie tu jedna z pańskich książek.
W drzwiach obok Fenoglia pojawił się mały chłopczyk, może pięcioletni, a z
drugiej strony wcisnęła się dziewczynka. Spojrzała ciekawie najpierw na Mo,
potem na Meggie.
– Pippo wydłubał czekoladę z placka – usłyszała Meggie jej głos i spojrzała
z niepokojem na Mo.
Mo mrugnął do dziewczynki, a ta, chichocząc, schowała się za plecami
Fenoglia, którego twarz ani trochę się nie rozjaśniła.
– Całą czekoladę? – odezwał się basem. – Zaraz przyjdę. Powiedz Pippowi, że
zrobię mu straszną awanturę.
Dziewczynka skinęła głową i pędem wróciła do mieszkania – widocznie lubiła
przynosić hiobowe wieści. Chłopiec objął rączkami nogę Fenoglia.
– Chodzi o konkretną książkę – ciągnął Mo. – O „Atramentowe serce”. Napisał
pan ją dawno temu i niestety, nigdzie nie można jej dostać.
Meggie nie mogła wyjść z podziwu, że Mo słowa przechodzą przez gardło,
bo tak ponuro spoglądał na niego gospodarz.
– Ach, ta. No i? – Fenoglio skrzyżował ramiona na piersiach. W drzwiach obok
niego znów pojawiła się dziewczynka.
– Pippo się schował – szepnęła.
– To mu nic nie pomoże – powiedział Fenoglio. – I tak go znajdę.
Dziewczynka pomknęła z powrotem. Meggie słyszała, jak we wnętrzu domu
głośno nawołuje złodzieja czekolady. Fenoglio zwrócił się do Mo.
– Czego pan chce? Jeśli zamierza mi pan postawić parę sprytnych pytań,
to niech pan o tym zapomni. Nie mam czasu na takie bzdury. A poza tym, jak
pan sam powiedział, napisałem tę książkę przed wiekami.
– Nie, nie mam żadnych pytań prócz jednego. Chętnie bym się dowiedział, czy
ma pan jeszcze jakieś egzemplarze tej książki i czy mógłbym jeden od pana
kupić.
Stary człowiek spojrzał przyjaźniej na Mo.
– No, proszę. Książka musiała zrobić na panu wrażenie. Czuję się mile
połechtany. Chociaż... – Twarz mu się znów zasępiła. – Mam nadzieję, że nie
jest pan jednym z tych wariatów, którzy zbierają rzadkie książki tylko, dlatego,
że są rzadkie.
– Nie! – Mo się uśmiechnął. – Chciałbym ją przeczytać. Po prostu przeczytać.
Fenoglio oparł się ręką o framugę, spoglądając na dom naprzeciwko, jakby się
obawiał, że za chwilę się zawali. Uliczka, przy której mieszkał, była tak
wąziutka, że Mo, rozłożywszy ręce, mógłby pewnie dosięgnąć domów po obu
stronach. Wiele z nich zbudowanych było z szarego piaskowca, tak jak domy
w wiosce Capricorna, ale tu w skrzynkach pod oknami i na schodach kwitło
pełno kwiatów, a wiele okiennic było świeżo pomalowanych. Przed jednym
z domów stał wózek dziecięcy, o ścianę innego oparty był skuter, przez otwarte
okna dobiegały głosy. Kiedyś – myślała Meggie – wioska Capricorna musiała
wyglądać tak samo.
Ulicą szła stara kobieta. Mijając drzwi Fenoglia, nieufnie przyjrzała się obcym.
Fenoglio skinął jej głową, mamrocząc pozdrowienie, i po chwili kobieta
zniknęła w świeżo pomalowanych zieloną farbą drzwiach jednego z domów.
– „Atramentowe serce” – podjął Fenoglio. – Tak, to rzeczywiście dawne dzieje.
Dziwne, że pan właśnie o nią pyta.
Dziewczynka wróciła po raz trzeci. Szarpiąc Fenoglia za rękaw, szeptała
mu coś do ucha. Żółwia twarz Fenoglia rozciągnęła się w uśmiechu. Teraz
bardziej się Meggie podobał.
– Tak, zawsze się tam chowa, Paulinko – rzekł cicho do dziewczynki. – Może
poradzisz mu, żeby sobie znalazł lepszą kryjówkę.
Paulinka znów pobiegła z wiadomością, rzuciwszy przedtem Meggie
zaciekawione spojrzenie.
– No dobrze, proszę wejść – powiedział Fenoglio. Gestem zaprosił Mo i
Meggie do środka. Poszedł przodem przez wąski ciemny korytarz, kulejąc, gdyż
chłopczyk wciąż przywierał do jego nogi jak mała małpka, po czym otworzył
drzwi do kuchni, gdzie na stole stała ruina placka. Brązowa polewa była
podziurawiona jak okładka książki, którą od lat drążą mole.
– Pippo?! – ryknął Fenoglio, aż Meggie podskoczyła ze strachu, choć niczego
nie miała na sumieniu. – Wiem, że mnie słyszysz. I mówię ci, za każdą dziurę
w placku zawiążę ci supeł na nosie. Zrozumiano?
Meggie usłyszała chichot. Zdawał się dochodzić z wnętrza szafy obok lodówki.
Fenoglio odłamał kawałek placka.
– Paulinko, poczęstuj dziewczynkę, jeśli nie brzydzą jej te wydłubane dziury –
powiedział.
Paulinka wyszła spod stołu i spojrzała pytająco na Meggie.
– Wcale mnie nie brzydzą – zapewniła Meggie, na co Paulinka potężnym
nożem ukroiła równie potężny kawałek placka i położyła go przed Meggie
na serwetce.
– Pippo, podaj jeden z talerzyków w róże – rzeki Fenoglio.
Z szafki wysunęła się rączka trzymająca talerzyk w powalanych czekoladą
paluszkach. Meggie szybko złapała talerzyk, zanim zdążył upaść na ziemię,
i położyła na nim ciasto.
– Pan też chce? – zwrócił się Fenoglio do Mo.
– Wolałbym książkę – odparł Mo. Był bardzo blady.
Fenoglio odczepił małego od swojej nogi i usiadł.
– Poszukaj sobie innego drzewa, Rico – powiedział, po czym w zamyśleniu
spojrzał na Mo. – Nie mogę jej panu dać – rzekł po chwili. – Nie mam już ani
jednego egzemplarza. Skradziono mi je, wszystkie. Posłałem je na wystawę
starych książek dla dzieci w Genui. Było wśród nich bogato ilustrowane
wydanie specjalne, jeden egzemplarz z ozdobną dedykacją ilustratora, dwie
książki należące do moich dzieci, z ich uwagami na marginesach – zawsze
je prosiłem o zaznaczanie miejsc, które im się najbardziej spodobały – i wreszcie
mój osobisty egzemplarz. Wszystkie zostały skradzione dwa dni po otwarciu
wystawy.
Mo przejechał ręką po twarzy, jakby chciał zmyć z niej rozczarowanie.
– Skradzione! – wykrztusił. – Oczywiście!
– Oczywiście? – podchwycił Fenoglio, z zaciekawieniem obserwując Mo spod
półprzymkniętych powiek. – Musi mi pan to wyjaśnić. Nie wypuszczę pana stąd,
dopóki się nie dowiem, dlaczego pyta pan akurat o tę książkę. Poszczuję pana
dziećmi, a to średnia przyjemność.
Mo próbował się uśmiechnąć, ale nie bardzo mu to wyszło.
– Mój egzemplarz też został skradziony – powiedział w końcu. – I to też był
bardzo szczególny egzemplarz.
– Zdumiewające. – Fenoglio uniósł brwi sterczące mu nad oczami jak dwie
kosmate gąsienice. – Proszę opowiadać.
Na jego twarzy nie było już ani cienia wrogości. Królowała na niej ciekawość.
W jego oczach Meggie dostrzegła ten sam gorączkowy głód opowieści, jaki i ją
zawsze ogarniał na widok każdej nowej książki.
– Niewiele mam do powiedzenia. – Meggie poznała po głosie Mo, że nie
zamierza wyjawić prawdy. – Odnawiam książki. Żyję z tego. Pańską książkę
znalazłem przed laty w antykwariacie, chciałem ją oprawić na nowo, a potem
sprzedać, ale tak mi się spodobała, że ją zatrzymałem dla siebie. A teraz mi ją
skradziono i na próżno usiłuję kupić nową. Przyjaciółka, która świetnie zna się
na wyszukiwaniu rzadkich książek, poradziła mi w końcu, abym spróbował
szczęścia u autora. To ona wystarała się o pana adres. Dlatego jestem tutaj.
Fenoglio strącił kilka okruchów ze stołu.
– Pięknie – powiedział. – Ale to jeszcze nie jest cała historia.
– Jak pan to rozumie?
Stary człowiek wpatrywał się w twarz Mo, aż ten odwrócił głowę, spoglądając
w wąziutkie okno kuchenne.
– Rozumiem to tak, że na odległość potrafię wyczuć dobrą historię. Więc niech
pan nie próbuje ukrywać jej przede mną. Proszę mówić. Dostanie pan za to
kawałek tego wspaniałego placka z dziurami.
Paulinka usadowiła się Fenoglio na kolanach, z głową pod jego podbródkiem,
i przyglądała się Mo równie zaciekawiona.
Mo potrząsnął głową.
– Nie, może lepiej nie. I tak by mi pan nie uwierzył.
– O, ja wierzę w najbardziej zwariowane rzeczy – zapewnił go Fenoglio,
podając kawałek ciasta. – Wierzę w każdą historię, jeśli jest tylko dobrze
opowiedziana.
Drzwi szafki uchyliły się i Meggie zobaczyła wysuwającą się z nich głowę
chłopczyka.
– A co z moją karą? – spytał.
Sądząc po uwalanych czekoladą palcach, musiał to być Pippo.
– Później – odparł Fenoglio. – Teraz mam coś innego do roboty.
Najwyraźniej rozczarowany Pippo wygramolił się z szafy.
– Powiedziałeś, że mi zawiążesz supły na nosie.
– Zawiążę ci węzły podwójne, marynarskie, motyle, jakie tylko chcesz, ale
najpierw muszę wysłuchać tej historii. Tymczasem zrób jeszcze parę głupstw,
zanim będę miał czas.
Pippo, nadąsany, wysunął dolną wargę i wybiegł na korytarz. Drugi malec
szybko popędził za nim.
Mo wciąż milczał, strącał okruszyny ciasta, rysował palcem jakieś wzory
na drewnianym blacie o wyszczerbionych brzegach.
– W tej historii występuje ktoś, komu obiecałem, że nic panu nie powiem.
– Zła obietnica nie staje się lepsza przez to, że się jej dotrzymuje – rzekł
Fenoglio. – Tak przynajmniej jest napisane w jednej z moich ulubionych
książek.
– Nie wiem, czy to była zła obietnica. – Mo spojrzał w sufit, jakby tam
spodziewał się znaleźć odpowiedź. – No dobrze – zdecydował się w końcu. –
Opowiem ją panu, ale Smolipaluch mnie zabije, gdy się o tym dowie.
– Smolipaluch? Nazwałem tak kiedyś jedną z moich postaci. Oczywiście to ten
kuglarz z „Atramentowego serca”. Uśmierciłem go w przedostatnim rozdziale,
płacząc przy tym jak bóbr.
Meggie o mało się nie udławiła kawałkiem ciasta, który właśnie włożyła
do ust. Ale Fenoglio ciągnął spokojnie:
– Niewiele moich postaci umiera, ale czasem po prostu nie da się inaczej.
Sceny umierania pisze się trudno, zwykle wychodzą nam zbyt łzawe, ale ta ze
Smolipaluchem rzeczywiście mi się udała.
Meggie z przerażeniem spojrzała na Mo.
– On umrze? Ale... wiedziałeś o tym?
– Jasne. Przeczytałem książkę do końca, Meggie.
– Dlaczego mu nie powiedziałeś?
– Nie chciał znać prawdy.
Fenoglio przysłuchiwał się tej wymianie zdań zdezorientowany i zaciekawiony.
– Kto go zabije? – spytała Meggie. – Basta?
– Ach, Basta! – Fenoglio uśmiechnął się pod nosem, a każda zmarszczka
na jego twarzy wyrażała samozadowolenie. – Jeden z najlepszych łotrów, jakich
kiedykolwiek wymyśliłem. Wściekły pies, ale nawet w połowie nie tak zły jak
inny mój czarny charakter: Capricorn. Basta dałby się dla niego pokrajać, ale
Capricornowi obce jest pojęcie lojalności. On w ogóle nic nie czuje, absolutnie
nic, nawet własne okrucieństwo nie sprawia mu przyjemności. Tak,
w „Atramentowym sercu” udało mi się kilka mrocznych postaci, a do tego
jeszcze ten Cień, pies Capricorna, jak go zawsze nazywałem. Ale to oczywiście
zbyt łagodne określenie dla takiego potwora.
– Cień? – Z gardła Meggie wydobył się zaledwie zduszony szept. – To on
zabije Smolipalucha?
– Nie, nie. Przepraszam cię, zapomniałem o twoim pytaniu. Kiedy zacznę
mówić o moich postaciach, nie mogę się już zatrzymać. Nie, Smolipalucha
zabija jeden z ludzi Capricorna. Ta scena naprawdę mi się udała. Smolipaluch
ma oswojoną kunę, ten człowiek Capricorna chce ją zabić, bo sprawia
mu przyjemność zabijanie małych zwierzątek, Smolipaluch chce ratować
swojego puszystego przyjaciela i za niego umiera.
Meggie milczała.
„Biedny Smolipaluch” – myślała.
Nie mogła się uspokoić.
– Który z ludzi Capricorna to zrobi? – spytała. – Płaski Nos? Czy może
Cockerell?
Fenoglio patrzył na nią z podziwem.
– No, coś takiego. Pamiętasz ich nazwiska? Ja zapominam je zaraz, jak je tylko
wymyślę.
– Żaden z tych dwu, Meggie – odezwał się Mo. – W książce nawet nie pada
imię mordercy. Cała zgraja ludzi Capricorna ściga Gwina i w końcu jeden z nich
przebija nożem Smolipalucha. Ten, który wciąż na niego czeka.
– Czeka? – Fenoglio spojrzał na Mo zbity z tropu.
– To obrzydliwe – szepnęła Meggie. – Cieszę się, że nie czytałam dalej.
– A to co ma znaczyć? Mówisz może o mojej książce? – W głosie Fenoglia
brzmiała uraza.
– Tak – powiedziała Meggie. – Właśnie o niej. – Spojrzała pytająco na Mo. –
A Capricorn? Kto jego zabije?
– Nikt.
– Nikt?
Meggie spojrzała z takim wyrzutem na Fenoglia, że ten w zakłopotaniu potarł
swój pokaźny nos.
– Czemu tak na mnie patrzysz?! – wykrzyknął zaczepnym tonem. – Owszem.
Pozwalam mu ujść z życiem. To jeden z moich najlepszych łotrów. Dlaczego
miałbym go uśmiercać? W życiu jest tak samo: wielcy mordercy uchodzą
z życiem i żyją szczęśliwie aż po kres swoich dni, a dobrzy umierają, czasem
nawet ci najlepsi. Dlaczego w książkach musi być zawsze inaczej?
– A co z Basta? Czy on też przeżyje? – Meggie przypomniała sobie okrzyk
Farida: „Dlaczego ich nie zabijecie? Przecież oni też chcieli nas zabić!”.
– Basta też przeżyje – odparł Fenoglio. – Przez jakiś czas nosiłem się
z zamiarem napisania dalszego ciągu „Atramentowego serca” i dlatego nie
chciałem się ich pozbywać. Byłem z nich dumny! No, dobrze, Cień też mi nieźle
wyszedł, to prawda, ale najbardziej jestem przywiązany do tych dwóch. Wiesz,
gdybyś mnie spytała, z którego byłem bardziej dumny – z Basty czy Capricorna
– to nie umiałbym ci odpowiedzieć!
Mo patrzył w okno. Po chwili spojrzał na Fenoglia.
– Chciałby pan ich spotkać? – spytał.
– Kogo? – nie zrozumiał Fenoglio.
– Capricorna i Bastę.
– Do licha, nie! – Fenoglio wybuchnął tak głośnym śmiechem, że Paulinka,
przerażona, zatkała mu dłonią usta.
– A my ich spotkaliśmy – powiedział Mo zmęczonym głosem. – Ja i Meggie...
i Smolipaluch.
25. Złe zakończenie
Opowiadanie, powieść, bajka – przypominają żywe istoty, a może nawet nimi są. Mają głowę, nogi,
układ krwionośny, a nawet ubranie, tak jak prawdziwi ludzie.
Erich Kastner,
Emil i detektywi
Fenoglio długo milczał, kiedy Mo skończył swoją opowieść. Paulinka dawno
już pobiegła szukać Pippa i Rica. Baraszkowali na górze, Meggie słyszała
tupot bosych stóp na drewnianych balach poddasza, skoki, szurania, chichoty
i krzyki. Ale w kuchni Fenoglia zaległa taka cisza, że słychać było tykanie
zegara wiszącego na ścianie koło okna.
– Ma te blizny na twarzy, wie pan...? – Fenoglio podniósł pytający wzrok
na Mo.
Mo skinął głową.
Fenoglio strząsnął kilka okruchów ze spodni.
– Te blizny to dzieło Basty – powiedział. – Podobała im się ta sama
dziewczyna.
– Wiem – skinął głową Mo. Fenoglio spojrzał w okno.
– Wróżki opatrzyły mu rany – powiedział. – Dlatego pozostały tylko delikatne
blizny, tylko trzy blade krechy na twarzy, czy tak? – Stary człowiek znów
popatrzył pytająco na Mo.
Mo skinął głową. Przez otwarte okno w domu naprzeciwko słychać było, jak
w środku matka robi awanturę dziecku. Fenoglio zwrócił wzrok w tamtą stronę.
– Właściwie powinienem być teraz bardzo, bardzo dumny – mruknął. – Każdy
pisarz chciałby stworzyć postacie pełne życia, a moje wręcz wyszły żywe
z książki!
– Bo mój ojciec je wyczytał – powiedziała Meggie. – On to potrafi zrobić także
z innymi książkami.
– Ach, oczywiście. – Fenoglio skinął głową. – Dobrze, że mi o tym
przypominasz. Inaczej mógłbym się uważać za jakiegoś boga, prawda? Ale
z powodu twojej matki jest mi naprawdę przykro. Chociaż z drugiej strony
to właściwie nie moja wina.
– Mój ojciec bardziej to przeżywa – wtrąciła Meggie. – Ja jej właściwie nie
pamiętam.
Mo spojrzał na nią zdziwiony.
– Oczywiście. Byłaś wtedy mniejsza od moich wnuków! – stwierdził Fenoglio
w zadumie, podchodząc do okna. – Naprawdę chętnie bym go zobaczył –
powiedział. – Mam na myśli Smolipalucha. Teraz jest mi przykro, że
zgotowałem mu taki koniec. Ale to jakoś do niego pasowało. Jak to pięknie
wyraził Szekspir: Każdy gra jakąś rolę, a moja rola jest smutna.
Wyglądał na ulicę. Na górze coś się stłukło, ale Fenoglio nie zwracał na to
uwagi.
– Czy to pana dzieci? – spytała Meggie, wskazując palcem w górę.
– Uchowaj Boże, nie. To moje wnuki. Jedna z moich córek też tutaj mieszka.
Przychodzą do mnie ciągle, a ja opowiadam im różne historie. Połowa wsi
słucha moich historii, ale nie mam już siły przelewać ich na papier. Gdzie
on teraz jest? – Fenoglio odwrócił się i spojrzał pytająco na Mo.
– Smolipaluch? Nie wolno mi tego mówić. On nie chce pana widzieć.
– Bardzo się przestraszył, gdy tata opowiedział mu o panu – dodała Meggie.
„Ale Smolipaluch musi się dowiedzieć, co się z nim stanie – myślała
gorączkowo – musi. Może wtedy zrozumie, że nie powinien wracać. I wiecznie
tęsknić” – z goryczą dodała w myślach.
– Muszę go zobaczyć! Tylko jeden raz. Nie rozumie pan? – W oczach Fenoglia
malowała się niema prośba. – Mógłbym niepostrzeżenie pójść za wami. Przecież
nie może mnie rozpoznać. Chcę się tylko upewnić, czy wygląda tak, jak go sobie
wyobrażałem.
Ale Mo potrząsnął głową.
– Myślę, że będzie lepiej, jeśli go pan zostawi w spokoju.
– Bzdura! Mogę go oglądać, kiedy chcę. W końcu to ja go wymyśliłem!
– I zabiłem – dorzuciła Meggie.
– No tak. – Fenoglio podniósł bezradnie ręce. – Chciałem, żeby książka była
ciekawa. Nie lubisz ciekawych historii?
– Tylko wtedy, gdy się dobrze kończą.
– Dobrze kończą! – prychnął pogardliwie Fenoglio, nadstawiając uszu.
Coś lub ktoś upadł ciężko na drewnianą podłogę i rozległ się płacz. Fenoglio
skoczył do drzwi.
– Proszę zaczekać! Zaraz wracam! – krzyknął i znikł za drzwiami.
– Mo – szepnęła Meggie. – Musisz powiedzieć Smolipaluchowi! Musisz
mu powiedzieć, że nie może wrócić.
– On nie chce słuchać, wierz mi. – Mo potrząsnął głową. – Próbowałem już
z dziesięć razy. Może to wcale nie jest zły pomysł, żeby się spotkał z Fenogliem.
Swojemu twórcy uwierzy prędzej niż mnie. – Westchnął, strącając ze stołu
okruszyny. – W „Atramentowym sercu” była taka ilustracja – mówił cicho,
przesuwając otwartą dłonią po blacie, jakby w ten sposób chciał ją wyczarować.
– Grupa kobiet stoi w bramie, są odświętnie ubrane, jakby udawały się na jakąś
uroczystość. Jedna z nich ma takie same jasne włosy jak twoja matka.
Na obrazku nie widać jej twarzy, bo jest odwrócona plecami do widza, ale
zawsze sobie wyobrażałem, że to ona. Obłęd, co?
– Mo, obiecaj mi, że nie wrócisz do tej wioski – odezwała się Meggie, kładąc
dłoń na jego dłoni. – Proszę! Obiecaj mi, że nie będziesz próbował odzyskać
książki.
Sekundnik na kuchennym zegarze Fenoglia rozcinał czas na boleśnie cienkie
plasterki. Wreszcie Mo odpowiedział:
– Obiecuję.
– Spójrz mi w oczy! Mo usłuchał.
– Obiecuję! – powtórzył. – Jest tylko jeszcze jedna sprawa, którą chcę omówić
z Fenogliem, a potem wracamy do domu i zapomnimy o książce. Zadowolona?
Meggie skinęła głową. Zastanawiała się tylko, co tu jest jeszcze do omawiania.
Fenoglio wrócił z zapłakanym Pippem na plecach. Pozostałych dwoje szło
za dziadkiem ze skruszonymi minami.
– Dziury w placku, a teraz jeszcze dziura w głowie. Chyba powinienem was
odesłać do domu! – złorzeczył Fenoglio, sadzając Pippa na krześle.
Potem przetrząsnął wielką szafę, znalazł plaster i niezbyt delikatnie zakleił
wnukowi rozbite czoło. Mo odsunął krzesło i wstał.
– Zastanowiłem się – powiedział. – Zaprowadzę pana do Smolipalucha.
Fenoglio odwrócił się do niego zaskoczony.
– Może panu uda mu się wytłumaczyć, że nie może wrócić – ciągnął Mo. –
Inaczej, kto wie, co jeszcze może zrobić. Obawiam się, że to się może źle dla
niego skończyć... Poza tym mam pewien pomysł, zupełnie zwariowany, ale
chętnie bym go z panem omówił.
– Bardziej zwariowane od tego, co dotąd usłyszałem? To chyba niemożliwe?
Wnuki Fenoglia zniknęły w szafie ubraniowej i chichocząc, zamknęły za sobą
drzwi.
– Wysłucham pańskiego pomysłu – powiedział Fenoglio. – Ale najpierw chcę
zobaczyć Smolipalucha!
Mo spojrzał na Meggie. Rzadko zdarzało mu się złamać przyrzeczenie i czuł
się nie w porządku. Meggie rozumiała to aż za dobrze.
– Czeka na placu – rzekł Mo z wahaniem. – Ale najpierw sam z nim
porozmawiam.
– Na placu? – Oczy Fenoglia rozszerzyły się z przejęcia. – To cudownie!
Jednym skokiem znalazł się przed małym lustrem, które wisiało obok
kuchennych drzwi. Przeczesał palcami swoje ciemne włosy, jakby się obawiał,
że Smolipaluch może się rozczarować widokiem swego twórcy.
– Będę udawał, że go nie widzę! – mówił podniecony. – Tak, tak to zrobimy.
W szafie rozległ się hałas i wypadł z niej Pippo, w kurtce sięgającej mu do pięt.
Na głowie miał kapelusz, tak wielki, że opadał mu na oczy.
– Naturalnie! – Fenoglio ściągnął mu kapelusz i nałożył go sobie na głowę. –
O to chodzi. Wezmę ze sobą dzieci! Dziadek z trzema wnukami – to chyba nie
jest niepokojący widok?
Mo skinął głową i popchnął Meggie na korytarz.
Gdy ruszyli uliczką w kierunku placu, gdzie zostawili samochód, Fenoglio
szedł za nimi w odległości kilku metrów. Wokół niego skakały wnuki jak trzy
młode psiaki.
26. Ciarki i przeczucie
W tym momencie Edith zamknęła książkę. Spojrzała na mnie i oznajmiła:
– Życie nie jest sprawiedliwe, Billy. Choć mówimy tak naszym dzieciom, to jedna z najgorszych
rzeczy, jaką możemy zrobić. To kłamstwo, i w dodatku okrutne. Życie nie jest sprawiedliwe, nigdy nie
było i nigdy nie będzie.
William Goldman,
Narzeczona księcia
Smolipaluch siedział na chłodnych kamiennych schodkach i czekał. Było
mu niedobrze ze strachu, sam nie wiedział przed czym. Może ten pomnik
za plecami za bardzo mu przypominał o śmierci? Zawsze bał się śmierci,
wyobrażał ją sobie jako coś lodowatego, jak noc bez ognia. Chociaż ostatnio
bardziej od śmierci bał się czego innego – smutku. Od kiedy Czarodziejski Język
ściągnął go do tego świata, smutek towarzyszył mu jak drugi cień. Smutek
paraliżujący członki i zasnuwający niebo szarością.
Obok niego Farid skakał w górę i w dół po schodach, w górę i w dół,
niezmordowanie, lekko i z zadowoloną miną, jak gdyby Czarodziejski Język
sprowadził go do raju. Co sprawiało, że był taki szczęśliwy? Smolipaluch
rozejrzał się dookoła: wąskie domy, bladożółte, różowe i brzoskwiniowe,
ciemnozielone okiennice i rdzawoczerwone dachy, kwitnący oleander pod
murem, wyglądający tak, jakby jego gałęzie stanęły w płomieniach, koty
ocierające się o rozgrzane mury. Farid podpełzł do jednego z nich, chwycił go za
szare futerko i posadził sobie na kolanach, chociaż kot wbił mu pazury w udo.
– Wiesz, co robią tutejsi ludzie, żeby koty się za bardzo nie rozmnożyły? –
Smolipaluch wyciągnął nogi i mrużąc oczy, patrzył w słońce. – Z nadejściem
zimy zabierają swoje koty do domu, a dla bezpańskich wystawiają miski
z zatrutym jedzeniem.
Farid pogłaskał burego kota po spiczastych uszach. Twarz mu stężała, nie
pozostał na niej nawet ślad beztroskiego szczęścia, które jeszcze przed chwilą
łagodziło jej rysy. Smolipaluch szybko odwrócił wzrok. Dlaczego mu to
powiedział? Czy drażnił go wyraz szczęścia na twarzy chłopca?
Farid puścił kota i wdrapał się na sam szczyt schodków.
Siedział na murku okalającym pomnik, z podciągniętymi nogami, gdy Mo i
Meggie wrócili. Czarodziejski Język nie miał ze sobą książki, jego twarz była
spięta, malowały się na niej wyrzuty sumienia.
„Dlaczego? – zastanawiał się Smolipaluch. – Dlaczego Czarodziejski Język
ma wyrzuty sumienia?”.
Smolipaluch rozejrzał się nieufnie, sam nie wiedząc, czego szuka.
Czarodziejski Język ma zawsze wypisane na twarzy to, co czuje, jest jak otwarta
księga, w której każdy może czytać. Jego córka jest inna. Trudniej poznać, co się
dzieje w jej duszy. Ale gdy teraz zbliżała się do niego, Smolipaluch wyczytał
troskę w jej oczach, może nawet współczucie. Czy to jemu współczuła? Co ten
pisarczyk jej opowiedział, że ona tak na niego patrzy?
Podniósł się, otrząsając spodnie z kurzu.
– Nie miał już książki, tak? – powiedział, gdy tych dwoje stanęło przed nim.
– Zgadza się. Wszystkie zostały skradzione – odparł Czarodziejski Język. – Już
kilka lat temu.
Jego córka nie spuszczała oczu ze Smolipalucha.
– Co się tak gapisz, księżniczko? – ofuknął ją. – Może wiesz coś, o czym ja nie
wiem?
Strzał w dziesiątkę. Zupełnie mimo woli. Nie chciał w nic trafiać, zwłaszcza
w prawdę. Dziewczynka przygryzła wargi i wciąż patrzyła na niego z tą
mieszaniną troski i współczucia.
Smolipaluch przejechał ręką po twarzy, wyczuwając palcami blizny
przyklejone do twarzy niczym pocztówka: „Najlepsze życzenia od Basty”. Ani
na chwilę nie mógł zapomnieć tego wściekłego psa Capricorna. „Żebyś się
w przyszłości jeszcze bardziej podobał dziewczynom!” – syknął mu do ucha
Basta, zanim otarł nóż z jego krwi.
– O, do diabla, po stokroć do diabła! – Smolipaluch z wściekłością kopnął
kamienne schodki, potłuczona stopa jeszcze długo miała mu o tym przypominać.
– Opowiedziałeś temu pisarczykowi o mnie! – wrzasnął na Mo. – I teraz nawet
twoja córka wie o mnie więcej niż ja sam! W porządku, gadajcie. Teraz ja też
chcę wiedzieć. Mów wszystko. Zawsze chciałeś mi to powiedzieć. Basta mnie
powiesi, o to chodzi? Wyciągnie mi szyję, aż stracę oddech i zesztywnieję jak
kij, czy tak? Ale co mi to może przeszkadzać? Basta jest teraz tutaj. Historia się
zmieniła, musiała się zmienić! Basta nic mi nie może zrobić, jeśli mnie odeślesz
z powrotem tam, gdzie jest moje miejsce!
Smolipaluch postąpił krok w kierunku Czarodziejskiego Języka, chciał
go chwycić, potrząsnąć nim, okładać pięściami za to wszystko, co mu wyrządził,
ale dziewczynka stanęła między nimi.
– Przestań! To nie Basta! – krzyknęła, odpychając go. – To któryś z ludzi
Capricorna, nie wiadomo, który, ale on już na ciebie czeka. Chcą zabić Gwina,
a ty usiłujesz mu pomóc i za to cię zabijają! Zupełnie nic się nie zmieniło! To się
stanie, nic na to nie poradzisz. Rozumiesz to? Dlatego musisz tu zostać, nie
możesz wrócić, nigdy!
Smolipaluch wlepił w nią wzrok, jakby w ten sposób mógł zmusić ją
do milczenia, ale ona wytrzymała jego spojrzenie. Próbowała go nawet wziąć
za rękę.
– Ciesz się, że tu jesteś! – wyjąkała, podczas gdy on cofnął się o krok. –
Tu możesz się od nich uwolnić. Możesz odejść daleko stąd i... – Głos jej uwiązł
w gardle.
Może dostrzegła łzy w oczach Smolipalucha. Ze złością otarł je rękawem.
Obejrzał się jak zwierzę w potrzasku szukające wyjścia. Ale nie było wyjścia.
Nie mógł ani iść naprzód, ani – co było jeszcze gorsze – cofnąć się.
Na przystanku autobusowym stały trzy kobiety, patrzyły zaciekawione w ich
kierunku. Smolipaluch często ściągał na siebie spojrzenia ciekawskich, wszyscy
czuli, że nie należy do tego świata. Pozostanie tu obcy, na zawsze.
Po drugiej stronie placyku trójka dzieci grała z dziadkiem w piłkę nożną
puszką po coca-coli. Farid im się przyglądał. Przez ramię miał przewieszony
plecak Smolipalucha, na spodniach kłaczki szarej sierści. Pogrążony był
w głębokiej zadumie, bosymi palcami wczepił się w szparę między płytami
chodnika. Bez przerwy zdejmował adidasy, które mu kupił Smolipaluch, biegał
boso nawet po gorącym asfalcie, z butami przywiązanymi do plecaka, jakby
to był jakiś łup.
Czarodziejski Język również patrzył na dzieci bawiące się z dziadkiem. Czy
to możliwe, żeby dał znak staremu? Ten bowiem zostawił dzieci i podszedł
do nich. Smolipaluch cofnął się o krok. Ciarki przeszły mu po grzbiecie.
– Moje wnuki przez cały czas podziwiają kunę, którą chłopiec prowadzi
na smyczy – powiedział stary, podchodząc bliżej.
Smolipaluch cofnął się jeszcze o krok. Dlaczego ten człowiek tak mu się
przygląda? Patrzy na niego zupełnie inaczej niż kobiety na przystanku.
– Dzieci twierdzą, że kuna pokazuje sztuczki. I że chłopiec połyka ogień. Może
moglibyśmy przyjrzeć się temu z bliska?
Smolipaluch drżał na całym ciele, choć słońce paliło mu skórę. Jak ten stary
na niego patrzy – jak na psa, który mu dawno temu uciekł, a teraz powrócił,
z podwiniętym ogonem i zawszoną sierścią, ale to na pewno jego pies.
– Bzdura, tu nie ma żadnych sztuczek! – wykrzyknął. – Tu nie ma nic
do oglądania!
Znów zrobił krok do tyłu, ale stary się zbliżał, jak gdyby łączyła ich
niewidzialna więź.
– Przykro mi! – powiedział, podnosząc rękę, jakby chciał dotknąć blizn na jego
twarzy.
Smolipaluch oparł się plecami o jakiś samochód. Stary był tuż-tuż. Jak on się
na niego gapi...
– Zjeżdżaj pan! – Smolipaluch odepchnął go brutalnie. – Faridzie, przynieś
moje rzeczy!
Chłopiec podskoczył do niego. Smolipaluch wyrwał mu plecak z ręki, złapał
kunę i zaczął pakować ją do środka, nie zważając na jej ostre, gryzące zęby.
Stary gapił się na różki na głowie Gwina. Smolipaluch gwałtownym ruchem
zarzucił plecak na ramię i próbował go wyminąć.
– Proszę, chcę tylko z tobą porozmawiać. – Stary zastąpił mu drogę i chwycił
go za ramię.
– Ale ja nie chcę!
Smolipaluch próbował uwolnić się z uścisku. Kościste palce były wyjątkowo
silne, ale on miał przecież jeszcze nóż Basty. Wyciągnął go z kieszeni, nacisnął
sprężynę, klinga odskoczyła, podsunął staremu ostrze pod brodę. Ręka
mu drżała, nigdy jeszcze nie groził nikomu nożem, ale stary go puścił.
Smolipaluch pognał przed siebie.
Nie zważał na wołania Czarodziejskiego Języka. Pędził na przełaj, jak robił
to tyle razy przedtem. Zawsze mógł liczyć na swoje nogi, choćby nie wiedział,
dokąd go zaniosą. Zostawił za sobą wioskę i drogę, przemykał się pod
drzewami, biegł przez wysoką, dziką trawę, znikał w krzakach janowca
o musztardowym kolorze, chował się pod srebrnoszarym listowiem oliwek...
byle dalej od domów, asfaltowych dróg. Na odludziu był zawsze bezpieczny.
Dopiero, gdy każdy oddech zaczął sprawiać mu nieznośny ból, rzucił się
w trawę, tuż obok porzuconej na pustkowiu cysterny, w której kumkały żaby i w
której parowała w słońcu deszczówka. Leżał na plecach, ciężko dysząc, słysząc
bicie własnego serca, i patrzył w niebo.
– Kim był ten stary?
Aż podskoczył z wrażenia. Przed nim stał chłopiec. A więc pobiegł za nim.
– Zjeżdżaj stąd! – wrzasnął Smolipaluch.
Chłopiec usiadł pośród polnych kwiatów. Było ich wszędzie pełno – niebieskie,
żółte, czerwone. Łąka wyglądała jak spryskana farbą.
– Nie jesteś mi potrzebny! – warknął Smolipaluch. Chłopiec w milczeniu
zerwał kwiat obuwika i przyglądał mu się zaciekawiony, bo wyglądał jak
trzmiel, który usiadł na łodydze.
– Jaki dziwny kwiat – mruknął pod nosem. – Nigdy jeszcze takiego nie
widziałem.
Smolipaluch usiadł, opierając się plecami o cysternę.
– Jeszcze będziesz żałował, jeśli za mną pójdziesz – powiedział. – Ja wracam.
Wiesz dokąd.
Kiedy to mówił, zrozumiał, że się zdecydował. Już dawno. Wróci tam. Tchórz
Smolipaluch wróci do jaskini lwa. Obojętne, co mówi Czarodziejski Język,
obojętne, co mówi jego córka... Chciał tylko jednego. Zawsze chciał tylko
jednego. A jeśli nie może mieć tego od razu, wystarczy mu chociaż nadzieja, że
kiedyś spełni się jego pragnienie.
Chłopiec nie ruszał się z miejsca.
– No, idź już. Wracaj do Czarodziejskiego Języka! On się tobą zajmie.
Farid nadal siedział bez ruchu, obejmując rękoma kolana.
– Wracasz do wioski? – spytał.
– Tak! Tam gdzie mieszkają diabły i demony. Wierz mi, takiego chłopca jak
ty zabiją i zjedzą na śniadanie. Kawa będzie im potem dwa razy lepiej
smakowała.
Farid gładził policzek kwiatem obuwika. Skrzywił się od jego łaskotania.
– Gwin chce wyjść – powiedział.
Miał rację. Kuna przegryzła plecak i wysunęła pyszczek. Smolipaluch
rozwiązał rzemienie i ją wypuścił.
Gwin, mrużąc oczy, wystawił pyszczek do słońca, prychnął rozzłoszczony,
pewnie nie spodobała mu się pora dnia, i smyrgnął do chłopca.
Farid posadził go sobie na ramieniu i spojrzał poważnie na Smolipalucha.
– Nigdy jeszcze nie widziałem takich kwiatów – powtórzył. – Ani takich
zielonych wzgórz, ani takiej kuny. Ale takich mężczyzn jak ci, o których
mówisz, znam dobrze. Wszędzie są tacy sami.
– Ci są wyjątkowo źli. – Smolipaluch potrząsnął głową.
– Wcale nie.
Upór w głosie chłopca rozśmieszył Smolipalucha, chociaż sam nie wiedział
dlaczego.
– Moglibyśmy pójść gdzie indziej – powiedział chłopiec.
– Nie moglibyśmy.
– Dlaczego? Czego chcesz w tej wiosce?
– Coś ukraść – odparł Smolipaluch.
Chłopiec skinął głową, jakby kradzież była najzwyklejszą w świecie rzeczą,
i wsunął kwiat obuwika do kieszeni.
– Nauczysz mnie przedtem jeszcze więcej o ogniu?
– Przedtem?
Smolipaluch uśmiechnął się. Sprytny chłopak, wie, że nie będzie żadnego
potem.
– Jasne – odparł. – Nauczę cię wszystkiego, co umiem. Przedtem.
27. Pomysł
– To wszystko możliwe – powiedział Strach na Wróble. – Ale obietnica jest obietnicą, obietnic
trzeba dotrzymywać.
L. Frank Baum,
Czarnoksiężnik z krainy Oz
A jednak po zniknięciu Smolipalucha nie pojechali do Elinor.
– Meggie, wiem, obiecałem ci, że zaraz wrócimy do Elinor – powiedział
Mo, gdy stali skonsternowani na placu przed pomnikiem. – Ale wolałbym
wyruszyć dopiero jutro. Mówiłem ci, że muszę omówić pewną rzecz
z Fenogliem.
Stary wciąż stał w tym samym miejscu, gdzie przed chwilą rozmawiał
ze Smolipaluchem, i patrzył w głąb ulicy, którą uciekł sztukmistrz. Wnuki
szarpały go i coś mówiły, ale on zdawał się ich nie widzieć.
– Co chcesz z nim omówić?
Mo usiadł na stopniach pomnika i przyciągnął Meggie do siebie.
– Widzisz te nazwiska? – Wskazał w górę, gdzie wyryte w kamieniu litery
mówiły o ludziach, których już nie było na świecie. – Za każdym z tych nazwisk
kryje się jakaś rodzina – matka, ojciec, rodzeństwo, żona. Gdyby ktoś z nich
dowiedział się, że można te litery ożywić, że to, co teraz jest tylko nazwiskiem,
może stać się na powrót człowiekiem z krwi i kości – czy nie sądzisz, że
uczyniłby wszystko – naprawdę wszystko – aby to się ziściło? Meggie
przyglądała się długim kolumnom nazwisk. Na samej górze z prawej strony ktoś
wymalował serce, a na kamieniach ułożonych wokół pomnika leżały zwiędłe
kwiaty.
– Nikt nie może przywrócić do życia umarłych – ciągnął Mo. – Może
to prawda, że wraz ze śmiercią zaczyna się tylko nowa historia, ale nikt jeszcze
nie czytał księgi, w której te historie są zapisane, a ten, kto je napisał, na pewno
nie mieszka w małej dziurze na wybrzeżu i nie gra z wnukami w piłkę. Ale imię
twojej matki nie jest wyryte w kamieniu, jak te tutaj – ono tkwi w książce, a ja
mam pewien pomysł, jak by można zmienić to, co się wydarzyło dziewięć lat
temu.
– Chcesz tam wrócić!
– Nie, nie chcę tam wrócić. Przecież dałem ci słowo. Czy kiedykolwiek
złamałem dane słowo?
Meggie potrząsnęła głową.
„Złamałeś słowo dane Smolipaluchowi” – pomyślała, ale nie powiedziała tego
głośno.
– No, widzisz – ciągnął Mo. – Muszę porozmawiać z Fenogliem, tylko, dlatego
chcę jeszcze zostać.
Meggie patrzyła na morze. Słońce przebiło się przez chmury i woda nagle
zalśniła kolorami, jakby ktoś wlał do morza farbę.
– Jest niedaleko stąd – mruknęła. – Co?
– Wioska Capricorna. Mo spojrzał na wschód.
– Tak, to dziwne, że w końcu wrócił tutaj, prawda? Jakby szukał miejsca
podobnego do tego, które opisuje jego opowieść.
– A jeśli nas znajdzie?
– Bzdura. Wiesz, ile jest miejscowości na tym wybrzeżu? Meggie wzruszyła
ramionami.
– Już raz cię znalazł, chociaż byłeś bardzo daleko stąd.
– Tylko dzięki pomocy Smolipalucha, ale on mu już na pewno więcej nie
pomoże. – Mo podniósł się i postawił Meggie na ziemi. – Chodź, spytamy
Fenoglia, gdzie tu można przenocować. Zresztą wydaje się, że ktoś powinien
dotrzymać mu towarzystwa.
Fenoglio nie zdradził im, czy Smolipaluch wygląda tak, jak go sobie
wyobrażał. W ogóle mało się odzywał, kiedy wracali wszyscy do jego domu.
Ale twarz mu się rozjaśniła, kiedy Mo powiedział, że on i Meggie chętnie
by zostali jeszcze jeden dzień. Zaproponował im nawet skorzystanie z drugiego
mieszkania, które czasem wynajmował turystom. Mo z wdzięcznością przyjął
propozycję.
On i stary człowiek rozmawiali aż do wieczora, podczas gdy wnuki Fenoglia
ścigały Meggie po starym, pełnym zakamarków domu. Mężczyźni zamknęli się
w gabinecie Fenoglia. Przylegał on do kuchni i Meggie co chwila przykładała
ucho do drzwi, ale Pippo i Rico dopadali jej za każdym razem i ciągnęli
brudnymi rączkami do najbliższych schodów, zanim zdążyła uchwycić choćby
parę słów.
W końcu dała za wygraną. Poszła z Paulinką obejrzeć kotkę i jej młode
baraszkujące w małym ogródku za domem, a potem z całą trójką dzieci udała się
do domu ich rodziców. Ale nie zabawili tam długo, tylko tyle, ile było trzeba dla
przekonania matki, aby im pozwoliła zostać u dziadka na kolacji.
Jedli makaron z szałwią. Pippo i Rico z odrazą zgarniali z nitek cierpką
zieleninę, ale Meggie i Paulince bardzo smakowały chrupiące listki. Po kolacji
Mo z Fenogliem wypili całą butelkę czerwonego wina. Gdy wreszcie stary
pisarz odprowadził ich do drzwi, powiedział na pożegnanie:
– No, to umowa stoi, Mortimerze. Ty zajmiesz się moimi książkami, a ja
od jutra zabieram się do pracy.
– O jaką pracę chodzi, Mo? – spytała Meggie, gdy szli słabo oświetlonymi
uliczkami.
Noc nie przyniosła ochłodzenia, wiał jakiś dziwny wiatr, gorący, suchy
i piaszczysty, jakby niósł pustynię ku morzu.
– Wolałbym, żebyś już o tym nie myślała – powiedział Mo. – Po prostu
zachowujmy się przez kilka dni tak, jakbyśmy byli na wakacjach. Wszystko
tu pachnie wakacjami, nie uważasz?
Meggie skinęła tylko głową. Tak, Mo znał ją bardzo dobrze – często czytał jej
myśli, zanim je wypowiedziała – ale czasem zapominał, że córka nie ma już
pięciu lat i że nie wystarczy kilka miłych słów, aby zapomniała o rzeczach,
którymi się martwiła.
„W porządku! – myślała, idąc za ojcem przez pogrążone we śnie ulice. – Skoro
on nie chce mi powiedzieć, co Fenoglio ma dla niego załatwić, to zapytam
żółwią twarz. A jeśli i on mi nie zdradzi, o co chodzi, wybada to któreś z jego
wnuków!”.
Meggie już od dawna nie mogła się schować pod stołem, żeby jej nie
zauważono, ale Paulinka miała dokładnie taki wzrost, jak potrzeba.
28. W domu
Widząc, jak książki kochałem, uprzejmie
Dorzucił tomy z mej biblioteki,
Co mi są droższe nad stracone królestwo!
William Szekspir,
Burza
Była już prawie północ, gdy Elinor wreszcie dostrzegła na poboczu bramę
swej posiadłości. Po drugiej stronie szosy, w dole, nad brzegiem jeziora,
światła domostw układały się w długi sznur błędnych ogników. Ich odbicia
drżały na czarnej tafli wody. Jak cudownie być znowu w domu. Nawet wiatr,
który uderzył ją w twarz, gdy wysiadła z samochodu, aby otworzyć bramę,
wydał jej się swojski. Wszystko było tak dobrze znane: zapach żywopłotu
i ziemi, i powietrza, które tutaj było o wiele chłodniejsze i wilgotniejsze niż
na południu. Nie miało też słonego posmaku.
„Możliwe, że będzie mi jeszcze kiedyś tego brakowało” – pomyślała.
Morze zawsze budziło w niej nieokreśloną tęsknotę. Żelazna brama cicho
zaskrzypiała, jakby na powitanie. Żaden inny głos nie odezwie się, aby ją
powitać.
– Co za bzdurna myśl, Elinor! – mruczała, wsiadając do samochodu. –
Powitają cię twoje książki. To chyba wystarczy?
Już jadąc tutaj, doznawała dziwnych uczuć. Nie spieszyła się, wracając
do domu; jechała bocznymi drogami, przenocowała w górach w jakiejś małej
miejscowości, której nazwy nie zapamiętała. Rozkoszowała się samotnością –
w końcu przywykła do niej – lecz w którymś momencie cisza panująca
w samochodzie zaczęła jej przeszkadzać do tego stopnia, że zatrzymała się
w jakiejś mieścinie, gdzie nie było nawet porządnej kawiarni, i weszła do lokalu
tylko po to, aby usłyszeć głosy ludzkie. Nie zabawiła tam długo – tyle tylko,
żeby wypić filiżankę kawy. Była zła na siebie.
– Co się z tobą dzieje, Elinor? – mruczała niezadowolona, gdy znalazła się
znów w samochodzie. – Od kiedy to tęsknisz za towarzystwem ludzi?
Najwyższy czas, żebyś wróciła do domu, zanim do reszty zbzikujesz.
Gdy jechała alejką, dom – ciemny i opuszczony – wydał jej się dziwnie obcy.
Znajomy zapach ogrodu poprawił jej nieco samopoczucie, kiedy wchodziła
na ganek. Lampa nad drzwiami wejściowymi, która zwykle się paliła, była
wyłączona i Elinor potrzebowała śmiesznie dużo czasu, żeby trafić kluczem
do własnych drzwi. Wchodząc do ciemnego holu, przeklinała człowieka, który
zwykle doglądał domu i ogrodu podczas jej nieobecności. Trzy razy próbowała
się do niego dodzwonić przed wyjazdem, ale widocznie znowu wybrał się
do córki. Dlaczego nikt nie rozumie, jakie skarby kryją się w tym domu? Gdyby
były ze złota, to tak, ale to były papierowe skarby, tylko farba drukarska i papier.
Było cicho, bardzo cicho, i przez chwilkę Elinor wydawało się, że słyszy głos
Mortimera, który napełnił życiem czerwone wnętrze kościoła. Sto lat mogłaby
go słuchać! Dwieście lat, a nawet dłużej.
– Musi mi poczytać, kiedy wróci – mamrotała, zrzucając pantofle z obolałych
stóp. – Na pewno znajdzie się jakaś książka, którą może bezpiecznie wziąć
do ręki.
Dlaczego nigdy dotąd nie uderzyło jej, jak cicho może być w tym domu? Teraz
panowała tu śmiertelna cisza i Elinor z trudem odnajdywała radość, której
spodziewała się doznać, kiedy znajdzie się znów wśród swoich czterech ścian.
– Dzień dobry, wróciłam! – krzyknęła w mroczną ciszę, próbując namacać
kontakt. – Zaraz was poodkurzam i ustawię równiutko, moje skarby!
Zapaliło się światło pod sufitem i Elinor cofnęła się przerażona. Upadła,
potknąwszy się o torbę, którą postawiła na podłodze.
– Boże – szepnęła, wstając. – Boże drogi! Nie!
Regały na ścianach – wykonane na zamówienie – były puste, a książki,
przedtem ustawione równiutko na półkach – grzbiet przy grzbiecie – leżały teraz
bezładnie na podłodze, pogięte, zabrudzone, podeptane, jakby ktoś odtańczył
na nich dziki taniec w ciężkich podkutych butach. Elinor zaczęła drżeć na całym
ciele. Ostrożnie stawiając stopy pośród swoich zbezczeszczonych skarbów,
jakby kroczyła po bagnach, odsuwając je na bok, podnosząc tę lub ową i znów
wypuszczając ją z ręki, szła przez długi korytarz prowadzący do drzwi
biblioteki.
Korytarz nie wyglądał lepiej. Książki zwalone były w stosy tak wysokie, że
Elinor z trudem torowała sobie wśród nich drogę. Wreszcie stanęła pod
drzwiami biblioteki. Nie były zamknięte na klamkę, lecz jedynie dotykały
framugi, i Elinor na drżących nogach stała tam całą wieczność, nim odważyła się
je pchnąć.
Pomieszczenie było puste.
Ani jednej książki – ani na regałach, ani w gablotach, których szkło zostało
rozbite. Ani na podłodze. Wszystkie zniknęły. A z sufitu zwisał martwy
czerwony kogut.
Na ten widok Elinor przycisnęła dłoń do ust. Kogut wisiał łebkiem w dół,
grzebień zakrywał martwe oko. Jego pióra wciąż błyszczały, jakby życie, które
z niego uszło, uciekło w jego delikatne rdzawe pióra na piersi, w skrzydła
w ciemne plamy i długie pióra ogona, ciemnozielone, jedwabiście połyskujące.
Jedno z okien było otwarte. Na biało lakierowanym parapecie ktoś narysował
sadzą strzałkę. Wskazywała na zewnątrz. Elinor, mdlejąc ze strachu,
na uginających się nogach, podeszła do okna. Noc była na tyle jasna, że mogła
wyraźnie zobaczyć to, co leżało w dole na trawniku: bezkształtna kupa popiołu,
białawo-szara w świetle księżyca, szara jak skrzydła ćmy, szara jak spalony
papier.
Oto one. Jej bezcenne książki. A raczej to, co z nich zostało.
Elinor uklękła na deskach podłogi, na którą tak starannie wybierała drewno.
Przez otwarte okno ponad jej głową wpadał powiew wiatru, dobrze znany
powiew niosący swąd taki sam jak ten, który wisiał w powietrzu w kościele
Capricorna. Elinor chciała krzyczeć, przeklinać, szaleć, ale z jej ust nie wydobył
się żaden dźwięk. Mogła tylko płakać.