29. Dobre miejsce na pobyt
– Nie mam mamy. – Nie tylko nie miał mamy, ale nie miał najmniejszego pragnienia, by mieć
mamę. Uważał matki za bardzo przereklamowane osoby.
James M. Barrie,
Piotruś Pan
Mieszkanie, które wynajmował turystom Fenoglio, znajdowało się zaledwie
kilka uliczek od jego domu. Składało się z maleńkiej łazienki, kuchni
i dwóch pokoi. Położone na parterze było nieco ciemne, a łóżka okropnie
skrzypiały, ale Meggie mimo to dobrze spała, w każdym razie lepiej niż
na spleśniałej słomie u Capricorna albo w rozwalającej się chacie na wzgórzu.
Mo nie mógł spać. Pierwszej nocy Meggie trzykrotnie się budziła, bo w
sąsiedztwie wrzeszczały walczące ze sobą koty, i za każdym razem widziała, że
Mo leży z otwartymi oczami, rękoma skrzyżowanymi pod głową i wzrokiem
utkwionym w ciemnym oknie.
Nazajutrz wstał bardzo wcześnie i w małym sklepiku na końcu uliczki kupił
wszystko na śniadanie. Bułeczki były jeszcze ciepłe, a kiedy ojciec zabrał ją
do najbliższego miasteczka, by kupić niezbędne narzędzia i materiały – pędzle,
noże, płótno, tekturę, Meggie naprawdę odnosiła wrażenie, że jest na wakacjach,
zwłaszcza po zjedzeniu ogromnych lodów w kawiarence nad morzem. Wciąż
jeszcze miała ich smak w ustach, gdy pukali do drzwi Fenoglia. On i Mo wypili
jeszcze po filiżance kawy w pomalowanej na zielono kuchni, a następnie pisarz
zaprowadził ich na poddasze, gdzie przechowywał książki.
– Nie, to chyba żart! – rozzłościł się Mo, gdy zatrzymali się przed regałami. –
Powinno ci się je wszystkie natychmiast odebrać! Kiedy ostatni raz
tu zaglądałeś? Kurz można z nich zbierać szpachlą.
– Musiałem je tu przenieść – bronił się Fenoglio, a wśród zmarszczek na jego
twarzy odmalowało się poczucie winy. – Na dole zrobiło się za ciasno, a poza
tym moje wnuki ciągle ich dotykały.
– Na pewno nie wyrządziłyby im większej szkody niż wilgoć i kurz –
odparował Mo z taką złością, że Fenoglio bez słowa uciekł na dół.
– Biedne dziecko, czy twój ojciec zawsze jest taki surowy? – spytał Meggie
schodzącą za nim po stromych schodach.
– Tylko jeśli chodzi o książki – odparła.
Fenoglio zniknął w swoim gabinecie, zanim zdążyła go o cokolwiek zapytać.
Paula była w szkole, a malcy w przedszkolu, Meggie wyciągnęła, więc książki,
które jej podarowała Elinor, i usiadła na schodach prowadzących do ogródka.
Dzikie róże rosły w nim tak gęsto, że wystarczyło zrobić krok, a oplatały nogi
kolczastymi pędami. Za to z samego szczytu schodów widać było morze –
bardzo daleko, a jednocześnie całkiem blisko.
Meggie znów otworzyła książkę z wierszami. Musiała zmrużyć oczy, gdyż
oślepiająco jasne słońce świeciło jej prosto w twarz. Zanim zaczęła czytać,
obejrzała się, czy Mo przypadkiem nie schodzi na dół. Nie chciała, żeby ją
przyłapał na tym, co miała zamiar zrobić. Wstydziła się sama przed sobą, ale
pokusa była zbyt silna. Kiedy się upewniła, że nikt nie nadchodzi, nabrała
powietrza w płuca, odchrząknęła i zaczęła. Dokładnie formowała wargami każde
słowo, tak jak to widziała u Mo, pieszczotliwie, jakby każda litera była nutką
i wymówiona bez odpowiedniego uczucia powodowała dysonans w całej
melodii. Wkrótce jednak zauważyła, że kiedy skupiała się tylko
na poszczególnych słowach, gubiła melodię zdania, a obrazy znikały, gdy
zwracała uwagę na brzmienie zamiast na sens. Jakie to było trudne! A słońce
działało tak usypiająco, że w końcu zamknęła książkę i uniosła twarz ku jego
ciepłym promieniom. Przecież to i tak jest głupie, strasznie głupie...
Późnym popołudniem wrócili Pippo, Paulinka i Rico i Meggie wałęsała się
z nimi po okolicy. Zrobili zakupy w sklepiku, gdzie Mo był rano po bułeczki,
siedzieli na murku na skraju wioski, obserwowali mrówki wlokące po spękanych
kamieniach igły pinii i ziarna owoców i liczyli statki daleko na morzu.
Jeszcze jeden dzień minął jej w ten sposób. Co jakiś czas zastanawiała się,
co też może porabiać Smolipaluch i czy Farid wciąż jeszcze jest z nim,
co słychać u Elinor i czy dziwi się, dlaczego nie przyjeżdżają.
Na żadne z tych pytań nie było odpowiedzi. Meggie nie dowiedziała się
również, co robi Fenoglio, zamykając się w swoim gabinecie.
– Gryzie długopis – raportowała Paulinka, gdy w końcu udało jej się ukryć pod
biurkiem. – Gryzie długopis i chodzi w kółko po pokoju.
– Mo, kiedy pojedziemy do Elinor? – spytała Meggie następnej nocy, kiedy
zobaczyła, że Mo znowu nie może spać.
Usiadła na krawędzi łóżka. Jego łóżko skrzypiało tak samo jak jej.
– Wkrótce – odparł. – Ale teraz już śpij, dobrze?
– Tęsknisz za nią... za moją mamą?
Meggie sama nie wiedziała, skąd nagle przyszło jej do głowy to pytanie.
Po prostu w pewnym momencie poczuła je na języku i musiała wypowiedzieć.
Mo milczał parę chwil.
– Czasem – rzekł wreszcie. – Rano, w południe, wieczorem, w nocy. Prawie
zawsze.
Meggie poczuła, jak zazdrość wpija w jej serce swoje drobne pazurki. Znała
to uczucie, przeżywała je za każdym razem, gdy widziała Mo z obcą kobietą.
Ale zazdrość o własną matkę?
– Opowiedz mi o niej – poprosiła cicho. – Ale nie zmyślaj, tak jak to dawniej
robiłeś.
Dawniej szukała czasem w książkach odpowiedniej dla siebie matki, ale w jej
ulubionych opowieściach matki prawie nie występowały. Tomek Sawyer? Nie
miał matki. Huck? Oczywiście nie. Piotruś Pan? Nigdzie ani śladu matki. A w
bajkach były tylko złe macochy, zazdrosne, nieczułe macochy... i tak
w nieskończoność. Stanowiło to dla niej jakieś pocieszenie: brak matki był
najwidoczniej czymś normalnym, przynajmniej w jej ulubionych książkach.
– Co mam ci opowiedzieć?
Mo patrzył w okno. Na dworze znowu walczyły ze sobą koty. Ich wrzaski
brzmiały jak płacz dziecka.
– Jesteś bardziej podobna do niej niż do mnie. Na szczęście. Ona śmieje się tak
jak ty i tak samo przygryza kosmyk włosów, kiedy czyta. Jest krótkowidzem, ale
jest zbyt próżna, żeby nosić okulary...
– Doskonale to rozumiem.
Meggie przysunęła się do ojca. Ręka już go prawie nie bolała, rana
po ukąszeniu psa Basty niemal się zagoiła. Ale na pewno zostanie blizna, blady
znak, jak ten po ranie od noża Basty, sprzed dziewięciu lat.
– Jak to – rozumiesz? Ja lubię okulary – powiedział Mo.
– Ja nie. I co dalej...?
– Lubi kamienie, płaskie, gładkie kamienie, które przyjemnie jest brać do ręki.
Zawsze nosiła ich kilka w kieszeni. Poza tym miała zwyczaj kłaść je na
książkach, zwłaszcza wydanych broszurowo, bo nie znosi odstających okładek.
A ty zawsze zabierałaś te kamienie i turlałaś je po podłodze.
– Złościła się?
– Skąd! Łaskotała cię w tłusty karczek, aż w końcu wypuszczałaś kamienie
z rąk. – Spojrzał na Meggie. – Naprawdę nie tęsknisz za nią?
– Nie wiem. Może czasem, wtedy, gdy jestem na ciebie wściekła.
– Czyli mniej więcej dziesięć razy dziennie?
– No, wiesz! – Meggie dała mu sójkę w bok. Wsłuchiwali się w odgłosy nocy.
Okno było lekko uchylone, ale na dworze panowała cisza. Koty zamilkły, może
lizały rany. Przed sklepem siedział zawsze taki jeden pręgowany kocur
z rozerwanym uchem. Meggie zdawało się, że słyszy daleki szum fal, ale może
były to tylko odgłosy pobliskiej autostrady.
– Jak myślisz, gdzie jest Smolipaluch? – spytała. Ciemność otulała ich jak
miękki szal.
„Tego ciepła będzie mi brakowało” – pomyślała Meggie.
– Nie wiem – odparł Mo. – Mam nadzieję, że jest daleko stąd, ale nie jestem
tego pewien.
Nie, Meggie też nie była tego pewna.
– Myślisz, że ten chłopak nadal jest z nim? Farid. Lubiła jego imię.
– Myślę, że tak. Biegał za nim jak piesek.
– Po prostu go lubi. Sądzisz, że Smolipaluch też go trochę lubi?
– Nie wiem, kogo albo co lubi Smolipaluch. – Mo wzruszył ramionami.
Meggie oparła głowę na jego piersiach, tak jak robiła to w domu, kiedy jej coś
opowiadał.
– Ciągle chce zdobyć tę książkę, prawda? – szepnęła. – Basta pokroi go na
plasterki, jak go dopadnie. Na pewno ma już nowy nóż.
Na dworze rozległy się kroki. Ktoś nadchodził wąską uliczką. Otworzył drzwi
i zamknął je z hałasem. Gdzieś zaszczekał pies.
– Gdyby nie ty – rzekł Mo – ja też bym po nią wrócił.
30. Gadatliwy Pippo
– Zostaliście źle poinformowani – powiedział Buttercup. – W promieniu wielu mil nie ma tu nikogo.
– A zatem nikt nie usłyszy, jak krzyczysz – stwierdził Sycylijczyk i z przerażającą zwinnością rzucił
się ku jej twarzy.
William Goldman,
Narzeczona księcia
Nazajutrz, gdzieś koło dziesiątej, zadzwoniła Elinor. Meggie siedziała
na górze, przyglądając się, jak Mo zdejmuje z książki zapleśniałą okładkę.
Trzymał książkę tak ostrożnie, jakby uwalniał ptaka z sideł.
– Mortimer! – krzyknął z dołu Fenoglio. – Dzwoni jakaś rozhisteryzowana
baba i bredzi coś od rzeczy. Twierdzi, że cię zna.
Mo odłożył książkę uwolnioną z okładki i zszedł na dół. Fenoglio z ponurą
miną podał mu słuchawkę. Głos Elinor, w którym brzmiała wściekłość i rozpacz,
zburzył spokój przytulnego gabinetu. Mo próbował uchwycić sens słów, które
Elinor wywrzaskiwała do słuchawki.
– Ale skąd wiedział... no tak, oczywiście... – usłyszała Meggie jego głos. –
Spalone? Wszystkie? – Mo przejechał dłonią po twarzy i spojrzał na Meggie, ale
odniosła wrażenie, że jej zupełnie nie widzi. – W porządku – powiedział. – Tak,
oczywiście, choć przypuszczam, że i tym razem ci nie uwierzą. Poza tym
tutejsza policja nie odpowiada za to, co się stało z twoimi książkami... tak,
dobrze. Oczywiście... Przyjadę po ciebie. Tak.
I odłożył słuchawkę.
Fenoglio nie posiadał się z ciekawości. Zwietrzył nową niesamowitą historię.
– Co to znowu było? – zawołał niecierpliwie.
Mo stał bez ruchu ze wzrokiem wbitym w telefon. Była sobota. Rico uczepił
się pleców Fenoglia jak mała małpka, pozostała dwójka była nieobecna.
– Mortimerze, co jest? Zaczniesz wreszcie mówić? Spójrz na swego ojca,
Meggie! Stoi jak wypchana kukła.
– To była Elinor – wykrztusił Mo. – Ciotka matki Meggie. Opowiadałem ci o
niej. Ludzie Capricorna włamali się do jej domu. We wszystkich
pomieszczeniach powyrzucali książki z regałów i potraktowali je jak
wycieraczki. A te, które stały w bibliotece – zawiesił na chwilę głos –
te najcenniejsze wyrzucili do ogrodu i spalili. Wszystko, co znalazła
w bibliotece – to martwy czerwony kogut.
Fenoglio zdjął wnuka z pleców.
– Rico, idź się pobawić z kotkami! – powiedział. – Nie powinieneś tego
słuchać. – Rico protestował, ale dziadek wypchnął go na korytarz i zamknął
drzwi. – Czemu jesteś pewien, że zrobił to Capricorn? – zwrócił się do Mo.
– A któż by inny? Poza tym, o ile pamiętam, czerwony kogut to jego godło.
Zapomniałeś własną opowieść?
Fenoglio milczał przygnębiony.
– Nie, nie, pamiętam – mruknął.
– A co z Elinor? – Meggie z bijącym sercem czekała na odpowiedź Mo.
– Na szczęście nie zdążyła wrócić, nie spieszyła się w drodze powrotnej. Bogu
dzięki. Ale możesz sobie wyobrazić, jak się teraz czuje. Jej najpiękniejsze
książki, mój Boże...
Fenoglio drżącymi rękami zbierał żołnierzyki z dywanu.
– Tak, Capricorn lubi ogień – mówił zażenowany. – Jeśli to był on, wasza
przyjaciółka powinna być zadowolona, że nie spalił także jej.
– Powiem jej to. – Mo chwycił z biurka pudełko zapałek, wysunął je i znów
schował.
– A co z moimi książkami? – odważyła się spytać Meggie. – Moja skrzynka –
była pod łóżkiem.
Mo odłożył zapałki na biurko.
– To jedyna dobra wiadomość – powiedział. – Twojej skrzyni nic się nie stało.
Elinor sprawdzała.
Meggie odetchnęła z ulgą. Ciekawe, czy to Basta podpalił książki. Nie, Basta
boi się ognia. Pamiętała, jak Smolipaluch drwił z niego. Ale w końcu
to obojętne, który z nich to zrobił. Skarby Elinor zniknęły i nawet Mo nie
przywróci ich do życia.
– Elinor przylatuje tu samolotem, mam ją odebrać – powiedział Mo. – Uparła
się, że ściągnie Capricornowi tutejszą policję na głowę. Mówiłem jej, że to bez
sensu. Gdyby nawet potrafiła dowieść, że to jego ludzie się do niej włamali, jak
udowodni, że to on wydał rozkaz? Ale znasz Elinor.
Meggie ponuro skinęła głową. Tak, znała Elinor i rozumiała ją aż za dobrze.
– Policja! – Fenoglio wybuchnął śmiechem. – Na kogoś takiego jak Capricorn
nie wystarczy policja. On tworzy własne reguły gry, własne prawa...
– Przestań! – ofuknął go Mo. – Nie piszesz książki! Pewnie przyjemnie jest
wymyślić kogoś takiego jak Capricorn, ale wierz mi – spotkać go w życiu
to średnia przyjemność. Jadę na lotnisko, Meggie zostaje tutaj. Pilnuj jej dobrze.
Zanim Meggie zdążyła zaprotestować, już go nie było. Pobiegła za nim, ale
na ulicy nadziała się na Paulinkę i Pippa. Zatrzymali ją i pociągnęli za sobą.
Chcieli, żeby udawała czarnego luda, czarownicę, sześciorękiego potwora –
postaci z książek dziadka, którymi zaludniali swój świat zabaw. Kiedy Meggie
udało się wreszcie wyrwać małym natrętnym dłoniom, Mo już dawno odjechał.
Miejsce, gdzie parkował wypożyczony wóz, było puste. Meggie stała sama
na placu. Oprócz niej był tylko pomnik i kilku starców, którzy z rękami
w kieszeniach spoglądali na morze.
Nie wiedząc, co ze sobą począć, usiadła na stopniach pomnika. Nie miała
najmniejszej ochoty ścigać się z wnukami Fenoglia po zakamarkach domu lub
bawić się z nimi w chowanego. Chciała po prostu tak siedzieć i czekać na Mo.
Gorący wiatr, który wiał w nocy, naniósł drobnych ziarenek piasku na parapety
okien. Powietrze było chłodniejsze niż w ostatnich dniach. Niebo nad morzem
było jeszcze pogodne, ale od strony wzgórz nadciągały szare chmury, a ilekroć
słońce schowało się za nimi i na dachach kładł się cień, Meggie dostawała gęsiej
skórki.
Jakiś kot skradał się do niej na sztywnych łapach, z ogonem wyprężonym
do góry. Było to drobne, chude stworzenie o szarym futerku. Miało pełno pcheł,
a wystające żebra odznaczały się wyraźnymi pręgami pod delikatną sierścią.
Meggie cichutko wołała kota, aż podszedł, wsunął jej łebek pod ramię
i mrucząc, zaczął dopominać się o pieszczoty. Kotek musiał być bezpański,
bo nie miał obróżki i ani grama tłuszczu świadczącego o troskliwej opiece.
Meggie drapała go za uszami, pod brodą, po grzbiecie, wciąż obserwując ulicę,
która ostrym zakrętem znikała za ostatnim domem.
Jak daleko było do najbliższego lotniska? Meggie ukryła twarz w dłoniach.
Chmury nad jej głową wyglądały coraz groźniej. I wciąż nadciągały nowe, szare
i brzemienne deszczem.
Kot ocierał się grzbietem o jej kolana, jej palce gładziły brudne futerko –
i nagle uderzyła ją nowa myśl. A jeśli Smolipaluch opowiedział Capricornowi
nie tylko o domu Elinor? Jeśli zdradził mu też, gdzie mieszkają ona i Mo? Czy
i na ich podwórku pojawi się kupa popiołu? Nie, nie chciała o tym myśleć.
– On tego nie wie! – szeptała. – Nic nie wie. Smolipaluch mu nie powiedział. –
Szeptała w kółko te słowa, niczym zaklęcie.
Wreszcie poczuła na ręce pierwszą kroplę deszczu, potem drugą. Spojrzała
w niebo. Nie było już na nim ani skrawka błękitu. Jak szybko nad morzem
zmieniała się pogoda!
„No dobrze, więc poczekam w domu – pomyślała. – Może zostało trochę
mleka dla tego kota”.
Biedne zwierzę było lekkie jak piórko. Meggie bała się, że mu coś połamie,
kiedy je podnosiła.
W mieszkaniu było ciemno, gdyż Mo zamknął rano okiennice, żeby powietrze
nie nagrzało się zbytnio od słońca. Meggie, zmoczona deszczem, trzęsła się
z zimna, wchodząc do chłodnej sypialni. Posadziła kota na swoim
niepościelonym łóżku, wciągnęła o wiele za duży sweter Mo i pobiegła
do kuchni. Mleka w kartonie pozostało niewiele, ale po rozcieńczeniu ciepłą
wodą wystarczyło na małą miseczkę.
Kot potykał się prawie o własne łapy, biegnąc do miski, którą Meggie
postawiła mu obok łóżka. Na dworze padało coraz mocniej. Meggie słyszała, jak
deszcz bębni o bruk. Otworzyła okiennice. Niebo było tak ciemne, jakby słońce
już zaszło. Kot wciąż wylizywał miskę, mały różowy języczek chciwie omiatał
porcelanowe szkliwo, szukając ostatnich drogocennych kropel. Meggie usłyszała
kroki na ulicy, a następnie pukanie do drzwi. Kto to był? Mo nie mógł już
wrócić. A może czegoś zapomniał? Kot zniknął, pewnie schował się pod
łóżkiem.
– Kto tam? – krzyknęła Meggie.
– Meggie! – usłyszała dziecięcy głosik.
Oczywiście to Paulinka albo Pippo. Tak, to musi być Pippo. Pewnie chcieli
mimo deszczu nadal przyglądać się mrówkom. Spod łóżka wysunęła się szara
łapka, szarpiąc sznurowadło buta. Meggie wyszła na wąziutki korytarz.
– Nie mam czasu się z wami bawić! – krzyknęła przez zamknięte drzwi.
– Proszę cię, Meggie! – błagał Pippo.
Meggie, wzdychając, otworzyła drzwi i ujrzała Bastę.
– Kogo my tu mamy? – wyrzekł Basta niebezpiecznie cichym głosem,
trzymając Pippa za drobniutki kark. – Co ty na to, Płaski Nosie? Ona nie
ma czasu na zabawę.
Brutalnie odepchnął Meggie na bok i wciąż trzymając Pippa, wszedł do środka.
A za nim oczywiście Płaski Nos, który ledwie się przecisnął przez drzwi.
– Puść go! – krzyknęła Meggie drżącym głosem. – Robisz mu krzywdę.
– Naprawdę? – Basta z góry spojrzał w bladą twarz chłopca. – To niezbyt
uprzejmie z naszej strony po tym, jak nam pokazał, gdzie mieszkasz. – Jeszcze
mocniej ścisnął szyję Pippa. – Wiesz, jak długo leżeliśmy w tej obrzydliwej
ruderze? – syknął.
Meggie cofnęła się o krok.
– Baaardzo długo! – Basta przeciągnął wyraz, przysuwając swą lisią twarz tak
blisko do twarzy Meggie, że ujrzała swoje odbicie w jego oczach. – Prawda,
Płaski Nosie?
– Przeklęte szczury o mało nie odgryzły mi palców u nóg! – warknął olbrzym.
– Chętnie bym za to przekręcił tej małej czarownicy nos, tak żeby sterczał jej
odwrotnie.
– Może później. – Basta wepchnął Meggie do ciemnej sypialni. – Gdzie jest
twój ojciec? – spytał. – Ten mały – puścił szyję Pippa i pchnął go brutalnie
w kierunku Meggie – mówi, że wyjechał. Dokąd?
– Na zakupy. – Meggie ze strachu zabrakło tchu. – Jak nas znalazłeś? –
szepnęła.
Ale sama sobie odpowiedziała na to pytanie. Smolipaluch. Oczywiście. Któż
by inny? Ciekawe, dlaczego ich zdradził tym razem?
– Smolipaluch – powiedział Basta, jakby czytał w jej myślach. – Niewielu jest
wariatów, którzy wałęsają się po świecie, plują ogniem i mają oswojoną kunę,
nie mówiąc już o kunie z rogami. Wystarczyło trochę powęszyć, by trafić na ślad
Smolipalucha, a tym samym na ślad twojego ojca. Już wcześniej byśmy wam
złożyli wizytę, gdyby ten dureń – tu uderzył Płaskiego Nosa tak mocno łokciem
w żołądek, że z jego gardła wydarł się chrapliwy jęk – nie stracił was z oczu,
kiedy jechaliśmy za wami. Przeszukaliśmy z dziesięć wiosek, strzępiąc sobie
języki i zdzierając zelówki, aż wreszcie jeden z tych staruchów, co to przez cały
dzień gapią się na morze, przypomniał sobie pokiereszowaną gębę
Smolipalucha. Gdzie on jest? Też pojechał... na zakupy? – skrzywił się drwiąco
Basta. Meggie potrząsnęła głową.
– Odszedł – powiedziała bezbarwnym głosem. – Już dawno. A więc
Smolipaluch ich nie zdradził. Tym razem. I wymknął się Baście. Meggie
stłumiła uśmiech.
– Spaliliście książki Elinor! – krzyknęła, przyciskając do siebie oniemiałego
ze strachu Pippa. – Jeszcze tego pożałujecie.
– Naprawdę? – zarechotał Basta. – Niby dlaczego? Cockerell świetnie się przy
tym bawił. Ale teraz już dość, nie mamy czasu na gadanie. Ten smarkacz –
Pippo cofnął się przed wskazującym palcem Basty, jakby to był nóż – opowiadał
nam ciekawe rzeczy o dziadku, który pisze książki, i o książce, którą twój
ojczulek był szczególnie zainteresowany.
Meggie przełknęła ślinę. Głupi Pippo. Głupi, gadatliwy Pippo.
– Niemowa jesteś?! – warknął Basta. – Mam jeszcze raz małemu ścisnąć tę
jego chudą szyjkę?
Pippo zaczął płakać, wciskając twarz w sweter Mo, który Meggie wciąż miała
na sobie. Pogłaskała go pocieszająco po kędzierzawej czuprynie.
– Jego dziadek nie ma już książki, o której mówisz! – zawołała. – Już dawno ją
ukradliście.
Głos miała ochrypły z nienawiści, niedobrze jej się robiło od jej własnych
myśli. Miała ochotę kopać, bić Bastę, rozpruć mu brzuch jego własnym nożem –
nowiutkim nożem, który miał za pasem.
– Ukradliście, no coś takiego! – Basta uśmiechnął się krzywo do Płaskiego
Nosa. – Lepiej sami się o tym przekonamy, nie?
Płaski Nos skinął głową, nasłuchując i rozglądając się.
– Cicho, słyszysz to?
Spod łóżka dochodziło skrobanie. Płaski Nos ukląkł, odsunął zwisające
prześcieradło i jął dźgać lufą strzelby pod łóżkiem. Bury kot, prychając,
wystrzelił stamtąd i rozorał Płaskiemu Nosowi jego szpetną twarz, gdy ten
usiłował go złapać. Z okrzykiem bólu Płaski Nos poderwał się na nogi.
– Ukręcę mu łeb! – wrzasnął. – Skręcę mu kark!
Meggie chciała mu zastąpić drogę, gdy rzucił się w pogoń za kotem, ale Basta
ją uprzedził.
– Właśnie, że nic nie zrobisz! – prychnął wściekły, podczas gdy kot umknął
pod szafę. – Zabicie kota przynosi nieszczęście. Ile razy mam ci to powtarzać?
– To kretyństwo! Kretyński przesąd! Już niejednemu takiemu zwierzakowi
ukręciłem łeb – złorzeczył Płaski Nos, przyciskając dłoń do krwawiącego
policzka. – I co, czy spadło na mnie więcej nieszczęść niż na ciebie? Czasem
możesz doprowadzić człowieka do szalu tym swoim bredzeniem. Nie wchodź
do cienia, bo to przynosi nieszczęście... Ej, założyłeś najpierw lewy but –
nieszczęście...! Ziewnąłeś...! Do diabła, jutro padnę martwy!
– Zamknij się! – wrzasnął Basta. – Jeśli ktoś tu bredzi, to tylko ty. Wyprowadź
dzieciaki.
Pippo uczepił się Meggie. Płaski Nos wypchnął ich na korytarz.
– Czemu ryczysz?! – warknął do chłopca. – Teraz odwiedzimy twojego
dziadka.
Gdy szli po schodach za Płaskim Nosem, Pippo ani na chwilę nie puścił ręki
Meggie. Ściskał ją tak mocno, że jego krótkie paznokcie wpiły się dziewczynce
w skórę.
„Dlaczego Mo mnie nie posłuchał? – myślała Meggie. – Powinniśmy jechać
do domu”.
Na dworze lało jak z cebra. Strugi deszczu spływały Meggie po twarzy,
po karku, czuła strumyki wody na plecach. Basta szedł tuż za nią, słyszała, jak
złorzeczył deszczowi. Uliczki były puste, nie było nikogo, kto mógłby
im pomóc. Gdy dotarli do domu Fenoglia, Meggie miała przemoczone nogi,
włosy Pippa pozlepiały się w kosmyki.
„Może go nie ma w domu” – pomyślała z nadzieją Meggie.
Zastanawiała się, co wówczas Basta by zrobił, kiedy otworzyły się
pomalowane na czerwono drzwi i stanął w nich Fenoglio.
– Czy wam rozum odebrało, żeby w taki deszcz biegać po ulicy?! – zawołał. –
Już miałem was szukać. Wchodźcie szybko.
– My też możemy wejść?
Basta i Płaski Nos przywarli plecami do ściany po obu stronach drzwi, żeby
Fenoglio nie zauważył ich od razu, ale teraz Basta stanął za Meggie, kładąc jej
ręce na ramionach. Gdy Fenoglio patrzył na niego zdumiony, Płaski Nos
wysunął się do przodu i wsadził nogę w otwarte drzwi. Pippo zwinnie jak łasica
śmignął obok niego i zniknął w domu.
– Kim są ci panowie? – Fenoglio patrzył z wyrzutem na Meggie, tak jakby
sama sprowadziła tu obcych. – Czy to może przyjaciele twojego ojca?
Meggie otarła twarz z deszczu, odwzajemniając się spojrzeniem równie pełnym
wyrzutów.
– Właściwie powinien pan ich znać lepiej ode mnie – rzekła.
– Powinienem ich znać?
Fenoglio patrzył na Meggie ogłupiałym wzrokiem. Potem jeszcze raz przyjrzał
się Baście i twarz mu stężała.
– Dobry Boże! – wymamrotał. – Nie, to niemożliwe! Pokręcił
z niedowierzaniem głową. Zza jego pleców wychyliła się Paulinka.
– Pippo płacze – zameldowała. – Schował się w szafie.
– Idź do niego! – rozkazał Fenoglio, nie spuszczając oczu z Basty. – Zaraz
przyjdę.
– Jak długo będziemy tu jeszcze stać, Basta? – odezwał się Płaski Nos. – Aż się
rozpłyniemy?
– Basta! – powtórzył Fenoglio, nie ruszając się z miejsca.
– Tak, tak się nazywam, stary! – Oczy Basty jak zawsze zwęziły się
w uśmiechu. – Przyszliśmy, bo masz coś, co nas bardzo interesuje – książkę...
No oczywiście! Meggie o mało się nie roześmiała. On nic nie rozumiał! Basta
nie wiedział, kim jest Fenoglio. Bo niby skąd? Skąd mógł wiedzieć, że ten stary
człowiek go wymyślił, stworzył go z atramentu i papieru – jego twarz, jego nóż
i jego podłość.
– Dosyć tego gadania! – warknął Płaski Nos. – Cały się rozpływam.
Odsunął na bok Fenoglia, tak jak się odpędza dokuczliwą muchę, i wkroczył
do środka. Za nim wszedł Basta, ciągnąc ze sobą Meggie. W kuchni Pippo wciąż
siedział w kredensie i szlochał. Paulinka stała obok, przemawiając do niego
pocieszająco przez zamknięte drzwi. Gdy Fenoglio wszedł za intruzami
do kuchni, Paulinka odwróciła się i z niepokojem spojrzała w twarz Płaskiego
Nosa. A twarz ta była jak zawsze ponura, niestworzona do uśmiechów.
Fenoglio usiadł przy stole, bez słowa skinął na Paulinkę i przygarnął ją
do siebie.
– No więc, gdzie ona jest? – Basta rozejrzał się wokoło. Ale Fenoglio milczał,
pogrążony w kontemplacji tworów swojej wyobraźni. Wlepił oczy w Bastę,
jakby nie mógł uwierzyć w to, co widzi.
– Przecież mówiłam, nie ma tu już ani jednego egzemplarza – odpowiedziała
za niego Meggie.
Basta udał, że nie słyszy, niecierpliwie dając znak Płaskiemu Nosowi.
– Poszukaj jej!
Płaski Nos, mrucząc niechętnie, wykonał polecenie. Meggie słyszała, jak
wchodzi na górę po wąskich drewnianych schodach.
– No, gadaj, mała jędzo! Jak znaleźliście starego? – Dał jej kuksańca w plecy. –
Skąd wiedzieliście, że ma jeszcze jeden egzemplarz?
Meggie rzuciła Fenogliowi ostrzegawcze spojrzenie, ale, niestety, pisarz był
taką samą paplą jak Pippo.
– Jak mnie znaleźli? To ja napisałem tę książkę! – oznajmił z dumą.
Zapewne spodziewał się, że Basta z wrażenia padnie przed nim na kolana, ale
ten skrzywił wargi w uśmiechu pełnym politowania.
– Oczywiście! – powiedział, wyciągając nóż zza pasa.
– On ją naprawdę napisał! – nie wytrzymała Meggie. Pragnęła dostrzec
na twarzy Basty ten sam lęk, który sprawił, że Smolipaluch zbladł, gdy
dowiedział się o Fenogliu, ale Basta znów się roześmiał i zaczął wycinać wzory
w blacie stołu.
– Kto to wymyślił? – spytał. – Twój ojciec? Czy ja wyglądam na tak głupiego,
co? Każdy wie, że drukowane opowieści są bardzo stare i że napisali je ludzie,
którzy już dawno umarli i zostali pogrzebani.
Wbił nóż w blat stołu, wyciągnął ostrze i ponownie wbił je w drewno. Nad ich
głowami hałasował Płaski Nos.
– Umarli i zostali pogrzebani, ciekawe... – Fenoglio posadził sobie wnuczkę
na kolanach. – Słyszałaś, Paulinko? Ten młody człowiek jest zdania, że
wszystkie książki zostały napisane w zamierzchłych czasach przez zmarłych już
dawno ludzi, którzy nie wiadomo skąd zdobyli te historie. Może po prostu wzięli
je z powietrza?
Paulinka zachichotała. W kredensie było cicho, widocznie Pippo, wstrzymując
oddech, nasłuchiwał, co się dzieje w kuchni.
– Co w tym jest śmiesznego? – Basta wyprostował się jak wąż, któremu
nadepnięto na ogon.
Ale Fenoglio nie zwracał na niego uwagi. Uśmiechając się, patrzył na swoje
dłonie, jakby przypominał sobie dzień, w którym rozpoczął spisywanie historii
Basty. Wreszcie przeniósł wzrok na Bastę.
– Ty... nosisz zawsze koszule z długim rękawem, prawda? – rzekł. – Mam
ci powiedzieć dlaczego?
Mrużąc oczy, Basta spojrzał w sufit.
– Do diabła, dlaczego ten idiota potrzebuje tyle czasu, żeby znaleźć książkę?!
Fenoglio przypatrywał mu się spokojnie.
– To proste: nie umie czytać – powiedział cicho. – Ty przecież też nie umiesz
czytać, a może już zdążyłeś się nauczyć? Żaden z ludzi Capricorna nie potrafi
czytać. Podobnie jak sam Capricorn.
Basta wbił nóż tak głęboko, że nie mógł go wyciągnąć.
– Oczywiście, że on potrafi czytać, co ty za bzdury wygadujesz? – Groźnie
nachylił się przez stół do Fenoglia. – Twoje gadanie mi się nie podoba, stary.
Co byś powiedział, gdybym ci wyciął jeszcze parę zmarszczek?
Fenoglio uśmiechnął się. Może uważał, że Basta mu nic nie zrobi, bo go
wymyślił. Meggie nie była tego tak pewna.
– Nosisz koszule z długim rękawem – mówił wolno Fenoglio, jakby chciał dać
Baście czas, by zrozumiał każde słowo – bo twój pan chętnie bawi się ogniem.
Poparzyłeś sobie obie ręce aż do ramion, kiedy podpalałeś dom człowieka, który
odważył się odmówić swej córki Capricornowi. Od tego czasu inni podkładają
ogień, a ty zabawiasz się nożem.
Basta jednym skokiem znalazł się przy Fenogliu. Przestraszona Paulinka
zsunęła się z kolan dziadka i szybko schowała pod stołem.
– Lubisz się wymądrzać, co?! – warknął, podsuwając mu nóż pod gardło. – Ale
wszystko to po prostu wyczytałeś w tej przeklętej książce. I co ty na to?
Fenoglio spojrzał mu w oczy. Nie przejmował się nożem nawet w połowie tak
jak Meggie.
– Wiem o tobie wszystko, Basta – powiedział. – Wiem, że w każdej chwili
mógłbyś oddać życie za Capricorna i że codziennie łakniesz jego pochwał.
Wiem, że byłeś młodszy od Meggie, gdy jego ludzie cię znaleźli, i że uważasz
go za kogoś w rodzaju swojego ojca. Ale coś ci powiem. Capricorn uważa, że
jesteś głupi, i gardzi tobą. Gardzi wami wszystkimi, swymi oddanymi synami,
choć sam zadbał o to, żebyście pozostali głupi. I każdego z was bez wahania
wydałby policji, gdyby mu to było na rękę. Czy to jest dla ciebie jasne?
– Zamknij swoją brudną jadaczkę, stary! – Ostrze noża znalazło się
niebezpiecznie blisko twarzy Fenoglia, przez chwilę Meggie myślała, że Basta
rozpłata mu nos. – Nic nie wiesz o Capricornie. Wiesz tylko to, co przeczytałeś
w tej głupiej książce. Chyba powinienem ci poderżnąć gardło!
– Poczekaj! – zawołała Meggie. Basta odwrócił się do niej.
– Nie mieszaj się do tego! Zajmę się tobą później, jaszczurko!
Fenoglio przyciskał dłonie do gardła, patrząc na Bastę z wyrazem najwyższego
zdumienia na twarzy. Wreszcie do niego dotarło, że nie jest wcale bezpieczny, że
Basta w każdej chwili może użyć noża.
– Nie możesz go zabić! Naprawdę! – krzyknęła Meggie. – Jeśli to zrobisz...
Basta delikatnie przesunął kciukiem po ostrzu.
– To co?
Meggie rozpaczliwie zastanawiała się, co ma odpowiedzieć. Co?
– To... Capricorn też umrze! – wyrzuciła z siebie. – Tak! Właśnie o to chodzi.
Wszyscy umrzecie, ty i Płaski Nos, i Capricorn... Jeśli zabijesz tego starego
człowieka, to wszyscy umrzecie, bo on was wymyślił!
Fenoglio spojrzał mu w oczy. Nie przejmował się nożem nawet w połowie tak
jak Meggie.
Basta uśmiechnął się drwiąco, ale opuścił nóż. Przez chwilę Meggie zdawało
się nawet, że dostrzega w jego oczach coś jakby strach.
Fenoglio spojrzał na nią z ulgą.
Cofnąwszy się o krok, Basta przyglądał się ostrzu noża, jakby zobaczył
plamkę, po czym wytarł je połą czarnej kurtki.
– Nie wierzę wam ani trochę, żeby było jasne! – powiedział. – Ale jest to tak
zwariowana historia, że może Capricorn chciałby jej osobiście posłuchać.
I dlatego – po raz ostatni spojrzał na ostrze, po czym złożył nóż i wsadził go za
pas – zabierzemy nie tylko książkę i dziewczynkę, ale także ciebie, stary.
Meggie usłyszała, jak Fenoglio ze świstem wciąga powietrze. Ona sama była
tak wstrząśnięta, że nie miała pewności, czy jej serce jeszcze bije. Basta ją
zabierze.
„Nie! – myślała – nie!”.
– Zabierzecie? Dokąd? – wykrztusił Fenoglio.
– Zapytaj małą! – Basta drwiąco wskazał głową Meggie. – Ona i jej ojciec już
raz mieli zaszczyt być naszymi gośćmi. Nocleg, wyżywienie – wszystko gratis.
– Ależ to nonsens! – wykrzyknął Fenoglio. – Myślałem, że chodzi o książkę!
– No, to się pomyliłeś. Nawet nie wiedzieliśmy, że jest jeszcze jakiś
egzemplarz. Mieliśmy tylko przywieźć z powrotem Czarodziejskiego Języka.
Capricorn nie lubi, gdy goście wyjeżdżają bez pożegnania, a Czarodziejski Język
to gość szczególny, prawda, skarbie? – Basta mrugnął do Meggie. – Ale nie
ma go tu, a ja nie mam czasu na niego czekać. Dlatego zabiorę jego córkę,
a wtedy on sam pofatyguje się do nas. – Podszedł do Meggie i odgarnął jej
włosy nad uchem. – Prawda, że ładna z niej przynęta? Wierz mi, stary: kto
ma małą, ten ma jej ojca, niczym niedźwiedzia tańczącego na łańcuchu.
Meggie odtrąciła jego rękę. Ze złości drżała na całym ciele.
– Nie rób tego więcej – szepnął jej Basta do ucha.
Meggie była zadowolona, że w tym momencie Płaski Nos zszedł z hałasem
ze schodów. Ukazał się w drzwiach, ciężko dysząc i dźwigając pod pachą stertę
książek.
– Proszę! – Rzucił książki za stół. – Wszystkie zaczynają się taką drabinką,
a potem jest ten krzyż z ułamanym końcem. Dokładnie tak, jak narysowałeś.
Położył obok książek pogniecioną karteczkę z nagryzmolonym A i T. Litery
wyglądały tak, jakby ręka, która je pisała, miała z tym dużo kłopotu.
Basta porozsuwał książki na blacie, popychając je nożem.
– To nie te. – Zepchnął dwie z nich ze stołu, tak, że upadły na podłogę. – Te też
nie. – Kolejne książki wylądowały na posadzce. – Jesteś pewien, że nie ma już
innych? – spytał Płaskiego Nosa.
– Tak.
– Biada ci, jeśli się mylisz. Wierz mi, że to nie ja będę miał kłopoty, tylko ty!
Płaski Nos spojrzał niespokojnie na książki leżące na podłodze.
– Aha, jeszcze jedna zmiana: tego też zabieramy. – Basta wskazał nożem
Fenoglia. – Żeby opowiedział szefowi te swoje historyjki. Mówię ci, wymyślił
sobie niesamowitą bajeczkę. No i na wypadek, gdyby jednak gdzieś ukrył
książkę. Jak wrócimy, będziemy mieć dość czasu, żeby go o to wypytać. Miej
oko na starego, a ja się zajmę małą.
Płaski Nos skinął głową i postawił Fenoglia na nogi. Basta chwycił Meggie
za ramię. Z powrotem do Capricorna! Zagryzła wargi, aby nie wybuchnąć
płaczem. Basta pociągnął ją do drzwi. O nie! Nie ujrzy jej płaczącej, nie zrobi
mu tej przyjemności.
„Ale przynajmniej nie złapali Mo!” – pocieszyła się.
I wtedy opanowała ją jedna myśl: a jeśli go spotkają, zanim opuszczą wioskę?
Jeśli Mortimer i Elinor natkną się na nich po drodze?
Nagle zaczęło jej się spieszyć, ale Płaski Nos zatrzymał się w drzwiach.
– A co z małą i tą beksą w kredensie? – spytał.
Pippo przestał płakać, a twarz Fenoglia stała się bielsza od koszuli Basty.
– No, stary, jak myślisz, co zrobię z tą dwójką? – rzucił drwiąco Basta. –
Przecież wiesz o mnie wszystko!
Fenoglio nie zdołał wykrztusić słowa, pewnie przebiegły mu przez głowę
wszystkie okrucieństwa, w jakie wyposażył swojego bohatera. Basta przez
chwilę rozkoszował się wyrazem przerażenia na twarzy pisarza. Wreszcie
zwrócił się do Płaskiego Nosa:
– Dzieciaki zostają. Jeden bachor wystarczy. Fenoglio wreszcie odzyskał głos.
– Idźcie do domu, Paulinko! – krzyknął, zanim Płaski Nos wypchnął go za
drzwi. – Słyszycie? Idźcie zaraz do domu. Powiedzcie mamie, że wyjechałem
na kilka dni! Zrozumieliście?
– Zajdziemy jeszcze raz do twojego mieszkania – powiedział Basta, gdy
znaleźli się na ulicy. – Na śmierć zapomniałem zostawić twojemu ojcu
wiadomość. Powinien wiedzieć, gdzie jesteś.
„Ciekawe, jak mu zostawisz wiadomość, skoro nie potrafisz nawet napisać
porządnie dwóch liter” – pomyślała Meggie, ale oczywiście nie powiedziała tego
głośno.
Przez całą drogę bała się, że spotkają Mo. Ale kiedy zatrzymali się przed
drzwiami domu, zobaczyli tylko starą kobietę nadchodzącą z przeciwka.
– Jedno słowo, a wrócę i pourywam dzieciakom głowy! – szepnął Basta
do Fenoglia, gdy kobieta zwolniła kroku.
– Dzień dobry, Rozalio – powiedział Fenoglio zmienionym głosem. – Znowu
wynajmuję mieszkanie. I co ty na to?
Z twarzy starej znikł wyraz nieufności i po chwili zniknęła za rogiem. Meggie
otworzyła drzwi i Basta z Płaskim Nosem po raz drugi weszli do mieszkania,
w którym czuła się tak bezpieczna z Mo.
W korytarzu przypomniała sobie o kocie. Zaniepokojona rozejrzała się wokoło,
ale kota nigdzie nie było.
– Trzeba wypuścić kota – powiedziała, gdy znaleźli się w sypialni. – Inaczej
zdechnie z głodu.
Basta otworzył okno.
– Teraz będzie mógł wyjść – powiedział.
Płaski Nos prychnął pogardliwie, ale tym razem nic nie powiedział na temat
przesądów Basty.
– Czy mogę zabrać coś do ubrania? – spytała Meggie. Płaski Nos wydał nie
artykułowany dźwięk.
– Mnie też by się coś przydało – powiedział Fenoglio, spoglądając po sobie
z nie szczęśliwym wyrazem twarzy, ale nikt nie zwracał na niego uwagi.
Basta zajęty był zostawianiem wiadomości. Przygryzając język, mozolnie
wycinał nożem w drzwiach szafy swoje imię: BASTA. Mo aż za dobrze
zrozumie tę wiadomość.
Meggie szybko wrzuciła do plecaka trochę ubrań. Została w swetrze Mo.
Kiedy chciała włożyć między rzeczy książki, które dostała od Elinor, Basta
wytrącił jej oba tomiki z ręki.
– Zostaną tutaj! – warknął.
Mo nie spotkali, choć droga do samochodu Basty była bardzo długa. i wśród
wzgórz.
31. Ukryci wśród wzgórz
– Daj mu spokój – poradził Merlyn. – Może on nie chce się z tobą przyjaźnić, dopóki się nie
przekona, co z ciebie za jeden. Z sową niełatwo wejść w komitywę.
T.H. White,
Był sobie raz na zawsze król, tom 1
Smolipaluch spoglądał w stronę wioski Capricorna. Wydawało się, że jest
całkiem blisko, na wyciągnięcie ręki. W kilku oknach odbijał się błękit nieba,
a na jednym z dachów któryś z Czarnych Kurtek wymieniał dachówki.
Smolipaluch widział, jak ociera pot z czoła. Ci głupcy nawet w upał nie ściągają
kurtek, jakby się bali, że się rozpadną bez czarnego ubrania. No cóż, wrony też
nie zdejmują piór w słońcu, a ci ludzie nie są niczym innym jak stadem wron,
zbójami, padlinożercami, chętnie zatapiającymi ostre dzioby w ciele martwej
ofiary.
Chłopiec w pierwszej chwili zaniepokoił się, że kryjówka, którą wybrał
Smolipaluch, leży tak blisko wioski. Ale magik wytłumaczył mu, dlaczego
na okolicznych wzgórzach nie ma lepszego miejsca na obserwację. Wypalone
mury trudno było dostrzec pośród wilczomlecza, janowca i dzikiego tymianu,
które wczepiały się pazurami w osmalone kamienie, zakrywając zielonymi
gałązkami ślady bólu i nieszczęścia. Dom podpalili ludzie Capricorna, jak tylko
zawładnęli wioską. Mieszkająca w nim stara kobieta nie chciała się
wyprowadzić, ale Capricorn nie życzył sobie ciekawskich oczu tak blisko swojej
kwatery. A więc wypuścił ich, swoje wrony, swoich czarnych wojów, aby
podłożyli ogień pod sklecony własnoręcznie przez kobietę kurnik i domek,
w którym była tylko jedna izba. Stratowali wypielęgnowane z trudem grządki
i zastrzelili osła, prawie równie starego jak jego właścicielka. Przyszli pod
osłoną ciemności, jak zawsze. Tej nocy księżyc świecił bardzo jasno, jak
opowiadała Smolipaluchowi jedna ze służących Capricorna. Stara kobieta
wybiegła z domu, płakała i krzyczała.
A potem ich wszystkich przeklęła – ale patrzyła przy tym tylko na Bastę, który
stał nieco z boku, gdyż bał się ognia – jego biała koszula błyszczała
w księżycowej poświacie. Może doszukiwała się w nim niewinności lub dobrego
serca. Na rozkaz Basty Płaski Nos zakrył jej usta dłonią, a pozostali przyglądali
się ze śmiechem. I nagle kobieta padła na ziemię martwa. Leżała bez życia
pośród stratowanych grządek. Od tego czasu Basta najbardziej na świecie bał się
tego miejsca na wzgórzach, gdzie wypalone mury sterczały pośród
wilczomlecza. Tak, nie było bezpieczniejszego miejsca, skąd można
by obserwować wioskę Capricorna.
Zwykle Smolipaluch wspinał się na jeden z dębów, które wcześniej dawały
cień starej kobiecie, kiedy siadała przed domem. Gęstwina gałęzi chroniła
go przed wzrokiem wszelkich ciekawskich oczu. Całymi godzinami siedział
w koronie dębu, obserwując przez lornetkę parking i budynki. Teraz kazał
Faridowi schować się za domem w niewielkim zagłębieniu. Chłopiec posłuchał
go niechętnie. Przylgnął do Smolipalucha jak kleszcz. Ale wypalony dom
napełniał go lękiem.
– Na pewno jest tu jeszcze jej duch – powtarzał bez przerwy. – Duch starej
kobiety. A może była czarownicą?
Smolipaluch wyśmiał go. W tym świecie nie było duchów. W każdym razie nie
pokazywały się. Niecka za domem była tak dobrze ukryta, że poprzedniej nocy
Smolipaluch odważył się nawet rozpalić ogień. Chłopiec złapał dzikiego królika
– był lepszy od Smolipalucha w zakładaniu sideł i bardziej bezwzględny. Kiedy
Smolipaluch złapał w sidła królika, czekał, aż ten przestanie się szarpać. Farid
nie litował się nad zdobyczą. Może zbyt często bywał głodny.
A z jakim podziwem przyglądał się za każdym razem, gdy Smolipaluch
za pomocą paru gałązek rozpala ogień! Chłopak miał już poparzone wszystkie
palce od zabawy z ogniem, podobnie jak i nos, mimo to Smolipaluch wciąż
przyłapywał go na tym, jak próbuje robić pochodnie z waty i cienkich gałązek
lub bawi się zapałkami. Pewnego razu zajęła się sucha trawa. Smolipaluch
chwycił go za kołnierz i potrząsał jak nieposłusznym psem, aż chłopcu łzy
napłynęły do oczu.
– Słuchaj, powtarzam ci po raz ostatni! Ogień to niebezpieczna istota! –
krzyczał. – Nie jest twoim przyjacielem. Jeśli będziesz się z nim niewłaściwie
obchodził, zabije cię albo dym zdradzi wrogom twoją obecność!
– A twoim przyjacielem jest! – wyjąkał chłopiec, a w jego głosie brzmiał upór.
– Bzdura! Ja po prostu nie jestem tak lekkomyślny. Uważam na wiatr! Sto razy
ci już powtarzałem: nie rozpalaj ognia, kiedy jest duży wiatr. A teraz zabieraj się
stąd i poszukaj Gwina.
– A właśnie, że jest twoim przyjacielem! – mruknął chłopiec, odchodząc. –
W każdym razie słucha cię bardziej niż kuna.
Miał rację. Chociaż to niewiele znaczyło, bo kuna słuchała tylko siebie, a ogień
w tym świecie nie słuchał Smolipalucha nawet w połowie tak jak w tamtym.
Tam płomienie układały się w kwiaty, kiedy im rozkazał. Na jego życzenie
rozgałęziały się jak drzewa nad jego głową i sypały iskrami. Potrafiły krzyczeć
i szeptać szeleszczącymi głosikami, i tańczyć z nim. Tutaj płomienie były
potulne, a zarazem przewrotne i uparte, jak dzikie zwierzęta, które od czasu
do czasu gryzą dłoń, która je karmi.
Tylko czasem, w chłodne noce, gdy ogień był jedyną rzeczą zdolną odpędzić
samotność, zdawało mu się, że słyszy jego szept, ale nie rozumiał, co mówi.
Mimo to chłopiec miał zapewne rację. Ogień był przyjacielem Smolipalucha,
ale też był winien tego, że Capricorn kazał swoim ludziom przyprowadzić go do
siebie, wtedy, w tym innym życiu.
– Pokaż mi, jak się obchodzić z ogniem! – powiedział, kiedy postawiono
Smolipalucha przed jego obliczem.
I Smolipaluch posłuchał. Do dziś żałował, że go tak dużo nauczył,
bo Capricorn lubił popuszczać cugli ogniowi i powściągać go dopiero wówczas,
gdy się nasycił – stajniami, domami i wszystkim, co nie potrafiło uciekać
dostatecznie szybko.
– Jeszcze nie wrócił?
Farid stał oparty o chropawy pień drzewa. Chłopiec poruszał się bezszelestnie
jak wąż. Smolipaluch wzdrygał się za każdym razem, gdy pojawiał się tak nagle.
– Nie! – odparł. – Szczęście nam sprzyja.
W dniu ich przybycia wóz Capricorna stał jeszcze na parkingu, ale po południu
dwaj chłopcy zaczęli polerować srebrzysty lakier, aż mogli się w nim przejrzeć,
a kiedy zrobiło się ciemno, Capricorn wsiadł i odjechał. Często kazał się wozić
po okolicy, do miasteczek na wybrzeżu albo do jednego ze swych przyczółków,
jak je nazywał, choć czasem była to zwykła szopa w lesie z jednym lub dwoma
znudzonymi mężczyznami w środku.
On sam nie umiał prowadzić samochodu, podobnie jak Smolipaluch, ale kilku
jego ludzi posiadło tę sztukę, chociaż żaden z nich nie miał prawa jazdy, bo do
tego trzeba by umieć czytać.
– Tak, dzisiaj w nocy znowu się tam zakradnę – powiedział Smolipaluch. –
Jego nieobecność nie potrwa długo, a i Basta pewnie wróci niebawem.
Samochodu Basty nie było na parkingu, od kiedy się tu zjawili. Czyżby on i
Płaski Nos wciąż jeszcze leżeli związani w tamtej ruderze?
– Świetnie! Kiedy wyruszamy? – Głos Farida zdradzał, że najchętniej
wyruszyłby natychmiast. – Jak tylko zajdzie słońce? Wtedy wszyscy są
w kościele na kolacji.
Smolipaluch odpędził muchę, która usiadła na soczewce jego lornetki.
– Pójdę sam. Ty zostaniesz i popilnujesz naszych rzeczy.
– Nie!
– Owszem, tak. Bo to niebezpieczne. Chcę kogoś odwiedzić i dlatego muszę
się zakraść na podwórko domu Capricorna.
Chłopiec spojrzał na niego zdumiony. Jego oczy miały czasem taki wyraz,
jakby już wiele w życiu widziały.
– Dziwisz się, co? – Smolipaluch uśmiechnął się pod nosem.
– Nie przypuszczałeś, że mam przyjaciół w domu Capricorna.
Mały wzruszył ramionami i spojrzał ku wiosce. Na parking wjechała zakurzona
ciężarówka. W otwartej przyczepie stały dwie kozy.
– Znowu jakiś chłop pozbył się kóz! – mruknął Smolipaluch.
– To mądre z jego strony, że oddał je dobrowolnie, inaczej jeszcze przed
wieczorem zawisłaby kartka na drzwiach jego obory.
Farid spojrzał na niego pytająco.
– Na kartce byłoby napisane: Jutro zapieje czerwony kur. To jedyne zdanie,
które potrafią napisać ludzie Capricorna. Czasem wieszają po prostu
na drzwiach martwego koguta. Każdy wie, co to oznacza.
– Czerwony kur? – Chłopiec pokręcił głową. – To jakaś klątwa czy co?
– Nie! Do licha, znowu się zachowujesz jak Basta. – Smolipaluch roześmiał się
cicho.
Ludzie Capricorna wysiedli z szoferki. Niższy dźwigał dwie mocno wypchane
reklamówki, drugi zaczął ściągać kozy z ciężarówki.
– Czerwony kur oznacza ogień. Ogień, który podkładają chłopom pod obory
lub drzewa oliwkowe. Czasem kur pieje pod dachem, a jeśli ktoś jest bardzo
uparty, to i w pokoju dziecięcym. Prawie każdy człowiek ma coś, co kocha.
Mężczyźni poprowadzili kozy do wioski. Jednym z nich był Cockerell,
Smolipaluch poznał go po utykaniu. Już nieraz się zastanawiał, czy Capricorn
wie o tych wszystkich drobnych transakcjach, czy też jego ludzie załatwiają
czasem coś na boku.
Farid złapał konika polnego i trzymając go w stulonych dłoniach, obserwował
przez szpary między palcami.
– I tak pójdę z tobą – powiedział.
– Nie.
– Nie boję się.
– Tym gorzej dla ciebie.
Po ucieczce więźniów Capricorn zamontował reflektory – przed kościołem,
na dachu swojego domu i na parkingu. Nie ułatwiało to ukrywania się.
Smolipaluch zaraz pierwszej nocy zakradł się do wioski, posmarowawszy twarz
sadzą, by nie można go było rozpoznać.
Capricorn wzmocnił też straże, prawdopodobnie z powodu skarbów, których
mu przysporzył Czarodziejski Język. Oczywiście całe to bogactwo dawno już
leżało w piwnicach jego domu bezpiecznie zamknięte w ciężkich sejfach, które
Capricorn kazał tam ustawić. Niechętnie wydawał swoje złoto. Strzegł go tak jak
smoki w bajkach. Czasem wkładał na palec drogocenny pierścień, czasem
zakładał kolię na szyję dziewczyny, która mu się w danej chwili podobała. Albo
wysyłał Bastę po nową strzelbę myśliwską.
– Z kim chcesz się spotkać?
– Nie twoja sprawa.
Chłopiec wypuścił konika polnego. Owad uciekł jak szalony na swoich
szczudłowatych oliwkowozielonych nóżkach.
– To kobieta – powiedział w końcu Smolipaluch. – Jedna z dziewek
Capricorna. Już kilka razy mi pomogła.
– Czy to ta, której zdjęcie masz w plecaku?
Smolipaluch opuścił lornetkę.
– Skąd wiesz, co ja mam w plecaku?
Chłopiec schował głowę w ramiona, jak ktoś przyzwyczajony, że za każde
nieopatrzne słowo dostaje baty.
– Szukałem zapałek.
– Jeśli cię jeszcze raz złapię, jak grzebiesz w moim plecaku, powiem Gwinowi,
żeby ci poodgryzał palce.
– Gwin nigdy mnie nie gryzie. – Chłopiec wyszczerzył zęby. Była to prawda.
Kuna miała bzika na punkcie Farida.
– Gdzie się to niewierne bydlę podziewa? – Smolipaluch wyjrzał poprzez
gałęzie. – Od wczoraj go nie widziałem.
– Zdaje się, że spotkał samiczkę.
Farid grzebał patykiem w zeschłych liściach. Leżało ich pełno pod drzewami.
Nocą zdradzą każdego, kto by chciał się do nich podkraść.
– Jeśli mnie nie zabierzesz – powiedział chłopiec, nie patrząc na Smolipalucha
– po prostu pójdę za tobą.
– Jeśli za mną pójdziesz, stłukę cię na kwaśne jabłko.
Farid spuścił głowę i z nieodgadnionym wyrazem twarzy patrzył na swoje bose
stopy. Potem spojrzał na resztki murów, przy których rozłożyli się obozem.
– Tylko nie zaczynaj znowu z tym duchem starej kobiety! – powiedział
ze złością Smolipaluch. – Ile razy mam ci to powtarzać? Wszystko
co niebezpieczne jest w tamtych domach. Rozpal ognisko w zagłębieniu, jeśli się
boisz ciemności.
– Duchów nie odstraszy ogień – wyszeptał chłopiec. Smolipaluch
z westchnieniem zsunął się ze swego stanowiska obserwacyjnego. Chłopiec był
prawie tak samo beznadziejny jak Basta. Wprawdzie nie bał się klątw, drabin
i czarnych kotów, ale za to wszędzie widział duchy. Nie tylko ducha starej
kobiety, która była tu gdzieś pogrzebana. Nie, Farid widział także inne duchy,
całe ich gromady: złe, prawie wszechmocne twory, które wyrywają śmiertelnym
chłopcom serca z piersi i je zjadają. Nie chciał wierzyć Smolipaluchowi, że nie
przyszły za nim, że zostawił je w książce wraz z rozbójnikami, którzy go bili
i kopali. Może umrzeć ze strachu, jeśli zostanie sam dzisiejszej nocy.
– Dobrze, w takim razie pójdziesz ze mną – zdecydował Smolipaluch. – Ale
pamiętaj – ani mru-mru. Bo ci tam w dole to nie są duchy, tylko prawdziwi
ludzie z nożami i strzelbami.
Farid z wdzięcznością zarzucił mu ramiona na szyję.
– Dobrze już, dobrze! – powiedział szorstko Smolipaluch, odsuwając go. –
Jazda, pokaż, czy potrafisz już stać na jednej ręce.
Chłopiec tylko na to czekał. Z twarzą nabiegłą krwią balansował najpierw
na prawej, potem na lewej ręce, machając w powietrzu gołymi nogami. Po kilku
sekundach upadł na ostre liście posłonka, ale natychmiast się podniósł i ponowił
ćwiczenie.
Smolipaluch usiadł pod drzewem.
Najwyższy czas pozbyć się małego. Tylko jak to zrobić? Psa można odpędzić,
rzucając w niego kamieniem, ale chłopca... Dlaczego nie został
z Czarodziejskim Językiem? On się zna lepiej na pilnowaniu dzieci. A poza tym
to on go tu sprowadził. Ale nie, chłopak przykleił się właśnie do niego.
– Pójdę poszukać Gwina – powiedział Smolipaluch, wstając. Farid bez słowa
poczłapał za nim.
32. Znowu w niewoli
Zwróciła się do króla w nadziei, że zabroni synowi eskapady, ale ten powiedział:
– Cóż, moja droga! Przygody wychodzą ludziom na dobre... nawet w bardzo młodym wieku. Pociąg
do przygód wejdzie mu w krew, chociaż nie będzie pamiętał samej wycieczki.
Eva Ibbotson,
Tajemnica Peronu 13
Tego deszczowego dnia wieś Capricorna nie wydała się Meggie tak groźna jak
za pierwszym razem. Brzydkie, odrapane budynki odcinały się od zieleni
wzgórz. Ani jeden promień słońca nie rozświetlał walących się ruder i Meggie
nie mogła uwierzyć, że to te same domy, które tak ją przerażały tamtej nocy.
– Ciekawe – szepnął Fenoglio, gdy wjeżdżali na parking. – Wiesz, że
to miejsce do złudzenia przypomina jedno z tych, które wymyśliłem jako
miejsce akcji „Atramentowego serca”! Nie ma tu wprawdzie zamku, ale
krajobraz jest mniej więcej taki sam, podobnie wiek wioski. A wiesz, że akcja
„Atramentowego serca” rozgrywa się w świecie przypominającym nasze
średniowiecze? Zgoda, pewne rzeczy dodałem, na przykład wróżki i olbrzymów,
inne pominąłem, ale...
Meggie przestała go słuchać. Myślała o tej nocy, kiedy uciekli z klatki, w której
ich zamknął Capricorn. Wtedy miała nadzieję, że już nigdy więcej nie ujrzy tego
parkingu, kościoła i tych wzgórz.
– Jazda, ruszać się! – warknął Płaski Nos, otwierając drzwi samochodu. –
Chyba nie zapomniałaś, którędy droga?
O tak, Meggie pamiętała to aż za dobrze, choć teraz wszystko wyglądało nieco
inaczej. Fenoglio rozglądał się po uliczkach jak turysta.
– Znam tę wieś – powiedział szeptem do Meggie. – To znaczy słyszałem o niej.
Krążą na jej temat różne smutne opowieści. W poprzednim stuleciu było
tu straszne trzęsienie ziemi, a w czasie ostatniej wojny...
– Oszczędzaj język na później, pisarczyku! – przerwał mu Basta. – Nie lubię
szeptania za moimi plecami.
Fenoglio spojrzał na niego ze złością i umilkł. Nie powiedział już ani słowa,
kiedy szli w kierunku placu. Wreszcie stanęli przed drzwiami kościoła.
– Jazda, otwierać drzwi. Na co czekacie?! – warknął Płaski Nos.
Meggie i Fenoglio otwarli ciężkie drewniane odrzwia w portalu. Uderzyło ją
w nozdrza stęchłe powietrze tak samo jak tamtej nocy, gdy po raz pierwszy
weszła do kościoła wraz z Mo i Elinor. Deszczowy dzień sprawiał, że czerwone
ściany wydawały się jeszcze groźniejsze, a lalkowata twarz posągu Capricorna –
bardziej zła. Nawet kadzie, w których spalono książki, stały wciąż w tym samym
miejscu. Tylko krzesła-tronu nie było na szczycie schodów. Dwaj ludzie
Capricorna wnosili właśnie na górę nowy fotel, a stara kobieta wyglądająca jak
sroka, którą Meggie przypomniała sobie z niechęcią, stała obok i niecierpliwym
głosem wydawała polecenia.
Basta odepchnął dwie kobiety zmywające na klęczkach posadzkę
i wyprostowany ruszył ku stopniom ołtarza.
– Gdzie jest Capricorn, Mortola?! – krzyknął z daleka do starej. – Mam dla
niego wiadomości. Ważne wiadomości.
Stara nawet nie odwróciła głowy.
– Bardziej na prawo, durnie! – wymyślała dwóm mężczyznom z trudem
taszczącym ciężki mebel. – No proszę, okazuje się, że można! – Po czym
ze znudzoną miną zwróciła się do Basty: – Spodziewaliśmy się ciebie wcześniej.
– Co to ma znaczyć?! – Basta podniósł głos, ale Meggie wyczuła w jego głosie
niepewność, tak jakby się bał starej. – Wiesz, ile miejscowości jest na tym
przeklętym wybrzeżu? A my nawet nie byliśmy pewni, czy Czarodziejski Język
pozostał w tej okolicy. Ale ja mam nosa – wskazał głową w kierunku Meggie –
i wypełniłem polecenie.
– Ach, tak? – Sroka podążyła wzrokiem we wskazanym kierunku, tam gdzie
stała Meggie z Fenogliem. – Widzę tylko dziewczynkę i starego człowieka.
A gdzie jej ojciec?
– Nie było go w domu! Ale na pewno tu przyjedzie. Mała jest najlepszą
przynętą.
– A skąd będzie wiedział, że ona jest tutaj?
– Zostawiłem mu wiadomość!
– Od kiedy to umiesz pisać? Basta ze złością zacisnął pięści.
– Napisałem mu swoje imię. Więcej słów nie potrzeba, żeby zrozumiał, gdzie
się podziewa jego ukochana córeczka. Powiedz Capricornowi, że zamknę ich
w jednej z naszych klatek.
Z tymi słowy odwrócił się na pięcie i dumnym krokiem ruszył w kierunku
Meggie i Fenoglia.
– Capricorna nie ma i nie wiem, kiedy wróci! – krzyknęła Mortola w ślad
za nim. – Ale do jego powrotu ja tu rozkazuję. I jestem zdania, że ostatnimi
czasy wypełniasz polecenia nie tak, jak się tego od ciebie oczekuje.
Basta odwrócił się gwałtownie, jakby go coś ugryzło w kark, ale Mortola
ciągnęła niewzruszonym głosem:
– Najpierw Smolipaluch kradnie ci klucze, potem gubisz psy i musimy cię
szukać w górach, a teraz to. Oddaj mi klucze. – Wyciągnęła rękę.
– Co? – Basta pobladł, jak chłopiec, który ma otrzymać karę na oczach całej
klasy.
– Dobrze mnie zrozumiałeś. Zabieram klucze od klatek, grobowca i składu
benzyny. Przynieś mi je.
Basta nie ruszył się z miejsca.
– Nie masz prawa! – syknął. – Capricorn mi je dał i tylko on może mi je
odebrać! – I odwrócił się.
– Bądź pewien, że ci je odbierze! – krzyknęła za nim Mortola. – I masz
mu złożyć raport, jak tylko wróci. Może on zrozumie lepiej niż ja, dlaczego nie
przywiozłeś Czarodziejskiego Języka.
Basta nie odpowiedział. Chwycił Meggie i Fenoglia za ramiona i pociągnął ich
ku wyjściu. Sroka coś jeszcze krzyczała za nim, ale Meggie nie mogła
zrozumieć co. A Basta nie odwrócił się już ani razu.
Zamknął ją i Fenoglia w klatce numer pięć, tam gdzie przedtem siedział Farid.
– Tak, tu możecie zaczekać, aż zjawi się twój ojciec! – powiedział, wpychając
Meggie do środka.
Meggie czuła się jak w złym śnie, który śni po raz drugi. Ale tym razem nie
było nawet zgniłej słomy, na której można by usiąść, a żarówka pod sufitem była
przepalona. Ale za to przez dziurę w murze wpadało do środka nieco dziennego
światła.
– Cudownie! – stwierdził Fenoglio, siadając na zimnej podłodze. – Obora. Cóż
za brak fantazji. Capricorn powinien nam przynajmniej zafundować prawdziwe
więzienie.
– Obora? – zdumiała się Meggie.
Oparła się plecami o ścianę. Deszcz bębnił w zamknięte drzwi.
– Tak. A ty myślałaś, że co to jest? Dawniej zawsze tak budowano domy –
na dole mieszkało bydło, a na piętrze ludzie.
W niektórych wsiach w górach chłopi nadal trzymają tak kozy i osły. Kiedy
rankiem wypędzano bydło na pastwisko, na ulicy pojawiały się dymiące placki,
w które się wdeptywało, niosąc świeże bułeczki ze sklepu.
Fenoglio wyrwał sobie włos z nosa i patrzył na niego tak, jakby nie mógł
uwierzyć, że coś tak kolącego mogło mu tam wyrosnąć, po czym strząsnął włos
na podłogę.
– To jest naprawdę niesamowite – mruczał – dokładnie tak wyobrażałem sobie
jego matkę: nos, blisko osadzone oczy, nawet sposób, w jaki krzyżuje ramiona
na piersiach i wysuwa podbródek.
– Matka Capricorna? – zdziwiła się Meggie. – Sroka?
– Sroka? Tak ją nazywasz? – Fenoglio roześmiał się cicho. – Taki właśnie
przydomek nosi w mojej opowieści. Naprawdę zdumiewające. Strzeż się jej. Nie
ma zbyt przyjemnego charakteru.
– Myślałam, że to jego gospodyni.
– Hm, właśnie o to chodzi, żebyś tak myślała. Chwilowo zachowaj dla siebie tę
małą tajemnicę, rozumiesz?
Meggie skinęła głową, choć nic nie rozumiała. Zresztą było jej obojętne, kim
jest ta stara. Wszystko było jej obojętne. Tym razem nie ma tu Smolipalucha,
który mógłby w nocy otworzyć drzwi. Wszystko na darmo – jakby nigdy stąd
nie uciekli. Podeszła do drzwi i wparła się w nie rękoma.
– Mo przyjedzie! – szepnęła. – I wtedy już nigdy nas stąd nie wypuszczą.
– No, no!
Fenoglio wstał i podszedł do Meggie. Objął ją ramionami, a ona przycisnęła
twarz do jego kurtki. Gruby materiał pachniał tytoniem.
– Coś wymyślę – szepnął. – W końcu to ja stworzyłem tych łotrów. Byłoby
śmieszne, gdybym nie potrafił się ich pozbyć. Twój ojciec ma pewien pomysł,
ale...
Meggie podniosła załzawioną twarz i spojrzała na niego pełna nadziei. Ale
stary pisarz potrząsnął głową.
– Później. Najpierw mi wyjaśnij, czego Capricorn chce od twojego taty. Chodzi
o jego kunszt lektorski?
Meggie skinęła głową, ocierając łzy.
– Chce, żeby Mo sprowadził mu kogoś, starego przyjaciela... Fenoglio podał jej
chustkę. Wypadło z niej kilka okruchów tytoniu, kiedy wycierała nos.
– Przyjaciela? Capricorn nie ma przyjaciół... – Fenoglio zmarszczył czoło.
I nagle głęboko wciągnął powietrze.
– Kto to taki? – spytała Meggie niespokojnie, ale Fenoglio zamiast odpowiedzi
otarł jej łzę z policzka.
– Ktoś, kogo, mam nadzieję, spotkasz tylko na kartkach książki – odparł
po chwili wymijająco. I zaczął chodzić po celi. – Capricorn wkrótce wróci.
Muszę się zastanowić, jak mam z nim rozmawiać.
Ale Capricorn nie wrócił. Na dworze zrobiło się ciemno, ale nikt po nich nie
przyszedł. Nie dostali nawet nic do jedzenia. Zrobiło się zimno, gdy chłodne
nocne powietrze zaczęło wpełzać przez otwór w ścianie. Usiedli na twardej
podłodze, ramię przy ramieniu, aby się wzajemnie ogrzać.
– Czy Basta nadal jest tak zabobonny? – spytał w pewnej chwili Fenoglio.
– Tak, bardzo – odrzekła Meggie. – Smolipaluch często go wyśmiewa z tego
powodu.
– To dobrze – mruknął Fenoglio. Ale nic więcej nie powiedział.
33. Służąca Capricorna
Ponieważ nigdy nie widziałem ojca ani matki, ani żadnej ich podobizny (w owych czasach nie
wiedziano jeszcze nic o fotografii), moje pierwsze wyobrażenie o rodzicach i o ich wyglądzie wiązało
się, nie wiadomo czemu, z ich nagrobkami. Kształt liter na kamieniu nagrobnym mego ojca nasunął
mi dziwaczną myśl, że był to krępy, kwadratowy mężczyzna o ciemnych wijących się włosach.
Z rodzaju i charakteru liter napisu: „A także Georgiana, małżonka powyższego” wyciągnąłem
dziecinny wniosek, że moja matka musiała być piegowata i słabowita.
Charles Dickens,
Wielkie nadzieje
Smolipaluch wyruszył w drogę, gdy noc nie chciała już stać się bardziej
czarna. Niebo wciąż zasnuwały chmury, nie było widać ani jednej gwiazdy,
tylko od czasu do czasu zza chmur wyłaniał się blady przezroczysty księżyc,
niczym plasterek cytryny w atramentowym morzu.
Smolipaluch był zadowolony z tych ciemności, ale chłopiec wzdrygał się
za każdym razem, gdy gałązka smagnęła go po twarzy.
– Do diabła, powinienem zostawić cię z kuną! – zdenerwował się Smolipaluch.
– Gotów jesteś nas zdradzić, tak głośno szczękasz zębami. Popatrz przed siebie.
Tam jest to, czego powinieneś się bać! Nie duchów, tylko strzelb.
Przed nimi, na wyciągnięcie ręki, leżała wieś Capricorna. Nowo zainstalowane
reflektory zalewały szare domy światłem tak jasnym jak światło dnia.
– No i niech mi ktoś teraz powie, że ta elektryczność to błogosławieństwo –
szepnął Smolipaluch, gdy skradali się ostrożnie wzdłuż ogrodzenia parkingu.
Między zaparkowanymi samochodami przechadzał się strażnik. Ziewając, oparł
się o ciężarówkę, którą Cockerell przywiózł po południu kozy, i założył
słuchawki na uszy.
– Bardzo dobrze! Teraz mogłaby nadejść cała armia, a on nic nie usłyszy –
szepnął Smolipaluch. – Basta by go za to zamknął na trzy dni w jednej z obórek,
bez okruszyny chleba.
– A może przejdziemy po dachach? – Cały lęk Farida ulotnił się w jednej
chwili.
Bardziej się bał wyimaginowanych duchów niż strażnika ze strzelbą.
Smolipaluch nie mógł się nadziwić jego głupocie. Ale ten pomysł z dachami nie
był zły. Jeden z domów przylegających do parkingu porastała winorośl. Od lat
nie była przycinana i gałęzie sięgały aż po dach. Gdy tylko strażnik, kołysząc się
w rytm muzyki, która mu wypełniała uszy, odszedł na drugi koniec parkingu,
Smolipaluch podciągnął się na zdrewniałych łodygach. Chłopak wspinał się
lepiej od niego. Z dumą wyciągnął do niego rękę, znalazłszy się na dachu.
Popełzli dalej, jak bezpańskie koty, omijając kominy, anteny i reflektory, których
światło skierowane było na ziemię, a pozostawiało w głębokim cieniu wszystko,
co znajdowało się za nimi. W pewnej chwili Smolipaluch potrącił obluzowaną
dachówkę, lecz zdążył ją złapać, nim spadła i rozprysła się na kawałki.
Gdy dotarli do placu, przy którym stał kościół i dom Capricorna, spuścili się
po rynnie w dół. Smolipaluch przykucnął za stertą skrzynek po owocach
i rozejrzał się ostrożnie za strażnikami. Nie tylko na placu, ale także w wąskiej
uliczce obok domu Capricorna było jasno jak w dzień. Pod studnią przed
kościołem siedział czarny kot. Basta umarłby ze strachu na jego widok, ale dla
Smolipalucha większym zmartwieniem byli strażnicy przed domem Capricorna.
Było ich dwóch. Jeden z nich, przysadzisty facet, cztery lata temu znalazł
Smolipalucha na północy, w jakimś miasteczku, gdzie miał właśnie dać swój
ostatni występ. Wraz z dwoma innymi przywiózł go tu, do Capricorna, który
wypytał go o Czarodziejskiego Języka i o książkę – na swój specjalny sposób.
Mężczyźni kłócili się. Byli tak zajęci sobą, że Smolipaluch, przezwyciężywszy
lęk, kilkoma skokami znalazł się w bocznej uliczce. Farid pomknął za nim cicho
jak cień. Dom Capricorna był to duży nieforemny budynek, który mógł kiedyś
pełnić funkcje ratusza, klasztoru czy szkoły. Wszystkie okna były ciemne, a w
uliczce nie było strażnika. Ale Smolipaluch zachowywał ostrożność. Wiedział,
że strażnicy lubili kryć się we wnękach drzwi, niewidoczni w swych czarnych
kurtkach jak kruki w nocy. Tak, Smolipaluch wiedział prawie wszystko o wiosce
Capricorna. Ileż to razy błądził po tych uliczkach, kiedy Capricorn kazał
go sprowadzić, żeby znalazł Czarodziejskiego Języka i książkę. Za każdym
razem, gdy tęsknota za domem przyprawiała go niemal o utratę zmysłów, wracał
tu, do swoich dawnych wrogów, gdzie czuł się odrobinę mniej samotnie. Nawet
strach przed nożem Basty nie mógł go powstrzymać od odwiedzania wioski.
Smolipaluch podniósł płaski kamyk, skinął na Farida, żeby stanął obok niego,
i rzucił kamyk na jezdnię. Nic się nie poruszyło. Strażnik robił obchód – taką
Smolipaluch miał nadzieję. Magik szybko podbiegł pod wysoki mur, za którym
leżał ogród Capricorna: grządki warzywne, drzewa owocowe, uprawy ziół – mur
ochraniał je przed ostrymi wiatrami, które tu czasem wiały od pobliskich gór.
Smolipaluch często zabawiał swoimi sztuczkami dziewczęta pielące ogródek.
W ogrodzie nie było żadnego reflektora ani strażnika (kto chciałby kraść
warzywa?), a do domu od strony podwórka prowadziły okratowane drzwi, które
na noc zamykano. Poza tym tuż pod murem stała psia buda, ale gdy Smolipaluch
przelazł przez mur, okazało się, że jest pusta. Psy nie wróciły ze wzgórz. Były
mądrzejsze, niż myślał Smolipaluch, a Basta nie sprowadził jeszcze nowych.
Głupio z jego strony. Głupi Basta.
Smolipaluch skinął na chłopca, żeby szedł za nim, po czym pobiegł między
grządkami, aż zatrzymał się przed okratowanymi drzwiami. Na widok krat
chłopiec spojrzał na niego pytająco, lecz Smolipaluch położył palec na ustach
i zadarł głowę, patrząc w okna na drugim piętrze. Okiennice – czarne w nocnym
mroku – były otwarte. Smolipaluch wydał z siebie tak autentyczne miauknięcie,
że odezwało się kilka kotów, ale za oknem nic się nie poruszyło. Smolipaluch
zaklął cicho, przez chwilę nasłuchiwał, wreszcie wyrzucił z siebie przeraźliwy
krzyk drapieżnego ptaka. Farid wzdrygnął się i przylgnął do kraty. Tym razem
w środku coś się poruszyło. Z okna wychyliła się kobieta. Smolipaluch
pomachał jej ręką, kobieta odwzajemniła gest i znikła. – Co się tak gapisz? –
szepnął Smolipaluch, widząc zaniepokojony wzrok Farida. – Możemy jej
wierzyć. Wiele z tych kobiet nie lubi Capricorna i jego ludzi, niektóre z nich nie
znalazły się tu z własnej woli. Ale wszystkie się go boją: boją się, że stracą
pracę, boją się, że podpali domy ich rodzinom, jeśli powiedzą o tym, co się
tu dzieje, albo, że pośle Bastę z nożem... Resa nie ma takich trosk, nie
ma rodziny. „Już nie” – dodał w myślach.
Otwarły się drzwi za kratą i pojawiła się kobieta z okna – Resa. Ciemnoblond
włosy okalały jej bladą, zatroskaną twarz.
– Jak się masz? – Smolipaluch podszedł do niej i wyciągnął rękę przez kratę.
Resa z uśmiechem uścisnęła jego dłoń i patrząc pytająco, wskazała głową
chłopca.
– To jest Farid – Smolipaluch zniżył głos. – Można powiedzieć, że się
przybłąkał. Ale możesz mu ufać. Nie cierpi Capricorna tak samo jak my.
Resa skinęła głową, patrząc na niego z wyrzutem.
– Tak, wiem, to nie jest mądre, że wróciłem. Słyszałaś, co się stało? – w głosie
Smolipalucha zabrzmiała duma. – Myśleli, że mogą robić ze mną wszystko, ale
się pomylili. Jest jeszcze jedna książka i ja ją zdobędę! Nie patrz tak na mnie!
Wiesz, gdzie Capricorn ją trzyma?
Resa potrząsnęła głową. Za ich plecami rozległ się szelest. Smolipaluch
odwrócił się gwałtownie, ale to tylko mysz przebiegła przez wymarłe podwórko.
Resa wyciągnęła z kieszeni szlafroka długopis i kartkę. Pisała wolno, starannie,
wiedziała bowiem, że Smolipaluchowi łatwiej czytać duże litery. To ona
nauczyła go pisać i czytać, żeby mogli się ze sobą porozumiewać.
Jak zwykle trochę to trwało, zanim litery ułożyły się Smolipaluchowi
w sensowną całość. Za każdym razem rozpierała go duma, gdy pająkowate
znaczki składały się w wyrazy, którym on wydarł ich tajemnicę.
– Rozejrzę się – przeczytał szeptem. – Dobrze. Ale bądź ostrożna. Nie chcę,
żebyś narażała swoją ładną główkę. – Znów pochylił się nad kartką. – Co to
znaczy Sroka ma teraz kluczek?
Oddał jej kartkę. Kiedy Resa pisała, Farid przyglądał się jej, jakby patrzył
na kogoś, kto czaruje.
– Jego też chyba musisz nauczyć – szepnął Smolipaluch. – Widzisz, jaki jest
zainteresowany?
Resa podniosła głowę i uśmiechnęła się do Farida. Chłopiec, zakłopotany,
umknął wzrokiem. Resa pogłaskała się palcem po twarzy.
– Uważasz, że jest ładnym chłopcem? – Smolipaluch drwiąco wykrzywił usta,
a Farid ze wstydu nie wiedział, gdzie oczy podziać. – A co ze mną? Jestem
piękny jak księżyc? Hm, czy to miał być komplement? Chodzi ci o to, że mam
prawie tyle samo blizn?
Resa zakryła sobie dłonią usta. Łatwo ją było rozśmieszyć, a śmiała się jak
mała dziewczynka. Tylko wtedy można było usłyszeć jej głos.
Nocną ciszę rozdarły dźwięki wystrzałów. Resa chwyciła się siatki, a Farid
kucnął przerażony.
– To nic takiego – szepnął Smolipaluch, podnosząc chłopca. – To strażnicy
znów strzelają do kotów. Zawsze to robią, kiedy się nudzą.
Chłopiec popatrzył na niego z niedowierzaniem, ale Resa pisała dalej.
– Zabrała mu je – czytał Smolipaluch. – Za karę. No, to nie pójdzie w smak
Baście. Te klucze były jego chlubą, czuł się tak, jakby strzegł samego
Capricorna.
Resa udała, że wyciąga nóż zza pasa, robiąc przy tam tak ponurą minę, że
Smolipaluch roześmiał się prawie na głos. Popatrzył szybko dookoła, ale
na podwórku osłoniętym wysokim murem było cicho jak w grobie.
– O tak, mogę sobie wyobrazić wściekłość Basty – szepnął. – Robi wszystko,
żeby się przypodobać Capricornowi, podcina gardła, kaleczy twarze – aż
tu nagle coś takiego.
Resa ponownie pochyliła się nad kartką. I znów minęły cale minuty, nim
Smolipaluch żmudnie złożył litery w wyrazy i zdania.
– Aha, słyszałaś o Czarodziejskim Języku. Chcesz wiedzieć, kto to jest? No,
cóż, nadal by siedział w klatce Capricorna, gdyby nie ja. Co jeszcze? Zapytaj
Farida. Czarodziejski Język ściągnął go z jego opowieści niby jabłko z drzewa.
Na szczęście nie sprowadził żadnego z tych duchów żywiących się ludzkim
mięsem, o których chłopak ciągle bredzi. Tak, jest bardzo dobrym lektorem,
o wiele lepszym od Dariusza. Jak widzisz, Farid nie kuleje, jego twarz zapewne
zawsze tak wyglądała i nie stracił głosu – chociaż w tej chwili tak się wydaje.
Farid rzucił mu gniewne spojrzenie.
– Jak wygląda Czarodziejski Język? Basta jeszcze mu nie upiększył twarzy,
tyle mogę ci zdradzić.
Nad ich głowami rozległ się skrzyp otwieranych okiennic. Smolipaluch
przywarł do kraty.
„To wiatr – pomyślał w pierwszej chwili. – Cóż by innego”.
Farid patrzył na niego oczami szeroko otwartymi z przerażenia.
Prawdopodobnie sądził, że to demon, ale z okna wychyliła się istota z krwi
i kości: Mortola, inaczej Sroka, jak ją za plecami nazywano. Podlegały jej
wszystkie służące, a przed jej oczami i uszami nic nie mogło się ukryć, nawet
tajemnice, które dziewczęta szeptały sobie na ucho w sypialniach. Nawet sejfy
Capricorna miały lepiej od służących, które mieszkały w jego domu, sypiając
po cztery w jednej izbie, z wyjątkiem tych, które zadały się z tym czy owym
z jego ludzi i przeniosły się z nimi do opuszczonych domów.
Sroka, oparta o gzyms, wdychała chłodne powietrze nocy. Trwało to bardzo
długo, tak długo, że Smolipaluch z rozkoszą ukręciłby jej tę chudą szyję. Ale
w końcu każdy por jej ciała musiał się wypełnić świeżym powietrzem, bo z
trzaskiem zamknęła okno.
– Muszę iść, ale jutro wieczorem tu wrócę. Może do tego czasu dowiesz się
czegoś na temat książki.
Smolipaluch jeszcze raz ścisnął rękę Resy. Jej dłonie były szorstkie od prania
i szorowania.
– Wiem, że już to mówiłem, ale jeszcze raz powtórzę: bądź ostrożna i trzymaj
się z daleka od Basty.
Resa wzruszyła ramionami. Co innego mogła zrobić w odpowiedzi na tak
bezużyteczną radę? Prawie wszystkie kobiety trzymały się z daleka od Basty, ale
on nie trzymał się z daleka od nich.
Smolipaluch zaczekał przy kracie, dopóki Resa nie wróciła do swojego pokoju.
Dała mu świecą znak z okna.
Strażnik na parkingu wciąż jeszcze miał słuchawki na uszach. Nie zwracając
na nic uwagi, tańczył między samochodami, trzymając flintę tak, jakby to była
dziewczyna. W pewnej chwili spojrzał w ich kierunku, ale skryła ich już czarna
noc.
W drodze do kryjówki spotkali tylko lisa o wygłodniałym spojrzeniu.
W murach wypalonego domu siedział Gwin i pożerał ptaka. Pióra jaśniały
w ciemności.
– Czy ona zawsze była niemową? – spytał chłopiec, gdy magik wyciągnął się
do snu pod drzewami.
– Od kiedy ją znam – odparł tamten, odwracając się plecami. Farid ułożył się
obok. Od początku tak robił i nawet jeśli Smolipaluch się odsuwał, to kiedy się
budził, chłopiec znów leżał tuż obok niego.
– Zdjęcie schowane w twoim plecaku – powiedział Farid – to jej zdjęcie.
– No to co? Chłopiec milczał.
– Jeśli ci wpadła w oko – zakpił Smolipaluch – zapomnij o tym. To jedna
z ulubionych służących Capricorna. Ma prawo nawet przynosić mu śniadanie
i pomagać przy ubieraniu.
– Jak długo już jest u niego?
– Pięć lat – odparł Smolipaluch. – I w ciągu tego całego czasu Capricorn ani
razu nie pozwolił jej opuścić wioski. Nawet z domu rzadko wolno jej
wychodzić. Dwa razy próbowała uciec, ale daleko nie zaszła. Raz ugryzł ją wąż.
Nie opowiadała mi, jak Capricorn ją ukarał, ale od tego czasu nie próbuje już
uciekać.
Za nimi rozległ się szelest, Farid zerwał się na równe nogi, ale to był tylko
Gwin. Kuna, oblizując się, wskoczyła Faridowi na brzuch. Chłopak ze śmiechem
wyjął jej pióro zaplątane w futerku. Gwin jak zwariowany obwąchiwał jego
podbródek, nos, tak jakby się za nim stęsknił. Po chwili znów zniknął w mroku.
– To naprawdę miła kuna – szepnął Farid.
– Wcale nie – zaprzeczył Smolipaluch, podciągając pod brodę cienki koc. –
Chociaż ciebie rzeczywiście lubi.
Farid długo milczał.
– Ta kobieta jest podobna do niej – powiedział, gdy Smolipaluch prawie już
usypiał. – Do córki Czarodziejskiego Języka. Ma takie same usta i oczy i tak
samo się śmieje.
– Bzdura! – burknął Smolipaluch. – Nie ma ani odrobiny podobieństwa. Obie
mają niebieskie oczy, to wszystko. To tutaj rzecz zwyczajna. A teraz śpij
wreszcie.
Chłopiec posłuchał. Otulił się swetrem, który dal mu Smolipaluch, i odwrócił
się do niego plecami. Po chwili oddychał spokojnie jak niemowlę. Ale
Smolipaluch przez całą noc nie zmrużył oka, gapiąc się w ciemność.
34. Tajemnice Capricorna
Gdyby to mnie pasowano na rycerza – rozmarzył się Wart, patrząc w ogień – czuwałbym nocą
w kaplicy zupełnie sam, jak Hiob przy swoich jastrzębiach, i modliłbym się do Boga, żeby dał mi się
zmierzyć z całym złem tego świata, bo gdybym zwalczył zło, to pozostałoby tylko dobro, gdybym zaś
ze złem przegrał – ja jeden padłbym jego ofiarą.
– To dowód wielkiej pychy – rzekł Merlyn. – Przegrałbyś z pewnością i padłbyś ofiarą zła.
T.H. White,
Był sobie raz na zawsze król, tom 1
Capricorn przyjął Meggie i Fenoglia w kościele. Towarzyszyło mu kilkunastu
jego ludzi. Siedział w nowym, czarnym jak sadza skórzanym fotelu, który
jego ludzie ustawiali pod okiem Mortoli. Tym razem garnitur Capricorna miał
kolor nie czerwony, lecz bladożółty jak wpadające przez okno światło poranka.
Wezwał ich bardzo wcześnie. Wzgórza zasnute były jeszcze mgłą, w której
słońce kąpało się niby piłka w mętnej wodzie.
– Na wszystkie litery alfabetu – szepnął Fenoglio, idąc obok Meggie środkową
nawą i mając Bastę tuż za plecami. – Wygląda dokładnie tak, jak go sobie
wyobrażałem. „Bezbarwny jak szklanka mleka” – zdaje się, że tak
go określiłem.
Począł iść szybciej, jakby nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie zobaczy
z bliska twór swojej wyobraźni. Meggie nie mogła za nim nadążyć, a Basta
szarpnął go do tyłu, zanim doszedł do pierwszego stopnia schodków.
– Ej, co to ma znaczyć?! – syknął mu do ucha. – Nie tak szybko i ukłoń się
z łaski swojej!
Fenoglio spojrzał na niego z pogardą i dalej stał wyprostowany jak świeca.
Basta się zamierzył, ale Capricorn ledwie dostrzegalnie potrząsnął głową i Basta
opuścił rękę jak skarcony dzieciak. Obok fotela Capricorna, założywszy ręce
do tyłu niczym skrzydła, stała Mortola.
– Naprawdę, Basta, ciągle nie rozumiem, co ty sobie wyobrażasz, że nie
przywiozłeś jej ojca! – rzekł Capricorn, przenosząc wzrok z Meggie na żółwią
twarz Fenoglia.
– Nie było go, przecież już panu mówiłem – odparł Basta obrażonym tonem. –
Miałem tam siedzieć jak żaba nad stawem i na niego czekać? Wkrótce
przyjedzie tu z własnej woli! Wszyscy widzieliśmy, że jest zwariowany
na punkcie tego bachora. Stawiam mój nóż na to, że zjawi się tu jeszcze dzisiaj,
a najpóźniej jutro.
– Twój nóż? Niedawno ci go zabrali. – Kpina w głosie Mortoli sprawiła, że
Basta zagryzł wargi.
– Opuszczasz się, Basta! – stwierdził cierpko Capricorn. – Emocje zaćmiewają
ci rozum. Ale przejdźmy do naszego drugiego gościa.
Fenoglio ani na chwilę nie spuścił z niego wzroku. Obserwował Capricorna jak
artysta, który po wielu latach ogląda namalowany przez siebie obraz. Wyraz jego
twarzy zdradzał, że jest zadowolony z tego, co widzi. W jego spojrzeniu nie było
ani śladu lęku, tylko pomieszana z niedowierzaniem ciekawość i satysfakcja.
Capricornowi nie podobał się jego wzrok. Nie był przyzwyczajony do tego, żeby
ktoś patrzył na niego bez lęku, tak jak ten stary człowiek.
– Basta opowiadał mi o tobie dziwne rzeczy... zapomniałem, jak się nazywasz,
panie...
– Fenoglio!
Meggie obserwowała twarz Capricorna. Czy kiedykolwiek przeczytał nazwisko
autora na okładce „Atramentowego serca”?
– Nawet jego głos brzmi tak, jak sobie wyobrażałem – szepnął do niej
Fenoglio.
Wyglądał jak oczarowane dziecko przed klatką lwa, tylko że Capricorn nie był
zamknięty w klatce. Jedno jego spojrzenie wystarczyło, by Basta tak mocno
uderzył starego człowieka w plecy, że aż mu dech zaparło.
– Nie lubię, kiedy ktoś szepcze w mojej obecności – wyjaśnił Capricorn, kiedy
Fenoglio wciąż nie mógł złapać tchu. – Jak już mówiłem, Basta opowiedział
mi niesamowitą historię. Podobno twierdzisz, że to ty napisałeś pewną książkę...
jak ona się nazywała?
– „Atramentowe serce” – powiedział Fenoglio, rozcierając kręgosłup. –
Ta książka nosi tytuł „Atramentowe serce”, bo opowiada o kimś, kto ma czarne
serce.
Capricorn uniósł brwi i uśmiechnął się.
– O, jak mam to rozumieć? Czy to jest komplement? Bo to w końcu moja
historia.
– Nie, nie twoja. To moja historia. Ty tylko w niej występujesz.
Meggie spostrzegła pytający wzrok Basty, ale Capricorn nieznacznie potrząsnął
głowę i plecy Fenoglia pozostały chwilowo bezpieczne.
– No, no, ciekawe. A więc upierasz się przy swoich kłamstwach? – Capricorn
rozplótł nogi i podniósł się z fotela.
Wolno zszedł po schodach.
Fenoglio porozumiewawczo uśmiechnął się do Meggie.
– Dlaczego się uśmiechasz? – spytał Capricorn, podchodząc do Fenoglia; jego
głos był teraz ostry jak nóż Basty.
– Ach, przypomniałem sobie, że próżność jest jedną z tych wad, w które cię
wyposażyłem, próżność i – Fenoglio zrobił efektowną pauzę – parę innych
słabości, o których jednak lepiej nie mówić przy twoich ludziach, prawda?
Capricorn patrzył na niego w milczeniu, trwało to całą wieczność, po czym się
uśmiechnął. Był to nikły, blady uśmiech, zaledwie lekkie uniesienie kącików ust,
podczas gdy jego spojrzenie błądziło po kościele, jakby zupełnie zapomniał
o Fenogliu.
– Jesteś zuchwałym starym człowiekiem – rzekł wreszcie. – A do tego kłamcą.
Ale jeśli ci się wydaje, że twoja zuchwałość i twoje bezczelne kłamstwa zrobią
na mnie takie samo wrażenie jak na Baście, to się mylisz. Twoje zmyślenia są
śmieszne, jak i ty sam. To była więcej niż głupota ze strony Basty, że cię
tu przywiózł, bo teraz będziemy musieli w jakiś sposób się ciebie pozbyć.
Basta zbladł. Wciągając głowę w ramiona, podszedł spiesznie do Capricorna.
– A jeśli on jednak nie kłamie? – szepnął. – Tych dwoje twierdzi, że wszyscy
umrzemy, jeśli tkniemy starego.
Capricorn spojrzał na niego z taką pogardą, aż Basta odskoczył, jakby tamten
go uderzył.
A Fenoglio zdawał się tym wszystkim świetnie bawić. Meggie miała wrażenie,
że traktuje to jak sztukę teatralną graną specjalnie dla niego.
– Biedny Basta! – powiedział do Capricorna. – Znowu jesteś dla niego
niesprawiedliwy, bo on ma rację. Co będzie, jeśli jednak nie kłamię? Jeśli
rzeczywiście was stworzyłem, ciebie i Bastę? Czy rozpłyniecie się w powietrzu,
jeśli mi zrobicie coś złego? Wszystko na to wskazuje.
Capricorn roześmiał się, ale Meggie czuła, że gorączkowo zastanawia się nad
słowami Fenoglia, że jest zaniepokojony, chociaż stara się ukryć to pod maską
obojętności.
– Mogę ci udowodnić, że jestem tym, za kogo się podaję! – powiedział
Fenoglio tak cicho, że prócz Capricorna i Basty tylko Meggie usłyszała jego
słowa. – Czy mam to zrobić tutaj, wobec wszystkich twoich ludzi i kobiet? Mam
ci opowiedzieć o twoich rodzicach?
W kościele zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Nikt się nie poruszył, ani
Basta, ani ludzie Capricorna zgromadzeni pod schodami. Nawet kobiety zajęte
myciem posadzki pod stołami, podniosły się z klęczek i spoglądały
ku Capricornowi i obcemu staremu mężczyźnie. Mortola wciąż jeszcze stała
na górze obok fotela, wysuwając podbródek, jakby w ten sposób mogła lepiej
usłyszeć, o czym szeptano na dole.
Capricorn w milczeniu przyglądał się spinkom od mankietów. Wyglądały jak
krople krwi na tle śnieżnobiałych rękawów. W końcu podniósł swoje bezbarwne
oczy na Fenoglia.
– Mów, co masz do powiedzenia, stary! Ale jeśli ci życie miłe, mów tak,
żebym tylko ja to słyszał.
Capricorn mówił bardzo cicho, ale Meggie wyczuła w jego głosie z trudem
hamowaną wściekłość. Nigdy jeszcze nie bała się go tak bardzo.
Capricorn dał znak Baście, który niechętnie odszedł kilka kroków do tyłu.
– Ta mała chyba może to słyszeć? – Fenoglio położył Meggie rękę na ramieniu.
– Czy może jej też się boisz?
Capricorn nawet nie spojrzał na Meggie. Nie spuszczał wzroku ze starego
człowieka, który go wymyślił.
– A więc mów, nawet jeśli nie masz nic do powiedzenia! Nie jesteś pierwszym,
który w tym kościele próbuje ratować skórę kłamstwami, ale jeśli dalej będziesz
opowiadał swoje koszałki-opałki, dam znak Baście, żeby ci przystawił do gardła
śliczną małą żmiję. Mam ich zawsze parę w domu na takie okoliczności jak ta.
Ale i ta groźba nie zrobiła wrażenia na Fenogliu.
– W porządku! – rzekł, rozglądając się wokoło, jakby żałował, że ma tak
skromne audytorium. – Od czego mam zacząć? Najpierw sprawa zasadnicza.
Pisarz nigdy nie pisze w swoich książkach wszystkiego, co wie o swych
postaciach. Niektóre rzeczy zachowuje w tajemnicy – wie o nich tylko on i jego
postacie. Na przykład co do niego – wskazał na Bastę – zawsze wiedziałem, że
był nieszczęśliwym chłopcem, zanim go wziąłeś do siebie. Niech sobie
przypomnę sentencję z jednej przepięknej książki: Przerażająco łatwo jest
wzbudzić w dzieciach przekonanie, że są ohydne. Basta miał to przekonanie.
I wcale nie wyprowadziłeś go z błędu. Skądże. Po co? Ale nagle miał kogoś,
do kogo mógł się przywiązać, kto mu mówił, co ma robić... Znalazł boga,
Capricornie, i jeśli go nawet źle traktowałeś, to kto mówi, że wszyscy bogowie
są dobrzy? Większość z nich jest surowa i okrutna, prawda? Nie napisałem tego
wszystkiego w książce. Wiedziałem o tym, to wystarczyło. Ale zostawmy Bastę.
Przejdźmy do ciebie.
Capricorn nie spuszczał wzroku z Fenoglia, jego twarz była tak nieruchoma,
jakby się zamieniła w kawał drewna.
– Capricorn...
Fenoglio wymówił to imię prawie pieszczotliwie. Spoglądał ponad ramieniem
Capricorna, jakby zapomniał, że ten, o którym mówi, stoi przed nim, a nie tkwi
w całkiem innym świecie zamkniętym między okładkami książki.
– Oczywiście ma jeszcze inne imię, ale nawet go sobie nie przypomina.
Przybrał imię Capricorna od znaku, pod którym się urodził. Capricorn
Niedostępny, Capricorn Niezgłębiony, Capricorn Nienasycony, chętnie grający
rolę boga lub diabła, zależy, jak na to spojrzeć. Ale czy diabeł ma matkę? –
Tu Fenoglio po raz pierwszy spojrzał Capricornowi prosto w oczy. – Ty masz
matkę.
Meggie spojrzała na Srokę. Stara kobieta stanęła na samej krawędzi górnego
schodka, pochylając się do przodu i zaciskając kościste pięści. Ale Fenoglio
mówił za cicho.
– Lubisz rozgłaszać, że twoja matka pochodziła ze szlachetnego rodu – ciągnął.
– Ba, czasem wręcz twierdzisz, że była królewską córką. A twój ojciec –
powiadasz – był płatnerzem na dworze jej ojca. Wzruszająca historyjka. Mam
ci opowiedzieć moją wersję?
Po raz pierwszy Meggie dostrzegła cień lęku na twarzy Capricorna – lęku bez
imienia, bez początku i końca, a za tym lękiem, jak wielki czarny cień, podnosiła
głowę nienawiść. Meggie była pewna, że Capricorn pragnął w tej chwili zabić
Fenoglia, ale lęk nałożył nienawiści wędzidło, czyniąc ją tylko tym większą.
Czy Fenoglio też to dostrzegał?
– No, proszę, opowiedz swoją wersję. Dlaczego nie? – Oczy Capricorna
znieruchomiały jak oczy węża.
Fenoglio uśmiechnął się łobuzersko, zupełnie jak Pippo czy Rico.
– W porządku, kontynuujmy więc. Ta historia z płatnerzem to oczywiście
kłamstwo.
Meggie wciąż miała wrażenie, że stary pisarz świetnie się bawi. Zachowywał
się tak, jakby się droczył z kotkiem. Czy naprawdę tak mało wiedział o własnym
tworze?
– Ojciec Capricorna był zwykłym kowalem podkuwającym konie – ciągnął
Fenoglio, nic sobie nie robiąc z chłodnej wściekłości malującej się w oczach
tamtego. – Kazał swojemu synowi brać w ręce gorące węgle, a czasem tłukł
go tak mocno, jakby walił w rozpalone żelazo na kowadle. Za okazanie litości
chłopiec otrzymywał baty, podobnie jak za łzy i za każde „nie potrafię”. „Liczy
się tylko siła! – powtarzał ojciec. – Silniejszy ustala reguły gry, dlatego staraj się
być silniejszy”. Matka Capricorna również uważała to za jedyną, niepodważalną
prawdę. Codziennie opowiadała synowi, że kiedyś będzie najsilniejszy
ze wszystkich. Nie była księżniczką, była służącą, miała chropawe dłonie
i chropawe kolana, i chodziła za swoim synem jak cień, nawet wtedy, gdy
on zaczął się wstydzić rodziców i wymyślił sobie nową matkę i nowego ojca.
Podziwiała go za jego okrucieństwo, uwielbiała patrzeć, jak wokoło sieje
postrach. I kochała jego serce czarne jak atrament. Tak, twoje serce jest
kamieniem, Capricornie, czarnym kamieniem, równie współczującym jak
kawałek węgla, a ty jesteś z tego bardzo, bardzo dumny.
Capricorn znów bawił się mankietami, kręcił spinką, wpatrując się w nią
z takim namysłem, jakby całą jego uwagę zaprzątał ten mały czerwony kawałek
metalu, a nie słowa Fenoglia. Kiedy stary pisarz umilkł, Capricorn starannie
obciągnął rękawy marynarki i usunął strzępiącą się nitkę. Zdawało się, że tak
samo usunął złość, nienawiść, strach – z jego bladego spojrzenia nie dało się
niczego wyczytać.
– To rzeczywiście niezwykła historia, stary człowieku – rzekł cicho. – Podoba
mi się. Jesteś świetnym kłamcą i dlatego zatrzymam cię tutaj. Na razie. Dopóki
nie znudzą mi się twoje opowieści.
– Zatrzymasz mnie? – Fenoglio wyprostował się dumnie. – Nie zamierzam
tu zostać! Co...
Ale Capricorn zamknął mu usta ręką.
– Ani słowa więcej – szepnął. – Basta poinformował mnie, że masz troje
wnucząt. Jeśli mi narobisz kłopotów albo zaczniesz opowiadać swoje kłamstwa
nie mnie, tylko moim ludziom, poproszę Bastę, żeby zapakował kilka młodych
żmij i położył ten prezent twoim wnuczkom pod drzwiami. Czy wyraziłem się
jasno, stary człowieku?
Głowa Fenoglia opadła, jakby Capricorn przetrącił mu kark – czym? Tymi
paroma słowami. Kiedy znów ją podniósł, w każdej zmarszczce na jego twarzy
czaił się lęk.
Capricorn z uśmiechem zadowolenia włożył ręce do kieszeni.
– Tak, tak, wy wszyscy, ludzie o jakże wrażliwych sercach, przywiązujecie się
do czegoś – rzekł. – Dzieci, wnuki, rodzeństwo, rodzice, psy, koty, kanarki...
Wszyscy są tacy sami: chłopi, właściciele ziemscy, nawet policjanci mają
rodzinę albo przynajmniej psa. Weźmy na przykład jej ojca! – Meggie
podskoczyła, kiedy Capricorn nagle wycelował w nią palcem. – Przyjedzie tu,
chociaż wie, że go już nie wypuszczę, ani jego, ani jego córki. A mimo
to przyjedzie. Czy ten świat nie jest dziwnie urządzony?
– Tak – mruknął Fenoglio. – Dziwnie.
I po raz pierwszy spojrzał na swój twór nie z podziwem, lecz z odrazą.
Capricornowi bardziej się to podobało.
– Basta! – zawołał, wzywając go gestem. Basta podszedł wolno, wciąż jeszcze
wyglądał na obrażonego. – Zaprowadź starego do pokoju, gdzie przedtem
zamykaliśmy Dariusza! – rozkazał. – I postaw straż pod drzwiami.
– Chcesz, żebym go zaprowadził do twojego domu?
– A dlaczego nie? W końcu on twierdzi, że jest kimś w rodzaju mojego ojca.
Poza tym jego opowieści mnie bawią.
Basta wzruszył ramionami i chwycił Fenoglia za ramię. Meggie z przerażeniem
spojrzała na starego człowieka. Zaraz zostanie sama, sama w murach bez okien,
za zamkniętymi drzwiami, w obórce Capricorna. Ale Fenoglio wziął ją za rękę,
zanim Basta zdążył go odciągnąć.
– Zostaw dziewczynkę ze mną – rzekł do Capricorna. – Chyba nie zamierzasz
jej znowu zamknąć w tym lochu samej jak palec?
Capricorn odwrócił się z obojętną miną.
– Jak chcesz – powiedział przez ramię. – Jej ojciec i tak wkrótce tu będzie.
Tak, Mo przyjedzie. Meggie nie potrafiła już myśleć o niczym innym. Fenoglio
otoczył ją ramieniem, jakby mógł ją obronić przed Capricornem i Bastą,
i wszystkimi innymi. Ale nie mógł. Czy Mo to potrafi? Oczywiście, że nie.
„Proszę! – myślała. – Może nie będzie umiał trafić tu z powrotem. Nie może
tutaj przyjechać”.
A jednak niczego bardziej nie pragnęła. Niczego na świecie.
35. Różne cele
Faber wetknął nos w książkę.
– Czy pan wie, że książki pachną gałką muszkatołową albo innymi egzotycznymi przyprawami?
Jako chłopiec lubiłem je obwąchiwać.
Ray Bradbury,
451° Fahrenheita
To Farid zauważył samochód.
Kiedy nadjechał, Smolipaluch leżał pod drzewem, próbując się zastanowić
nad sytuacją, ale od kiedy wrócił Capricorn, zupełnie nie mógł zebrać myśli.
Tamten wrócił, a on wciąż nie wiedział, gdzie szukać książki. Twarz miał
upstrzoną cieniami liści, słońce kłuło gorącymi igłami poprzez gałęzie, czoło
go paliło. Basta i Płaski Nos też się już znaleźli, a co on sobie myślał? Że
zniknęli na zawsze?
– Co cię tak denerwuje, Smolipaluchu? – szepnął do wiszących nad nim
zielonych liści. – Przecież nie musiałeś tu wracać. Wiedziałeś, że to będzie
niebezpieczne.
W tej chwili usłyszał pospieszne kroki.
– Szary samochód! – Farid dyszał ciężko po szybkim biegu, gdy ukląkł obok
niego w trawie. – To chyba Czarodziejski Język!
Magik zerwał się na równe nogi. Chłopak wiedział, o czym mówi. Potrafił
doskonale rozróżniać te śmierdzące blaszane żuki. On, Smolipaluch, tego nie
umiał.
Szybko podążył za Faridem aż do miejsca, skąd widać było most. Za nim szosa
wiła się leniwie jak wąż, prowadząc do wioski Capricorna. Nie mieli dużo czasu,
jeśli chcieli Czarodziejskiemu Językowi przeciąć drogę. Jak szaleni zbiegli
po zboczu, Farid pierwszy wyskoczył na asfaltową jezdnię. Smolipaluch zawsze
szczycił się swoją zwinnością, ale chłopiec na swoich długich szczupłych
nogach był lepszy od niego, szybki jak sarna. Nauczył się już także bawić
z ogniem jak z młodym psiakiem, i robił to z takim zapamiętaniem, że
Smolipaluch musiał mu od czasu do czasu przypominać płonącą zapałką, jakie
ten psiak ma ostre zęby.
Czarodziejski Język zahamował gwałtownie na widok Smolipalucha i Farida
stojących pośrodku jezdni. Twarz miał zmęczoną, jakby nie spał kilka nocy.
Obok siedziała Elinor. Skąd ona się tu wzięła? Przecież pojechała do domu,
z powrotem do swojego książkowego grobowca. A gdzie Meggie?
Czarodziejski Język spochmurniał na widok Smolipalucha. Wysiadł z wozu
i ruszył w jego kierunku.
– Oczywiście! – wykrzyknął, podchodząc. – To ty im powiedziałeś, gdzie
jesteśmy. Któż by inny? Co ci Capricorn obiecał tym razem?
– Niby co i komu miałem powiedzieć? – Smolipaluch cofnął się o krok. –
Nikomu niczego nie mówiłem! Spytaj chłopaka!
Czarodziejski Język nawet nie spojrzał na Farida. Amatorka książek też
wysiadła. Stała obok samochodu z ponurą twarzą.
– Jedyną osobą, która coś komuś mówiła, byłeś ty! – zawołał Smolipaluch. –
Powiedziałeś o mnie staremu, chociaż obiecałeś, że tego nie zrobisz.
Czarodziejski Język znieruchomiał. Jak łatwo było obudzić w nim wyrzuty
sumienia.
– Lepiej ukryjcie samochód tam, pod drzewami. – Smolipaluch wskazał
na pobocze. – W każdej chwili może tędy przejeżdżać któryś z ludzi Capricorna,
a oni nie lubią tu obcych pojazdów.
Czarodziejski Język odwrócił się i spojrzał na szosę.
– Chyba nie masz zamiaru mu wierzyć?! – wykrzyknęła Elinor. – Oczywiście,
że to on cię zdradził, któż by inny? Ten człowiek kłamie za każdym razem,
kiedy tylko otworzy usta.
– Basta zabrał Meggie – powiedział Czarodziejski Język głosem tak
bezbarwnym, jakby wraz z córką stracił jego cudowne brzmienie. – Zabrali też
Fenoglia, wczoraj rano, kiedy pojechałem na lotnisko po Elinor. Od tego czasu
szukamy tej przeklętej wioski. Nie miałem pojęcia, że na tych wzgórzach jest
tyle opuszczonych osad. Dopiero kiedy natknęliśmy się na tę zaporę,
wiedziałem, że jesteśmy na właściwej drodze.
Smolipaluch w milczeniu patrzył w niebo. Na południe ciągnął klucz ptaków,
czarnych jak ludzie Capricorna. Nie zauważył, kiedy przywieźli Meggie, ale
w końcu nie gapi się przez cały dzień na parking.
– Basta wyjechał kilka dni temu, tak sobie myślałem, że was szuka – rzekł
wreszcie. – Masz szczęście, że ciebie nie dorwał.
– Szczęście? – Elinor wciąż stała obok samochodu. – Powiedz mu, żeby zszedł
z drogi! Inaczej rozjadę go na miejscu! Od początku był w zmowie z tą bandą
nędznych podpalaczy!
Czarodziejski Język wciąż przyglądał się Smolipaluchowi, jakby nie mógł się
zdecydować, czy mu uwierzyć.
– Ludzie Capricorna włamali się do domu Elinor – rzekł wreszcie. – Spalili
w ogrodzie wszystkie książki z biblioteki.
Smolipaluch musiał przyznać, że przez chwilę poczuł satysfakcję. A co
ta wariatka sobie myślała? Że Capricorn po prostu o niej zapomni? Wzruszył
ramionami, przyglądając się Elinor z obojętnym wyrazem twarzy.
– To było do przewidzenia – powiedział.
– To było do przewidzenia?! – Głos Elinor się załamał.
Jak rozwścieczony bulterier ruszyła w kierunku magika. Farid chciał ją
zatrzymać, ale odepchnęła go tak gwałtownie, że upadł na rozpalony asfalt.
– Tego chłopca możesz mamić swoimi sztuczkami z ogniem i kolorowymi
piłeczkami, ale na mnie to nie działa! – krzyknęła. – Moje książki zamieniły się
w popiół! Policja była pod wrażeniem umiejętności podpalaczy. Powiedzieli
nawet: „Ostatecznie nie podpalili domu, pani Loredan! Nawet ogród nie doznał
uszczerbku, pomijając wypalone kółko na trawniku”. Ale co mnie obchodzi
dom? Co mnie obchodzi ten przeklęty trawnik? Spłonęły moje najcenniejsze
książki!
Smolipaluch dostrzegł łzy w jej oczach, chociaż szybko odwróciła twarz.
Mimo niechęci poczuł jednak odrobinę litości. Może jest bardziej podobna
do niego, niż myślał: jej matecznik też składał się z papieru i farby drukarskiej.
Pewnie czuje się w prawdziwym świecie równie zagubiona jak on. Ale nie dał
nic po sobie poznać, skrył swoją litość za kpiną i obojętnością, tak jak ona kryła
rozpacz za wściekłością.
– A co pani sobie myślała? Capricorn wiedział, gdzie pani mieszka. Można
było łatwo przewidzieć, że wyśle swoich ludzi, kiedy mu pani zwiała. Zawsze
był pamiętliwy.
– Ach, tak, a od kogo wiedział, gdzie mieszkam? Od ciebie! – Elinor uniosła
zaciśniętą pięść, ale Farid przytrzymał jej rękę.
– On niczego nie zdradził! – zawołał. – Niczego. Jest tu tylko dlatego, że chce
coś ukraść.
Elinor opuściła rękę.
– A więc jednak! – Czarodziejski Język podszedł do nich. – Przyjechałeś tu,
żeby ukraść książkę. Jesteś szalony!
– No to co? A ty co zamierzasz? – Smolipaluch spojrzał na niego pogardliwie.
– Po prostu pójdziesz do Capricorna i poprosisz go, żeby oddał ci córkę, tak?
Czarodziejski Język milczał.
– Nie odda ci jej i dobrze o tym wiesz! – ciągnął Smolipaluch. – Ona jest tylko
przynętą. A kiedy połkniesz przynętę, oboje będziecie więźniami Capricorna –
prawdopodobnie do końca życia.
– Ja chciałam wezwać policję! – wtrąciła Elinor. – Ale Mortimer był przeciw.
– Miał rację! Capricorn wywiózłby Meggie w góry i nigdy więcej byście jej nie
zobaczyli.
Czarodziejski Język spojrzał na góry, których ciemne sylwety rysowały się
za wzgórzami na tle nieba.
– Poczekaj, aż przyniosę książkę! – powiedział Smolipaluch. – Dzisiaj w nocy
znów zakradnę się do wioski! Nie dam rady uwolnić twojej córki, tak jak
ostatnim razem, bo Capricorn potroił straże, a cały teren oświetlony jest lepiej
od witryny jubilera. Ale może uda mi się dowiedzieć, gdzie ją trzymają. Zrobisz
z tą informacją, co będziesz chciał. A za fatygę spróbujesz jeszcze raz odesłać
mnie do mojego świata. Co ty na to?
Smolipaluch uważał, że to uczciwa propozycja, ale Czarodziejski Język
zastanowił się przez chwilę, po czym potrząsnął głową.
– Nie! – rzekł. – Przykro mi, ale nie mogę czekać. Meggie na pewno
zastanawia się, gdzie ja się tak długo podziewam. Potrzebuje mnie.
Z tymi słowy odwrócił się i ruszył w kierunku samochodu. Ale zanim zdążył
wsiąść, Smolipaluch zastąpił mu drogę.
– Mnie też jest przykro – powiedział, otwierając nóż Basty. – Wiesz, że nie
lubię tych rzeczy, ale czasem trzeba ludzi bronić przed ich własną głupotą. Nie
dopuszczę do tego, żebyś władował się tam jak królik w pułapkę tylko po to,
żeby Capricorn zamknął ciebie i twój cudowny głos. To nie pomoże twojej
córce, a już na pewno nie mnie.
Na znak magika Farid również wyciągnął nóż. Smolipaluch kupił mu go
w którejś z nadmorskich miejscowości, a był to śmieszny mały kozik. Ale kiedy
Farid przyłożył ostrze do boku Elinor, ta wykrzywiła twarz i wrzasnęła:
– Wielkie nieba, chcesz mnie wypatroszyć, ty mały bękarcie?! Chłopiec
odskoczył, ale nie opuścił noża.
– Zjedź z szosy, Czarodziejski Języku! – rozkazał Smolipaluch. – I nie próbuj
żadnych sztuczek. Chłopak popilnuje twojej przyjaciółki, dopóki nie wrócisz.
Czarodziejski Język posłuchał. Czy miał inne wyjście? Przywiązali ich oboje
do drzew rosnących z tyłu za wypalonym domem, o kilka kroków
od prowizorycznego obozowiska. Elinor jazgotała głośniej od Gwina
wyciąganego za ogon z plecaka.
– Niech pani przestanie! – ofuknął ją Smolipaluch. – Nikomu z nas nic z tego
nie przyjdzie, jeśli znajdą nas tu ludzie Capricorna.
To pomogło. Elinor natychmiast umilkła. Czarodziejski Język oparł głowę
o pień drzewa i zamknął oczy.
Farid starannie sprawdził pęta. Smolipaluch skinął na niego.
– Będziesz ich pilnował dzisiaj w nocy, kiedy ja zakradnę się do wioski –
szepnął do niego. – I nie zaczynaj znowu z duchami. W końcu tym razem nie
będziesz sam.
Chłopak spojrzał na niego z takim rozżaleniem, jakby tamten włożył mu rękę
w ogień.
– Ale oni są związani! – zaprotestował. – Po co ich pilnować? Z moich pęt nikt
się jeszcze nigdy nie uwolnił, słowo honoru! Proszę! Chcę z tobą pójść! Mogę
stać na straży albo odwrócić uwagę wartowników. Mogę się nawet zakraść
do domu Capricorna! Poruszam się ciszej od Gwina!
Ale Smolipaluch potrząsnął głową.
– Nie! – rzucił szorstko. – Dzisiaj pójdę sam. A jeśli będę chciał, żeby ktoś
za mną łaził krok w krok, kupię sobie psa.
I odwrócił się od chłopca.
Był upalny dzień i niebo nie miało ani jednej chmurki. Minie jeszcze wiele
godzin, zanim się ściemni.
36. W domu Capricorna
Czasami śniło mi się, że wchodzę do jakichś ciemnych, zupełnie obcych domów. Nieznane ciemne
okropne domy. Były tam czarne pokoje, które się za mną zamykały, tak że nie mogłem oddychać...
Astrid Lindgren,
Mio, mój Mio
Dwa wąskie metalowe łóżka, jedno nad drugim, przy pobielonej ścianie,
szafa, stół pod oknem, krzesło, na ścianie pusta półka, na której leżała tylko
świeca. Meggie miała nadzieję, że przez okno będzie widać szosę albo
przynajmniej parking, ale wychodziło na podwórko. Kilka kobiet pochylonych
nad grządkami zajmowało się pieleniem, w odgrodzonym siatką rogu kury
dziobały w trawie. Mur otaczający podwórko był wysoki niby mur więzienny.
Fenoglio siedział na dolnym łóżku, patrząc ponuro na zakurzoną podłogę.
Deski trzeszczały pod stopami. Za drzwiami awanturował się Płaski Nos:
– Co mam robić?! Nie, poszukaj sobie kogoś innego, do diabła! Wolę zakraść
się do wioski, podłożyć komuś szmatę z benzyną pod drzwiami albo powiesić
martwego koguta na oknie. Mogę nawet skakać w diabelskiej masce, jak to robił
Cockerell miesiąc temu. Ale nie mam zamiaru wrosnąć w ziemię, pilnując
starego człowieka i małej dziewczynki! Zawołaj któregoś z chłopców, oni są
szczęśliwi, kiedy czasem mogą zrobić coś innego zamiast pucowania
samochodów. Ale Basta był nieustępliwy.
– Po kolacji ktoś cię zmieni! – rzekł mu tylko na odchodnym.
Meggie słyszała oddalające się długim korytarzem kroki Basty. Do schodów
trzeba było minąć pięcioro drzwi, a potem, na dole, skręcić w lewo do drzwi
wyjściowych... Meggie dobrze sobie zapamiętała drogę. Ale jak przekraść się
obok Płaskiego Nosa? Jeszcze raz wyjrzała przez okno. Już od samego patrzenia
zakręciło jej się w głowie. Nie, tędy na pewno nie zejdzie, złamałaby kark.
– Zostaw okno otwarte! – zawołał Fenoglio za jej plecami. – Tu jest tak gorąco,
że można się rozpuścić.
Meggie usiadła obok niego na łóżku.
– Ucieknę stąd – szepnęła. – Jak tylko się ściemni.
Stary człowiek spojrzał na nią z niedowierzaniem, po czym energicznie
potrząsnął głową.
– Zwariowałaś? To zbyt niebezpieczne! Za drzwiami Płaski Nos wciąż
złorzeczył.
– Powiem, że muszę wyjść do toalety. – Meggie przycisnęła plecak do piersi. –
I wtedy pobiegnę...
Fenoglio złapał ją za ramiona.
– Nie – szepnął raz jeszcze z naciskiem. – Nie, nie zrobisz tego! Coś
wymyślimy! W końcu wymyślanie to mój zawód, zapomniałaś o tym?
– Dobrze, dobrze! – mruknęła Meggie, zaciskając wargi, i podeszła
z powrotem do okna.
Na dworze zaczynało się ściemniać.
„A ja i tak spróbuję – myślała, podczas gdy za jej plecami Fenoglio
z westchnieniem ulgi wyciągnął się na łóżku. – Nie myślę odgrywać roli
przynęty! Ucieknę, zanim złapią Mo”.
Czekając na ciemność, po raz setny odsunęła od siebie powracające jak
bumerang pytanie. Gdzie jest Mo? Dlaczego jeszcze nie przyjechał?