The words you are searching are inside this book. To get more targeted content, please make full-text search by clicking here.
Discover the best professional documents and content resources in AnyFlip Document Base.
Search
Published by Biblioteka Szkolna, 2020-09-17 12:39:05

Atramentowe serce

37. Lekkomyślność

– Sądzisz zatem, że to pułapka? – wtrącił hrabia.
– Zawsze przypuszczam, że wszystko jest pułapką, póki nie znajdę dowodów, które by temu
przeczyły, Humperdinck. – Dlatego jeszcze
Żyję.

William Goldman,
Narzeczona księcia




Upał nie zelżał po zachodzie słońca. Gdy Smolipaluch znów zakradł się
do wioski, w ciemnościach nie czuć było ani tchnienia wiatru, a nad spaloną
słońcem trawą krążyły błędne ogniki.

Tej nocy na parkingu kręciło się aż dwóch strażników i żaden z nich nie miał
słuchawek na uszach, dlatego Smolipaluch postanowił dostać się inną drogą
do wioski. Na drugim jej końcu ciągnęły się uliczki tak gruntownie zniszczone
przez szalejące ponad sto lat temu trzęsienie ziemi, że Capricorn nie kazał ich
odbudowywać. Zawalone były gruzem zburzonych domów i poruszanie się
po nich nie było całkiem bezpieczne – jeszcze po tylu latach mogła czasem
spaść cegła czy dachówka. Ludzie Capricorna unikali tej części wioski, gdzie
za zmurszałymi drzwiami na stołach wciąż stały brudne naczynia nieżyjących
od dawna mieszkańców. Tutaj nie było reflektorów i nawet strażnicy rzadko
tu zaglądali.

Na ulicy, którą ruszył Smolipaluch, na wysokość kolan piętrzyły się potłuczone
dachówki obsuwające się pod stopami, a kiedy za którymś razem znieruchomiał,
nasłuchując, czy czyniony przez niego hałas kogoś nie zwabił, ujrzał strażnika
wyłaniającego się z cienia zrujnowanych domów. Przerażony ukrył się
za zwaloną na wpół ścianą, czując suchość w ustach. Do muru, jedno obok
drugiego, przyklejone były jaskółcze gniazda. Strażnik wolno się zbliżał, nucąc
pod nosem. Smolipaluch znał go, był już długo u Capricorna. Basta zwerbował
go w innej miejscowości, w innym kraju. Capricorn nie zawsze gnieździł się
pośród tych wzgórz. Wcześniej były inne miejsca – położone na uboczu wioski,
jak ta tutaj, stare domy, nieodmiennie opuszczone zagrody, raz nawet zamek. Ale
zawsze nadchodził dzień, gdy zręcznie tkana przez Capricorna sieć strachu
pękała i policja wpadała na ich trop. Tak będzie i tym razem.

Strażnik zatrzymał się, by zapalić papierosa. Dym połaskotał Smolipaluchowi

nozdrza. Odwrócił głowę i zobaczył kota – chude białe stworzenie, zastygłe
w bezruchu pośród gruzów. Zwierzę wpatrywało się w niego wielkimi zielonymi
oczami. Smolipaluch miał ochotę szepnąć do niego: „Pst! Czy ja wyglądam
niebezpiecznie? Wcale nie, ale popatrz na tego tam, zastrzeli najpierw ciebie,
a potem przyjdzie kolej na mnie”. Zielone oczy kota wciąż były w niego
utkwione. Biały ogon nerwowo uderzał na boki. Smolipaluch spojrzał na swoje
zakurzone buty, na kawałek żelaza tkwiący pośród kamieni, byle nie patrzeć
na kota. Zwierzęta nie lubią, kiedy im się patrzy prosto w oczy. Gwin za każdym
razem obnażał wtedy swoje ostre kły.

Strażnik znów zaczął nucić, trzymając papierosa w ustach. Wreszcie, gdy
Smolipaluchowi wydawało się, że już do końca życia będzie tkwił za tym
rozwalonym murem, tamten odwrócił się i odszedł. Smolipaluch nie miał
odwagi się poruszyć, póki echo kroków strażnika całkowicie nie przebrzmiało.
Gdy się wreszcie podniósł na zdrętwiałych nogach, kot umknął, prychając, a on
stał bez ruchu, czekając, aż serce przestanie mu walić jak oszalałe.

Nie spotkał już w dalszej drodze żadnego strażnika i bezpiecznie przelazł przez
mur okalający dom Capricorna. Poczuł zapach macierzanki, tak silny, jak zdarza
się to tylko w upalne dni. Wszystko zdawało się wydawać woń w tę gorącą noc,
nawet pomidory i główki sałaty. Na grządce tuż przed domem rosły trujące
rośliny. Sroka hodowała je osobiście. Niejeden przypadek śmierci w wiosce
pachniał oleandrem lub szalejem.

Okno pokoju, w którym spała Resa, było otwarte jak zwykle. Gdy Smolipaluch
wydał odgłos naśladujący gniewny skrzek Gwina, jakaś dłoń pomachała mu i
zaraz znikła. Oparł się o kratę i czekał. Niebo usiane było gwiazdami, zdawało
się, że nie ma miejsca dla nocy.

„Na pewno czegoś się już dowiedziała – myślał Smolipaluch – ale co będzie,
jak mi powie, że Capricorn ukrył książkę w jednym z sejfów?”.

Drzwi za kratą otwarły się. Za każdym razem skrzypiały tak, jakby się
skarżyły, że ktoś je fatyguje po nocy. Smolipaluch odwrócił się i ujrzał obcą
twarz. Była to młoda dziewczyna, piętnasto- może szesnastoletnia. Miała
pucołowate policzki dziecka.

– Gdzie jest Resa? – Smolipaluch zacisnął dłonie na prętach kraty. – Co z nią?
Dziewczyna wydawała się zdrętwiała ze strachu. Gapiła się na jego blizny,
jakby nigdy jeszcze nie widziała pokiereszowanej twarzy.
– Czy to ona cię przysłała? – Smolipaluch miał ochotę wyciągnąć ręce przez
kraty i potrząsnąć tą małą głupią gęsią. – No, powiedz wreszcie! Nie będę tak
stał całą noc.

Przyszło mu do głowy, że nie powinien prosić Resy o pomoc. Powinien sam się
rozejrzeć. Jak mógł ją narażać na tak wielkie niebezpieczeństwo?

– Zamknęli ją? Zacznij wreszcie mówić! – gorączkował się.
Dziewczyna spojrzała ponad jego ramieniem i cofnęła się o krok. Smolipaluch
odwrócił się, by zobaczyć, co ona tam widzi – i stanął twarzą w twarz z Bastą.
Gdzie on miał uszy? Basta był znany z tego, że potrafi poruszać się
bezszelestnie, ale obok niego stał Płaski Nos, który nie był mistrzem w sztuce
podchodów. A Basta przyprowadził jeszcze jedną osobę – Mortolę. To znaczy,
że wczoraj w nocy nie wyglądała z okna tylko po to, by zaczerpnąć świeżego
powietrza. A może Resa go zdradziła? Ta myśl go zabolała.
– Naprawdę nie sądziłem, że odważysz się jeszcze raz tu przyjść. – Basta
mruczał jak kot, wpychając go dłonią na kraty.
Smolipaluch poczuł, jak jej pręty wrzynają mu się w plecy.
Płaski Nos uśmiechał się rozanielony jak dziecko, któremu Święty Mikołaj
wręcza prezent. Zawsze się tak uśmiechał, gdy udało mu się napędzić komuś
stracha.
– Co masz wspólnego z naszą piękną Resą? – Basta otworzył nóż, a Płaski Nos
wyszczerzył się jeszcze radośniej, gdy spostrzegł, że Smolipaluch poci się
ze strachu. – Zawsze mówiłem – ciągnął Basta, wolno prowadząc ostrze noża
przez pierś ku szyi Smolipalucha – że nasz połykacz ognia jest zakochany
w Resie, pożera ją oczami, ale oczywiście nikt mi nie wierzył. Mimo wszystko
dziwię się, że odważyłeś się na to, taki tchórz jak ty.
– Jest po prostu zakochany – zarechotał Płaski Nos. Basta potrząsnął głową.
– Nie, z miłości brudny paluch by tu nie przyszedł, to w gruncie rzeczy zimna
ryba. Jesteś tu z powodu książki, zgadza się? Nadal tęsknisz za fruwającymi
wróżkami i śmierdzącymi koboldami? – Basta prawie z czułością wodził
ostrzem noża po szyi Smolipalucha.
Smolipaluch przestał oddychać, po prostu nagle zapomniał, jak się to robi.
– Idź do swojego pokoju! – ofuknęła dziewczynę stojąca za plecami Basty
Mortola. – Czego tu jeszcze szukasz?
Smolipaluch usłyszał szelest sukni i drzwi za jego plecami się zatrzasnęły.
Ostrze noża wciąż tkwiło pod jego podbródkiem, ale kiedy Basta chciał
je przesunąć jeszcze wyżej, Sroka chwyciła go za rękę.
– Wystarczy! – powiedziała szorstko. – Dość tych sztuczek, Basta! – Tak, szef
kazał go dostarczyć żywcem! – Ton głosu Płaskiego Nosa mówił wyraźnie,
co sądzi o tym rozkazie.
Basta na pożegnanie zjechał ostrzem noża w dół po szyi Smolipalucha –

i złożył go błyskawicznym ruchem.
– Wielka szkoda! – westchnął.
Smolipaluch poczuł oddech Basty na twarzy, oddech silnie pachnący świeżą

miętą. Podobno kiedyś jakaś dziewczyna, którą chciał pocałować, powiedziała
mu, że ma brzydki oddech. Dziewczynie nie wyszło to na dobre, ale od tego
czasu Basta dzień i noc żuł świeże liście mięty.

– Z tobą zawsze miło się zabawić – powiedział Basta, cofając się i wciąż
trzymając w ręce złożony nóż.

– Zaprowadźcie go do kościoła! – rozkazała Mortola. – Zawiadomię
Capricorna.

– Wiesz, że szef jest wściekły na twoją przyjaciółkę niemowę? – szepnął Płaski
Nos, gdy wraz z Bastą brali go między siebie. – Była jego ulubienicą.

Przez jedną chwilę Smolipaluchowi zrobiło się ciepło na sercu.
A więc Resa go nie zdradziła. .
Ale nie powinien był jej prosić o pomoc. Nigdy.

38. Ciche słowa

Łzy Piotrusia sprawiały jej taką przyjemność, że wysunęła swój śliczny paluszek i pozwoliła, aby
spływały po nim.

Głos jej był tak cichy, że w pierwszej chwili nie mógł zrozumieć tego, co mówiła. Potem zrozumiał,
mówiła, że może znów byłaby zdrowa, gdyby dzieci wierzyły we wróżki.

James M. Barrie,
Piotruś Pan





I Meggie rzeczywiście spróbowała zrealizować swój plan.
Gdy tylko zrobiło się ciemno, zaczęła walić pięściami w drzwi. Hałas
wyrwał Fenoglia ze snu, ale zanim zdążył ją powstrzymać, Meggie zawołała, że
musi wyjść do toalety. Strażnik, który zwolnił Płaskiego Nosa, był krótkonogim
człowieczkiem, który z nudów zabijał złożoną gazetą ćmy, jakie dostały się
do środka. Co najmniej dziesięć martwych owadów przylepionych było do białej
ściany.

– Ja też muszę! – zawołał Fenoglio.
Może chciał tylko w ten sposób odwieść Meggie od jej zamiaru, ale strażnik
zatrzasnął mu drzwi przed nosem.
– Po kolei! – warknął. – A jeśli nie możesz wytrzymać, to siusiaj przez okno.
Prowadząc Meggie do toalety, strażnik wziął ze sobą gazetę. Po drodze zdążył
jeszcze ukatrupić trzy ćmy i motyla obijającego się bezradnie o gołe ściany.
Wreszcie otworzył ostatnie drzwi przed schodami prowadzącymi na dół.
„To tylko kilka kroków! – pomyślała Meggie. – W każdym razie schody
pokonam szybciej od strażnika”.
– Proszę cię, Meggie, zapomnij o ucieczce! – przekonywał ją wcześniej
Fenoglio. – Zabłądzisz. Na zewnątrz całymi kilometrami ciągną się pustkowia!
Twój ojciec przełożyłby cię przez kolano, gdyby wiedział, co zamierzasz.
„Wcale by tego nie zrobił” – myślała Meggie.
Ale kiedy znalazła się w niewielkim pomieszczeniu, w którym był tylko sedes
i wiadro, odwaga ją opuściła. Na dworze było tak ciemno, tak strasznie ciemno.
A do wyjścia tak daleko.
– Muszę spróbować! – szepnęła, zanim otworzyła drzwi. – Muszę!
Strażnik dopadł ją już na piątym schodku. Zaniósł ją z powrotem na górę jak
worek.

– Następnym razem zaprowadzę cię do szefa! – zagroził, wpychając ją
do pokoju. – Na pewno wymyśli dla ciebie piękną karę.

Szlochała rozpaczliwie prawie przez pół godziny. Fenoglio siedział obok niej
z nieszczęśliwym wyrazem twarzy.

– No, dobrze, już dobrze! – powtarzał w kółko. Ale nic nie było dobrze.
– Nie mamy nawet lampy! – szlochała. – I zabrali mi moje książki.
Wtedy Fenoglio sięgnął pod poduszkę i położył jej latarkę na kolanach.
– Znalazłem ją pod materacem – szepnął. – Razem z paroma książkami.
Wygląda na to, że ktoś je tam ukrył.
Musiał to zrobić Dariusz, lektor. Meggie pamiętała doskonale, jak ten drobny
chudy człowieczek spieszył przez kościół, przyciskając do piersi stertę książek.
Latarka na pewno też należała do niego. Ciekawe, jak długo Capricorn więził
go w tym małym pomieszczeniu o nagich ścianach.
– W szafie był wełniany koc, położyłem ci go na górnym łóżku – dodał
Fenoglio. – Ja tam nie wlezę. Próbowałem, ale łóżko chwiało się jak okręt
na pełnym morzu.
– I tak wolę spać na górze. – Meggie otarła łzy rękawem. Nie będzie już
płakała. To i tak na nic się nie zda. Fenoglio wraz z kocem położył jej na górnym
łóżku kilka książek Dariusza. Meggie pieczołowicie ułożyła je obok siebie. Były
tam prawie wyłącznie książki dla dorosłych: zaczytany kryminał, jakaś książka
o wężach, inna – o Aleksandrze Wielkim i Odyseja. Jedyne książki dla dzieci,
to zbiór baśni i Piotruś Pan, którego czytała już z pięć razy.
Na zewnątrz strażnik wciąż tłukł ćmy swoją gazetą, a na dole Fenoglio
przewracał się niespokojnie na wąskim łóżku. Meggie wiedziała, że nie zaśnie.
Nawet nie próbowała. Jeszcze raz przyjrzała się nieznanym książkom. Same
zamknięte drzwi. Przez które ma wejść? Za którymi z nich zapomni
o wszystkim, o Baście i Capricornie, o „Atramentowym sercu”, o sobie samej,
po prostu o wszystkim? Odłożyła na bok kryminał i książkę o Aleksandrze
Wielkim, zawahała się – i sięgnęła po Odyseję. Był to bardzo zniszczony
egzemplarz – Dariusz musiał ją bardzo lubić. Podkreślił nawet niektóre linijki,
i to tak mocno, że długopis prawie przeciął kartki. Na przykład: Me uratował
przyjaciół, choć bardzo się o to starał. Meggie, niezdecydowana, przewracała
zniszczone kartki, wreszcie zamknęła książkę i odłożyła ją na bok. Nie. Znała
dobrze tę historię i uświadomiła sobie, że boi się tych bohaterów prawie tak
samo jak ludzi Capricorna. Otarła z policzka zabłąkaną łzę i sięgnęła po ostatnie
książki. Baśnie. Nie bardzo lubiła baśnie, ale tom wyglądał bardzo ładnie. Kartki
cienkie jak kalka techniczna, pokryte drobniutkimi literkami, trzaskały cicho,

gdy je przewracała. Były tam wspaniałe ilustracje przedstawiające karzełki
i wróżki, a historie opowiadały o olbrzymach obdarzonych nadludzką mocą, ale
wszystkie istoty były podstępne: olbrzymy zjadały ludzi, karzełki pożądały
złota, a wróżki były złośliwe i mściwe. Nie. Meggie skierowała światło latarki
na Piotrusia Pana.

Występująca tam wróżka też nie była zbyt miła, ale Meggie znała dobrze świat,
który tam na nią czekał. Może to była akurat odpowiednia lektura w taką ciemną
noc. Na dworze rozległ się głos puszczyka, poza tym w wiosce Capricorna
panowała cisza. Fenoglio mruczał coś przez sen, a potem zaczął chrapać.
Meggie okryła się wystrzępionym kocem, wyciągnęła z plecaka sweter Mo i
włożyła go sobie pod głowę.

– Proszę – szepnęła, otwierając książkę – zabierz mnie, na godzinę lub dwie,
ale proszę, zabierz mnie daleko, daleko.

Za drzwiami strażnik mruczał coś do siebie. Pewnie się nudził. Drewniana
podłoga skrzypiała pod jego stopami, kiedy chodził tam i z powrotem, wciąż tam
i z powrotem pod zamkniętymi drzwiami.

– Zabierz mnie stąd, proszę – szeptała Meggie.
Przesuwała palcem wskazującym wzdłuż linijek, po chropawym jak piasek
papierze, podczas gdy jej oczy pobiegły za literami w inne, chłodniejsze miejsce,
w inny czas, do domu, w którym nie było zaryglowanych drzwi i czarno
odzianych mężczyzn.
– W chwilę po wejściu wróżki małe gwiazdki dmuchnęły w okno, które
otworzyło się i do pokoju sfrunął Piotruś – szeptała Meggie; usłyszała wyraźnie
skrzyp okiennicy. – Przez część drogi niósł Blaszany Dzwoneczek i dłoń miał
jeszcze pokrytą pyłkiem z jej skrzydełek.
„Wróżki – myślała Meggie. – Wcale się nie dziwię, że Smolipaluchowi brakuje
wróżek”.
Ale nie wolno jej o tym myśleć. Nie chciała myśleć o Smolipaluchu, tylko
o Dzwoneczku i o Piotrusiu Panu, i o Wendy, która leżała w łóżku i nic nie
wiedziała o dziwnym chłopczyku, który przyfrunął do pokoju ubrany w strój
z liści i pajęczyny.
– Och, wyjdź już stamtąd i powiedz mi, czy wiesz, gdzie schowali mój cień?
Odpowiedziało mu najpiękniejsze dzwonienie, pochodzące jak gdyby
od złotych dzwoneczków. Jest to mowa wróżek. Wy, zwykłe dzieci, nie
usłyszycie jej nigdy, ale gdybyście ją usłyszały, wiedziałybyście, że słyszałyście
ją przedtem.
– Dzwoneczku – Meggie dwukrotnie wymówiła szeptem to imię.

Zawsze lubiła je wymawiać, rozkoszowała się tym delikatnym uderzeniem
czubka języka o zęby i tym końcowym „u”, które wyglądało jak pocałunek.

– Chodź tu szybko i powiedz mi, czy wiesz, gdzie położyli mój cień. –
Odpowiedziały mu przemiłe dźwięki, jak delikatne dzwonienie złotych
dzwoneczków. To język wróżek. Wy, zwykłe dzieci, nie słyszycie go, ale
gdybyście go usłyszały, wiedziałybyście, że od dawna go znacie.

„Gdybym mogła latać, tak jak Dzwoneczek – pomyślała Meggie – mogłabym
wspiąć się na parapet i po prostu wyfrunąć. Nie bałabym się węży i znalazłabym
Mo, zanim się tu zjawi. Musiał zabłądzić, tak, na pewno. A jeśli mu się coś
stało...?”.

Meggie potrząsnęła głową, chcąc odpędzić tę myśl, ale ona wciąż powracała.
– Blaszany Dzwoneczek powiedziała, że cień jest w dużym pudle – szeptała
Meggie.
Mówiąc to, miała na myśli komodę. Piotruś doskoczył do szuflad i zaczął obu
rękami rozrzucać ich zawartość po...
Meggie przerwała czytanie. W pokoju zjawiło się coś jasnego. Wyłączyła
latarkę, ale światło nie zniknęło... tysiąc razy jaśniejsze niż nocne lampki.
(...) W rzeczywistości nie było to...
Meggie nie wypowiedziała tego słowa. Wodziła oczami za światełkiem, które
krążyło niespokojnie po pokoju, szybciej od błędnego ognika i dużo od niego
większe.
– Fenoglio!
Strażnika za drzwiami nie było słychać, może zasnął. Meggie wychyliła się
z łóżka i dotknęła palcami ramienia Fenoglia.
– Fenoglio! – Szarpała go za ramię, aż otworzył oczy.
A jeśli ona wyfrunie na dwór? Meggie ześliznęła się na podłogę i tak
gwałtownie zatrzasnęła okno, że o mały włos nie przycięła jednego
z turkoczących skrzydełek. Wróżka, przerażona, odfrunęła od okna. Meggie
wydawało się, że słyszy coś jakby ćwierkające złorzeczenia.
Fenoglio zaspanymi oczami gapił się na fruwającą istotkę.
– Co to jest? – spytał ochrypłym głosem. – Zmutowany błędny ognik?
Meggie wróciła na łóżko, nie spuszczając wróżki z oka. A ona krążyła coraz
szybciej po ciasnym pomieszczeniu, niby zagubiony motyl – wzlatywała pod
sufit, podfruwała do drzwi, wracała do okna. Wciąż wracała do okna. Meggie
położyła Fenogliowi książkę na kolanach.
– Piotruś Pan – odczytał tytuł, spoglądając to na książkę, to na fruwającą
wróżkę.

– Nie chciałam tego – szepnęła Meggie. – Naprawdę. Wróżka znów podfrunęła
do okna.

– Nie! – Meggie podbiegła do niej. – Nie wolno ci wychodzić! Nie rozumiesz
tego?!

(...) to wróżka nie większa niż twoja dłoń. Była to dziewczynka o imieniu
Blaszany Dzwoneczek, ubrana w śliczną sukienkę zrobioną z listków tak równo
przyciętych, że jej sylwetka wyglądała przy tym bardzo korzystnie. Miała trochę
skłonności do strojenia się.

– Ktoś idzie! – Fenoglio wyprostował się gwałtownie.
Miał rację. Na zewnątrz zbliżały się kroki, szybkie, energiczne. Meggie cofnęła
się odruchowo. Co to może znaczyć? Był środek nocy.
„Mo przyjechał!” – pomyślała i serce podskoczyło jej z radości, chociaż nie
chciała się cieszyć.
– Ukryj ją! – szepnął Fenoglio. – Szybko, ukryj ją! Meggie spojrzała na niego
oszołomiona. Ach tak, wróżka.
Nie mogą jej tu znaleźć. Meggie próbowała ją pochwycić, ale wróżka
prześliznęła jej się między palcami i usiadła na suficie. Wyglądała jak światełko
sączące się z niewidzialnego szkła. Kroki były już zupełnie blisko.
– To ma być trzymanie straży?! – rozległ się głos Basty. Meggie usłyszała
głuchy jęk, widocznie Basta obudził strażnika kopniakiem.
– Otwieraj, no, szybciej, nie będę tu stał wiecznie. Ktoś włożył klucz
do dziurki.
– To nie ten klucz, ty zaspany idioto! Capricorn czeka na dziewczynkę.
Powiem mu, dlaczego musiał tak długo czekać.
Meggie wdrapała się na łóżko. Kiedy się wyprostowała, łóżko zachwiało się
niebezpiecznie.
– Dzwoneczku – szepnęła. – Proszę cię, chodź tutaj! Wyciągnęła ostrożnie
rękę, ale wróżka umknęła jej i podfrunęła do okna.
W tej chwili zjawił się Basta.
– Hej, a ta skąd się tu wzięła? – spytał, zatrzymując się w otwartych drzwiach.
– Od wielu lat nie widziałem takiej furkotki.
Meggie i Fenoglio milczeli.
– Niech wam się nie wydaje, że unikniecie odpowiedzi – powiedział Basta,
ściągając kurtkę i ostrożnie podchodząc do okna. – Stań w drzwiach
na wypadek, gdyby mi się wymknęła! – rozkazał strażnikowi. – Jeśli ją
wypuścisz, poobcinam ci uszy.
– Zostaw ją! – Meggie błyskawicznie zsunęła się z łóżka, ale Basta był

szybszy.
Rzucił kurtkę i światełko Dzwoneczka znikło jak zgaszona świeca. Kurtka

upadła na podłogę, pod nią podrygiwał blady ognik. Basta ostrożnie podniósł
ubranie, zwinął je na kształt worka i trzymając je w ręku, podszedł do Meggie.

– No, skarbie! – rzekł, a za jego spokojem kryła się groźba. – Skąd się
tu wzięła wróżka?

– Nie wiem! – wykrztusiła Meggie, nie patrząc na niego. – Po prostu... nagle
się zjawiła.

Basta obejrzał się na strażnika.
– Widziałeś kiedy w tej okolicy wróżki? – spytał.
Strażnik podniósł rulon gazety, do której wciąż jeszcze przylepione były
martwe ćmy, i uśmiechając się szeroko, uderzył gazetą w futrynę.
– Nie, ale gdybym je zobaczył, wiedziałbym, co z nimi zrobić! – powiedział.
– Tak, te małe bestie są uciążliwe niczym komary. Ale podobno przynoszą
szczęście. – Basta zwrócił się znów do Meggie. – No więc, gadaj wreszcie! Skąd
się tu wzięła? Nie powtórzę pytania. Oczy Meggie mimo woli powędrowały
ku książce, którą Fenoglio upuścił na podłogę. Basta poszedł za jej wzrokiem.
– No, coś takiego – mruknął, podnosząc książkę i przyglądając się rysunkowi
Dzwoneczka na okładce.
Ilustrator dobrze oddał podobieństwo. Wróżka była w rzeczywistości nieco
bledsza niż na obrazku i odrobinę mniejsza, ale Basta bez trudu ją rozpoznał.
Gwizdnął przez zęby i podsunął Meggie książkę pod nos.
– Tylko mi nie mów, że to stary ją wyczarował! – warknął. – To na pewno ty.
Założę się o mój nóż. Ojciec cię tego nauczył czy po nim to odziedziczyłaś? No,
wszystko jedno. – Wsunął książkę za pas i chwycił Meggie za ramię. – Chodź,
opowiemy o wszystkim Capricornowi. Właściwie kazał cię przyprowadzić,
żebyś się zobaczyła ze starym znajomym, ale na pewno nie będzie miał nic
przeciwko tak interesującym wiadomościom.
– Czy mój tata przyjechał? – Meggie pozwoliła się poprowadzić ku drzwiom.
Basta potrząsnął głową i spojrzał na nią z drwiącym uśmiechem.
– Nie, jeszcze się nie zjawił! – rzekł. – Widocznie ceni własną skórę bardziej
niż twoją. Na twoim miejscu miałbym mu to za złe.
Meggie poczuła rozczarowanie – niby ostry cierń w sercu – i jednocześnie
ulgę.
– Muszę przyznać, że też jestem zawiedziony – ciągnął Basta. – W końcu
zaręczyłem własną głową, że się tu zjawi. No, ale teraz już go nie potrzebujemy,
prawda? – Potrząsnął zawiniątkiem, skąd dobiegło słabe dzwonienie.

– Zamknij starego! – rozkazał strażnikowi. – I biada ci, jeśli znowu będziesz
chrapał, gdy wrócę.

39. Kara dla zdrajców

– A ty – pytał dalej Łobosz. – Czy ty wcale się nie boisz?
– Bardziej, niż przypuszczasz – odpowiedział Krabat. – Boję się i nie tylko o siebie.

Otfried Preussler,
Krabat





Kiedy Basta prowadził Meggie przez placyk do kościoła, jej cień podążał
za nią jak zły duch. W jaskrawym świetle reflektorów księżyc wyglądał jak
wysłużony lampion.

W kościele nie było nawet w połowie tak jasno. Posąg Capricorna ledwie
majaczył blado w półmroku, a pomiędzy kolumnami było tak ciemno, jakby noc
schroniła się tu przed światłem reflektorów. Tylko nad fotelem Capricorna paliła
się samotna lampa. On sam siedział niedbale, w jedwabnym szlafroku
połyskującym jak pióra pawia. I tym razem Sroka stała za fotelem, w skąpym
świetle lampy widać było tylko jej bladą twarz ponad czernią ubrania. W jednej
z kadzi u stóp schodków palił się ogień. Dym gryzł Meggie w oczy, a na
ścianach i kolumnach tańczyły drgające języki, jakby cały kościół stanął
w płomieniach.

– Połóżcie szmatę pod oknami jego dzieci jako ostatnie ostrzeżenie! – słowa
Capricorna dobiegły wyraźnie do uszu Meggie, choć nie mówił głośno. –
Nasączcie ją porządnie benzyną, żeby aż wyciekała – pouczał Cockerella
stojącego wraz z dwoma innymi u stóp schodów. – Kiedy ten dureń poczuje rano
zapach benzyny, może wreszcie zrozumie, że moja cierpliwość się skończyła.

Cockerell krótkim skinieniem głowy potwierdził przyjęcie polecenia
i odwracając się na pięcie, dał znak pozostałym dwóm, by szli za nim. Wszyscy
mieli twarze uczernione sadzą, a w butonierkach czerwone pióra kogucie.

– O, córka Czarodziejskiego Języka! – zawołał drwiąco Cockerell, gdy
utykając, mijał Meggie. – No, proszę, ojciec wciąż cię jeszcze nie zabrał? Nie
wygląda, żeby tak bardzo za tobą tęsknił.

Dwaj jego towarzysze roześmiali się, a Meggie poczuła, że się rumieni.
– No, nareszcie! – zawołał Capricorn, gdy Basta zatrzymał się u stóp schodów.
– Dlaczego to tak długo trwało?
Po twarzy Sroki przemknął uśmieszek. Wysunęła lekko dolną wargę, co nadało
jej chudej twarzy wyraz zadowolenia, który bardziej zaniepokoił Meggie niż

ponura mina, z jaką zwykle obnosiła się matka Capricorna.
– Strażnik nie mógł znaleźć klucza! – odparł Basta ze złością. – A potem

musiałem jeszcze złapać to. – Uniósł zwiniętą kurtkę.
Wróżka znów próbowała się uwolnić, materiał wybrzuszał się od jej

rozpaczliwych wysiłków.
– Co to ma być? – W głosie Capricorna słychać było zniecierpliwienie. –

Zacząłeś łapać nietoperze?
Basta zacisnął wargi, ale powstrzymał się od odpowiedzi. Bez słowa wsadził

rękę pod kurtkę i z cichym przekleństwem wyciągnął wróżkę.
– Do diabła z tymi błyskotkami! – złościł się. – Zupełnie zapomniałem, że

potrafią mocno ugryźć!
Dzwoneczek rozpaczliwie trzepotał jednym skrzydełkiem, bo drugie tkwiło

między palcami Basty. Meggie nie mogła znieść tego widoku. Było jej wstyd, że
wywabiła z książki to drobne, kruche stworzenie. Bardzo wstyd.

Capricorn przyglądał się wróżce z wyrazem obrzydzenia na twarzy.
– Skąd ona się tu wzięła? Co to za gatunek? Nigdy jeszcze nie widziałem
wróżki z takimi skrzydłami.
Basta wyciągnął zza pasa Piotrusia Pana i położył książkę na stopniach.
– Chyba wyszła z tego. – Wskazał na książkę. – Spójrz na obrazek na okładce.
W środku jest ich więcej. A teraz zgadnij, kto ją sprowadził.
Ścisnął Dzwoneczka tak mocno, że wróżka nie mogła złapać tchu, a drugą rękę
położył na ramieniu Meggie. Dziewczynka próbowała strząsnąć jego dłoń, ale
Basta wpił się palcami w jej ramię.
– Mała? – zdumiał się Capricorn.
– Owszem. I wygląda na to, że potrafi to robić tak samo dobrze jak jej ojciec.
Proszę popatrzeć na tę wróżkę! – Basta podniósł Dzwoneczka do góry,
trzymając za chude nóżki. – Wygląda w porządku, co? Potrafi fruwać,
złorzeczyć i dzwonić – wszystko, co te głupie stworzenia zwykle robią.
– Ciekawe. Naprawdę ciekawe.
Capricorn wstał z fotela, zacisnął mocniej pasek szlafroka i zszedł
po schodkach. Zatrzymał się obok książki, którą Basta położył na stopniach.
– A więc to rodzinne – rzeki, podnosząc książkę, i ze zmarszczonym czołem
przyjrzał się okładce. – Piotruś Pan – przeczytał. – To przecież jedna z tych
książek, które tak sobie cenił mój dawny lektor. Tak, przypominam sobie, że
kiedyś mi ją czytał. Miał mi sprowadzić jednego z tych piratów, ale nic z tego
nie wyszło. Zamiast pirata ściągnął mi do sypialni śmierdzące ryby i zardzewiały
hak abordażowy. Zdaje się, że kazaliśmy mu za karę zjeść te ryby.

Basta się roześmiał.
– To prawda, ale bardziej rozpaczał z tego powodu, że kazałeś mu odebrać
wszystkie książki. Musiał ją ukryć przed nami.
– Zapewne.
Capricorn w zadumie podszedł do Meggie.
Meggie miała ochotę ugryźć go w palec, gdy ujął jej podbródek i uniósł twarz
tak, że musiała spojrzeć prosto w jego wodniste oczy.
– Zobacz, Basta, jak ona na mnie patrzy! – rzucił drwiąco. – Z takim samym
uporem jak jej ojciec. Zachowaj lepiej to spojrzenie dla niego, mała. Na pewno
jesteś wściekła na ojca, co? No, od dzisiaj jest mi obojętne, gdzie on się
podziewa. Od dzisiaj mam ciebie jako moją nową, cudownie uzdolnioną
lektorkę. Ale ty... chyba musisz go nienawidzić za to, że cię zostawił na lodzie,
co? Nie wstydź się. Nienawiść uskrzydla. Ja też nie cierpiałem swojego ojca.
Meggie odwróciła głowę, gdy Capricorn wreszcie puścił jej podbródek. Twarz
paliła ją ze wstydu i wściekłości, wciąż czuła dotyk jego palców, jakby wypaliły
jej ślady na skórze.
– Czy Basta powiedział ci, po co cię wezwałem tak późno w nocy?
– Mam się tu z kimś spotkać. – Meggie starała się, by głos jej nie drżał, ale nie
bardzo jej się to udawało; szloch dławił ją w gardle, z którego wydobył się
zaledwie szept.
– Słusznie!
Capricorn dał znak Sroce. Ta, skinąwszy głową, zeszła ze schodów i zniknęła
w ciemności między kolumnami. Po chwili Meggie usłyszała skrzypienie nad
głową, a gdy przerażona uniosła wzrok w górę, ujrzała, że coś się opuszcza
z sufitu. Była to sieć, nie, dwie sieci, takie, jakich używają rybacy. Sieci zawisły
jakieś pięć metrów nad posadzką, dokładnie nad nią. Dopiero wtedy zobaczyła,
że tkwili w nich ludzie niczym ptaki zaplątane w siatce ochraniającej drzewa
owocowe. Meggie na sam widok zakręciło się w głowie, a jak musiał się czuć
człowiek bujający tam w górze, wciśnięty w grube oka siatki?
– No co, poznajesz swojego starego przyjaciela? – spytał Capricorn, wkładając
ręce do kieszeni szlafroka.
Dzwoneczek wciąż tkwił między palcami Basty niby połamana plastikowa
lalka. W ciszy słychać było delikatne dzwonienie.
– Tak! – W głosie Capricorna brzmiało zadowolenie. – Taki właśnie los czeka
brudnych zdrajców, którzy kradną klucze i wypuszczają więźniów.
Meggie nie zaszczyciła go spojrzeniem. Widziała tylko Smolipalucha. Tak,
oczywiście, to był Smolipaluch.

– Cześć, Meggie! – krzyknął do niej z góry. – Jesteś bardzo blada! – Starał się,
żeby jego głos brzmiał beztrosko, ale Meggie wyczuła w nim strach; co jak co,
ale na głosach dobrze się znała. – Mam ci przekazać pozdrowienia od ojca!
Kazał ci powiedzieć, że wkrótce cię stąd zabierze. I nie będzie sam.

– Jak tak dalej pójdzie, też zostaniesz pisarzem, połykaczu ognia! – krzyknął
Basta. – Ale w tę historię nie uwierzy ci nawet ta mała. Musisz wymyślić coś
lepszego.

Meggie patrzyła tylko na Smolipalucha. Bardzo chciała mu wierzyć.
– Hej, Basta! – odkrzyknął staremu wrogowi Smolipaluch. – Zostaw wreszcie
w spokoju tę wróżkę! Lepiej przyślij mi ją tu na górę, całe wieki nie widziałem
wróżki!
– Chciałbyś! Ale ona należy do mnie! – Basta pstryknął palcami w mały nosek
Dzwoneczka. – Słyszałem, że wróżki odwracają nieszczęście od człowieka,
kiedy się je umieści w pokoju. Może wsadzę ją do jednej z tych wielkich butli
po winie. Byłeś zawsze wielkim przyjacielem wróżek – co one jedzą? Mam ją
karmić muchami?
Wróżka zaparła się rączkami o jego palce, rozpaczliwie próbując uwolnić
drugie skrzydełko. W końcu jej się to udało, ale Basta nadal trzymał ją za nóżki.
Żadne szarpanie nie pomogło i w końcu z cichym dzwonieniem dała
za wygraną. Świeciła teraz tak blado jak gasnąca świeca.
– Wiesz, dlaczego kazałem przyprowadzić dziewczynkę, Smolipaluchu?! –
krzyknął Capricorn do swojego więźnia. – Miała cię przekonać, żebyś zdradził
miejsce pobytu jej ojca, jeśli w ogóle wiesz, gdzie on jest, w co zaczynam
wątpić. Ale teraz ta informacja nie jest mi już potrzebna. Córka zajmie miejsce
ojca – i to w samą porę! Postanowiłem bowiem, że wymyślimy coś ekstra, żeby
cię ukarać. Coś popisowego, niezapomnianego! W końcu to się należy zdrajcy,
prawda? Domyślasz się już, do czego zmierzam? Nie? Pomogę ci. Moja nowa
lektorka przeczyta na twoją cześć fragment „Atramentowego serca”. W końcu
to twoja ulubiona książka, chociaż nie można powiedzieć, żebyś specjalnie lubił
istotę, którą każę jej tu ściągnąć. Jej ojciec dawno by to zrobił, gdybyś mu nie
pomógł w ucieczce. Teraz załatwi to jego córka. Sprowadzi mojego druha.
Wiesz, o jakim druhu myślę?
Smolipaluch oparł o siatkę pokryty bliznami policzek.
– O tak, wiem. Nigdy go nie zapomnę – powiedział tak cicho, że Meggie
z trudem pochwyciła jego słowa.
– A dlaczego mówicie w kółko tylko o ukaraniu połykacza ognia? – wmieszała
się Sroka, ukazując się między kolumnami. – Zapomnieliście o naszej

gołąbeczce niemowie? Jej zdrada była co najmniej tak samo okropna jak jego. –
Spojrzała z pogardą na drugą sieć zwisającą nad głową Meggie.

– Tak, tak, oczywiście! – W głosie Capricorna dało się wyczuć cień żalu. –
Doprawdy, wielka szkoda! Ale nic na to nie poradzimy.

Meggie nie mogła rozpoznać rysów twarzy kobiety uwięzionej w drugiej sieci,
za Smolipaluchem. Widziała tylko ciemno-blond włosy, niebieską sukienkę
i szczupłe dłonie wciśnięte w oka siatki.

Capricorn wydal z siebie głębokie westchnienie.
– Ach, to naprawdę wielka szkoda – powtórzył i zwrócił się znów
do Smolipalucha: – Musiałeś wybrać akurat ją? Nie mogłeś sobie wyszukać
innej, żeby dla ciebie szpiegowała? Naprawdę miałem do niej słabość, od kiedy
ten partacz Dariusz mi ją sprowadził. Nigdy mi nie przeszkadzało, że postradała
przy tym głos. Naprawdę. W dodatku byłem tak głupi, że wyobrażałem sobie, że
właśnie z tego powodu mogę jej szczególnie ufać. Wiedziałeś, że jej włosy były
przedtem jakby zrobione ze szczerego złota?
– Tak, przypominam sobie – odparł Smolipaluch ochrypłym głosem. – Ale
w twojej obecności złoto ściemniało.
– Bzdura! – Capricorn ze złością zmarszczył czoło. – Może powinniśmy użyć
pyłku wróżki? Podobno mosiądz posypany pyłkiem wróżek wygląda jak złoto,
może tak samo jest z kobiecymi włosami?
– Skórka za wyprawkę – rzuciła drwiąco Sroka. – Chyba, że chcesz, żeby
w dniu stracenia wyglądała szczególnie pięknie – dodała.
– Daj spokój! – Capricorn odwrócił się na pięcie i poszedł w kierunku
schodów.
Meggie nie zważała na niego. Patrzyła w górę na obcą kobietę. Słowa
Capricorna płonęły ogniem w jej sercu. Włosy jakby zrobione ze szczerego
złota... partacz lektor... Nie, to niemożliwe. Zadzierała głowę, mrużąc oczy,
by lepiej widzieć rysy kobiety w siatce, ale osłaniał ją zbyt głęboki cień.
– Dobrze – powiedział Capricorn, siadając z powrotem w fotelu. – Ile czasu
potrzebujemy na przygotowania? W końcu trzeba temu wydarzeniu nadać
odpowiednią oprawę.
– Dwa dni. – Sroka również weszła po schodach i stanęła jak zwykle
za fotelem. – Jeśli chcesz ściągnąć ludzi z pozostałych placówek.
– Czemu nie? – rzekł Capricorn, marszcząc czoło. – Najwyższy czas ukarać
kogoś dla przykładu. W ostatnim czasie dyscyplina pozostawiała wiele
do życzenia. – Spojrzał na Bastę, a ten zwiesił głowę, jakby przewinienia
ostatnich dni położyły się ołowianym ciężarem na jego karku. – A więc pojutrze

– ciągnął Capricorn. – Jak tylko się ściemni. Niech Dariusz przedtem przetestuje
dziewczynkę. Chcę mieć pewność, że z tą wróżką to nie był przypadek.

Basta z powrotem wsadził Dzwoneczka do kurtki. Meggie miała ochotę zatkać
sobie uszy, aby nie słyszeć rozpaczliwego dzwonienia wróżki. Zacisnęła wargi,
aby powstrzymać ich drżenie, i odważnie popatrzyła na Capricorna.

– Nie będę dla ciebie czytać! – powiedziała, a jej głos zabrzmiał w pustym
kościele jak głos kogoś obcego. – Ani jednego wyrazu! Nie sprowadzę ci złota,
a już na pewno nie jakiegoś... kata! – wypluła to słowo prosto w twarz
Capricorna.

Ale on znudzony bawił się paskiem szlafroka.
– Odprowadź ją! – rzekł do Basty. – Jest późno. Dziewczynka musi iść spać.
Basta popchnął Meggie.
– Słyszałaś. Jazda, rusz się!
Meggie po raz ostatni spojrzała w górę na Smolipalucha, po czym, ociągając
się, ruszyła nawą do wyjścia. Za nią szedł Basta. Kiedy znaleźli się pod drugą
siecią, Meggie jeszcze raz spojrzała w górę. Twarz obcej kobiety skryta była
wciąż w cieniu, ale Meggie wydało się, że poznaje oczy, wąski nos... a gdyby
sobie jeszcze wyobraziła jaśniejsze włosy...
– Jazda, ruszaj dalej! – wrzasnął Basta.
Meggie posłuchała, nie przestawała jednak oglądać się za siebie.
– Nie zrobię tego! – zawołała, gdy byli już przy samym wyjściu. – Obiecuję!
Nikogo mu nie sprowadzę! Nikogo!
– Nie obiecuj tego, czego nie potrafisz dotrzymać! – szepnął Basta, otwierając
drzwi.
Po chwili znaleźli się z powrotem na jasno oświetlonym placu.

40. Czarny rumak nocy

Wyjął Zosię z kieszeni kamizelki i postawił na ziemi. Stała tam w swojej nocnej koszulce, z bosymi
stopami, drżąc i rozglądając się, a wkoło niej kłębiły się mgły i widmowe opary.

– Gdzie my jesteśmy? – szepnęła.
– W krainie snów – odparł Gu. – W miejscu, skąd przychodzą do nas sny.

Roald Dahl,
Zosia i Olbrzym




Kiedy Basta wepchnął Meggie do pokoju, Fenoglio leżał na łóżku.
– Co z nią zrobiliście?! – krzyknął na Bastę, zrywając się na nogi. – Jest
blada jak ściana!

Jednak Basta zdążył już zniknąć, zatrzaskując za sobą drzwi. Meggie usłyszała
jeszcze, jak woła do strażnika: „Za dwie godziny przyjdzie zmiana!” – po czym
odszedł.

Fenoglio położył jej ręce na ramionach i spojrzał w twarz.
– No? Mów! Czego chcieli od ciebie? Czy twój ojciec się zjawił? Meggie
potrząsnęła głową.
– Złapali Smolipalucha – odparła. – I jakąś kobietę.
– Jaką kobietę? Boże, jesteś zupełnie roztrzęsiona! – Pociągnął ją w kierunku
łóżka i posadził obok siebie.
– Wydaje mi się, że to moja matka – szepnęła Meggie.
– Twoja matka? – Oczy Fenoglia rozwarły się ze zdumienia; były nabiegłe
krwią z niewyspania.
Meggie machinalnie wygładzała sukienkę. Materiał był całkiem pognieciony.
Nic dziwnego, spała w niej od kilku dni.
– Ma ciemniejsze włosy – wyjąkała. – A jej zdjęcie, które widziałam u Mo, jest
sprzed dziewięciu lat... Capricorn wsadził ją do sieci tak jak Smolipalucha.
Za dwa dni chce ich oboje stracić, a ja mam mu sprowadzić kogoś
z „Atramentowego serca” – jego druha, jak mówi... wspominałam ci o tym!
Mo miał go sprowadzić, wtedy nie chciałeś mi powiedzieć, kto to taki, ale teraz
musisz! – Spojrzała błagalnie na Fenoglia.
Stary pisarz zamknął oczy.
– Dobry Boże – wyszeptał.
Na dworze wciąż panowały ciemności. Księżyc wisiał dokładnie naprzeciw

okna. Przez jego tarczę przesunęła się chmura niby poszarpana sukienka.
– Wyjaśnię ci to jutro – rzekł Fenoglio. – Obiecuję.
– Nie! Opowiedz mi wszystko teraz! Pisarz patrzył na nią w zadumie.
– To nie jest odpowiednia historia na noc. Będziesz miała złe sny.
– Opowiedz mi! – powtórzyła Meggie.
– Och! – westchnął Fenoglio. – Jak ja znam to spojrzenie od moich wnuków!

No, dobrze.
Pomógł jej wgramolić się na górne łóżko, podłożył jej pod głowę sweter Mo i

naciągnął koc pod samą brodę.
– Opowiem ci to tak, jak jest zapisane w „Atramentowym sercu” – powiedział

cicho. – Znam ten fragment prawie na pamięć, byłem z niego bardzo dumny... –
Odchrząknął, po czym w ciemną noc popłynęły słowa: – Ale był ktoś, kogo
ludzie bali się jeszcze bardziej niż podwładnych Capricorna. Nazywano
go Cieniem. Pojawiał się tylko na wezwanie samego Capricorna. Raz był
czerwony jak ogień, innym razem szary jak popiół, w który ogień obraca
wszystko, co strawi. Jak płomień strzela z polana, tak on wytryskiwał z ziemi.
Niósł śmierć jego dotyk, a nawet jego oddech. Wyrastał pod stopami swojego
pana, bezszelestny i bez twarzy, węsząc jak pies, który chwycił trop, i czekał,
aby pan wskazał mu ofiarę.

Fenoglio potarł czoło i spojrzał w okno. Milczał długo, zanim znów zaczął
mówić, jakby z trudem przypominał sobie słowa napisane tak dawno temu.

– Mówiono – podjął wreszcie – że Capricorn kazał go stworzyć z popiołów
swoich ofiar. Zaprzągł do tego dzieła jakieś gnomy czy skrzaty, bo one
doskonale znają się na wszystkim, co pochodzi z płomienia i dymu. Ale nikt nie
był niczego pewny, bo powiadano, że Capricorn kazał zgładzić tych, którzy
go powołali do życia. Wszyscy wiedzieli tylko jedno: Cień był nieśmiertelny
i niezniszczalny i nie znał litości tak jak jego pan.

Fenoglio umilkł.
A Meggie z bijącym sercem spoglądała w noc.
– Tak, Meggie – rzekł cicho Fenoglio. – Myślę, że masz Capricornowi
sprowadzić Cień. I niech nas Bóg ma w swojej opiece, jeśli ci się to uda. Jest
wiele potworów na tym świecie, ale większość z nich ma ludzką postać
i wszystkie są śmiertelne. Nie chciałbym być winien tego, by w przyszłości lęk
i przerażenie siał na tym świecie potwór nieśmiertelny. Twój ojciec miał pewien
pomysł, z którym przyszedł do mnie, opowiadałem ci o tym, być może to nasza
ostatnia szansa, ale jeszcze nie wiem, czy i jak to zadziała. Muszę się nad tym
zastanowić, nie mamy zbyt wiele czasu, a ty powinnaś się teraz przespać.

Co mówiłaś? Że to wszystko ma się odbyć już pojutrze?
Meggie skinęła głową.
– Jak tylko się ściemni! – szepnęła.
Fenoglio zmęczonym ruchem przejechał dłonią po twarzy.
– Nie powinnaś się martwić z powodu tej kobiety – powiedział. – Może nie jest

ci to w smak, ale myślę, że to chyba nie jest twoja matka, choć pewnie byś tego
chciała. Skąd by się tu miała wziąć?

– Dariusz! – Meggie ukryła twarz w swetrze Mo. – Ten kiepski lektor.
Capricorn powiedział, że to on ją sprowadził i że straciła przy tym głos. Ona
wróciła, jestem tego całkowicie pewna. A Mo nic o tym nie wie! Wciąż myśli,
że ona tkwi w tej książce...

– Jeśli masz rację, to wolałbym, żeby wciąż tam tkwiła – westchnął Fenoglio. –
Nadal jestem zdania, że się mylisz, ale myśl sobie, co chcesz! Tylko teraz już
śpij.

Ale Meggie nie mogła spać. Leżała odwrócona twarzą do ściany wydana
na pastwę własnych myśli. W jej sercu mieszała się troska i radość, jak dwa
zlewające się kolory. Kiedy tylko zamykała oczy, widziała sieci, a w nich twarze
dwojga ludzi – Smolipalucha i tę drugą, nieostrą jak wyblakła fotografia.
Z całych sił starała się zobaczyć ją wyraźnie, ale twarz nieustannie się
rozpływała.

Świtało, gdy wreszcie udało jej się usnąć, ale noc nie zabiera ze sobą
najgorszych snów. W szarej porze między nocą a dniem wyrastają one
przerażająco szybko, rozciągając sekundy w wieczność. W sny Meggie zakradły
się jednookie olbrzymy i wielkie pająki, piekielne psy, czarownice pożerające
dzieci – wszystkie okropne postacie, z jakimi kiedykolwiek zetknęła się
w królestwie liter. Wypełzały ze skrzyni, którą jej zrobił Mo, wyłaniały się
ze stronic jej ulubionych książek. Potwory wypływały nawet z książek
z obrazkami, które przynosił jej ojciec, kiedy jeszcze nie potrafiła wydobywać
sensu z liter. Jaskrawo ubarwione i kosmate, tańczyły w snach Meggie,
uśmiechały się zbyt wielkimi ustami, szczerzyły małe ostre ząbki. Tu kot,
którego zawsze się bała, tam dzicy ludzie, których Mo tak lubił, że powiesił
sobie w pracowni przedstawiające ich ilustracje. Mieli przerażająco wielkie
zęby. Smolipalucha schrupaliby w mig. Ale właśnie w chwili gdy jeden z nich –
ten z oczami wielkimi jak talerze – wyciągał pazury, z szarej nicości wypełzła
nowa postać sycząca jak płomień, popielatoszara i bez twarzy, chwyciła dzikiego
człowieka i rozerwała go na drobne strzępki papieru.

– Meggie!

Potwory się rozpłynęły, słońce świeciło jej w twarz. Obok łóżka stał Fenoglio.
– Miałaś zły sen!
Meggie usiadła na łóżku. Twarz starego człowieka wyglądała tak, jakby przez
całą noc nie zmrużył oka i przez to przybyło mu jeszcze kilka zmarszczek.
– Gdzie jest mój tata, Fenoglio? – spytała. – Dlaczego ciągle nie przyjeżdża?

41. Farid

Łotrzykowie ci bowiem zwykli byli napadać na szerokich traktach, plądrować wsie i miasteczka
i znęcać się nad ich mieszkańcami, aby z nich ostatni grosz wydusić. Każdorazowo zaś, kiedy
obrabowali karawanę czy splądrowali wieś, wieźli swój lup w to odległe i dobrze ukryte miejsce,
niedostępne dla oczu innych ludzi.

Ali Baba i czterdziestu rozbójników [w:] Baśnie z 1001 nocy




Farida aż rozbolały oczy od wpatrywania się w ciemność, ale Smolipaluch nie
wracał. Czasem chłopcu wydawało się, że dostrzega między gałęziami jego
pokrytą bliznami twarz. Czasem znów miał wrażenie, że słyszy na suchym
listowiu jego ciche kroki, ale za każdym razem było to tylko złudzenie. Farid był
przyzwyczajony do wsłuchiwania się w nocną ciszę. Nie zdołałby policzyć nocy,
które przepędził w taki sposób, ucząc się bardziej ufać swoim uszom niż oczom.
Wtedy, w tym innym życiu, kiedy świat wokół niego nie był zielony, lecz żółto-
brązowy, oczy często go zawodziły, ale na swoje uszy mógł liczyć zawsze.

Ale tej nocy – najdłuższej, jaką kiedykolwiek przeżył – Farid nasłuchiwał
na darmo. Smolipaluch nie wrócił. Kiedy ponad wzgórzami zaczęło świtać,
Farid poszedł do więźniów, żeby im dać wody, trochę suchego chleba i parę
oliwek.

– Chodź, Faridzie, rozwiąż nas! – powiedział Czarodziejski Język, kiedy
chłopiec wsunął mu do ust kawałek chleba. – Smolipaluch już dawno powinien
być z powrotem, wiesz o tym dobrze.

Farid milczał. Jego uszy lubiły głos Czarodziejskiego Języka. Ten głos zwabił
go tu z innego, nędznego życia. Ale Farid jeszcze bardziej lubił Smolipalucha,
sam nie wiedział dlaczego. A Smolipaluch wyraźnie mu przykazał, że
ma pilnować więźniów, nie było mowy o żadnym rozwiązywaniu.

– Posłuchaj, jesteś przecież mądrym chłopcem – odezwała się kobieta. –
A więc spróbuj ruszyć głową. Czy chcesz tu siedzieć, aż nas znajdą ludzie
Capricorna? To byłby dopiero widok: chłopiec pilnujący dwójki spętanych
dorosłych, którzy nie mogą nawet ruszyć ręką, żeby mu pomóc. Mieliby niezły
ubaw.

Zaraz, jak ona się nazywa? Elinor. Farid nie mógł zapamiętać tego imienia.
Ciążyło na języku jak kamień. Brzmiało jak imię czarodziejki z odległego
świata. Kobieta napawała go lękiem, patrzyła na niego jak mężczyzna, bez

cienia strachu, a jej głos potrafił brzmieć donośnie i gniewnie jak głos lwa...
– Musimy udać się do wsi, Faridzie – rzekł Czarodziejski Język. – I dowiedzieć

się, co się stało ze Smolipaluchem i gdzie jest moja córka.
Ach tak, ta dziewczyna... dziewczyna z jasnymi oczami, okruchami nieba,

które spadły z góry i zaplątały się pomiędzy czarne rzęsy. Farid grzebał
patykiem w ziemi. Obok jego bosej stopy mrówka dźwigała okruch chleba
o wiele większy od niej samej.

– Może on nie rozumie! – odezwała się Elinor. Farid podniósł głowę i spojrzał
na nią ze złością.

– Wszystko rozumiem!
Od początku wszystko rozumiał, jakby nigdy w życiu nie słyszał innego
języka. Przypomniał sobie czerwony kościół. To Smolipaluch powiedział mu, że
to jest kościół, Farid nigdy przedtem nie widział takiej budowli. Przypomniał
sobie też mężczyznę z nożem. W jego dawnym życiu było wielu takich
mężczyzn. Kochali swoje noże i wyczyniali nimi straszne rzeczy.
– Uciekniesz, kiedy cię rozwiążę? – Farid spojrzał niepewnie
na Czarodziejskiego Języka.
– Nie ucieknę. Czy myślisz, że zostawię moją córkę tam na dole? Z Bastą
i Capricornem?
Basta i Capricorn. Tak, tak właśnie brzmiały ich imiona. Człowiek z nożem
i człowiek z oczami jak woda. Rozbójnik, morderca... Farid wiedział o nim
wszystko. Smolipaluch wiele mu opowiadał, kiedy wieczorami siadali przy
ognisku. Nawzajem opowiadali sobie ponure historie, chociaż obaj pragnęli
szczęśliwych zakończeń.
A tymczasem ich obecna historia stawała się z dnia na dzień coraz
mroczniejsza.
– Lepiej będzie, jak pójdę sam. – Farid wbił patyk w ziemię tak mocno, że pękł
mu w rękach. – Mam wprawę w zakradaniu się do obcych wiosek, obcych
pałaców, domów... to było moje zadanie, wtedy, wiesz...
Czarodziejski Język skinął głową.
– Zawsze wysyłali mnie – ciągnął Farid. – Kto by się bał takiego małego
chudzielca? Mogłem wszędzie spokojnie węszyć, nie wzbudzając podejrzeń.
Kiedy się zmieniają straże? Jaka jest najlepsza droga ucieczki? W którym domu
mieszka najbogatszy w całej miejscowości człowiek... Jak im się poszczęściło,
dawali mi się porządnie najeść, a jak coś nie wyszło, dostawałem baty.
– Od kogo? – nie rozumiała Elinor.
– Od rozbójników.

Dwoje dorosłych zamilkło. A Smolipalucha wciąż nie było. Farid spoglądał
w stronę wioski, gdzie na dachy kładły się już pierwsze promienie słońca.

– Dobrze, może masz rację – odezwał się Czarodziejski Język. – Pójdziesz sam
i dowiesz się wszystkiego, co powinniśmy wiedzieć, ale najpierw nas
rozwiążesz. Inaczej nie będziemy ci mogli pomóc, gdyby jednak cię złapali.
A poza tym nie chciałbym tu siedzieć związany, kiedy węże zaczną się budzić.

Kobieta rozejrzała się przerażona, jakby już słyszała węże pełzające wśród
zeschłych liści. Farid w zamyśleniu przyglądał się twarzy Czarodziejskiego
Języka. Chciał się przekonać, czy jego oczy też mogą mu ufać, bo uszy ufały
mu już od dawna. Wreszcie wstał bez słowa, wyjął zza pasa nóż – podarek
od Smolipalucha – i rozciął im obojgu pęta.

– Ach, mój Boże, nigdy więcej nie dam się tak zasznurować! – wykrzyknęła
Elinor, rozcierając ramiona i nogi. – Zupełnie zdrętwiałam, jakbym się zamieniła
w szmacianą lalkę. A ty, Mortimerze? Czujesz jeszcze swoje stopy?

Farid przyglądał jej się zaciekawiony.
– Ty... nie wyglądasz jak jego żona. Jesteś jego matką? – spytał, wskazując
głową na Mo.
Twarz Elinor stała się bardziej nakrapiana niż muchomor.
– Wielkie nieba! Skąd ci to przyszło do głowy?! Czy wyglądam tak staro? –
Spojrzała po sobie. – No tak, pewnie tak. Mimo wszystko nie jestem jego matką.
Nie jestem też matką Meggie, gdybyś chciał o to zapytać. Wszystkie moje dzieci
były z papieru i atramentu, a ten człowiek – wskazała na dachy wioski
Capricorna widoczne w oddali między drzewami – wiele z nich kazał
zamordować. Ale wierz mi, że będzie tego żałował.
Farid spojrzał na nią z powątpiewaniem. Trudno mu było wyobrazić sobie,
by Capricorn uląkł się kobiety, która dostaje zadyszki po paru krokach pod górę
i obawia się węży. Nie, jeśli ten człowiek o bladych oczach czegokolwiek się
boi, to tylko tego, czego boi się większość ludzi – śmierci. A Elinor nie
wyglądała na kogoś, kto się zna na zabijaniu. Podobnie jak Czarodziejski Język.
– Dziewczyna... – Farid zawahał się. – Gdzie jest jej matka? Czarodziejski
Język podszedł go wygasłego ogniska i wziął kawałek chleba leżący
na osmalonych kamieniach.
– Zniknęła dawno temu – odparł. – Meggie miała wtedy trzy lata. A co z twoją
matką?
Farid wzruszył ramionami, patrząc w niebo tak błękitne, jakby nigdy nie było
nocy.
– Lepiej już pójdę – powiedział, wsadzając nóż za pas i podnosząc plecak

Smolipalucha.
Gwin spał nieopodal zwinięty w kłębek między korzeniami drzewa. Farid

podniósł go i wsadził do plecaka. Zaspana kuna słabo protestowała. Chłopiec
podrapał ją za uszami i zaciągnął rzemienie.

– Dlaczego zabierasz tego zwierzaka? – zdziwiła się Elinor. – Śmierdzi tak, że
już samo to może cię zdradzić.

– A nuż się przyda – odparł Farid, wpychając do plecaka puszystą kitę Gwina.
– Jest mądry, mądrzejszy od psa, nie mówiąc o wielbłądzie. Rozumie, co się
do niego mówi, i może znajdzie Smolipalucha.

– Posłuchaj, Faridzie. – Czarodziejski Język obmacał kieszenie i wyciągnął
świstek papieru i ogryzek ołówka. – Nie wiem, czy uda ci się dowiedzieć, gdzie
trzymają Meggie – mówił, gryzmoląc ołówkiem na kartce – ale gdyby ci się
udało, spróbuj jej jakoś przekazać tę kartkę, dobrze?

Farid wziął kartkę i przyjrzał się jej.
– Co tu jest napisane? – spytał. Elinor wyjęła mu ją z ręki.
– Do diabła, Mortimerze, co to ma być? – zdumiała się. Czarodziejski Język się
uśmiechnął.
– Tym pismem zawsze przesyłaliśmy sobie z Meggie tajne wiadomości, ona
zna szyfr lepiej ode mnie. Nie poznajesz? To z jednej książki. Napisałem tutaj:
Jesteśmy w pobliżu. Nie martw się. Wkrótce cię stamtąd zabierzemy. Mo, Elinor
i Farid. Tylko Meggie rozszyfruje tę wiadomość, nikt poza nią.
– Aha! – mruknęła Elinor, oddając kartkę Faridowi. – To dobrze. Na wypadek,
gdyby któryś z tych podpalaczy jednak umiał czytać.
Farid złożył karteczkę tak, że była nie większa od monety, i wsunął ją
do kieszeni spodni.
– Wrócę, nim słońce znajdzie się nad tamtym wzgórzem. Jeśli nie...
– ...to pójdę cię szukać – dokończył Czarodziejski Język.
– Oczywiście ja też – dodała Elinor.
Faridowi nie wydało się to dobrym pomysłem, ale nic nie powiedział.
Poszedł tą samą drogą, którą poprzedniej nocy wybrał Smolipaluch i na której
zniknął, jakby pożarły go duchy czyhające w ciemności.

42. Puszysty stwór na gzymsie

Tylko język chroni nas przed okropnościami nienazwanych rzeczy.
Toni Morrison,

Przemówienie z okazji otrzymania Nagrody Nobla




Tego ranka Płaski Nos przyniósł Meggie i Fenogliowi śniadanie składające się
nie tylko z chleba i paru oliwek. Prócz tego postawił na stole kosz owoców
i talerz pełen małych słodkich ciasteczek. Ale Meggie nie spodobał się uśmiech,
jakim okrasił tę usługę.

– To wszystko dla ciebie, księżniczko! – zagruchał i uszczypnął ją swoimi
wielkimi paluchami w policzek. – Żeby twój głosik się jeszcze wzmocnił.
Wszyscy są bardzo podnieceni, od kiedy Basta opowiedział o tej egzekucji. Ale
ja zawsze mówiłem: w życiu musi być coś fajniejszego od wieszania martwych
kogutów i strzelania do kotów.

Fenoglio patrzył na niego z taką odrazą, jakby nie mógł uwierzyć, że takie
indywiduum mogło spłynąć z jego pióra.

– Naprawdę. Diabelnie długo nie mieliśmy porządnej egzekucji! – ciągnął
Płaski Nos, idąc ku drzwiom. – „To za bardzo zwraca uwagę” – mówiło się.
A kiedy trzeba się było kogoś pozbyć, zaraz uprzedzano: „Zróbcie to tak, żeby
wyglądało na wypadek”. Co to za przyjemność? To nie tak, jak dawniej bywało
– przy jedzeniu, piciu, tańcach i muzyce, jak się należy. Tym razem będzie jak
za dawnych dobrych czasów.

Fenoglio zakrztusił się kawą, którą przyniósł Płaski Nos.
– Co? Nie w smak ci to, stary? – Płaski Nos zmierzył go drwiącym
spojrzeniem. – Wierz mi, egzekucje Capricorna to coś naprawdę ekstra!
– Mnie tego nie musisz mówić. – Fenoglio westchnął z nieszczęśliwą miną.
W tej chwili usłyszeli pukanie. Płaski Nos lekko uchylił drzwi i ukazała się
głowa lektora Dariusza.
– Przepraszam – szepnął, patrząc na Płaskiego Nosa takim wzrokiem jak
wróbel, który musi się zbliżyć do kota. – Ja... mm... mam zrobić z dziewczynką
próbę czytania. Polecenie Capricorna.
– Ach, tak? No, miejmy nadzieję, że tym razem wyczaruje coś pożytecznego.
Basta pokazywał mi wróżkę. Nie ma nawet pyłku, choćbyś, nie wiem jak, nią
potrząsał.

W spojrzeniu, jakim Płaski Nos obdarzył Meggie, mieszała się niechęć
z szacunkiem. Może uważał ją za małą czarownicę.

– Zapukaj, jak będziesz chciał wyjść! – warknął, opuszczając pokój.
Dariusz skinął głową i przez chwilę stał nieruchomo przy drzwiach. W końcu
z zakłopotaną twarzą usiadł przy stoliku obok Meggie i Fenoglia. Pożerał
oczami owoce. Fenoglio podsunął mu koszyk. Dariusz z wahaniem wziął morelę
i włożył ją do ust z takim nabożeństwem, jakby sądził, że nigdy więcej już nie
skosztuje czegoś równie wspaniałego.
– Wielkie nieba, to tylko morela! – Fenoglio zaśmiał się. – W tych okolicach
to pospolity owoc.
Dariusz z zakłopotaniem wypluł pestkę w złożoną dłoń.
– Zawsze, gdy mnie zamykali w tym pokoju – wyjaśnił bojaźliwie –
dostawałem tylko suchy chleb. Zabierali mi też książki, ale kilka z nich udało
mi się ukryć, i kiedy głód stawał się nie do wytrzymania, oglądałem obrazki.
Najpiękniejszy z nich był obrazek z morelami, całymi godzinami patrzyłem na te
namalowane owoce i ciekła mi ślinka. Od tego czasu nie mogę się powstrzymać
na widok morel.
Meggie wzięła jeszcze jedną morelę i wcisnęła ją Dariuszowi do ręki.
– Często cię zamykali?
Chudy człowieczek wzruszył ramionami.
– Za każdym razem, kiedy moje czytanie nie dawało zadowalających efektów –
odparł wymijająco. – To znaczy właściwie bez przerwy. W końcu dali sobie
z tym spokój, bo się przekonali, że wcale nie czytam lepiej, kiedy mnie tak
straszą. Przeciwnie... Na przykład Płaskiego Nosa – zniżył głos, oglądając się
nerwowo na drzwi – sprowadziłem, mając nóż Basty przy gardle. Więc cóż... –
z ubolewaniem uniósł chude ramiona.
Meggie popatrzyła na Dariusza z litością. Potem spytała z wahaniem:
– Czy kobiety też sprowadzałeś? Fenoglio spojrzał na nią zaniepokojony.
– Oczywiście – odparł Dariusz. – Sprowadziłem Mortolę! Ona twierdzi, że ją
postarzyłem i że jest jak rozklekotane krzesło, ale mnie się wydaje, że akurat
w jej przypadku niczego specjalnie nie zepsułem. Na szczęście Capricorn był
tego samego zdania.
– A młodsze? – spytała Meggie, nie patrząc ani na Dariusza, ani na Fenoglia. –
Czy sprowadzałeś też młodsze kobiety?
– Och, nie pamiętam! – Dariusz westchnął. – Było to tego samego dnia, kiedy
sprowadziłem Mortolę. Capricorn siedział wtedy na północy, w opuszczonej
zagrodzie w górach, a w okolicy było mało dziewcząt. Ja mieszkałem niedaleko,

w domu mojej siostry. Byłem nauczycielem, ale po pracy chętnie zabawiałem się
w lektora – czytałem publicznie w bibliotekach, szkołach, w czasie dziecięcych
przyjęć, a czasem, w ciepłe słoneczne wieczory, nawet na placu w kawiarni.
Uwielbiałem czytanie... – Jego spojrzenie powędrowało za okno, jakby miał
nadzieję uchwycić cień minionych szczęśliwych dni. – Basta zwrócił na mnie
uwagę, kiedy podczas święta wiejskiego czytałem – o ile się nie mylę – Doktora
Dolittle, i nagle zjawił się niby ptak. Gdy wracałem do domu, Basta pochwycił
mnie jak bezpańskiego psa i zaprowadził do Capricorna. Capricorn najpierw
kazał mi sprowadzać złoto tak jak twojemu ojcu – uśmiechnął się smutno
do Meggie – potem musiałem mu sprowadzić Mortolę, a na końcu zażądał
dziewcząt na służące. Było to okropne – Dariusz poprawił spadające na nos
okulary – tak strasznie się bałem. Jak można dobrze czytać w takich
warunkach?! Musiałem to powtarzać trzy razy. Ach, jak mi ich było żal, nie chcę
nawet o tym myśleć...

Ukrył twarz w dłoniach, palce miał kościste jak u starca. Meggie wydawało się,
że szlocha, i przez chwilę wahała się, czy zadać kolejne pytanie, ale w końcu
to zrobiła.

– A ta służąca, którą nazywają Resą – spytała, a serce waliło jej jak młotem –
czy ona też była wśród nich?

Dariusz odjął ręce od twarzy.
– Tak, chociaż zjawiła się przypadkiem, w tej książce nie było wcale jej
imienia – odparł głuchym głosem. – Właściwie Capricorn zażądał innej
dziewczyny, a nagle pojawiła się właśnie ona. Już myślałem, że tym razem nie
popełniłem żadnego błędu. Była tak piękna ze swymi złotymi włosami
i smutnym wzrokiem. Ale potem spostrzegliśmy, że ona nie mówi. Capricornowi
to zresztą nie przeszkadzało, a nawet chyba mu się podobało. – Ślamazarnym
ruchem sięgnął do kieszeni i wyciągnął pomiętą chustkę do nosa. – Kiedyś
naprawdę lepiej czytałem! – Wydmuchał nos. – Ale ten wieczny strach... Mogę?
Uśmiechając się smutno, wziął morelę i zatopił w niej zęby. Potem otarł
rękawem usta ociekające sokiem, odchrząknął i spojrzał na Meggie. Jego oczy
wydawały się nienaturalnie wielkie za szkłami okularów.
– Na tej... hm... uroczystości, którą planuje Capricorn – powiedział,
z zakłopotaniem spuszczając wzrok i wodząc palcem po krawędzi stołu – masz
czytać – jak zapewne wiesz – „Atramentowe serce”. Do tego czasu książka jest
przechowywana w tajnym schowku. Tylko Capricorn wie, gdzie ona jest.
Zobaczysz ją dopiero podczas tej... hm... imprezy. Dlatego musimy wziąć inną
książkę na tę ostatnią próbę twojego talentu, której domaga się Capricorn.

Na szczęście w tej wiosce zostało jeszcze parę książek, niewiele, ale jednak, no,
w każdym razie kazano mi wybrać dla ciebie najodpowiedniejszą. – Podniósł
głowę i znów nieśmiało uśmiechnął się do Meggie. – Tym razem nie musiałem
się rozglądać za zlotem czy czymś takim. Capricorn chce tylko mieć dowód, że
potrafisz to robić, i dlatego – podsunął jej niewielką książeczkę – wybrałem to.

Meggie spojrzała na okładkę.
– Baśnie Hansa Christiana Andersena – przeczytała i przeniosła wzrok
na Dariusza. – Są bardzo piękne.
– Tak – wyszeptał Dariusz – smutne, ale bardzo, bardzo piękne.
Wyciągnął rękę i otworzył książkę w miejscu, gdzie pożółkłe stronice założone
były kilkoma źdźbłami trawy.
– Najpierw myślałem o mojej ulubionej baśni, tej o słowiku, może ją znasz?
Meggie skinęła głową.
– No tak, ale wróżce, którą wczoraj wyczarowałaś, kiepsko się powodzi
w dzbanku, do którego wsadził ją Basta – ciągnął Dariusz. – I dlatego
stwierdziłem, że byłoby może lepiej, gdybyś spróbowała z ołowianym
żołnierzykiem.
Ołowiany żołnierzyk. Meggie milczała. Dzielny ołowiany żołnierzyk
w papierowej łódce... Wyobraziła sobie, jak zjawia się obok koszyka z owocami.
– Nie! – zawołała. – Nie. Już mówiłam Capricornowi. Nic mu nie sprowadzę,
nawet na próbę. Powiedz mu, że już tego nie potrafię. Po prostu powiedz, że
próbowałam, ale nic z tego nie wyszło!
Dariusz patrzył na nią ze współczuciem.
– Chętnie bym to zrobił – powiedział cicho. – Naprawdę. Ale Sroka... –
przycisnął dłoń do ust – przepraszam, gospodyni, pani Mortola... to jej masz
czytać. Ja tylko wybrałem książkę.
Sroka. Meggie ujrzała ją oczyma duszy jak żywą, z tymi jej ptasimi oczami.
A może by przygryzła sobie język? Kilka razy już jej się to zdarzyło, przez
nieuwagę. Raz język był tak opuchnięty, że przez dwa dni porozumiewała się
z Mo na migi. Zwróciła pytający wzrok na Fenoglia.
– Zrób to! – rzeki pisarz ku jej zaskoczeniu. – Poczytaj starej, ale postaw
warunek: że będziesz mogła zachować ołowianego żołnierzyka. Powiedz, że
chcesz się nim bawić, że inaczej zanudzisz się na śmierć. I zażądaj jeszcze paru
kartek papieru i długopisu, powiedz, że chcesz porysować. Zrozumiałaś? Jeśli
się na to zgodzi, będziemy się zastanawiać dalej.
Meggie nie rozumiała ani słowa, ale zanim zdążyła zapytać, co Fenoglio
zamierza, otwarły się drzwi i do pokoju wkroczyła Sroka.

Na jej widok Dariusz zerwał się z krzesła tak gwałtownie, że strącił talerzyk
Meggie.

– Och, przepraszam cię, przepraszam! – wyjąkał, schylając się i sękatymi
palcami zbierając skorupki.

Ostatnią z nich skaleczył się tak mocno w kciuk, że krew zaczęła kapać
na podłogę.

– Wstawaj, durniu! – wrzasnęła na niego Mortola. – Pokazałeś jej książkę,
z której ma czytać?

Dariusz skinął głową, z nieszczęśliwą miną oglądając krwawiący palec.
– Dobrze, w takim razie wynoś się. Możesz pomóc kobietom w kuchni. Trzeba
oskubać kurczaki.
Dariusz skrzywił się z odrazą, ale ukłonił się Sroce i zniknął za drzwiami,
rzucając Meggie spojrzenie pełne współczucia.
– Dobrze! – rzekła Sroka i skinęła niecierpliwie głową. – Zaczynaj czytać.
I radzę ci się postarać.
Meggie wyczarowała ołowianego żołnierzyka. Wyglądało to tak, jakby
po prostu spadł z sufitu.
Żołnierz spadł głową na dół z trzeciego piętra. Była to straszliwa jazda!
Żołnierz podniósł w górę nogę i stanął na czapce, a bagnet jego utkwił pomiędzy
brukowanymi kamieniami.
Sroka chwyciła go, zanim Meggie zdążyła to zrobić. Oglądała go jak kawałek
pomalowanego drewna, podczas gdy on patrzył na Mortolę oczami szeroko
otwartymi z przerażenia. Chwyciła go i wsunęła do kieszeni kaftanika z grubej
wełny robionego na drutach.
– Bardzo proszę, czy mogę go zatrzymać? – wyjąkała Meggie, gdy Sroka była
już w drzwiach.
Fenoglio stanął za nią, jakby chciał jej bronić, ale Sroka tylko zlustrowała
Meggie ostrym ptasim wzrokiem.
– Pani... pani on się na nic nie przyda – brnęła dalej Meggie – a ja się nudzę.
Proszę panią!
Sroka patrzyła na nią z nieporuszoną twarzą.
– Kiedy Capricorn go obejrzy, dostaniesz go z powrotem! – powiedziała
i znikła za drzwiami.
– Papier! – zawołał Fenoglio. – Zapomniałaś o papierze i długopisie!
– Przykro mi! – wymamrotała Meggie.
Wcale nie zapomniała, tylko po prostu nie miała odwagi prosić Sroki o nic
więcej. I tak serce podchodziło jej do gardła.

– No dobrze, więc muszę to zdobyć w inny sposób – mruknął Fenoglio. –
Ciekawe tylko jak?

Meggie podeszła do okna, oparła czoło o szybę i spojrzała w dół na ogród,
gdzie służące Capricorna podwiązywały pomidory. Ciekawe, jak by zareagował
Mo, gdyby się dowiedział, że ona też to potrafi. „Kogo wyczarowałaś, Meggie?
Biednego Dzwoneczka i ołowianego żołnierzyka?” – tak by zapytał.

– Tak – szepnęła, rysując palcem na szybie niewidzialne M. Biedna wróżka,
biedny ołowiany żołnierzyk, biedny Smolipaluch i... znów stanęła jej przed
oczami kobieta z ciemnymi włosami.

– Resa – szepnęła.
Teresa. Tak miała na imię jej matka.
Meggie właśnie zamierzała się odwrócić od okna, gdy kątem oka dostrzegła
ponad gzymsem... mały włochaty pyszczek. Odskoczyła przerażona. Czyżby
szczury mogły się wspinać po murach domów? Widocznie tak. Ale to nie był
szczur, miał zbyt tępy pyszczek. Meggie przylgnęła twarzą do szyby.
Gwin.
Kuna przycupnęła na wąskim kamiennym występie i zaglądała do środka
zaspanymi oczami.
– Basta – mruczał Fenoglio za jej plecami. – Tak, Basta wystara mi się
o papier. To jest dopiero pomysł.
Meggie otworzyła okno, bardzo ostrożnie, tak by zwierzak się nie przestraszył
i nie spadł z gzymsu. Nawet kuna połamałaby sobie kości, gdyby zleciała
na bruk z tak wysoka. Meggie powoli wyciągnęła rękę za okno. Palce jej drżały,
gdy głaskała futerko Gwina. Po chwili chwyciła go zręcznie, zanim zdążył
kłapnąć drobnymi ostrymi ząbkami, i wciągnęła do pokoju. Z niepokojem
wyjrzała na dwór, ale żadna z dziewcząt zajętych pracą w ogródku nie zwróciła
uwagi na to, co się wydarzyło. Pochylały się nad grządkami, a przepocone
od skwaru suknie lepiły im się do grzbietów.
Pod obróżką Gwina, przymocowana kawałkiem sznurka, tkwiła kartka, brudna,
złożona w malutką kosteczkę.
– Dlaczego otwierasz okno?! – zawołał Fenoglio. – Na zewnątrz powietrze jest
jeszcze bardziej gorące niż w pokoju. Musimy...
Przerwał, wpatrując się osłupiały w zwierzątko na ręku Meggie. Meggie
położyła ostrzegawczo palec na ustach. Po czym przyciskając do piersi
wyrywającego się Gwina, odwiązała karteczkę przytwierdzoną do obróżki. Kuna
fuknęła groźnie, znów usiłując chwycić ją za palec. Nie lubiła, gdy ktoś ją zbyt
długo trzymał, nawet Smolipalucha gryzła, kiedy tego próbował.

– Co ty tam masz, szczura? – spytał Fenoglio, podchodząc. Meggie puściła
kunę, a ta natychmiast wskoczyła na parapet.

– Kuna! – wykrzyknął zdumiony Fenoglio. – Skąd ona się tu wzięła?
Meggie z przerażeniem obejrzała się na drzwi, ale strażnik najwidoczniej
niczego nie usłyszał. Fenoglio przycisnął dłoń do ust i przyglądał się Gwinowi
z takim zdziwieniem, że Meggie zachciało się śmiać.
– Ona ma rogi – szepnął.
– Oczywiście. Przecież taką ją wymyśliłeś – odszepnęła. Gwin wciąż tkwił
na parapecie, mrużąc oczy w słońcu. Nie przepadał za światłem słonecznym,
zwykle przesypiał dzień. Jak on się tu dostał?
Meggie wyjrzała przez szybę, ale na podwórku nie było nikogo oprócz
dziewcząt służebnych. Odeszła od okna i szybko rozwinęła karteczkę.
– Wiadomość? – Fenoglio pochylił się nad jej ramieniem. – Od twojego ojca?
Meggie skinęła głową. Od razu rozpoznała pismo, choć tym razem nie było tak
wyraźne jak zwykle. Serce podskoczyło jej z radości. Wodziła wzrokiem
po literach z takim utęsknieniem, jakby to była droga, na której końcu miał
czekać na nią Mo.
– Co tu jest napisane, do diabła? Nie rozumiem ani słowa! – denerwował się
Fenoglio.
– To pismo elfów. – Meggie się uśmiechnęła. – Używamy go z Mo jako
tajnego alfabetu, od kiedy przeczytałam Władcę Pierścieni. Ale Mo, zdaje się,
wyszedł z wprawy, zrobił sporo błędów.
– Rozumiem, ale co pisze? Meggie przeczytała wiadomość.
– Farid? Kto to taki?
– Chłopiec. Mo wyczarował go z Baśni z tysiąca i jednej nocy, ale to całkiem
inna historia. Widziałeś go, był razem ze Smolipaluchem, kiedy ten przed tobą
uciekł.
Meggie złożyła karteczkę i ponownie wyjrzała przez okno. Jedna ze służących
wyprostowała się, otarła palce z ziemi i spoglądała na wysoki mur, jakby
marzyła o tym, by mieć skrzydła i odfrunąć w dal. Kto przyprowadził Gwina?
Mo? A może kuna sama znalazła drogę? To raczej mało prawdopodobne.
Na pewno nie zawędrowałaby tak daleko w biały dzień, gdyby jej ktoś nie
pomógł.
Meggie wsunęła złożoną karteczkę do rękawa sukienki. Gwin wciąż siedział
na parapecie. Leniwym ruchem wyciągnął szyję i obwąchiwał zewnętrzny
gzyms. Może zwęszył gołębie, które czasem tu siadały.
– Daj mu chleba, żeby nie uciekł – szepnęła Meggie do Fenoglia.

Podbiegła do łóżka i chwyciła plecak. Coś do pisania! Miała tu gdzieś ołówek.
O, jest. Raczej ogryzek ołówka. Ale skąd wziąć papier? Wyciągnęła spod
materaca jedną z książek Dariusza i ostrożnie oderwała wyklejkę. Jeszcze nigdy
nie wyrwała kartki z książki, ale tym razem było to konieczne.

Uklękła na podłodze i zaczęła pisać tym samym pełnym zawijasów alfabetem,
w którym Mo przesłał swoją wiadomość. Znała go na pamięć. Mamy się dobrze
i ja też to potrafię, Mo! Wyczarowałam Dzwoneczka i ołowianego żołnierzyka,
a jutro mam sprowadzić Capricornowi Cień z „Atramentowego serca”, żeby
zabił Smolipalucha. O Resie nie napisała. Ani słowa o swoich podejrzeniach, że
to jest jej matka, i o tym, że ona też – jeśli Capricorn nie zmieni zdania – nie
przeżyje nawet dwóch dni. Taka wiadomość jakoś nie pasowała do kartki
papieru, obojętnie jak dużej.

Gwin chciwie skubał chleb, który mu podsuwał Fenoglio. Meggie złożyła list
i przytwierdziła go do obróżki kuny.

– Uważaj na siebie – szepnęła i rzuciła resztę chleba na podwórko.
Kuna smyrgnęła w dół po ścianie, jakby nie było nic łatwiejszego pod słońcem.
Jedna ze służących krzyknęła przerażona, kiedy Gwin przemknął jej pod
nogami. Zawołała coś do towarzyszek, widocznie bała się, że kuna zaatakuje
kury, ale Gwin już zniknął za murem.
– To dobrze, bardzo dobrze, że twój ojciec tu jest – szepnął Fenoglio
do Meggie, stając w oknie obok niej. – Gdzieś niedaleko. Bardzo dobrze.
I dostaniesz z powrotem ołowianego żołnierzyka. Wszystko toczy się zgodnie
z planem. – Potarł czubek nosa, mrużąc oczy w oślepiającym słońcu. – Teraz –
mruknął – wykorzystamy zabobonność Basty! Jak dobrze, że wyposażyłem go w
tę małą słabość! Mądre posunięcie!
Meggie nie rozumiała, o czym mówi Fenoglio, ale było jej to obojętne. Myślała
tylko o jednym: Mo jest tutaj.

43. Mroczne miejsce

– Kuba, stary druhu – rzekł w końcu powoli Łukasz ochrypłym głosem do małego przyjaciela, nie
zważając na pisarzy i bonzów – to była krótka podróż. Przykro mi, że musisz dzielić mój los.

Kuba przełknął ślinę.
– Jesteśmy przecież przyjaciółmi – odpowiedział cicho, zagryzając dolną wargę, żeby tak bardzo
nie drżała.

Michael Ende,
Kuba Guzik i maszynista Łukasz




Smolipaluch przypuszczał, że Capricorn będzie trzymał jego i Resę w tych
przeklętych sieciach aż do chwili egzekucji, tymczasem spędzili w nich tylko
jedną długą noc. Wczesnym rankiem, zaledwie słońce rozświetliło czerwone
ściany kościoła, Basta kazał ściągnąć ich na dół. Przez kilka strasznych sekund
Smolipaluch myślał, że Capricorn postanowił ich jednak zgładzić jak zwykle,
bez rozgłosu. Kiedy więc dotknął posadzki, nie wiedział, czy kolana ma miękkie
bardziej ze strachu, czy z powodu nocy spędzonej w sieci. W każdym razie
ledwo się trzymał na nogach.

Obawy Smolipalucha rozwiał sam Basta, choć z pewnością nie było to jego
zamiarem.

– Osobiście nie miałbym nic przeciwko temu, żebyś dalej dyndał tam w górze
– rzekł, gdy jego ludzie wyplątywali magika z sieci – ale Capricorn z jakiegoś
powodu postanowił, żeby na resztę waszego nędznego życia zamknąć was
w grobowcu.

Smolipaluch z całych sił starał się nie okazać ulgi, jaką odczuł. A więc śmierć
oddaliła się jeszcze o kilka kroków.

– Pewnie Capricorn nie chce, żebyśmy słuchali, jak omawia z wami swoje
brudne plany – powiedział. – A może chodzi mu tylko o to, żebyśmy
na własnych nogach szli na stracenie.

Jeszcze jedna noc w sieci i Smolipaluch zapomniałby, że w ogóle ma nogi. Już
po tej nocy kości bolały go tak, że poruszał się jak starzec, gdy Basta sprowadzał
ich po schodach do podziemi. Resa potknęła się kilka razy, najwidoczniej była
w jeszcze gorszym stanie, ale kiedy Basta chwycił ją za ramię, gdy się pośliznęła
na schodku, wyrwała się i obrzuciła go tak lodowatym spojrzeniem, że pozwolił
jej iść samej.

W krypcie pod kościołem panowała wilgoć i chłód, nawet w takim dniu jak

dziś, kiedy na dworze słońce niemal roztapiało dachówki. W trzewiach starego
kościoła unosił się zapach pleśni i odchodów myszy, i czegoś, o czym
Smolipaluch wolał nawet nie myśleć. Capricorn zaraz na początku kazał
zakratować wąskie kwatery, gdzie w sarkofagach leżeli dawno zmarli księża.
„Czy może być coś odpowiedniejszego niż to, że skazańcy śpią
na sarkofagach?” – spytał wtedy ze śmiechem.

Miał oryginalne poczucie humoru.
Na ostatnich schodkach Basta niecierpliwie przynaglał ich, chcąc jak
najszybciej wrócić na światło dzienne, z dala od zmarłych i ich duchów. Ręka
mu drżała, gdy wieszał latarnię na gwoździu i otwierał kratę pierwszej z brzegu
celi. Tu na dole nie było światła elektrycznego ani ogrzewania, ani żadnych
innych zdobyczy cywilizacyjnych, tylko milczące sarkofagi i myszy śmigające
po spękanych płytach posadzki.
– Nie chciałbyś nam jeszcze przez chwilę dotrzymać towarzystwa? – odezwał
się Smolipaluch, gdy Basta wepchnął ich do celi.
Musieli schylić głowy, strop był tu bardzo niski i nie można się było swobodnie
wyprostować.
– Moglibyśmy sobie poopowiadać historie o duchach – ciągnął Smolipaluch. –
Znam kilka nowych.
– Dla ciebie nie będziemy potrzebowali sarkofagu, Brudny Paluchu! – warknął
Basta, zamykając kratę na klucz.
– Słusznie! Wystarczy urna albo słoik po dżemie zamiast trumny. –
Smolipaluch odsunął się od kraty, by być poza zasięgiem noża Basty stojącego
po drugiej stronie. – Widzę, że masz nowy amulet! – wykrzyknął, kiedy Basta
był już prawie na schodach. – Pewnie znowu króliczą łapkę, co? Nie mówiłem
ci, że takie rzeczy przyciągają Białe Damy? W naszym starym świecie można
je było widzieć, a tutaj nie, co jest bardzo niepraktyczne, ale one jednak tu są,
ze swymi szeptami i lodowatym dotykiem.
Basta znieruchomiał na schodach, wciąż odwrócony plecami, i zacisnął pięści.
Smolipaluch za każdym razem dziwił się, jak łatwo go nastraszyć kilkoma
słowami.
– Przypominasz sobie może, w jaki sposób one zabierają swoje ofiary? –
ciągnął cicho. – Szepczą twoje imię: Baaastaaa! Zaczynasz marznąć, a potem...
– Niedługo będą szeptać twoje imię, Śmierdzący Paluchu! – przerwał mu Basta
drżącym głosem. – Tylko twoje.
I popędził w górę po schodach, jakby Białe Damy już go ścigały.
Echo jego kroków przebrzmiało i Smolipaluch z Resą zostali sami. Sam na sam

z ciszą, ze śmiercią. Wszystko wskazywało na to, że byli jedynymi więźniami.
Czasem Capricorn zamykał tu jakiegoś biedaka tylko po to, żeby mu napędzić
stracha, ale większość z tych, którzy się przewinęli przez te cele i wyryli swoje
imiona na sarkofagach, znikała bez śladu ciemną nocą.

Ich własne pożegnanie ze światem będzie o wiele bardziej widowiskowe.
„Można powiedzieć, że dam swój ostatni występ – pomyślał Smolipaluch. –
A może to będzie tak, że wtedy przekonam się, iż to wszystko tutaj było tylko
złym snem, i musiałem umrzeć, żeby wrócić do domu?”.
Przyjemna wizja. Gdyby tylko zdołał w nią uwierzyć.
Resa usiadła na sarkofagu. Była to prosta kamienna trumna. Pokrywa tak
popękała, że nie można było odczytać nazwiska zmarłego. Bliskość śmierci nie
wywoływała w niej lęku.
Inaczej było ze Smolipaluchem. Nie bał się duchów ani Białych Dam tak jak
Basta. Gdyby jedna z nich tu się zjawiła, po prostu pozdrowiłby ją uprzejmie.
Nie, on się bał śmierci. Wydawało mu się, że słyszy tu na dole jej oddech, tak
głęboki, że dla niego brakuje już powietrza. Czuł się tak, jakby na jego piersi
siedziało jakieś wielkie, obrzydliwe zwierzę. Może lepiej już było kołysać się
w sieci pod sufitem kościoła. Tam przynajmniej miał czym oddychać.
Poczuł, że Resa mu się przygląda. Skinęła na niego i poklepała dłonią sarkofag.
Ociągając się, usiadł obok niej. Wyjęła z kieszeni sukienki świecę i podsunęła
mu ją pod nos. Smolipaluch uśmiechnął się. Oczywiście, że miał zapałki. Co za
problem ukryć tak małą rzecz przed Basta i resztą tych półgłówków.
Resa nakapała kilka kropel wosku na wieko sarkofagu i przykleiła świecę.
Uwielbiała świece, płonące świece i kamienie. Zawsze miała jedno i drugie
w kieszeni, nie licząc innych rzeczy. Może dzisiaj zapaliła świecę tylko dla
niego, gdyż wiedziała, jak bardzo kocha ogień.
– Tak mi przykro – powiedział, przesuwając palce przez płomień świecy –
powinienem sam poszukać tej książki. Wybacz mi, proszę.
Resa zasłoniła mu usta dłonią. Pewnie znaczyło to, że nie ma mu nic
do wybaczenia. Jakie miłe kłamstwo bez słów. Resa cofnęła rękę. Smolipaluch
chrząknął zakłopotany.
– Pewnie... jej nie znalazłaś?
Teraz i tak już nie miało to znaczenia, ale po prostu musiał wiedzieć.
Resa potrząsnęła głową.
– Tak myślałem – westchnął.
Cisza była straszna, straszniejsza od tysiąca dźwięków.
– Opowiedz mi coś, Reso! – poprosił cicho, przysuwając się do niej.

„Proszę cię – dodał w myślach – uwolnij mnie od lęku, który zapiera mi dech
w piersiach. Przenieś nas w inne, lepsze miejsce”.

Resa to potrafiła. Znała niezliczone opowieści, nie zdradziła mu skąd, ale
Smolipaluch i tak wiedział. Wiedział dokładnie, kto jej czytał te historie.
Rozpoznał ją od razu, kiedy tylko zobaczył ją w domu Capricorna. Czarodziejski
Język często pokazywał mu jej zdjęcie.

Resa wyciągnęła kawałek papieru ze swych przepastnych kieszeni. Kryły się
tam nie tylko świece i kamyki. Podobnie jak Smolipaluch, który nosił zawsze
przy sobie coś do rozniecenia ognia, tak Resa miała zawsze pod ręką papier
i ołówek – jej drewniany język, jak żartowała. Ułamek świecy, ołówek i pomięte
świstki papieru – widocznie żadnemu z ludzi Capricorna te rzeczy nie wydały
się na tyle niebezpieczne, by je skonfiskować.

Kiedy snuła którąś ze swoich opowieści, czasem pisała tylko pół zdania,
a Smolipaluch musiał dopowiadać je do końca. Tak było szybciej, a historia
przybierała często nieoczekiwany obrót. Ale tym razem Resa nie miała ochoty
opowiadać mu żadnej historii, choć nigdy bardziej tego nie potrzebował.

Kim jest ta dziewczynka? – napisała Resa.
Oczywiście, chodzi jej o Meggie. Czy miał skłamać? Dlaczego nie? Ale nie
zrobił tego, sam nie wiedział dlaczego.
– To córka Czarodziejskiego Języka. Ile ma lat?
– Zdaje się, że dwanaście.
Zgadzało się. Poznał to po jej oczach. To były oczy Meggie. Może troszkę
bardziej znużone.
– Jak wygląda Czarodziejski Język? Zdaje się, że już raz mnie o to pytałaś. Nie
ma blizn tak jak ja.
Zaryzykował uśmiech, ale Resa pozostała poważna. Światło świecy rzucało
na jej twarz tańczące cienie.
„Znasz jego twarz lepiej niż moją – myślał Smolipaluch – ale nie powiem
ci tego. On mi zabrał cały świat, czyja nie mam prawa zabrać mu żony?”.
Resa wstała, wskazując ręką kilka centymetrów nad głową.
– Tak. Jest wysoki. Wyższy ode mnie i od ciebie. – Dlaczego jej nie okłamie? –
Tak, ma ciemne włosy, ale nie chcę już o tym rozmawiać! – Zdawał sobie
sprawę, że w jego głosie czuć gniew. – Proszę – chwycił ją za rękę i posadził
obok siebie – opowiedz mi lepiej jakąś historię. Świeca zaraz zgaśnie, a to
światło, które nam zostawił Basta, pozwala widzieć tylko te przeklęte trumny,
nie da się przy nim rozróżnić liter.
Patrzyła na niego zadumana, jakby próbowała czytać w jego myślach, znaleźć

słowa, których nie wypowiedział. Ale Smolipaluch potrafił się lepiej maskować
niż Czarodziejski Język, o wiele lepiej. Potrafił sprawić, że jego twarz stawała
się nieprzenikniona: to była tarcza osłaniająca jego serce. Co komu do jego
serca?

Resa pochyliła się nad kartką i zaczęła pisać:
Nadstaw ucha i słuchaj uważnie. Bo to się wydarzyło. Miało miejsce wtedy,
gdy zwierzęta domowe byty jeszcze dzikie. Pies był dziki i koń był dziki,
i krowa była dzika, i owca była dzika, i świnia była dzika – tak dzika, jak
to tytko można sobie wyobrazić – i wszystkie one wędrowały na swój dziki
sposób przez bezkresne dzikie lasy. Ale najdzikszy ze wszystkich dzikich
zwierząt był kot. Trzymał się na osobności i nie przywiązywał się do żadnego
miejsca.
Resa zawsze wiedziała, jaka historia jest mu najbardziej potrzebna. Była obca
w tym świecie tak jak on. To po prostu niemożliwe, żeby należała
do Czarodziejskiego Języka.

44. Opowieść Farida

– A więc dobrze – powiedział Zoff. – Posłuchajcie, co wam powiem: kto uważa, że ma lepszy plan,
będzie mógł potem o nim opowiedzieć.

Michael de Larrabeiti,
Bombie 'owie, tom 2 – W labiryncie Wendelów




Kiedy Farid wrócił, Czarodziejski Język już na niego czekał. Elinor spała pod
drzewami, z twarzą zaczerwienioną od słońca, ale Czarodziejski Język stał
wciąż tam, gdzie go Farid zostawił. Na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi, gdy
zobaczył, jak chłopiec wspina się po zboczu.

– Słyszeliśmy strzały! – zawołał, gdy Farid był jeszcze daleko. – Myślałem, że
cię już nigdy nie zobaczymy.

– Strzelają do kotów – odparł Farid, padając na trawę. Troska Czarodziejskiego
Języka wprawiła go w zakłopotanie.

„Dlaczego to tyle trwało? Gdzie się znowu wałęsałeś?” – oto do jakich powitań
był przyzwyczajony. Nawet twarz Smolipalucha była zawsze zamknięta,
odstręczająca niby zaryglowane drzwi. A Czarodziejski Język miał wszystko
wypisane na czole: troskę, radość, złość, ból, miłość – choćby nawet próbował
ukryć swoje uczucia, tak jak teraz, kiedy starał się powstrzymać przed zadaniem
pytania, które przez cały czas miał na końcu języka.

– Twoja córką ma się dobrze – powiedział Farid. – Dostała wiadomość, choć
siedzi zamknięta na ostatnim piętrze w domu Capricorna. Ale Gwin potrafi się
świetnie wspinać, lepiej od Smolipalucha, a to już coś znaczy.

Usłyszał westchnienie ulgi, jakie wyrwało się z piersi Czarodziejskiego Języka
– jakby zdjął z niego cały ciężar świata.

– Dostałem nawet odpowiedź.
Farid wyciągnął Gwina z plecaka i trzymając go za ogon, odwiązał karteczkę
od obróżki.
Czarodziejski Język rozwinął kartkę tak ostrożnie, jakby się bał, że zetrze z niej
litery.
– Wyklejka – mruknął – musiała ją wyrwać z książki.
– Co pisze?
– Próbowałeś to przeczytać?
Farid potrząsnął głową i wyjął z kieszeni kawałek chleba. Gwin zasłużył sobie

na nagrodę. Ale kuna zniknęła. Pewnie nadrabiała zaległości w spaniu.
– Nie znasz liter, prawda? – Nie.
– Ten zapis i tak mało kto potrafi odczytać. To jest ten sam szyfr, którego

ja użyłem. Jak widziałeś, nawet Elinor nie mogła go odcyfrować.
Czarodziejski Język rozprostował kartkę – była matowożółta, w kolorze

pustynnego piasku – zaczął czytać i nagle uniósł głowę.
– O Boże... – wymamrotał. – Tylko tego brakowało!
– O co chodzi?
Farid ugryzł kawałek chleba, który zachował dla kuny. Był twardy – najwyższy

czas znowu coś ukraść.
– Meggie też to potrafi! – Czarodziejski Język z niedowierzaniem kręcił głową,

jak urzeczony wpatrując się w kartkę, którą trzymał w ręku.
Farid położył się na trawie wsparty na łokciu.
– Wiem o tym, wszyscy już o tym mówią... podsłuchałem ich. Mówią, że ona

potrafi czarować tak jak ty i że Capricorn nie musi już na ciebie czekać. Już cię
nie potrzebuje.

Czarodziejski Język spojrzał na niego takim wzrokiem, jakby wcześniej nie
przyszło mu to na myśl.

– Racja – mruknął. – Teraz nigdy jej już nie wypuszczą. W każdym razie
po dobroci.

Przyglądał się literom skreślonym ręką córki. Dla Farida wyglądały one jak
ślad węża na pustyni.

– Co jeszcze pisze?
– Że złapali Smolipalucha i że Meggie ma sprowadzić kogoś, kto go zabije.
Jutro wieczorem.
Opuścił rękę z kartką, drugą przeczesał włosy.
– Możesz mi spokojnie powiedzieć! Chodzi o kata, tak? Takiego kogoś, kto się
zna na obcinaniu głów? – pytał Farid.
Czarodziejski Język milczał, jakby go wcale nie słyszał.
– Widziałem już coś takiego – rzekł Farid. – Więc możesz mi spokojnie
powiedzieć. Jeśli kat dobrze włada mieczem, to szybko jest po wszystkim.
Czarodziejski Język spojrzał na niego osłupiały, po czym pokręcił głową.
– Nie, to nie jest kat – odparł. – W każdym razie nie taki z mieczem. To w
ogóle nie jest człowiek.
– Nie człowiek? – Farid zbladł.
Czarodziejski Język w milczeniu zaprzeczył. Trwało dobrą chwilę, zanim mógł
znów mówić.

– Nazywają go Cieniem – wyjaśnił bezbarwnym głosem. – Nie odtworzę już
dokładnie słów, jakimi został opisany w książce Fenoglia, pamiętam tylko, że
wyobrażałem go sobie zawsze jako postać z rozżarzonego popiołu, szarą
i gorącą, bez twarzy.

Farid wytrzeszczył na niego oczy. Przez chwilę żałował, że o to zapytał.
– Oni wszyscy... cieszą się na egzekucję – powiedział rwącym się głosem. –
Czarne Kurtki są w wyśmienitych humorach. Kobietę też mają zabić, tę, z którą
spotykał się Smolipaluch. Bo próbowała znaleźć dla niego książkę.
Rył w ziemi palcami stóp. Smolipaluch próbował go przyzwyczaić do noszenia
butów, z powodu węży, ale Farid na każdym kroku miał wrażenie, że ktoś
trzyma go za palce, więc w końcu wrzucił buty w ogień.
– Co za kobietę? Jedną ze służących Capricorna? – Czarodziejski Język patrzył
na niego pytająco.
Farid skinął głową. Ocierał ubłocone palce stóp.
– Ona nie potrafi mówić, jest niema jak ryba. Smolipaluch ma jej zdjęcie
w plecaku. Często mu pomagała. Poza tym chyba jest w niej zakochany.
Rozejrzenie się po wiosce przyszło Faridowi łatwo. Było tam wielu chłopców
w jego wieku. Myli samochody dla Czarnych Kurtek, czyścili im buty, broń,
nosili listy miłosne... On też musiał nosić liściki miłosne, wtedy, w tamtym
życiu. Butów nie czyścił, ale broń – tak. Musiał też usuwać odchody
wielbłądów. Pucowanie samochodów było na pewno przyjemniejsze.
Farid spoglądał w niebo. Wysoko w górze sunęły delikatne chmurki niby pióra
czapli, rozczapierzone jak kwiaty akacji. Po tym niebie często płynęły chmury.
Faridowi bardzo się to podobało. Niebo ponad światem, z którego przybył, było
zawsze gładkie i czyste.
– Już jutro – mruczał Czarodziejski Język. – Co tu robić? Jak mam ją uwolnić
z domu Capricorna? Może bym się tam jakoś zakradł nocą, ale potrzebne by mi
było takie czarne ubranie...
– Przyniosłem ci. – Farid wyjął z plecaka najpierw czarną kurtkę, a potem
spodnie. – Ukradłem je ze sznura, gdzie się suszyły. Dla Elinor mam suknię!
Czarodziejski Język patrzył na niego z tak nieskrywanym podziwem, że Farid
zarumienił się z zakłopotania.
– Prawdziwy z ciebie diablik! A może powinienem ciebie zapytać, jak mam
wyciągnąć Meggie z tej wioski?
Farid uśmiechnął się nieśmiało, wbijając wzrok w stopy. Jego zapytać? Jeszcze
nikt nigdy nie pytał go o zdanie. Zawsze był tylko szpiclem, tropicielem. Plany
układali inni – plany wypraw zbójeckich, napadów, akcji odwetowych. Psa nie

pyta się o zdanie. Psa się bije, kiedy okazuje nieposłuszeństwo.
– Jest nas tylko dwóch, a tam w dole jest ich co najmniej dwudziestu. To nie

będzie łatwe...
Czarodziejski Język spojrzał w kierunku obozowiska, gdzie spała Elinor.
– Zapomniałeś o Elinor. Ona jest bardziej wojownicza ode mnie, a do tego

bardzo, bardzo wściekła.
Farid uśmiechnął się z pobłażaniem.
– No dobrze, to troje! – powiedział. – Troje przeciwko dwudziestu.
– Wiem, to nie brzmi zachęcająco. – Czarodziejski Język, wstając, westchnął. –

Chodź, opowiemy Elinor, czego się dowiedziałeś.
Farid jednak nie ruszył się z miejsca. Siedząc na trawie, chwycił jedną

z suchych gałązek, których pełno leżało wokoło. Pierwszorzędny materiał
opałowy. Były go tu nieprzebrane ilości. W jego dawnym świecie trzeba było
daleko chodzić po opał. Za takie drewno jak tutaj płacono by złotem. Farid
przyglądał się gałęzi, przesuwając palcem po chropowatej korze, po czym
popatrzył w kierunku wioski Capricorna.

– Moglibyśmy poprosić ogień o pomoc – rzekł. Czarodziejski Język spojrzał
na niego zaskoczony.

– Co masz na myśli?
Farid podniósł kolejną gałąź i jeszcze jedną. Układał je w stos, suche gałęzie
i konary, które pozrzucały drzewa, jakby ich miały za dużo.
– Smolipaluch pokazał mi, jak poskramiać ogień. To jest tak jak z Gwinem.
Jeśli nie umiesz się z nim obchodzić, ukąsi cię, ale jeśli wiesz, jak z nim
postępować, zrobisz z nim, co zechcesz. Smolipaluch mnie tego nauczył. Jeśli
skorzystamy z pomocy ognia we właściwym czasie i we właściwym miejscu...
Czarodziejski Język schylił się, podniósł jeden z konarów i przesunął po nim
dłonią.
– A jak chcesz go powściągnąć, kiedy już raz go uwolnisz? Od dawna nie
padało. Zanim się spostrzeżesz, ogień przeniesie się na wzgórza.
– Tylko jeśli będzie niesprzyjający wiatr – wzruszył ramionami Farid.
Ale Czarodziejski Język potrząsnął głową.
– Nie! – rzekł stanowczo. – Pośród tych wzgórz mogę się bawić ogniem
dopiero wtedy, gdy nie znajdę już innego wyjścia. Dzisiaj w nocy zakradniemy
się do wioski. Może uda nam się ominąć straże. Może znają się nawzajem
na tyle słabo, że wezmą mnie za jednego ze swoich. W końcu już raz nam się
udało wyśliznąć z ich łap. Może uda się jeszcze raz.
– Za dużo tych „może” – zauważył Farid.

– Wiem – odparł Czarodziejski Język. – Wiem.

45. Kłamstwa na użytek Basty

– Spójrz na mnie! – wykrzyknęła. – Oto pluję tutaj na ziemię i wzywam czartowskie moce! Oby
czarna była jego zagłada! Jeśli zobaczysz dziedzica, powtórz mu, co słyszysz. Powiesz, że Jennet
Clouston po raz tysiąc dwieście dziewiętnasty rzuciła zły urok i przekleństwo na niego, nas, jego dom,
oborę i stajnię, na sługę gościa i pana, na żonę, córkę i dziecię... czarna, czarna niech będzie jego
zagłada!

Robert Louis Stevenson,
Porwany za młodu





Fenoglio zaledwie w kilku zdaniach przekonał strażnika za drzwiami, że musi
natychmiast rozmawiać z Basta. Stary pisarz był urodzonym kłamcą. Potrafił
z niczego wysnuć całą opowieść, szybciej niż pająk snuje pajęczynę.

– Czego chcesz, stary? – spytał Basta, stając w drzwiach. W ręku trzymał
ołowianego żołnierzyka. – Masz, mała czarownico! – powiedział, podając
Meggie żołnierzyka. – Ja bym go wrzucił w ogień, ale z moim zdaniem nikt się
już tu nie liczy.

Ołowiany żołnierzyk wzdrygnął się na wzmiankę o ogniu, nastroszył wąsiki,
a jego oczy spoglądały z taką rozpaczą, że Meggie ścisnęło się serce z żalu. Gdy
opiekuńczo osłoniła go dłońmi, wydało jej się, że czuje bicie jego serduszka.
Przypomniała sobie zakończenie jego historii: A żołnierz roztopił się
na bezkształtną masę i kiedy nazajutrz służąca wygarniała popiół, znalazła go w
postaci maleńkiego serduszka.

– Tak, nikt się już nie liczy z twoim zdaniem, też tak uważam! – Fenoglio
przyglądał się Baście ze współczuciem, niby zatroskany ojciec, którym
w pewnym sensie był. – Właśnie z tego powodu chciałem z tobą pomówić. –
Tu Fenoglio konspiracyjnie zniżył głos. – Proponuję ci układ.

– Układ? – We wzroku Basty malowały się strach i duma.
– Tak, układ – powtórzył cicho Fenoglio. – Widzisz, chodzi o to, że się nudzę!
Jestem pisarczykiem, jak słusznie mnie nazwałeś, i potrzebuję do życia papieru,
tak jak inni potrzebują chleba i wina czy czegoś tam. Przynieś mi papier, Basta,
a ja pomogę ci odzyskać klucze. Wiesz, te, które zabrała ci Sroka.
Basta wyciągnął nóż. Kiedy go rozłożył, ołowiany żołnierzyk zaczął się tak
mocno trząść ze strachu, że bagnet wypadł mu z maleńkich dłoni.
– Jak masz zamiar tego dokonać? – spytał Basta, zabierając się do czyszczenia
paznokci końcem noża.

Fenoglio pochylił się ku niemu.
– Napiszę ci małe zaklęcie. Takie, które Mortolę na kilka tygodni zatrzyma
w łóżku, a ty zyskasz czas, by udowodnić Capricornowi, że to ty jesteś
prawdziwym panem kluczy. Oczywiście takie zaklęcie nie działa od razu, trzeba
trochę poczekać, ale kiedy już zacznie działać... – Fenoglio znacząco uniósł
brwi.
Basta prychnął pogardliwie.
– Próbowałem już pająków, pietruszki i soli. Ale starej nic nie zmoże.
– Pietruszka i pająki! – Fenoglio zaśmiał się cicho. – Jesteś głupcem, Basta.
Nie mówię o takich dziecinadach. Mówię o literach. Wierz mi, nie ma nic
potężniejszego od liter – dla dobra i dla zła. – I dokończył przenikliwym
szeptem: – Ciebie też zrobiłem z liter, Basta! Ciebie i Capricorna.
Basta cofnął się o krok. Lęk i nienawiść są braćmi – i oba te uczucia Meggie
dostrzegła w twarzy Basty. I jeszcze coś: zobaczyła, że Basta wierzy pisarzowi.
Wierzy w każde jego słowo.
– Jesteś czarownikiem! – zawołał zduszonym głosem. – Ty i ta dziewczyna!
Powinno się was spalić tak jak te przeklęte książki i jej ojca przy okazji! –
Tu trzy razy splunął pod nogi Fenoglia.
– Oho, spluwanie! Przed czym to ma chronić? Przed złym spojrzeniem? –
drwił pisarz. – Z tym spaleniem to nic nowego, Basta, ale ty nigdy nie byłeś
zwolennikiem nowych idei. No to jak, robimy interes?
Basta wpatrywał się w ołowianego żołnierzyka, aż Meggie ukryła go za
plecami.
– No, dobrze! – warknął. – Ale będę codziennie sprawdzał, co nabazgrałeś,
jasne?
„Ciekawe, jak to zrobisz? – spytała w myślach Meggie. – Przecież nie umiesz
czytać”.
Basta spojrzał na nią, jakby usłyszał jej myśli.
– Znam jedną ze służących – powiedział – która mi będzie czytać, więc nie
próbuj żadnych sztuczek, zrozumiano?
– Jasne! – Fenoglio energicznie skinął głową. – Aha, i przydałby się długopis.
Czarny, jeśli to możliwe.
Basta przyniósł długopis i ryzę białego papieru. Fenoglio usiadł przy stole,
z uroczystą miną wziął jeden arkusz, poskładał i starannie rozerwał na dziewięć
kawałków, po czym na każdym napisał pięć liter, opatrzonych takimi
zawijasami, że były prawie nieczytelne. Wręczył karteczki Baście, wyjaśniając,
gdzie ma je podłożyć Mortoli.

– Po trzy tam, gdzie śpi, gdzie je i gdzie pracuje. Tylko w ten sposób po trzech
dniach i trzech nocach nastąpi pożądany skutek. Jeśli jednak znajdzie choć jedną
z tych karteczek, to wówczas zaklęcie obróci się przeciwko tobie.

– Co to ma znaczyć?! – zawołał Basta, przyglądając się karteczkom z taką
miną, jakby za chwilę miały go porazić dżumą.

– Nieważne, po prostu schowaj je tak, żeby ich nie znalazła! – odparł Fenoglio,
wypychając go z izby.

– Jeśli to nie zadziała, stary – warknął Basta, zanim zamknął za sobą drzwi –
ozdobię ci twarz, tak jak to zrobiłem ze Smolipaluchem!

Po jego wyjściu Fenoglio oparł się o drzwi, uśmiechając się z zadowoleniem.
– Ale przecież to nie zadziała – szepnęła Meggie.
– No to co? Trzy dni to dużo czasu – odparł Fenoglio, siadając z powrotem
przy stole. – Ale mam nadzieję, że nie będą nam potrzebne. W końcu już jutro
wieczorem mamy zapobiec egzekucji, czyż nie tak?
Przez resztę dnia na zmianę patrzył w sufit lub pisał jak opętany. Coraz
to nowe białe karty zapełniały się jego dużym, niecierpliwie rzucanym na papier
pismem.
Meggie mu nie przeszkadzała. Usiadła przy oknie z ołowianym żołnierzykiem,
spoglądając na wzgórza i zastanawiając się, gdzie w tym gąszczu listowia
i gałęzi ukrywa się Mo. Ołowiany żołnierzyk siedział obok niej, z jedną nogą
sztywno wysuniętą do przodu, i przerażonymi oczami przypatrywał się temu
obcemu światu. Może myślał o papierowej tancerce, w której był zakochany,
a może nie myślał o niczym. W każdym razie nie powiedział ani słowa.

46. Nocna pobudka

Codziennie w południe słudzy znosili też kwiaty. Naręcza kwiatów dębu i janowca, i wiązówki,
najpiękniejsze i najdelikatniejsze, jakie można było znaleźć w lesie i na polu.

Evangeline Walton,
Die vier Zweige des Mabinogi




Zapadł wieczór, a Fenoglio wciąż pisał i pisał. Pod stołem leżały zmięte lub
podarte kartki. Było ich o wiele więcej od tych, które odkładał na bok z taką
ostrożnością, jakby litery mogły się zsunąć z papieru. Kiedy jedna ze służących,
drobna, chuda dziewczyna, przyniosła im kolację, Fenoglio ukrył zapisane kartki
pod kocem na swoim łóżku. Tego wieczoru Basta więcej się nie pojawił. Może
był zajęty podkładaniem magicznych karteczek.

Meggie położyła się spać dopiero, kiedy na dworze zrobiło się tak czarno, że
niebo zlało się ze wzgórzami. Okno zostawiła otwarte.

– Dobranoc! – szepnęła w ciemność, jakby Mo był w stanie ją usłyszeć.
Potem wzięła ołowianego żołnierzyka i wdrapała się na swoje łóżko. Posadziła
żołnierzyka obok poduszki.
– Uwierz mi, ty lepiej trafiłeś niż Dzwoneczek – szepnęła do niego. – Ona jest
u Basty, który myśli, że wróżki przynoszą szczęście. I wiesz co? Jeśli
kiedykolwiek się stąd wydostaniemy, zrobię ci tancerkę taką samą jak w twojej
historii.
I tym razem żołnierzyk się nie odezwał. Spojrzał tylko na nią swoimi
smutnymi oczyma, ledwo dostrzegalnie kiwając głową.
„Czyżby on też stracił głos – pomyślała Meggie – czy też nigdy nie umiał
mówić? – Jego usta rzeczywiście wyglądały tak, jakby nigdy dotąd ich nie
otworzył. – Gdybym miała książkę, mogłabym to sprawdzić albo
sprowadziłabym mu tancerkę”.
Ale baśnie były u Sroki. Stara zabrała jej wszystkie książki.
Ołowiany żołnierzyk oparł się o ścianę i zamknął oczy.
„Nie, tancerka złamałaby mu serce!” – pomyślała Meggie, zanim zapadła
w sen.
Zasypiając, słyszała jeszcze, jak Fenoglio sunie długopisem po papierze,
od litery do litery, szybko niczym czółenko tkackie układające z czarnych nitek
skomplikowany wzór...

Tej nocy Meggie nie śniły się potwory. Nawet pająki nie straszyły jej w snach.
Była w domu – wiedziała o tym, choć jej pokój wyglądał jak ten w domu Elinor.
Był tam też Mo oraz jej matka. Wyglądała jak Elinor, ale Meggie wiedziała, że
to jest ta kobieta, którą zobaczyła w sieci obok Smolipalucha w kościele
Capricorna. W snach wiemy bardzo wiele, a zwłaszcza to, że nie można ufać
własnym oczom. Po prostu wiemy. Właśnie chciała usiąść obok matki na starej
kanapie stojącej między regałami w pokoju Mo, gdy ktoś począł szeptać jej
imię: „Meggie!”. Powtarzał je bez końca. „Meggie!”. Nie chciała tego słuchać,
pragnęła, żeby ten sen trwał wiecznie, ale głos nawoływał ją nieubłaganie. Znała
ten głos. Niechętnie otworzyła oczy.

Przy łóżku stał Fenoglio, jego palce były powalane tuszem, czarne jak noc
za otwartym oknem.

– O co chodzi? Chcę spać. – Meggie odwróciła się plecami.
Chciała wrócić do swojego snu. Może jeszcze tam jest, kryje się gdzieś pod
zamkniętymi powiekami. Może jakaś resztka szczęścia zawisła na rzęsach niby
złoty pył. Czy sny w bajkach nie zostawiają takich śladów? Ołowiany żołnierzyk
też jeszcze spał, głowa opadła mu na piersi.
– Ale ja skończyłem – Fenoglio powiedział to szeptem, choć przez drzwi
dochodziło donośne chrapanie strażnika. Na stoliku, w migotliwym świetle
świecy, leżał cienki plik zapisanych kartek.
Meggie, ziewając, usiadła na łóżku.
– Dziś w nocy musimy coś wypróbować! – szeptał Fenoglio.
– Sprawdzimy, czy można zmienić opowieść za pomocą twojego głosu i moich
wyrazów. Spróbujemy odesłać z powrotem naszego ołowianego żołnierzyka.
Nerwowo zgarnął ze stołu kartki i położył je na kolanach Meggie.
– Źle się składa, że musimy zaczynać od historii, którą nie ja napisałem, ale
trudno. Co mamy do stracenia?
– Odesłać z powrotem? Ale ja nie chcę go nigdzie odsyłać!
– Meggie była oszołomiona. – On umrze. Chłopiec wrzuci go do pieca
kaflowego i żołnierzyk się stopi. A tancerka spłonie. Z tancerki zaś pozostały
jedynie cekinki, a i te poczerniały na węgiel.
– Nie, nie! – Fenoglio niecierpliwie stukał w kartki leżące na jej kolanach. –
Napisałem mu nową historię, ze szczęśliwym zakończeniem. Na tym właśnie
polegał pomysł twojego ojca: zmieniać historie! Chodziło mu tylko o to,
by sprowadzić z powrotem twoją matkę, tak zmienić „Atramentowe serce”, żeby
ją oddało. Ale jeśli ten pomysł naprawdę wypali, Meggie, jeśli uda się zmieniać
drukowane historie, podkładając inne słowa, to wówczas możemy przerabiać

w nich wszystko: kto z nich wychodzi, kto wchodzi, jak się kończą, kogo
uszczęśliwiają, a kogo unieszczęśliwiają. To tylko próba, Meggie! Jeśli ołowiany
żołnierzyk zniknie, to znaczy, że możemy także zmienić „Atramentowe serce”
w jaki sposób – nad tym muszę się jeszcze zastanowić, ale teraz czytaj. Proszę!

Fenoglio wyjął spod poduszki latarkę i wcisnął ją Meggie do ręki.
Dziewczynka z wahaniem włączyła ją i skierowała światło na pierwszą stronę
rękopisu. W ustach jej zaschło.
– Naprawdę dobrze się kończy?
Oblizując spieczone wargi, spojrzała na śpiącego ołowianego żołnierzyka.
Zdawało jej się, że słyszy delikatne chrapanie.
– Tak, tak, dopisałem absolutnie ckliwe zakończenie – niecierpliwie skinął
głową Fenoglio. – Ołowiany żołnierzyk wprowadza się ze swoją tancerką
do zamku i żyją długo i szczęśliwie... Nie ma stopionych serc, spalonego
papieru, nic tylko szczęście i bezgraniczna miłość.
– Twoje pismo jest bardzo nieczytelne.
– Jak to? Starałem się pisać najwyraźniej, jak potrafię!
– Niezbyt ci to wyszło. Fenoglio westchnął.
– A więc dobrze – rzekła wreszcie Meggie. – Spróbuję. „Każda literka jest
bardzo ważna! – myślała. – Niech dźwięczą i bębnią, szepczą i szeleszczą,
i toczą się przed siebie”.
Zaczęła czytać.
Przy trzecim zdaniu ołowiany żołnierzyk usiadł wyprostowany jak świeca.
Meggie zauważyła to kątem oka. Na chwilę straciła wątek, zająknęła się
na jakimś słowie, musiała je powtórzyć. Odtąd nie miała już odwagi patrzeć
na żołnierzyka. Aż w pewnej chwili Fenoglio położył jej rękę na ramieniu.
– Zniknął – wyszeptał. – Meggie, ołowiany żołnierzyk zniknął! I rzeczywiście
– łóżko było puste.
– Jesteś naprawdę małą czarodziejką – szepnął Fenoglio, ściskając jej ramię aż
do bólu. – Ale ja też byłem niezły, co? Jasne, że byłem niezły.
Z dumą przyglądał się swoim powalanym tuszem palcom. Potem zaklaskał
w dłonie i odtańczył po pokoju niedźwiedzi taniec. Bez tchu zatrzymał się przy
łóżku Meggie.
– We dwoje zgotujemy Capricornowi paskudną niespodziankę – szeptał,
a uśmiech wypełniał wszystkie jego zmarszczki. – Zaraz zabieram się do roboty!
O tak! Dostanie to, czego chce: sprowadzisz mu jego Cień. Ale jego stary druh
będzie bardzo odmieniony, już ja się o to zatroszczę! Ja, Fenoglio, władca słów,
atramentowy szaman, zaklinacz ksiąg. To ja powołałem Capricorna do życia i ja

go usunę, jakby nigdy nie istniał, co – przyznaję – byłoby o wiele lepsze! Biedny
Capricorn! Spotka go taki sam los jak tego czarodzieja, który stworzył dla
swojego siostrzeńca kwiatową kobietę. Znasz chyba tę historię?

Meggie utkwiła wzrok w tym miejscu, gdzie przedtem siedział ołowiany
żołnierzyk. Brakowało jej małego bohatera.

– Nie! – mruknęła. – Co za kwiatowa kobieta?
– To bardzo stara historia. Opowiem ci skróconą wersję. Dłuższa jest
piękniejsza, ale wkrótce zacznie świtać. No więc, był sobie raz czarodziej
o imieniu Gwydion. Miał siostrzeńca, którego kochał ponad wszystko w świecie,
ale jego matka rzuciła klątwę na chłopca.
– Dlaczego?
– Za długo by o tym opowiadać. W każdym razie rzuciła na niego klątwę, że
jeśli dotknie kobiety, to umrze. Czarodziejowi serce pękało z żalu. Jak to, jego
ukochany siostrzeniec ma być skazany na beznadziejną samotność? Nie.
Od czegóż on jest czarodziejem? Zamknął się tedy na trzy dni i trzy noce
w magicznej komnacie pracowni i stworzył kobietę z kwiatów – a dokładniej
mówiąc: z wiązówki, janowca i kwiatu dębu. Nigdy nie było piękniejszej
kobiety i siostrzeniec Gwydiona z miejsca się w niej zakochał. Ale Blodeuwedd
– bo takie było jej imię – stała się przyczyną jego zguby. Pokochała innego
i wspólnie zabili siostrzeńca czarodzieja.
– Blodeuwedd... – Meggie smakowała to imię niby egzotyczny owoc. –
To smutna historia. Czy czarodziej za karę ją zabił?
– Nie. Gwydion zamienił ją w sowę i dlatego po dziś dzień głos wszystkich
sów brzmi jak płacz kobiety.
– To piękne! Smutne i piękne. – Meggie westchnęła. Dlaczego smutne historie
są takie piękne? W prawdziwym życiu jest inaczej.
– No, dobrze, teraz znam już historię kwiatowej kobiety – rzekła. – Ale co to
ma wspólnego z Capricornem?
– Chodzi o to, że Blodeuwedd nie zrobiła tego, czego od niej oczekiwano. I my
właśnie o to zadbamy: twój głos i moje słowa – piękne nowiusieńkie słowa
prosto spod igły – sprawią, że Cień nie zrobi tego, czego Capricorn od niego
oczekuje!
Fenoglio był tak zadowolony jak żółw, który znalazł liść sałaty, i to w miejscu,
gdzie się go zupełnie nie spodziewał.
– A co zrobi w zamian?
Fenoglio zmarszczył czoło. Z jego twarzy zniknął wyraz zadowolenia.
– Nad tym jeszcze pracuję – powiedział rozdrażniony i puknął się palcem


Click to View FlipBook Version