w czoło. – Dokładnie tutaj. To wymaga czasu.
Na dworze dały się słyszeć głosy mężczyzn. Dochodziły zza muru. Meggie
szybko zsunęła się z krzesła i podskoczyła do otwartego okna. Ktoś biegł,
potykając się, potem padły strzały. Wychyliła się z okna tak bardzo, że o mało
nie wypadła, ale w ciemności niczego nie zobaczyła.
– Hej, hej, ostrożnie – szepnął Fenoglio, przytrzymując ją za ramiona.
Znów padły strzały. Ludzie Capricorna coś krzyczeli do siebie. W ich głosach
brzmiało podniecenie i wściekłość. Dlaczego nie może wychwycić ani jednego
słowa z tego, co krzyczą? Przerażona spojrzała na Fenoglia, może on coś
zrozumiał, jakiś wyraz, imię...
– Wiem, o czym myślisz, ale to z pewnością nie był twój ojciec! – uspokajał ją
Fenoglio. – Nie byłby tak szalony, żeby nocą zakradać się do wioski Capricorna!
Łagodnie odciągnął ją od okna. Głosy przebrzmiały. Noc była znów tak cicha,
jakby nic się nie stało.
Z bijącym sercem Meggie z pomocą Fenoglia wdrapała się na swoje łóżko.
– Każ mu zabić Capricorna – szepnęła. Przeraziła się własnych słów. Ale ich
nie cofnęła.
– Chyba nie mam wyboru, prawda? – mruknął Fenoglio, pocierając czoło.
Meggie przycisnęła do siebie sweter Mo. Gdzieś na dole trzasnęły drzwi,
usłyszeli kroki. Potem znów zapadła cisza.
„Martwa cisza” – pomyślała Meggie i to określenie nie chciało jej już wyjść
z głowy.
– A co się stanie, jeśli Cień wcale cię nie posłucha? – spytała. – Tak jak kobieta
z kwiatów nie posłuchała czarodzieja?
– O tym – odparł wolno Fenoglio – lepiej teraz nie myśleć.
47. Samotność
– Po cóż, ach, po cóż opuściłem moją własną norkę?! – rzekł biedny pan Baggins, podrygując
na grzbiecie biegnącego Bomburą.
J.R.R. Tolkien,
Hobbit, czyli tam i z powrotem
Usłyszawszy strzały, Elinor tak szybko zerwała się z posłania, że w ciemności
zaplątała się w koc i runęła jak długa w szczeciniastą trawę. Pokaleczyła
sobie dłonie, kiedy podpierając się, próbowała się podnieść.
– O mój Boże, o mój Boże, dopadli ich! – jęczała, obracając się wkoło
i szukając w ciemności tej głupiej szaty, którą ukradł dla niej chłopak.
Było tak ciemno, że nie widziała własnych stóp.
– No, i mają za swoje – szepnęła. – Nie chcieli mnie zabrać ze sobą, przeklęci
głupcy, a mogłam stać na straży, już ja bym na wszystko uważała.
Kiedy wreszcie znalazła suknię i wciągnęła ją przez głowę, znieruchomiała,
tknięta nagłą myślą.
W wiosce zapadła cisza. Śmiertelna cisza.
„Zastrzelili ich! – szeptał w niej jakiś głos. – Dlatego jest tak cicho. Są martwi.
Zimne trupy. Leżą zakrwawieni na placu, przed domem Capricorna, obaj,
o Boże. I co teraz? – Zaczęła szlochać. – Nie, Elinor, żadnych łez! Co to znaczy?
Poszukaj ich. No, dalej!”.
Ruszyła przed siebie po omacku. Czy to właściwy kierunek?
– Nie możesz iść z nami, Elinor!
Tak powiedział Mortimer. Był zupełnie niepodobny do siebie w tym czarnym
stroju, który zwędził dla niego Farid, wyglądał jak jeden z ludzi Capricorna, ale
w końcu taki był sens tej całej maskarady. Chłopak postarał się nawet o strzelbę.
– Dlaczego nie? – spytała wtedy. – Mogę nawet założyć tę głupią suknię!
– Kobieta zwróciłaby na siebie uwagę, Elinor! – odparł Mortimer. – Sama
widziałaś, że nocą nie spotyka się tam kobiet. Tylko straże. Spytaj chłopaka.
– Nie mam zamiaru o nic go pytać! Dlaczego nie ukradł dla mnie spodni
i kurtki? Wtedy wyglądałabym jak mężczyzna.
Na to żaden z nich nie znalazł odpowiedzi.
– Elinor, proszę cię, potrzebujemy kogoś, kto popilnuje naszych rzeczy!
– Naszych rzeczy? Masz na myśli ten szmatławy plecak Smolipalucha? –
Kopnęła go ze złością.
Myśleli, że są strasznie przebiegli! Ale na nic się nie zdało przebranie.
Ciekawe, kto ich rozpoznał. Basta, Płaski Nos, Kulawy? „O świcie będziemy
z powrotem, Elinor. Razem z Meggie”. Kłamca! Poznała po jego głosie, że sam
nie wierzy w to, co mówi. Potknęła się o korzeń i oparła dłońmi o jakieś kolące
krzaki. Szlochając, osunęła się na kolana. Mordercy! Mordercy i podpalacze!
Co ona ma wspólnego z tą hołotą? Powinna to przewidzieć, kiedy tylko
Mortimer stanął wtedy w drzwiach jej domu i poprosił o przechowanie książki.
Dlaczego natychmiast nie odmówiła? Od razu zobaczyła, że ten pożeracz
zapałek ma wypisane na czole czerwoną farbą słowo „kłopoty”. Ale ta książka,
ta książka. Po prostu nie mogła się oprzeć...
„Zabrali ze sobą tę śmierdzącą kunę! – pomyślała, podnosząc się z ziemi. –
A mnie nie. A teraz nie żyją!”.
„Chodźmy na policję!” – ileż razy to powtarzała! Ale Mortimer za każdym
razem odpowiadał tak samo: „Nie, Elinor, Capricorn sprzątnąłby Meggie, zanim
pierwszy policjant postawiłby stopę w wiosce. A nóż Basty jest szybszy
od policji całego świata, wierz mi”. Kiedy to mówił, u nasady nosa pojawiała
mu się ta pionowa bruzda. Znała go dostatecznie dobrze, by wiedzieć, co to
oznacza.
Co ma teraz zrobić? Całkiem sama.
„Przestań błaznować, Elinor! – ofuknęła sama siebie. – Zawsze byłaś sama,
zapomniałaś o tym? Wytęż mózgownicę. Musisz pomóc dziewczynie niezależnie
od tego, co się stało z jej ojcem. Musisz ją wydostać z tej po trzykroć przeklętej
wioski. Prócz ciebie nie ma już nikogo, kto mógłby to zrobić, chyba że chcesz,
żeby się zamieniła w jedną z tych zahukanych służących, które nawet głowy
boją się podnieść i żyją tylko po to, by sprzątać i gotować dla swego pana. Może
jeszcze czasem poczyta Capricornowi, jeśli będzie miał na to ochotę, a gdy
podrośnie... to ładna dziewczyna...”.
Elinor zrobiło się słabo od tych myśli.
– Potrzebna mi jest strzelba – mruczała – albo nóż, wielki ostry nóż, a wtedy
zakradnę się do domu Capricorna. Nikt mnie nie rozpozna w tej cudacznej sukni.
Mortimer zawsze powtarzał, że ona radzi sobie tylko w świecie zamkniętym
między okładkami książki. No, to już ona mu pokaże!
„Ale jak?! Przecież Mortimera już nie ma. Zniknął tak jak twoje książki,
Elinor!”.
Znowu się rozszlochała, tak głośno, że przestraszona zatkała sobie usta ręką.
Pod jej butem trzasnęła gałązka, a w jednym z okien w wiosce zgasło światło.
Miała rację. Świat jest straszny, okrutny, bezlitosny, mroczny jak zły sen. To nie
jest miejsce do życia. Książki to jedyne miejsce, gdzie istnieje współczucie,
pociecha, szczęście... i miłość. Książki kochają każdego, kto je otwiera, dając
mu poczucie bezpieczeństwa i przyjaźń, niczego w zamian nie żądając. Książki
nigdy nie odchodzą, nawet wtedy, gdy się je źle traktuje. Miłość, prawda,
piękno, mądrość i pocieszenie w obliczu śmierci. Kto to powiedział? Jakiś inny
wielbiciel książek, nie pamiętała jego imienia, tylko te słowa. Słowa są
nieśmiertelne... chyba że ktoś je spali. Ale nawet wtedy...
Brnęła dalej. Wioska Capricorna roztaczała wokoło bladą poświatę, wsączała
się w noc jak rozcieńczone wodą mleko. Na parkingu, pomiędzy samochodami,
stało trzech z tych morderców, pochylając ku sobie głowy.
– Tak, mamroczcie między sobą – szepnęła zjadliwie Elinor. – Chlubcie się
swoimi skrwawionymi paluchami i czarnymi sercami, jeszcze będziecie
żałować, że ich zabiliście!
Jak będzie lepiej? Zakraść się tam teraz czy dopiero rano? I jedno, i drugie jest
szaleństwem, nie zdąży ujść nawet paru kroków... Jeden z mężczyzn rozejrzał się
i Elinor przez chwilę myślała, że ją zobaczył. Cofnęła się, pośliznęła i w
ostatniej chwili chwyciła się gałęzi, zanim jej stopy straciły oparcie. Za jej
plecami rozległ się szelest i nim zdążyła się obejrzeć, ktoś zatkał jej ręką usta.
Chciała krzyczeć, ale żaden dźwięk nie wydobył się z jej ust, tak mocno
zaciskały się na nich obce palce.
– A więc tu jesteś! Wiesz, jak długo cię już szukam?
Nie, to niemożliwe. Była pewna, że nigdy już nie usłyszy tego głosu.
– Przepraszam cię, ale bałem się, że zaczniesz krzyczeć! Chodź!
Mortimer cofnął rękę i skinął na Elinor. Nie wiedziała, czego bardziej pragnie:
rzucić mu się na szyję czy trzepnąć go tak, żeby zabolało.
Mortimer zatrzymał się dopiero wtedy, gdy drzewa całkowicie zasłoniły
wioskę Capricorna.
– Dlaczego nie zostałaś w obozie? Łazisz tu po ciemku... Czy zdajesz sobie
sprawę, jakie to niebezpieczne?
Tego było już za wiele. Z trudem łapiąc oddech po szybkim biegu, Elinor
wykrzyknęła:
– Niebezpieczne?! – Trudno było mówić cicho, kiedy rozsadzała ją złość. –
Kto tu mówi o niebezpieczeństwie? Słyszałam strzały, krzyki! Myślałam, że was
podziurawili, zastrzelili...
Mortimer przesunął dłonią po twarzy.
– Głupstwo, oni nie potrafią celować. Na szczęście. Elinor miała ochotę
rozszarpać go za ten udawany spokój.
– Ach tak? A co z chłopakiem?
– Jemu też nic się nie stało oprócz draśnięcia w czoło. Kiedy padły strzały,
uciekła mu kuna, on pobiegł za nią i dostał rykoszetem. Zostawiłem go w
obozie.
– Kuna, ten śmierdzący, złośliwy gryzoń? Czy to wasze jedyne zmartwienie?
Ta noc kosztowała mnie dziesięć lat życia! – Elinor znowu podniosła głos, ale
szybko się opamiętała. – Włożyłam to okropne ubranie! – syknęła. – Oczyma
duszy widziałam was zakrwawionych... Nie patrz na mnie jak na wariatkę! –
wrzasnęła. – To cud, że żyjecie. Nie powinnam cię słuchać. Trzeba było pójść
na policję... tym razem na pewno nam uwierzą, trzeba...
– Mieliśmy pecha, Elinor! – przerwał jej Mortimer. – Naprawdę. Akurat straż
przed domem trzymał ten Cockerell. Inni by mnie nie rozpoznali.
– A co będzie jutro? Jutro będzie trzymał straż Basta albo Płaski Nos! Dużo
to pomoże twojej córce, jeśli będziesz martwy.
– Ale na razie żyję – rzekł Mortimer, odwracając się do niej plecami. –
I wydostanę Meggie stamtąd, zanim odegra główną rolę przy egzekucji.
Gdy doszli do obozu, zastali Farida śpiącego. Bandaż, którym Mortimer owinął
mu ranę, choć teraz zakrwawiony, wyglądał jak turban, który chłopiec miał
na głowie, kiedy się pojawił między kolumnami kościoła.
– To tylko tak groźnie wygląda – szepnął Mortimer. – Ale wierz mi, że gdybym
go nie powstrzymał, pognałby za tą kuną przez pół wsi. A gdyby nas nie
przyłapali, na pewno zakradłby się do kościoła, gdzie trzymają Smolipalucha.
Elinor skinęła głową, owijając się w koc. Noc była łagodna i w innych
szerokościach geograficznych uznano by ją za ciepłą.
– W jaki sposób udało wam się uciec? – spytała.
Mortimer usiadł koło chłopca. Elinor dopiero teraz zauważyła, że ma przy
sobie strzelbę, którą ukradł dla niego Farid. Zdjął ją z ramienia i położył obok
na trawie.
– Nie ścigali nas długo – odparł. – Po co? Wiedzą, że wrócimy. Wystarczy
poczekać.
„Tym razem będę przy tym” – poprzysięgła sobie w duchu Elinor. Nigdy
więcej nie chcę się czuć tak jak tej nocy, opuszczona przez wszystko
i wszystkich.
– Co teraz zamierzacie? – spytała.
– Farid proponuje podłożyć ogień. Do tej pory byłem zdania, że to zbyt
niebezpieczne, ale nie mamy już wiele czasu.
– Ogień?
Elinor wzdrygnęła się, jakby już samo słowo parzyło ją w język. Od kiedy
zobaczyła w ogrodzie popiół ze swoich książek, na widok zapałki wpadała
w panikę.
– Smolipaluch nauczył Farida, jak się z tym obchodzić, zresztą każdy głupiec
potrafi podłożyć ogień. Jeśli podpalimy dom Capricorna...
– Zwariowałeś? A jeśli ogień przerzuci się na wzgórza? Mortimer spuścił
głowę i przesunął ręką po lufie strzelby.
– Wiem – odparł. – Ale nie widzę innego wyjścia. Pożar spowoduje
zamieszanie, ludzie Capricorna zajmą się gaszeniem, a ja w tym rozgardiaszu
spróbuję odnaleźć Meggie. Farid zajmie się Smolipaluchem.
– Przecież to szaleństwo! – Tym razem Elinor nie udało się mówić cicho.
Farid mruknął coś przez sen, nieprzytomnym ruchem dotknął opatrunku
na głowie i odwrócił się na drugi bok. Mo poprawił mu koc i znów oparł się
o pień drzewa.
– A jednak zrobimy to, Elinor – rzekł. – Wierz mi, łamałem sobie nad tym
głowę, aż myślałem, że zwariuję. Nie ma innego wyjścia. A jeśli i to nie
pomoże, podłożę ogień pod ten jego przeklęty kościół. Niech mu się stopi to całe
złoto, niech cała ta przeklęta wioska obróci się w perzynę.
Na to Elinor już nic nie odpowiedziała. Położyła się, udając, że śpi, ale ani
na chwilę nie zmrużyła oka. O świcie zdołała namówić Mortimera, żeby jednak
trochę się przespał, podczas gdy ona będzie trzymała straż. Mortimer zasnął
prawie natychmiast. Kiedy tylko Elinor usłyszała jego spokojny, równy oddech,
ściągnęła z siebie tę ohydną suknię, włożyła własne ubranie, przyczesała
zmierzwione włosy i napisała karteczkę: Sprowadzę pomoc. Koło południa będę
z powrotem. Do tego czasu nic nie rób. Elinor.
Wsunęła mu karteczkę do na wpół zaciśniętej dłoni, aby zauważył ją zaraz, jak
się obudzi. Kiedy ostrożnie przekradała się obok chłopca, spostrzegła, że kuna
wróciła. Zwinęła się w kłębek obok Farida, liżąc łapy i wlepiając w nią czarne
ślepia, gdy Elinor pochyliła się nad chłopcem, by poprawić mu opatrunek.
Okropny czarny stwór, nigdy nie polubi tego zwierzaka, ale chłopiec kochał
go jak własnego psa.
– Pilnuj ich, rozumiesz? – szepnęła Elinor i ruszyła w drogę.
Samochód wciąż stał tam, gdzie go ukryła. Był to dobry schowek, parę razy
sama nie zauważyła auta, przechodząc obok, tak dobrze zasłaniały go zwisające
gałęzie. Silnik od razu zaskoczył. Przez chwilę Elinor nasłuchiwała zatrwożona,
ale w bladym świetle poranka słychać było tylko ptaki, witające nowy dzień tak
wylewnie, jakby miał być ich ostatnim.
Najbliższa wioska, przez którą przejeżdżali z Mortimerem, leżała najwyżej pół
godziny drogi stąd. Musi tam być jakiś posterunek policji.
48. Sroka
Ale oni zbudzili go słowami – swą ostrą, błyszczącą bronią.
T.H. White,
Księga Merlina
Wczesnym rankiem Meggie usłyszała na korytarzu głos Basty. Nie tknęła
śniadania, które przyniosła jedna ze służących. Spytała ją, co się
wydarzyło ostatniej nocy, co oznaczały te strzały, ale dziewczyna spojrzała tylko
na nią przerażonym wzrokiem, potrząsając głową, i czym prędzej uciekła.
Pewnie uważa ją za czarownicę.
Fenoglio też nie jadł śniadania. Pisał. Pisał bez przerwy, zapełniał stronę
po stronie, darł to, co napisał, zaczynał od początku, odkładał na bok kartkę,
zaczynał następną, marszczył czoło, darł ją – i tak w kółko. Trwało to już kilka
godzin i tylko trzech kartek dotąd nie podarł. Tylko trzech. Gdy za drzwiami dał
się słyszeć głos Basty, szybko ukrył te trzy arkusiki pod materacem, a strzępki
leżące na podłodze zaczął wciskać nogą pod łóżko.
– Meggie, szybko! Pomóż mi – wyszeptał. – On nie może znaleźć ani jednego
skrawka!
Meggie pomogła mu ukryć porozrzucane papierki, ale myślała tylko o jednym:
po co przyszedł Basta? Czy chce jej coś powiedzieć? Chce zobaczyć jej twarz,
gdy oznajmi, że już nie musi czekać na Mo?
Fenoglio usiadł przy stole, kładąc przed sobą czystą kartkę papieru. Zaledwie
zdążył nagryzmolić parę wyrazów, drzwi się otwarły.
Meggie wstrzymała oddech, jakby mogła w ten sposób powstrzymać słowa,
które za chwilę padną z ust Basty i rozedrą jej serce.
Fenoglio odłożył długopis i stanął obok niej.
– O co chodzi? – spytał.
– Mam ją przyprowadzić – odparł Basta. – Mortola chce ją widzieć. – Mówił
gniewnie, jakby wykonywanie tak błahych poleceń było poniżej jego godności.
Mortola? Sroka? Meggie spojrzała na Fenoglia, ale on tylko bezradnie uniósł
ramiona.
– Gołąbeczka ma zobaczyć, co będzie dziś wieczorem czytała – wyjaśnił Basta.
– Żeby się nie jąkała tak jak Dariusz, i wszystkiego nie popsuła. – Niecierpliwie
skinął na Meggie. – No, chodź już.
Meggie zrobiła krok w jego stronę, ale nagle się zatrzymała.
– Najpierw chcę wiedzieć, co się zdarzyło dziś w nocy – powiedziała. –
Słyszałam strzały.
– Ach, to! – Basta uśmiechnął się, ukazując zęby prawie tak samo białe jak
jego koszula. – Zdaje się, że twój ojciec chciał cię odwiedzić, ale Cockerell
go nie wpuścił.
Meggie nie ruszała się z miejsca. Basta chwycił ją za ramię i pociągnął
brutalnie w stronę drzwi. Fenoglio chciał iść za nimi, ale Basta zatrzasnął
mu drzwi przed nosem. Fenoglio coś do niej wołał, ale Meggie nic nie
rozumiała. W uszach jej huczało, jakby słyszała własną krew w żyłach, pędzącą
o wiele za szybko.
– Udało mu się uciec, jeśli cię to pocieszy – powiedział Basta, ciągnąc ją
ku schodom. – Co oczywiście nic nie znaczy, gdy się nad tym zastanowić. Koty
też uciekają, kiedy Cockerell je postrzeli, ale w końcu znajdujemy je martwe
w jakimś kącie.
Meggie z całej siły kopnęła go w piszczel i rzuciła się schodami w dół, ale
Basta szybko ją doścignął. Z twarzą wykrzywioną bólem chwycił ją za włosy
i przyciągnął do siebie.
– Nie próbuj tego więcej, skarbie! – syknął. – Masz szczęście, że jesteś główną
atrakcją naszej uroczystości, inaczej natychmiast skręciłbym ci twoją chudą
szyjkę!
Meggie nie próbowała więcej. Nawet gdyby chciała, nie miała po temu okazji.
Basta już nie puścił jej włosów. Ciągnął ją za sobą jak nieposłusznego psa.
Z bólu łzy napłynęły jej do oczu, ale odwracała twarz tak, by Basta tego nie
zauważył.
Sprowadził ją do piwnicy. Tej części domu Capricorna dotąd nie widziała. Sufit
był tu jeszcze niższy niż w klatce, w której zamknięto ją, Mo i Elinor
za pierwszym razem. Ściany były pobielone, tak samo jak w wyższych partiach
domu, i podobnie jak tam było tu wiele drzwi. Większość z nich wyglądała,
jakby od dawna nikt ich nie otwierał. Na niektórych wisiały ciężkie kłódki.
Meggie pomyślała o sejfach, o których opowiadał Smolipaluch, i o złocie, które
Mo wyczarował Capricornowi w kościele.
„Nie trafili go! – myślała. – Na pewno go nie trafili. Kulawy nie umie
celować”.
Zatrzymali się przed drzwiami zrobionymi z innego drewna niż pozostałe.
Słoje były piękne jak skóra tygrysa, drzwi połyskiwały czerwonawo w świetle
gołej żarówki wiszącej pod sufitem.
– Wierz mi – szepnął Basta do Meggie, zanim otworzył drzwi – jeśli z Mortolą
pozwolisz sobie na taką bezczelność jak ze mną, będziesz wisiała w sieci tak
długo, aż z głodu zaczniesz gryźć sznury. W porównaniu z jej sercem moje jest
miękkie jak szmaciana kukiełka, którą wkłada się do łóżeczka małym
dziewczynkom, kiedy nie mogą zasnąć.
Meggie poczuła na twarzy jego miętowy oddech. Nigdy w życiu nie zje już
niczego, co ma zapach mięty.
Pokój Sroki był tak wielki, że można by w nim tańczyć. Ściany były czerwone
jak ściany kościoła, ale prawie w całości pokrywały je zdjęcia w złotych ramach
– zdjęcia domów i ludzi. Cisnęły się na ścianach jak tłum na zbyt małym
placyku. Pośrodku – również w złotej ramie, tylko znacznie większy – wisiał
portret Capricorna. Ktokolwiek go malował, był równie marnym artystą jak ten,
który stworzył posąg stojący w kościele. Na obrazie twarz Capricorna była
bardziej okrągła i pulchna niż w rzeczywistości, a jego dziwnie kobiece usta
tkwiły niby egzotyczny owoc pod zbyt krótkim i szerokim nosem. Tylko oczy
malarz oddał trafnie. Patrzyły na Meggie wzrokiem równie beznamiętnym jak
oczy prawdziwego Capricorna, oczy człowieka obserwującego żabę, której
zamierza rozciąć brzuch, aby zobaczyć, co ma w środku. Żadna twarz – tego
nauczyła się w wiosce Capricorna – nie napawa bardziej lękiem niż taka, która
nie potrafi wyrażać współczucia.
Sroka siedziała dziwnie sztywno w fotelu z wysokim oparciem stojącym pod
portretem jej syna – jakby nie nawykła do siedzenia, jak kobieta, która zawsze
jest zajęta i którą chwile bezczynności napawają nieprzyjemnym uczuciem. Ale
może jej ciało zmuszało ją czasem do zagłębienia się w ten monstrualny fotel,
który wydawał się dla niej o wiele za duży. Meggie zauważyła, że nogi starej
były obrzmiałe powyżej kostek. Rozdymały się bezkształtnie, kontrastując
z kościstymi kolanami. Gdy Sroka zauważyła wzrok Meggie, szybko obciągnęła
spódnicę, zakrywając kolana.
– Powiedziałeś jej, po co tu przyszła? – spytała, wstając.
Meggie zauważyła, z jakim trudem Sroka podniosła się z fotela, opierając się
dłonią o stojący obok stolik i zagryzając wargi. Basta zdawał się napawać jej
słabością, na ustach wykwitł mu uśmieszek, który zniknął natychmiast
zdmuchnięty jej lodowatym spojrzeniem. Stara niecierpliwie skinęła na Meggie.
Basta popchnął ją, gdy Meggie nie od razu ruszyła się z miejsca.
– Chodź, coś ci pokażę – powiedziała Sroka, podchodząc wolnym, lecz
pewnym krokiem do komody, jakby zbyt ciężkiej na swoich delikatnie
rzeźbionych nogach.
Na komodzie, między dwiema bladożółtymi lampami, stała drewniana
szkatuła. Ozdobiona była ażurowym wzorem.
Kiedy Sroka otworzyła wieczko, Meggie odskoczyła przerażona. W pudełku
leżały dwa węże, cienkie jak jaszczurki i niewiele dłuższe od przedramienia
Meggie.
– Pilnuję, żeby w moim pokoju było cieplutko, bo inaczej za bardzo by się
rozespały! – wyjaśniła Sroka, wysuwając górną szufladę komody i wyjmując
rękawicę.
Rękawica zrobiona była z twardej skóry, tak sztywnej, że Sroka miała
trudności z wciśnięciem do środka swojej sękatej dłoni.
– Twój przyjaciel Smolipaluch splatał figla biednej Resie, kiedy jej kazał
szukać książki – ciągnęła, przytrzymując szkatułkę i dłonią w rękawicy
chwytając jednego z węży tuż przy jego płaskiej głowie.
– No, chodźże! – przywołała Bastę, podając mu wijącego się węża.
Meggie widziała po twarzy Basty, że wszystko się w nim burzy, ale podszedł
posłusznie i ujął węża, trzymając z daleka od siebie pokryty łuską, skręcający się
korpus.
– Widzisz, Basta nie lubi moich węży! – stwierdziła z uśmiechem Sroka. –
Nigdy ich nie lubił. Ale to niewiele znaczy, bo Basta – o ile wiem – nie lubi
niczego prócz swojego noża. A poza tym uważa, że węże przynoszą
nieszczęście, co jest oczywiście kompletną bzdurą.
Mortola podała Baście drugiego węża. Gad otworzył pyszczek, ukazując
drobne zęby jadowe. Meggie przez chwilę zrobiło się prawie żal Basty.
– No, i co ty na to? Czy to nie jest świetny schowek? – spytała Mortola, po raz
trzeci sięgając do szkatuły.
Tym razem wydobyła z niej książkę. Meggie nie musiała patrzeć na kolorową
obwolutę, by wiedzieć, o jaką książkę chodzi.
– Nieraz już przechowywałam cenne rzeczy w tej szkatule – ciągnęła Sroka. –
Nikt nie wie o niej i jej zawartości z wyjątkiem Basty i Capricorna. Biedna Resa
szukała książki w wielu pokojach – to odważna dziewczyna – ale na moją
szkatułkę nie wpadła. A przy tym ona lubi węże, nie znam nikogo, kto by się ich
mniej obawiał, mimo że już raz ją ukąsiły. Zgadza się, Basta? – Zdejmując
rękawicę, rzuciła mu drwiące spojrzenie. – Basta straszy wężami dziewczyny,
które go odtrącają. Ale Resa nie dała się nastraszyć. Jak to było, Basta? Zdaje
się, że położyła ci tego węża pod drzwiami, co?
Basta milczał. Węże wiły się w jego dłoniach. Jeden z nich owinął się wokół
jego przedramienia.
– Włóż je z powrotem! – rozkazała Sroka. – Tylko ostrożnie. – I wróciła
z książką na fotel. – Usiądź! – poleciła Meggie, wskazując stojący obok
podnóżek.
Meggie usiadła posłusznie, rozglądając się ukradkiem. Pokój Mortoli
przypominał wypełniony po brzegi baśniowy skarbiec. Wszystkiego było tu za
dużo – złotych lichtarzy, lamp, dywanów, obrazków, waz, porcelanowych
figurek, jedwabnych sztucznych kwiatów, pozłacanych dzwoneczków.
Sroka obserwowała ją z drwiącym uśmieszkiem. W swojej czarnej niepozornej
sukni wyglądała jak kukułka, która rozsiadła się w cudzym gnieździe.
– Wspaniały pokój jak na służącą, prawda? – stwierdziła z zadowoleniem. –
Capricorn potrafi mnie docenić.
– Trzyma cię w piwnicy! – odparła Meggie. – Chociaż jesteś jego matką.
Dlaczego słów nie można połknąć, pochwycić ich językiem, nim wydobędą się
z ust, i wepchnąć ich z powrotem? Sroka patrzyła na nią z taką nienawiścią, że
Meggie niemal czuła jej kościste palce na swoim gardle. Ale Mortola siedziała
nieruchomo, patrząc na nią zimnym ptasim wzrokiem.
– Kto ci o tym powiedział? Ten stary czarownik?
Meggie zacisnęła usta i spojrzała na Bastę. Pewnie nic nie słyszał, zajęty
wkładaniem węży do szkatuły. Czy zna tę małą tajemnicę Capricorna? Mortola
przerwała te rozmyślania, kładąc jej książkę na kolanach.
– Jeśli piśniesz słówko komukolwiek tutaj lub gdziekolwiek indziej – syknęła –
osobiście przygotuję dla ciebie posiłek. Trochę wyciągu z tojadu, kilka igieł cisu
i może parę ziarenek szczwołu dodane do sosu, no, jak by ci to smakowało?
Wierz mi, to jedzenie nie wyszłoby ci na zdrowie. A teraz zacznij czytać.
Meggie patrzyła na książkę leżącą na jej kolanach.
Kiedy Capricorn pokazywał ją wtedy w kościele, nie widziała dokładnie
obrazka na obwolucie. Teraz mogła mu się przyjrzeć z bliska. Na pierwszym
planie, na tle pejzażu przypominającego wzgórza otaczające wioskę Capricorna,
widniało serce – czarne serce okolone czerwonymi płomieniami.
– Otwórz ją wreszcie! – warknęła Sroka.
Meggie posłusznie otworzyła książkę na stronie zaczynającej się od dużej litery
K, na której siedziała rogata kuna. Ile czasu upłynęło, od kiedy po raz pierwszy
widziała ten obrazek w bibliotece Elinor? Wieczność? Życie ludzkie?
– To nie ta strona. Szukaj dalej – nakazała Sroka. – Tam, gdzie jest zagięty róg.
Meggie znów posłuchała bez słowa. Ani na wskazanej stronie, ani na sąsiedniej
nie było żadnego obrazka. Machinalnie rozprostowała róg. Mo nienawidził
zaginania rogów w książkach.
– Co ty robisz? Chcesz, żebym nie znalazła później tego miejsca? – syknęła
Sroka. – Zacznij od drugiego akapitu, tylko uważaj, żebyś nie czytała na głos!
Nie uśmiecha mi się, żeby nagle w moim pokoju zjawił się Cień.
– Ale dokąd? Dokąd mam czytać wieczorem?
– A skąd ja wiem? – Sroka pochyliła się, rozcierając lewą nogę. – Ile czasu
potrzebujesz zwykle, żeby je wywabić, te twoje wróżki i ołowiane żołnierzyki?
Meggie spuściła głowę. Biedny Dzwoneczek.
– Trudno powiedzieć – wymamrotała. – To jest różnie. Czasem idzie szybko,
a czasem zdarza się dopiero po przeczytaniu wielu stron. Albo w ogóle nie
wychodzi.
– No, to przeleć cały rozdział, chyba powinno wystarczyć. I nie chcę słyszeć
o żadnym „nie wychodzi”!
Sroka pomasowała drugą nogę. Obie miała owinięte bandażami, widać to było
wyraźnie przez grube pończochy.
– Czego się gapisz? – ofuknęła Meggie. – Możesz mi coś na to wyczarować,
ty mała czarownico? Może znasz jakąś historię, w której jest recepta na starość
i śmierć?
– Nie – wyszeptała Meggie.
– No, to nie wytrzeszczaj ślepi, patrz w książkę. Obejrzyj sobie dokładnie
każdy wyraz. Dzisiejszego wieczora nie chcę słyszeć najmniejszego zająknięcia,
najmniejszej pomyłki, zrozumiano? Tym razem Capricorn ma dostać dokładnie
to, czego żąda. Już ja tego dopilnuję.
Meggie poczęła błądzić oczami po literach. Nie rozumiała ani słowa, myślała
tylko o Mo i o nocnych strzałach. Udawała, że czyta, odwracając kolejne strony,
podczas gdy Mortola nie spuszczała z niej oka. Wreszcie Meggie podniosła
głowę i zamknęła książkę.
– Skończyłam – oznajmiła.
– Tak szybko? – zdziwiła się Sroka.
Meggie milczała. Spojrzała na Bastę, który ze znudzoną miną opierał się o fotel
Mortoli.
– Nie będę czytała dziś wieczorem – oświadczyła. – Dziś w nocy zastrzeliliście
mojego ojca. Basta mi o tym powiedział. Nie przeczytam ani jednego słowa.
Sroka odwróciła się do Basty.
– Co to ma znaczyć? – spytała gniewnie. – Myślisz, że będzie lepiej czytała,
jak jej złamiesz to głupie serce? Powiedz jej, żeście go nie trafili, no już!
Basta spuścił wzrok jak chłopczyk, którego matka przyłapała na gorącym
uczynku.
– Przecież jej mówiłem – burknął. – Cockerell nie umie strzelać. Nawet nie
drasnął jej ojca.
Meggie zamknęła oczy pod wpływem nagłej ulgi. Zrobiło jej się ciepło
na sercu, czuła się cudownie. Wszystko było dobrze, a co nie było dobrze,
to będzie.
Szczęście dodało jej odwagi.
– Jest jeszcze coś! – zawołała zuchwale.
Czego ma się obawiać? Potrzebują jej. Tylko ona może sprowadzić tego
Cienia. Nikt inny – oprócz Mo, ale jego jak dotąd nie złapali. I nigdy nie złapią.
– Co takiego? – Sroka delikatnie przygładziła zaczesane do tyłu włosy.
Ciekawe, jak jej włosy wyglądały dawniej, gdy była w wieku Meggie. I czy już
wtedy miała takie wąskie wargi?
– Będę czytała tylko pod warunkiem, że zobaczę Smolipalucha, zanim go... –
Nie dokończyła zdania.
– Po co?
„Bo chcę mu powiedzieć, że spróbujemy go uratować – pomyślała Meggie –
i ponieważ myślę, że jest z nim moja matka”. Ale oczywiście nie wymówiła tych
słów na głos.
– Chcę mu powiedzieć, że jest mi przykro – odparła. – W końcu on nam wtedy
pomógł.
– Wzruszające! – Mortola ściągnęła drwiąco usta.
„Chcę ją zobaczyć z bliska – myślała Meggie. – Może to jednak nie ona.
Może...”.
– A jeśli odmówię? – Sroka przyglądała jej się jak kot bawiący się młodą
niedoświadczoną myszką.
Ale Meggie była przygotowana na to pytanie.
– To sobie przygryzę język! – zawołała. – Przygryzę tak mocno, że język
mi spuchnie i nie będę mogła czytać.
Sroka ze śmiechem odchyliła się na oparcie fotela.
– Słyszałeś, Basta? Ta mała nie jest głupia. Basta w milczeniu skinął głową.
Tymczasem Mortola przyglądała się Meggie niemal z życzliwością.
– Coś ci powiem: spełnię tę twoją niemądrą małą prośbę. A jeśli chodzi
o czytanie dzisiaj wieczorem, to popatrz na te zdjęcia.
Meggie rozejrzała się po pokoju.
– Przypatrz się dokładnie. Widzisz te twarze? Wszyscy ci ludzie narazili się
Capricornowi i od tej pory słuch o nich zaginął. Domów, które widzisz
na zdjęciach, też już nie ma, co do jednego pochłonął je ogień. Pamiętaj o tych
zdjęciach, kiedy będziesz czytała dziś wieczorem, mała czarownico. Gdybyś się
zaczęła jąkać albo wpadła na idiotyczny pomysł, by w ogóle nie otworzyć ust,
wkrótce twoja twarz też będzie spoglądać ze złotych ramek. Ale jeśli dobrze
wykonasz zadanie, wrócisz do ojca. Dlaczego nie? Czytaj jak anioł dziś
wieczorem, a znów go zobaczysz! Opowiadano mi, że jego głos zamienia każde
słowo w aksamit i jedwab, w żywą istotę. Tak właśnie masz czytać, a nie drżąc
i jąkając się, jak ten głupiec Dariusz. Zrozumiałaś mnie?
Meggie spojrzała na nią.
– Zrozumiałam – odparła cicho, choć wiedziała, że Sroka kłamie.
Nigdy nie wypuszczą jej do Mo. Będzie musiał sam ją stąd zabrać.
49. Duma Basty i przebiegłość Smolipalucha
– ...mimo wszystko ciekaw jestem, czy będą kiedyś o nas opowiadali legendy albo śpiewali pieśni.
Oczywiście, że uczestniczymy w niezwykłej historii, ale nie wiadomo, czy z tego powstanie opowieść,
powtarzana przy kominku albo zapisana czarnymi literami w grubej księdze i odczytana po wielu,
wielu latach. Może kiedyś hobbici będą mówili: „Opowiedz historię Froda i Pierścienia”, a jakiś
malec zawoła: „Tak, tak, to moja ulubiona historia”.
J.R.R. Tolkien,
Władca Pierścieni, tom 2
Basta nie przestawał złorzeczyć, prowadząc Meggie do kościoła.
– Przygryźć sobie język! Od kiedy to stara łapie się na takie tanie chwyty?
A kto ma zaszczyt odprowadzić bezczelnego bachora do grobowca? Oczywiście
Basta! Za kogo ja tu właściwie robię? Za jedyną męską służącą?
– Do grobowca? – przeraziła się Meggie.
Myślała, że więźniowie wciąż wiszą w sieciach, ale kiedy weszli do kościoła,
po sieciach nie było śladu. Basta niecierpliwie popchnął ją między kolumny.
– Tak, do grobowca! – wrzasnął. – To miejsce pobytu zmarłych i tych, którzy
wkrótce do nich dołączą. Tędy. No, jazda, mam coś lepszego do roboty niż
niańczenie panny Czarodziejski Język.
Schody, które wskazał jej Basta, były bardzo strome i ginęły w ciemności.
Stopnie były tak wyślizgane i nierówne, że co krok się potykała. Na dole
panował taki mrok, że nawet nie zauważyła, kiedy schody się skończyły.
Próbowała wymacać stopą nieistniejący stopień, ale Basta popchnął ją
do przodu.
– A to co znowu?! – usłyszała jego wściekły głos. – Dlaczego ta przeklęta
latarnia znowu się nie pali?!
Błysnął płomyk zapałki i twarz Basty wychynęła z ciemności.
– Masz gości, Smolipaluchu! – oznajmił drwiąco, zapalając latarnię. –
Córeczka Czarodziejskiego Języka chce się z tobą pożegnać. Jej ojciec
sprowadził cię na ten świat, a ona postara się o to, żebyś go dziś wieczorem
z powrotem opuścił. Ja bym nie pozwolił jej tu przyjść, ale Sroka robi się
litościwa na stare lata. Zdaje się, że mała cię naprawdę lubi. Ale chyba nie
z powodu twojej pięknej twarzy, co? – Obraźliwy śmiech Basty odbił się echem
od wilgotnych ścian.
Meggie podeszła do kraty, za którą stał Smolipaluch. Spojrzała na niego
przelotnie, patrząc ponad jego ramieniem tam, gdzie służąca Capricorna
siedziała na kamiennym sarkofagu. Latarnia, którą zapalił Basta, dawała skąpe
światło, ale wystarczyło, by Meggie zobaczyła twarz Resy. Była to twarz
ze zdjęcia Mo. Jedynie okalające ją włosy były ciemniejsze, nie było też na niej
śladu uśmiechu.
Kiedy Meggie się zbliżyła, jej matka uniosła głowę, wpatrując się w nią tak,
jakby nic innego nie istniało na świecie.
– Mortola pozwoliła jej tu przyjść? – zdziwił się Smolipaluch. – Nie do wiary.
– Mała zagroziła, że przygryzie sobie język. – Basta wciąż jeszcze stał
na schodach, bawiąc się króliczą łapką, która jego zdaniem przynosiła
szczęście...
– Chciałam cię przeprosić – powiedziała Meggie do Smolipalucha, ale patrzyła
przy tym na matkę, która wciąż jeszcze siedziała na sarkofagu.
– Za co? – Smolipaluch uśmiechnął się dziwnie.
– Za dzisiejszy wieczór. Że jednak będę czytała.
Jak ma im obojgu powiedzieć o planie Fenoglia? Jak?
– W porządku, już go przeprosiłaś! – odezwał się niecierpliwie Basta. –
Od tego powietrza możesz dostać chrypki.
Ale Meggie nie ruszyła się z miejsca. Zacisnęła palce na kratach, najmocniej
jak potrafiła.
– Nie – powiedziała – chcę jeszcze zostać. – Może przyjdzie jej coś do głowy,
jakieś niewinnie brzmiące zdanie... – Jeszcze coś wyczytałam – zwróciła się
do Smolipalucha. – Ołowianego żołnierzyka.
– Aha! – Smolipaluch znów się uśmiechnął. Dziwne, że tym razem jego
uśmiech nie wydał jej się ani tajemniczy, ani zarozumiały. – No, to dziś
wieczorem wszystko pójdzie jak z płatka, co?
Spoglądał na nią w zadumie i Meggie próbowała powiedzieć mu to oczami:
„Uratujemy was. Wszystko będzie inaczej, niż zaplanował Capricorn! Uwierz
mi!”.
Smolipaluch wciąż na nią patrzył. Próbował zrozumieć. Uniósł pytająco brwi.
Potem spojrzał na Bastę.
– Hej, Basta, jak się ma wróżka?! – zawołał. – Żyje jeszcze czy twoja obecność
ją zabiła?
Meggie zobaczyła, że matka podchodzi do niej – stąpała wolno, jakby kroczyła
po tłuczonym szkle.
– Żyje! – odparł Basta mrukliwie. – Wydzwania bez przerwy, tak że oka nie
można zmrużyć. Jeśli nie przestanie, powiem Płaskiemu Nosowi, żeby jej
ukręcił łebek, tak jak to robi z gołębiami, kiedy mu zapaskudzą samochód.
Meggie zobaczyła, że matka wyciąga z kieszeni kawałek papieru
i niepostrzeżenie wciska go Smolipaluchowi do ręki.
– To by was obu kosztowało dziesięć lat nieszczęścia – powiedział
Smolipaluch. – Możesz mi wierzyć, dobrze wiesz, że ja się znam na wróżkach.
Hej, uważaj, tam coś jest, za tobą...
Basta odwrócił się raptownie, jakby go coś ugryzło. Smolipaluch
błyskawicznie wysunął rękę przez kraty, wciskając Meggie kartkę do ręki.
– Do diabła! – zaklął Basta. – Nie próbuj jeszcze raz tej sztuczki!
Odwrócił się w chwili, gdy palce Meggie pochwyciły kartkę.
– Kartka! Proszę, proszę!
Meggie na próżno zaciskała pięść. Basta bez trudu odgiął jej palce, jeden
po drugim. Zaczął się przyglądać drobnym literom, które wyszły spod ręki jej
matki.
– Czytaj! – warknął, podsuwając jej kartkę pod oczy. Meggie potrząsnęła
głową.
– Czytaj! – groźnie zniżył głos Basta. – Czy może wolisz, żebym ci wyciął
na twarzy taki wzór jak twojemu przyjacielowi?
– Przeczytaj, Meggie – odezwał się Smolipaluch. – Ten drań i tak wie, że mam
bzika na punkcie dobrego kielicha.
– Wino? – Basta się roześmiał. – Chcesz, żeby ta mała dostarczyła ci wina?
Ciekawe, jak ma to zrobić?
Meggie patrzyła na kartkę. Uczyła się na pamięć każdego słowa. Dziewięć lat
to dużo czasu. Co roku obchodziłam twoje urodziny. Jesteś jeszcze piękniejsza,
niż sobie wyobrażałam.
Usłyszała rechot Basty.
– Tak, to do ciebie podobne, Smolipaluchu – rzekł. – Myślisz, że utopisz swój
strach w winie. Ale na to nie wystarczyłoby całej beczki.
Smolipaluch wzruszył ramionami.
– Warto było spróbować.
Może miał zbyt zadowoloną minę, kiedy to mówił, bo Basta zmarszczył czoło,
w zamyśleniu obserwując pooraną bliznami twarz Smolipalucha.
– Z drugiej strony – powiedział wolno – zawsze byłeś cwany. A jak na butelkę
wina, trochę tu za dużo liter. Co o tym sądzisz, skarbie? – Ponownie podsunął
Meggie kartkę pod nos. – Przeczytasz mi to wreszcie czy mam pokazać kartkę
Sroce?
Meggie tak szybko złapała kartkę, że zdążyła ją schować za sobą, gdy Basta
jeszcze patrzył na swoje puste ręce.
– Oddaj to, ty mała bestio! – syknął. – Dawaj kartkę albo wytnę ci ją nożem
z ręki.
Ale Meggie cofała się, aż dotknęła plecami kraty.
– Nie! – zawołała, chwytając się jedną ręką sztaby, a drugą wsuwając kartkę
przez kraty. Smolipaluch od razu się zorientował, o co chodzi. Meggie poczuła,
jak wyciąga jej papier z ręki.
Basta wymierzył jej tak silny policzek, że uderzyła głową o kratę. Poczuła
czyjąś dłoń na włosach, a gdy oszołomiona odwróciła się, ujrzała twarz matki.
„On zaraz to zauważy – myślała – zaraz się wszystkiego domyśli”.
Basta patrzył tylko na Smolipalucha, który stojąc za kratą, machał kartką niby
robakiem przed dziobem głodnego ptaka.
– No, to jak? – spytał Smolipaluch, cofając się o krok. – Masz odwagę tu wejść
czy będziesz dalej bił małe dziewczynki?
Basta znieruchomiał jak dziecko, które ktoś znienacka uderzył w twarz. Potem
chwycił Meggie za ramię i przyciągnął ją do siebie. Poczuła coś zimnego
na szyi. Nie musiała patrzeć, by wiedzieć, co to jest.
Jej matka krzyknęła i poczęła szarpać Smolipalucha za rękę, ale ten trzymał
kartkę wysoko.
– Wiedziałem! – wykrzyknął. – Jesteś tchórzem, Basta! Wolisz przytknąć
dziecku nóż do gardła, niż przyjść do mnie. O, gdyby był z tobą Płaski Nos,
z szerokimi barami i mięsistymi łapami, to tak. No, ale jego tu nie ma. No,
chodź, przecież masz nóż! Ja mam tylko gołe ręce, a wiesz, jak niechętnie
używam ich do bójki.
Meggie poczuła, że Basta puszcza jej ramię. Ostrze nie dotykało już skóry.
Przełknęła ślinę i chwyciła się za gardło. Nie zdziwiłaby się, gdyby po palcach
zaczęła jej ściekać krew, ale nic nie poczuła. Basta odepchnął ją tak gwałtownie,
że poślizgnęła się i upadła na zimną, mokrą posadzkę. Sięgnąwszy do kieszeni,
wyjął pęk kluczy. Z wściekłości dyszał ciężko jak człowiek, który biegł zbyt
długo i zbyt szybko. Drżącymi palcami wetknął klucz do zamka.
Smolipaluch obserwował go z kamienną twarzą. Gestem kazał matce Meggie
odsunąć się od kraty, a sam wycofał się w kąt celi, lekko jak baletmistrz. Jego
twarz nie zdradzała, czy się boi. Tylko blizny na niej pociemniały.
– Co to znaczy? – powiedział, gdy Basta wszedł do celi i skierował ku niemu
nóż. – Schowaj to żelastwo. Jeśli mnie zabijesz, popsujesz Capricornowi całą
zabawę. Nigdy by ci tego nie wybaczył.
Tak, bał się. Meggie poznała to po jego głosie, słowa odrobinę za szybko
spływały z jego warg.
– Kto mówi o zabijaniu? – mówił słodziutkim głosem Basta, zamykając
za sobą kratę.
Smolipaluch stał obok sarkofagu.
– Aha, chcesz mi jeszcze bardziej ozdobić twarz? – Teraz Smolipaluch prawie
szeptał, a w jego głosie pojawiły się nowe nuty – nienawiści, odrazy,
wściekłości. – Nie myśl sobie, że tym razem pójdzie ci tak łatwo – powiedział
cicho. – Od tamtego czasu nauczyłem się paru pożytecznych sztuczek.
– Naprawdę? – Basta był już tylko krok od niego. – Czego mianowicie?
Twojego przyjaciela ognia nie ma tutaj. Nie masz nawet swojej śmierdzącej
kuny.
– Myślałem raczej o słowach! – Smolipaluch położył rękę na kamiennym
wieku sarkofagu. – Nie opowiadałem ci jeszcze o tym? Wróżki nauczyły mnie,
jak rzucić na kogoś klątwę. Współczuły mi z powodu mojej pokiereszowanej
twarzy, a wiedziały, że nie umiem się bić. Przeklinam cię, Basto, na kości
zmarłego, który spoczywa w tej trumnie. Założę się, że od dawna nie leży
tu żaden ksiądz, tylko jeden z tych ludzi, których sprzątnęliście. Mam rację?
Basta nie odpowiedział, ale jego milczenie było dostatecznie wymowne.
– No, oczywiście. Taka stara trumna to świetny schowek. Smolipaluch
przejechał palcami po spękanej płycie, jakby chciał obudzić zmarłego do życia
ciepłem swoich rąk.
– Jego duch niechaj cię nawiedzi, Basto! – mówił podniosłym tonem. – Niechaj
ci szepcze do ucha moje imię, gdziekolwiek się ruszysz...
Meggie widziała, jak ręka Basty wędruje do króliczej łapki.
– To ci nic nie pomoże! – Smolipaluch wciąż dotykał dłonią sarkofagu. –
Biedny Basto! Robi ci się gorąco? Zaczynasz drżeć na całym ciele?
Basta zamierzył się nożem, ale Smolipaluch zrobił sprytny unik.
– Ogień jest szybszy niż ty – szepnął. – O wiele szybszy.
– Oddaj mi kartkę, którą jej dałeś! – krzyknął Basta.
W odpowiedzi Smolipaluch schował kartkę do kieszeni spodni. Meggie stała
nieruchomo jak manekin. Kątem oka spostrzegła, jak jej matka wkłada rękę
do kieszeni sukienki i wyjmuje kamyk – szary, nie większy od gołębiego jaja.
Smolipaluch przesunął dłońmi po płycie sarkofagu i wyciągnął dłonie
do Basty.
– Mam cię nimi dotknąć? – spytał. – Co się stanie z człowiekiem, kiedy
dotknie trumny, w której leży zamordowany? Powiedz, przecież znasz się
na tych rzeczach.
Znów zrobił lekkie pas jak tancerz okrążający partnerkę.
– Poobcinam ci te śmierdzące paluchy jeden po drugim! – ryczał Basta. Twarz
nabiegła mu krwią. – Utnę ci język!
Znów zadał cios nożem, klinga błysnęła w powietrzu, ale Smolipaluch zrobił
kolejny zwód. Coraz szybciej skakał wokół Basty, przysiadał, odskakiwał w tył,
to znów ruszał do przodu. Aż wreszcie sam zapędził się w kozi róg tym
zuchwałym tańcem: oto dotknął plecami ściany, a z prawej strony miał kratę.
Basta szedł prosto na niego.
W tej chwili matka Meggie podniosła rękę. Kamień trafił Bastę w głowę.
Odwrócił się oszołomiony, spojrzał na nią tak, jakby próbował sobie
przypomnieć, kim ona jest. Przycisnął dłoń do krwawiącej rany. Meggie nie
umiałaby powiedzieć, jak Smolipaluch tego dokonał, ale po chwili trzymał
w ręku nóż Basty. Basta patrzył w osłupieniu na dobrze znane ostrze, jakby nie
mógł pojąć, że mogło mu się sprzeniewierzyć na tyle, by celować w jego własny
brzuch.
– No, jakie to uczucie? – Smolipaluch wolno zbliżał ostrze do jego brzucha. –
Czujesz, jak miękkie jest twoje ciało? Ciało ludzkie to delikatna rzecz, a nowego
sobie nie sprawisz. Poczekaj, jak wy to robicie z kotami i wiewiórkami? Płaski
Nos chętnie o tym opowiada...
– Nie poluję na wiewiórki – wyrzekł Basta ochrypłym głosem, próbując nie
patrzeć na ostrze noża, oddalone zaledwie o pięść od jego śnieżnobiałej koszuli.
– Słusznie. Już sobie przypominam. Te rzeczy nie sprawiają ci takiej
przyjemności jak pozostałym.
Twarz Basty, jeszcze przed chwilą wściekła, nabiegła krwią, teraz była
kredowobiała. Strach nie ma koloru czerwieni. Strach jest blady, tak jak twarz
zmarłego.
– Co masz zamiar zrobić? – wykrztusił, oddychając ciężko, jakby się dusił. –
Myślisz, że uda wam się wyjść cało z wioski? Zastrzelą was, zanim dojdziecie
do placu.
– Wolę to niż spotkanie z Cieniem – odparł Smolipaluch. – A poza tym żaden
z was nie potrafi porządnie celować.
Matka Meggie podeszła do niego, poruszając palcem w powietrzu, jakby
pisała. Smolipaluch sięgnął do kieszeni, podał jej kartkę. Basta wodził za nią
oczami, jakby miał nadzieję ściągnąć ją samym spojrzeniem. Resa napisała coś
na karteczce i oddała ją Smolipaluchowi. Ten, marszcząc czoło, przeczytał
wiadomość.
– Poczekać, aż się ściemni? Nie chcę czekać. Ale może dziewczynka powinna
raczej tu zostać? – Spojrzał na Meggie. – Capricorn nic jej nie zrobi, w końcu
to jego nowy Czarodziejski Język, a kiedyś ojciec na pewno ją stąd wyciągnie. –
Schował kartkę do kieszeni i zaczął wodzić nożem po guzikach koszuli Basty,
które wydawały suchy trzask pod dotknięciem metalu. – Idź do schodów, Reso –
rzeki. – Załatwię tę sprawę, a potem przejdziemy przez plac niby dwoje
zakochanych.
Resa z wahaniem otworzyła kratę. Wyszła z celi i wzięła Meggie za rękę. Jej
palce były zimne i nieco chropawe jak palce obcej osoby, ale twarz była
znajoma, choć na zdjęciu wydawała się młodsza i mniej zatroskana.
– Reso, nie możemy jej zabrać! – Smolipaluch chwycił Bastę za ramię
i popchnął go na ścianę. – Jej ojciec mnie zabije, jak ją zastrzelą podczas
ucieczki. A teraz odwróć się i zakryj jej oczy, jeśli nie chcesz, żeby patrzyła...
Nóż drżał w jego dłoni. Resa spoglądała na niego przerażona, potrząsając
gwałtownie głową, ale Smolipaluch udawał, że tego nie widzi.
– Musisz mocno pchnąć, Brudny Paluchu! – syknął Basta, opierając się rękoma
o ścianę za plecami. – Zabijanie nie jest łatwe. Trzeba mieć wprawę, żeby
to dobrze zrobić.
– Bzdura! – Smolipaluch chwycił go za poły kurtki, podsuwając mu ostrze
noża pod brodę, tak jak on zrobił to z Czarodziejskim Językiem, wtedy
w kościele. – Każdy głupiec potrafi zabić. To jest całkiem łatwe, tak łatwe jak
wrzucanie książek do ognia, wywalanie drzwi albo straszenie dziecka.
Meggie zaczęła drżeć, sama nie wiedząc dlaczego. Jej matka zrobiła krok
w kierunku kraty, ale ujrzawszy kamienne oblicze Smolipalucha, zatrzymała się.
Odwróciła się, przyciągnęła do piersi twarz Meggie i objęła córkę ramionami.
Jej zapach wydał się Meggie znajomy, był jak coś dawno zapomnianego.
Zamknęła oczy i próbowała nie myśleć o niczym, nie myśleć o Smolipaluchu,
o nożu i śmiertelnie bladej twarzy Basty. A potem, przez jedną przerażającą
chwilę, miała tylko jedno życzenie – zobaczyć martwego Bastę na posadzce,
leżącego nieruchomo jak wyrzucona lalka, brzydka, głupia rzecz, która zawsze
napawała lękiem... Ostrze było już o włos od białej koszuli Basty, lecz nagle
Smolipaluch sięgnął do jego kieszeni, wyszarpnął z niej pęk kluczy i dał krok
do tyłu.
– Ach, co tam, masz rację, nie znam się na zabijaniu – rzekł, cofając się
ku wyjściu. – Nie zamierzam się tego uczyć specjalnie dla ciebie.
Na twarzy Basty pojawił się szyderczy uśmiech, ale Smolipaluch nie zważał
na to. Zamknął kratę na klucz i chwycił Resę za rękę, ciągnąc ją ku schodom.
– Puść ją! – zawołał, widząc, że Resa wciąż trzyma Meggie. – Wierz mi, nic jej
się nie stanie, a my nie możemy jej zabrać!
Ale Resa potrząsnęła głową, obejmując Meggie ramieniem.
– Ej, Smolipaluchu! – krzyknął Basta. – Wiedziałem, że mnie nie pchniesz!
Oddaj mi nóż. I tak nie potrafisz się z nim obchodzić.
Smolipaluch nie zwracał na niego uwagi.
– Zabiją cię, jeśli zostaniesz! – powiedział do Resy, puszczając jej rękę.
– Hej, tam na górze! – ryknął Basta. – Do mnie! Alarm! Więźniowie uciekają!
Meggie spojrzała przerażona na Smolipalucha.
– Dlaczego go nie zakneblowałeś?
– A niby czym, księżniczko? – prychnął.
Resa przyciągnęła Meggie do siebie i gładziła ją po włosach.
– Zastrzelą was, zastrzelą was, zastrzelą! – wrzeszczał Basta załamującym się
głosem. – Heeej! Alaaarm! – ryknął znowu, szarpiąc kraty.
Na górze dały się słyszeć kroki.
Smolipaluch rzucił Resie ostatnie spojrzenie, zaklął cicho, obrócił się na pięcie
i skoczył w górę po schodach.
Meggie nie słyszała, czy otworzył drzwi wyjściowe. Jej uszy wypełniał wrzask
Basty. Podbiegła do kraty, chciała go uderzyć, prosto w tę rozwartą krzykiem
twarz. Znów usłyszała stłumione odgłosy kroków... Co robić? Ktoś staczał się
po schodach. Czy to Smolipaluch wraca? Nie, to nie on. Z ciemności wychynęła
sylwetka Płaskiego Nosa. Za nim ukazał się jeszcze jeden człowiek Capricorna.
Wyglądał bardzo młodo, miał okrągłą twarz bez zarostu, ale natychmiast
wycelował strzelbę w Meggie i jej matkę.
– Hej, Basta! Co ty tu robisz za kratami? – zdumiał się Płaski Nos.
– Otwórz, ty przeklęty półgłówku! – wrzasnął na niego Basta. – Smolipaluch
uciekł!
– Smolipaluch? – Płaski Nos otarł twarz rękawem. – To jednak chłopak miał
rację. Przed chwilą powiedział mi, że widział Wypluwacz Ognia obok kolumny.
– Nie pobiegłeś za nim? Czy ty naprawdę jesteś taki głupi, na jakiego
wyglądasz? – Basta przycisnął twarz do prętów kraty, jakby chciał się między
nimi przecisnąć.
– Ej, ej, uważaj, co mówisz, dobrze? – Płaski Nos podszedł do kraty, lustrując
Bastę z wyraźnym zadowoleniem. – Więc Brudny Paluch znowu cię zrobił
w konia? Capricornowi wcale się to nie spodoba.
– Wyślij za nim pościg! – wrzeszczał Basta. – Albo powiem Capricornowi, że
pozwoliłeś mu uciec!
Płaski Nos wyciągnął chustkę z kieszeni i z hałasem wytarł nos.
– Ach tak? A kto tkwi za kratkami, ja czy ty? Daleko nie ucieknie. Na parkingu
jest dwóch ludzi, na placu trzech, a jego gębę łatwo rozpoznać, w końcu sam się
o to zatroszczyłeś. – Jego śmiech zabrzmiał jak szczekanie psa. – Wiesz co?
Mógłbym się przyzwyczaić do tego widoku! Twoja twarz wygląda bardzo
dobrze za kratami. Przynajmniej nie możesz nikomu wywijać nożem przed
oczami.
– Otwórz wreszcie te przeklęte drzwi! – krzyknął Basta. – Albo obetnę ci ten
twój ohydny nochal!
Płaski Nos skrzyżował ręce na piersi.
– Nie mogę otworzyć – stwierdził znudzonym głosem. – Smolipaluch zabrał
klucze. A może ty je gdzieś widzisz? – Zwrócił się do chłopaka, który wciąż
trzymał strzelbę przy ramieniu, a gdy ten potrząsnął głową, na zniekształconej
twarzy Płaskiego Nosa rozlał się szeroki uśmiech. – Nie, on też nie widzi kluczy.
Hm, w takim razie chyba pójdę do Mortoli. Może ona ma zapasowy klucz.
– Przestań się uśmiechać! – Basta nie posiadał się z wściekłości. – Bo ci zetrę
ten uśmieszek z twarzy!
– Co ty powiesz! Nie widzę twojego nożyka. Czyżby Smolipaluch znów ci go
zabrał? Jak tak dalej pójdzie, otworzy sklep z nożami. – Odwrócił się plecami
do Basty i wskazał na sąsiednią celę. – Zamknij w niej kobietę, dopóki nie wrócę
z kluczami – powiedział do chłopaka. – Odprowadzę najpierw tę małą
czarownicę.
Meggie broniła się, ale Płaski Nos po prostu zarzucił ją sobie na plecy.
– Co ona tu właściwie robi? – spytał. – Czy Capricorn wie o tym?
– Spytaj Srokę! – warknął Basta.
– Ani mi się śni! – mruknął Płaski Nos i niosąc Meggie, ruszył po schodach
na górę.
Zdążyła jeszcze zobaczyć, jak chłopak wpycha jej matkę lufą strzelby do celi,
a potem były już tylko schody, kościół i zakurzony plac, przez który Płaski Nos
niósł ją jak worek kartofli.
– No, mam nadzieję, że twój głosik nie jest równie cienki jak ty! – burknął,
stawiając ją na nogi przed drzwiami pokoju, w którym była więziona wraz
z Fenogliem. – W przeciwnym razie raczej cherlawy będzie ten Cień, który
pojawi się przed nami dziś wieczorem.
Meggie nie odpowiedziała.
Kiedy Płaski Nos otworzył drzwi, bez słowa przeszła obok Fenoglia, wdrapała
się na łóżko i wcisnęła twarz w sweter Mo.
50. Elinor ma pecha
Następnie Charley opisał mu dokładne położenie posterunku policji, dodając wskazówki, że ma wejść
prosto przez bramę, a potem z podwórka na prawo po schodach, i że ma zdjąć kapelusz, kiedy
wejdzie do biura. Potem kazał mu iść dalej samemu, obiecując czekać na niego tam, gdzie się
pożegnali.
Charles Dickens,
Oliver Twist
Dopiero po godzinie jazdy Elinor natrafiła na miejscowość z posterunkiem
policji. Do morza było jeszcze daleko, ale zbocza były tu dużo łagodniejsze,
pokryte winnicami zamiast dzikiego gąszczu, jaki rósł na wzgórzach wokół
wioski Capricorna. Zapowiadał się potwornie gorący dzień, jeszcze skwarniejszy
od wczorajszego, już teraz się to czuło. Kiedy Elinor wysiadła z samochodu,
usłyszała odległy grzmot. Niebo nad domami było wciąż błękitne, ale był
to ciemny błękit, tak ciemny jak głębiny wodne, zwiastujący nieszczęście...
„Nie bądź głupia, Elinor! – myślała, idąc w kierunku blado-żółtego budynku,
w którym mieścił się posterunek. – Po prostu będzie burza, to wszystko. Chyba
nie zamierzasz być przesądna, tak jak ten cały Basta?”.
W niewielkim pomieszczeniu siedziało dwóch funkcjonariuszy. Kurtki
od mundurów przewiesili przez oparcia krzeseł. Powietrze było tak ciężkie
mimo wielkiego wentylatora obracającego się pod sufitem, że można by siekierę
powiesić.
Młodszy z policjantów, barczysty, z tępym nosem mopsa, wyśmiał Elinor,
zanim jeszcze skończyła opowiadać. Spytał, czy dlatego może ma taką czerwoną
twarz, że smakuje jej wino z tych okolic. Elinor zwaliłaby go z krzesła, gdyby
jego kolega jej nie przytrzymał. Był to wysoki chudy mężczyzna
o melancholijnym spojrzeniu i ciemnych włosach, które zaczynały się już
przerzedzać nad czołem.
– Przestań! – skarcił kolegę. – Pozwól jej chociaż dokończyć. Sam słuchał
z nieporuszoną twarzą, gdy Elinor mówiła o wiosce Capricorna i jego czarno
odzianych ludziach, zmarszczył czoło, gdy wspomniała o podpaleniach
i wieszaniu martwych kogutów, uniósł brwi, gdy opowiedziała o Meggie
i planowanej egzekucji. Oczywiście Elinor ani się zająknęła o książce i o tym,
w jaki sposób ma się odbyć egzekucja. W końcu jeszcze dwa tygodnie temu
sama by w to nie uwierzyła.
Kiedy skończyła swoją opowieść, wysoki policjant milczał przez chwilę.
Uporządkował ołówki na biurku, wyrównał stosik papierów, wreszcie spojrzał
na nią w zadumie.
– Słyszałem już o tej wiosce – rzekł.
– Jasne, wszyscy o niej słyszeli! – zadrwił ten drugi. – To Wioska Diabła,
przeklęta wioska, której nawet węże unikają. Ściany kościoła pomalowane są
krwią, a po ulicach krążą czarni mężczyźni, którzy w rzeczywistości są duchami
zmarłych i noszą w kieszeniach rozżarzone węgle. Wystarczy znaleźć się w ich
pobliżu i człowiek rozpływa się w powietrzu. Puf! – Wyrzucił w górę ręce
i klasnął nimi nad głową.
Elinor spojrzała na niego lodowatym wzrokiem. Jego kolega uśmiechnął się
z przymusem, po czym, wzdychając, wstał, włożył i starannie zapiął mundur
i skinął na Elinor.
– Obejrzę sobie tę wioskę! – rzucił przez ramię.
– Jeśli nie masz nic lepszego do roboty! – krzyknął tamten, wybuchając
głośnym śmiechem.
Elinor miała ochotę zawrócić i jednak zwalić go z krzesła.
Chwilę później siedziała w służbowym wozie obok wysokiego policjanta, który
prowadził. Przed nimi wiła się wśród wzgórz ta sama pełna ostrych zakrętów
droga, którą tu przyjechała.
„Wielkie nieba, dlaczego wcześniej tego nie zrobiłam?” – powtarzała Elinor
w myślach.
Teraz wszystko będzie dobrze, wszystko. Nikogo nie zastrzelą, nie będzie
żadnej egzekucji, Meggie odzyska ojca, a Mortimer córkę. Tak, wszystko będzie
dobrze! Dzięki Elinor! Miała ochotę śpiewać, tańczyć (co jej zresztą kiepsko
wychodziło). Jeszcze nigdy w życiu nie była z siebie tak zadowolona. Niech
teraz ktoś spróbuje powiedzieć, że Elinor nie radzi sobie w prawdziwym
świecie.
Policjant siedzący obok nie wyrzekł ani słowa. Patrzył przed siebie na szosę,
brał kolejne zakręty w takim tempie, że Elinor co chwila serce podchodziło
do gardła. Wydawał się znać trasę. Ani razu się nie zawahał, kiedy droga się
rozwidlała, ani razu nie pobłądził. Elinor przypomniała sobie, ile czasu trwało,
nim ona i Mo znaleźli tę wioskę, i nagle zaczęła być niespokojna.
– Sporo ich tam jest! – powiedziała niepewnie, kiedy chudy policjant tak ostro
wszedł w zakręt, że wprost otarli się o przepaść po lewej stronie drogi. – Ten
Capricorn ma dużo ludzi. Są uzbrojeni, chociaż kiepsko celują. Może powinien
pan wezwać posiłki?
Tak było zawsze na filmach, tych śmiesznych filmach, w których wszystko
kręciło się wokół przestępców i policjantów. Tam zawsze wzywano posiłki.
Policjant przejechał ręką po przerzedzonych włosach, kiwając głową, jakby
sam też o tym pomyślał.
– Jasne, jasne! – powiedział z nieprzytomną miną, sięgając po krótkofalówkę. –
Posiłki raczej nie zaszkodzą, ale powinni się trzymać z daleka. W końcu na razie
chodzi tylko o postawienie kilku pytań.
Zażądał pięciu ludzi wsparcia. Elinor uznała, że to niewiele przeciwko
Czarnym Kurtkom, ale zawsze coś. W każdym razie lepsze to niż zdesperowany
ojciec, arabski chłopak i bibliofilka przy tuszy.
– To tu! – zawołała, gdy w oddali ukazała się wioska Capricorna, szara
i niepozorna w morzu zieleni.
– Tak myślałem! – odparł policjant i znów zamilkł.
Kiedy na parkingu krótko skinął głową strażnikowi, Elinor stłumiła w sobie złe
przeczucia. Dopiero gdy w czerwono otynkowanym kościele oddał ją
Capricornowi, tak jak się oddaje znalezioną rzecz prawowitemu właścicielowi,
zrozumiała, że nic nie będzie dobrze. Że wszystko stracone i że była głupia,
strasznie głupia.
– Opowiada o was nieprzyjemne rzeczy – mówił policjant, nie patrząc
na Elinor. – Wspomniała coś o porwaniu dziecka. To by była poważniejsza
sprawa niż podpalenie...
– Ależ to brednie! – odpowiedział znudzonym głosem Capricorn na ukryte
pytanie. – Kocham dzieci – o ile mi się nie naprzykrzają. Bo wtedy
przeszkadzają w interesach.
Policjant skinął głową i z nieszczęśliwą miną opuścił wzrok na swoje ręce.
– Wspomniała też o jakiejś egzekucji...
– Naprawdę? – Capricorn spojrzał na Elinor takim wzrokiem, jakby nie mógł
wyjść ze zdumienia, że ktoś może mieć tak bujną fantazję. – Sam wiesz, że nie
uciekam się do czegoś takiego. Moi ludzie robią, co im każę, i nie muszę
stosować tak drastycznych metod.
– Oczywiście! – mruknął policjant, kiwając głową. – Oczywiście. Bardzo
mu się spieszyło, by stąd odejść. Kiedy przebrzmiały jego szybkie marszowe
kroki, Cockerell, który przez cały czas siedział na stopniach, roześmiał się.
– Ma trójkę małych dzieci, prawda? Tak, wszyscy policjanci powinni mieć
nakaz posiadania małych dzieci. Z tym poszło bardzo łatwo, Basta tylko dwa
razy musiał ustawić się przed szkołą. I co teraz? Czy mamy mu złożyć wizytę
w domu, tak na wszelki wypadek?
Spojrzał na Capricorna, ale ten pokręcił głową.
– Nie, myślę, że to nie będzie potrzebne! Zastanówmy się lepiej, co poczniemy
z naszym gościem. Co robimy z ludźmi, którzy opowiadają o nas takie okropne
rzeczy?
Pod Elinor ugięły się nogi, gdy skierował na nią spojrzenie swoich bladych
oczu. Gdyby w tej chwili Mortimer zaproponował, że wyśle ją do jakiejś książki
– od razu by się zgodziła. Nawet by specjalnie nie przebierała w możliwościach.
Za jej plecami stało jeszcze trzech czy czterech czarno odzianych mężczyzn,
ucieczka nie miała więc sensu.
„Teraz pozostało ci już tylko z godnością przyjąć swój los, Elinor!” –
pomyślała.
Cóż, kiedy łatwiej było o czymś takim czytać, niż tego dokonać.
– Grobowiec czy obora? – spytał Cockerell, zbliżając się. „Grobowiec? –
myślała Elinor. – Smolipaluch coś o tym wspominał. Nic dobrego w każdym
razie...”.
– Grobowiec? Dlaczego nie? Musimy się jej pozbyć, bo następnym razem kto
wie, kogo nam tu ściągnie na kark. – Capricorn ziewnął, zasłaniając usta dłonią.
– No, dobrze, więc dziś wieczorem Cień będzie miał jeszcze więcej roboty.
To mu się spodoba.
Elinor chciała coś powiedzieć, coś odważnego, bohaterskiego, ale język
po prostu odmówił jej posłuszeństwa. Leżał w ustach jak kołek. Cockerell
zdążył ją już dociągnąć do tego śmiesznego posągu, gdy Capricorn ich
zatrzymał.
– Na śmierć zapomniałem spytać ją o Czarodziejskiego Języka! – krzyknął. –
Wybadaj, czy przypadkiem nie zna miejsca jego pobytu.
– No, jazda, gadaj! – warknął Cockerell, chwytając ją za kark, jakby miał
zamiar wytrząsnąć z niej słowa. – Gdzie on jest?
Elinor zacisnęła wargi.
„Szybko, Elinor, musisz znaleźć odpowiedź!” – myślała gorączkowo – i nagle
język jej się rozwiązał.
– Dlaczego pytasz o to mnie?! – odkrzyknęła Capricornowi, który wciąż
jeszcze siedział w fotelu, tak blady, jakby go zbyt długo myto, jakby wybieliło
go słońce, które prażyło na dworze. – Znasz dobrze odpowiedź. Nie żyje. Twoi
ludzie zastrzelili ich obu, jego i chłopca.
„Patrz na niego, Elinor! – myślała. – Nie odwracaj wzroku, patrz na niego tak
twardo, jak patrzyłaś na swojego ojca, kiedy cię przyłapał na czytaniu
zakazanych książek. Przydałoby się jeszcze kilka łez. No, spróbuj, pomyśl
o tych wszystkich spalonych książkach! Pomyśl o ostatniej nocy, o strachu,
rozpaczy, a jeśli to nie pomoże, po prostu się uszczypnij!”.
Capricorn przyglądał jej się w zamyśleniu.
– No, proszę! – krzyknął do niego Cockerell. – Wiedziałem, że go trafiliśmy!
Elinor wciąż patrzyła na Capricorna, którego wizerunek rozmazał jej się
za zasłoną fałszywych łez.
– No, zobaczymy – powiedział wolno Capricorn. – Moi ludzie tropią właśnie
na wzgórzach zbiegłego więźnia. Zakładam, że mi nie powiesz, gdzie mają
szukać ciał tych dwóch?
– Pochowałam ich i na pewno nie zdradzę gdzie! Elinor poczuła łzę spływającą
po policzku. „Na wszystkie litery świata, Elinor! – pomyślała. – Zmarnowałaś
się, byłaby z ciebie świetna aktorka!”.
– Pochowałaś ich, hm, hm...
Capricorn bawił się pierścieniami. Miał ich trzy na lewej ręce. Poprawił je ze
zmarszczonym czołem, jakby bez jego pozwolenia opuściły przepisowe miejsce.
– Dlatego pojechałam na policję! – powiedziała Elinor. – Żeby ich pomścić. Ich
i moje książki.
Cockerell się roześmiał.
– Swoich książek nie musiałaś grzebać, co? Ależ one się pięknie paliły, jak
najlepsze drewno, a te stroniczki tak drżały w płomieniach niczym białe
paluszki. – Uniósł dłonie, naśladując ruchami palców ruch kartek.
Wtedy Elinor z całej siły uderzyła go w twarz, a siły jej nie brakowało.
Z nosa Cockerella popłynęła krew. Otarł ją dłonią i patrzył na nią, jakby się
dziwił, że coś tak czerwonego mogło z niego wypłynąć.
– Spójrz na to! – Cockerell pokazał Capricornowi zakrwawione palce. –
Zobaczysz, że Cień będzie miał z nią więcej roboty niż z Basta.
Pociągnął ją dalej, a Elinor szła z dumnie podniesioną głową. Dopiero gdy
ujrzała strome schody, które ginęły w bezdennej czarnej dziurze, odwaga
na chwilę ją opuściła. Grobowiec, naturalnie, teraz sobie przypomniała – miejsce
dla skazańców. Unosił się tu odór butwienia i wilgoci – tak właśnie wyobrażamy
sobie zapach śmierci.
Elinor nie wierzyła własnym oczom, gdy ujrzała żylastą postać Basty opartą
o kraty. Sądziła, że się przesłyszała przy ostatnim zdaniu Cockerella, ale to była
prawda.
Miała przed sobą Bastę zamkniętego jak zwierzę w klatce, w którego oczach
malował się ten sam strach, ta sama rozpacz, którą i ona odczuwała. Nie ożywił
się nawet na widok Elinor. Patrzył gdzieś w dal poprzez nią i poprzez
Cockerella, jakby byli duchami, których zawsze Basta tak bardzo się obawiał.
– Co on tu robi? – zdumiała się Elinor. – Teraz już się zamykacie nawzajem?
Cockerell wzruszył ramionami.
– Mam jej powiedzieć? – spytał Bastę, ale nie doczekał się odpowiedzi. Basta
wciąż patrzył w przestrzeń. – Najpierw pozwolił uciec Czarodziejskiemu
Językowi, a teraz wypuścił Smolipalucha. Tak to się traci łaski u szefa, nawet
jeśli się jest jego rzekomym ulubieńcem. No cóż, ognia już od lat nie potrafisz
podkładać. – Spojrzał na Bastę ze złośliwą satysfakcją.
„Pani Loredan, czas pisać testament! – pomyślała Elinor, kiedy Cockerell
popchnął ją dalej. – Jeśli Capricorn każe zabić swojego najwierniejszego psa,
to z tobą na pewno nie będzie się certolił”.
– Hej, może byś się uśmiechnął! – krzyknął Cockerell do Basty, wyjmując
z kieszeni pęk kluczy. – W końcu masz teraz aż dwie kobiety do towarzystwa.
Basta oparł czoło o kraty.
– Nie dostaliście jeszcze połykacza ognia? – spytał bezbarwnym głosem jakby
ochrypłym od długiego krzyku.
– Nie, ale ta gruba mówi, że dorwaliśmy Czarodziejskiego Języka. Podobno już
z niego zimny trup. Widać Płaski Nos go jednak trafił. No cóż, dużo ćwiczył
na kotach.
Za kratą, którą otworzył Cockerell, coś się poruszyło. W ciemnościach
siedziała kobieta oparta plecami o coś, co dziwnie przypominało kamienny
sarkofag. Elinor w pierwszej chwili nie mogła rozpoznać twarzy, ale w tym
momencie postać się podniosła.
– Masz towarzystwo, Resa! – zawołał Cockerell, wpychając Elinor do środka.
– Możecie sobie pogawędzić!
Śmiejąc się głośno, zniknął w ciemnościach. A Elinor nie wiedziała, czy się
śmiać czy płakać. Wolałaby spotkać swoją ulubioną siostrzenicę w zupełnie
innym miejscu.
51. W opałach
– Nie mam pojęcia, co to znaczy – odparł Fiver z nieszczęśliwą miną. – W tej chwili nie grozi nam
żadne niebezpieczeństwo, ale to się zmieni, to się zmieni.
Richard Adams,
Nad rzeką
Farid usłyszał kroki, kiedy właśnie zajmowali się sporządzaniem pochodni.
Pochodnie musiały być grubsze i większe od tych, których Smolipaluch
używał w czasie występów. Muszą się długo palić. Farid zdążył już
Czarodziejskiemu Językowi przyciąć włosy nożem, który podarował
mu Smolipaluch. Włosy wyglądały teraz jak szczotka i przynajmniej trochę
zmieniały twarz Czarodziejskiego Języka. Farid pokazał mu też, którą ziemią
ma sobie natrzeć twarz, żeby skóra wydawała się ciemniejsza. Tym razem nikt
nie może ich rozpoznać. I wtedy usłyszał kroki. I głosy: jeden przeklinał, drugi
wołał coś niezrozumiałego. Ludzie byli jeszcze zbyt daleko, by można było
rozróżnić słowa.
Czarodziejski Język zgarnął pochodnie, a Farid wepchnął do plecaka Gwina,
który ugryzł go przy tej okazji w palec.
– Gdzie się ukryjemy, Faridzie, gdzie? – szepnął Czarodziejski Język.
– Wiem! – Farid zarzucił plecak na ramię i pociągnął go za sobą w kierunku
wypalonych murów domu.
Wspiął się na osmalone kamienie, tam gdzie niegdyś było okno, i zeskoczył
w zeschłą trawę po drugiej stronie. Metalowa pokrywa, którą odsunął na bok,
była pogięta od żaru i porośnięta smagliczką. Drobne białe kwiaty przesłaniały
blachę niczym warstwa śniegu. Farid znalazł to miejsce przypadkiem, podczas
długich godzin spędzanych tu z wiecznie milczącym, zamkniętym w sobie
Smolipaluchem. By rozproszyć ciszę i nudę, skakał z murku w trawę i z
powrotem na murek – i za którymś razem to odkrył: loch pod pokrywą. Zwrócił
jego uwagę głuchy odgłos płyty, na którą skoczył. Może ta podziemna jama była
po prostu dodatkową spiżarką, ale kiedyś przynajmniej jeden raz musiała
posłużyć komuś za kryjówkę.
Czarodziejski Język odskoczył jak oparzony, kiedy w ciemności dotknął
szkieletu. Szkielet był niewielki, właściwie za mały jak na dorosłego człowieka,
poza tym leżał tak spokojnie w tym podziemnym schowku, zwinięty w kłębek,
jakby ułożył się do spania. Może Farid dlatego się go nie bał, że wyglądał tak
niewinnie.
„Jeśli tu w dole jest duch – myślał – to tylko jakaś smutna blada postać, której
nie ma potrzeby się obawiać”.
Zrobiło się ciasno, gdy Farid zaciągnął z powrotem płytę nad ich głowami.
Czarodziejski Język był właściwie za duży na ten schowek, ale jego bliskość
uspokajała, choć serce biło mu równie szybko jak Faridowi. Chłopiec czuł
to całkiem wyraźnie, gdy leżeli przyciśnięci do siebie, nasłuchując odgłosów
na górze.
Głosy odezwały się bliżej, ale były niewyraźne, stłumione przez warstwę
ziemi, jak dźwięki z innego świata. W pewnej chwili ktoś postawił stopę
na pokrywie i Farid wczepił się palcami w ramię Czarodziejskiego Języka. Nie
puścił go już, dopóki nie nastała absolutna cisza. Dużo czasu upłynęło, nim
zdecydowali się zaufać tej ciszy.
Kilka razy Farid odwrócił głowę, gdyż zdawało mu się, że szkielet się
poruszył.
Kiedy Czarodziejski Język ostrożnie podniósł pokrywę i wyjrzał, okazało się,
że intruzi naprawdę sobie poszli. Tylko świerszcze grały niezmordowanie, a z
murku poderwał się do lotu przestraszony ptak.
Zabrali wszystko – ich koce, sweter Farida, w który wpełzał wieczorem niby
do muszli ślimaka, nawet zakrwawione bandaże, którymi Czarodziejski Język
owinął mu głowę tej nocy, kiedy do nich strzelali.
– Nic nie szkodzi – powiedział Czarodziejski Język, kiedy zatrzymali się przy
wygasłym ognisku. – Dzisiaj w nocy nie będziemy potrzebowali koców. –
Zmierzwił Faridowi czarne włosy i dodał: – Co ja bym bez ciebie zrobił, mistrzu
podchodów, łowco królików, tropicielu kryjówek?
A Farid patrzył na swoje nagie stopy i uśmiechał się.
52. Krucha istotka
Gdy wyraziła pełną wątpliwości nadzieję, że Blaszany Dzwoneczek ucieszy się na jej widok, zapytał:
– Kto to jest Blaszany Dzwoneczek?
– Och, Piotrusiu! – zawołała wstrząśnięta. Ale nawet gdy mu wyjaśniła, nie mógł sobie
przypomnieć.
– Jest ich tak wielka ilość – powiedział. Wydaje mi się, że już jej nie ma.
Myślę, że miał słuszność, bo wróżki nie żyją długo, ale są tak małe, że nawet krótki okres jest dla
nich dosyć długi.
James M. Barrie,
Piotruś Pan
Ludzie Capricorna szukali Smolipalucha nie tam, gdzie trzeba. Nie udało
mu się wydostać z wioski. A właściwie wcale tego nie próbował.
Smolipaluch był w domu Basty.
Dom stał przy uliczce, zaraz za podwórkiem Capricorna, w otoczeniu innych
pustych domów, w których mieszkały tylko koty i szczury. Basta nie lubił
sąsiadów, w ogóle unikał ludzi – wszystkich prócz Capricorna. Smolipaluch był
pewien, że Basta najchętniej spałby pod jego drzwiami, gdyby ten mu na
to pozwolił. Ale żaden z ludzi Capricorna nie mieszkał w głównym budynku.
Trzymali tam jedynie straż, tylko tyle. Jadali w kościele, a spali w którymś
z wielu pustych domów. To była żelazna reguła. Większość z nich bez przerwy
się przeprowadzała – mieszkali w jednym domu, po czym się przenosili, gdy
na przykład dach zaczynał przeciekać. Tylko Basta zajmował wciąż ten sam
dom, od kiedy tutaj się osiedlili. Smolipaluch podejrzewał, że wybrał go,
ponieważ pod progiem rósł dziurawiec. Żadne inne zioło nie cieszyło się taką
sławą jako roślina chroniąca przed wszelkim złem – oczywiście prócz zła, które
gnieździło się w sercu Basty.
Dom był zbudowany z szarego kamienia jak większość chat we wsi i miał
czarne okiennice, które Basta zwykle trzymał zamknięte i na których
wymalował różne znaki, mające odstraszać od niego złe moce, podobnie jak
żółte kwiaty dziurawca. Czasem Smolipaluch myślał, że ustawiczne obawy
Basty przed klątwami i nagłymi nieszczęściami brały się stąd, że Basta lękał się
własnego mrocznego wnętrza, sądząc, że cały świat jest taki sam.
Smolipaluch miał szczęście, że udało mu się dostać do domu Basty. Gdy tylko
wybiegł z kościoła, natknął się na całą chmarę ludzi Capricorna, którzy
go oczywiście od razu rozpoznali. Tak, Basta faktycznie naznaczył go na całe
życie. Dzięki ich zaskoczeniu zdążył zniknąć w najbliższej uliczce, nim rzucili
się w pogoń. Na szczęście Smolipaluch znał tu każdy kąt, każdy zaułek.
Początkowo miał zamiar przebić się w stronę parkingu, a stamtąd prysnąć
w góry, ale nagle przypomniał sobie o pustym domu Basty. Przełaził przez
dziury w murach, czołgał się po piwnicach i krył za balustradami opuszczonych
balkonów. Jeśli chodzi o ukrywanie się, nawet Gwin nie musiałby się za niego
wstydzić. Przydało się teraz to, że wrodzona ciekawość skłaniała go do
penetrowania najtajniejszych zakamarków tej wioski, jak zresztą i wszystkich
innych miejsc.
Dyszał ciężko, gdy wreszcie dotarł do domu Basty. Basta był chyba jedynym
człowiekiem w wiosce, który zamykał drzwi wejściowe na klucz, ale to nie
stanowiło dla Smolipalucha problemu. Ukrył się na poddaszu, czekając, aż jego
serce się uspokoi. Drewniana podłoga była tak zmurszała, że co krok groziła
zawaleniem. W kuchni znalazł dość pożywienia; w samą porę, gdyż głód skręcał
mu wnętrzności. On i Resa nie dostali nic do jedzenia, od kiedy ich wsadzono
do tych sieci. Sprawiało mu podwójną przyjemność, kiedy napychał sobie
żołądek zapasami Basty.
Zaspokoiwszy pierwszy głód, uchylił odrobinę okiennice, by w porę usłyszeć
kroki, gdyby ktoś zbliżał się do domu. Ale jedynym dźwiękiem, jaki docierał
do jego uszu, było to delikatne dzwonienie, tak słabe, że ledwo słyszalne.
Dopiero wtedy przypomniał sobie o wróżce, którą Meggie sprowadziła w ten
pozbawiony wróżek świat.
Znalazł ją w sypialni Basty. Stało tam tylko łóżko i komoda, na której,
starannie ułożone w rzędy, leżały cegły, każda uczerniona sadzą. W wiosce
krążyła plotka, że Basta zabierał na pamiątkę cegłę z każdego domu, który
Capricorn kazał podpalić, choć on sam od dawna bał się ognia. Teraz okazało
się, że plotka mówiła prawdę. Na jednej z cegieł stał szklany dzbanek,
od którego biło matowe światło, niewiele jaśniejsze od błędnego ognika. Wróżka
leżała na dnie dzbanka, zwinięta jak motyl, który właśnie opuścił kokon. Basta
przykrył dzbanek talerzykiem, ale ta krucha istotka nie wyglądała na kogoś, kto
ma jeszcze siłę latać.
Kiedy Smolipaluch zdjął z dzbanka talerzyk, wróżka nawet nie uniosła głowy.
Smolipaluch włożył rękę do jej szklanego więzienia i ostrożnie wyjął małą
istotkę. Była tak delikatna, że obawiał się, iż ją zmiażdży. Wróżki, które znał,
wyglądały inaczej, były mniejsze, ale silniej zbudowane, o fiołkowej skórze,
i miały po dwie pary migocących skrzydełek. Ta tutaj miała kolor skóry podobny
do człowieka, a skrzydła przypominały raczej skrzydełka motyla niż ważki. Ale
może lubi to samo co tamte wróżki? W każdym razie warto spróbować.
Smolipaluch wziął poduszkę z łóżka Basty, umieścił na wypolerowanym jak
lustro stole kuchennym (w domu Basty wszystko było wypucowane
i nieskazitelnie czyste jak jego śnieżnobiała koszula) i ułożył na niej wróżkę.
Potem nalał mleka do miseczki i postawił ją na stole obok poduszki. Wróżka
natychmiast otworzyła oczy. Wyglądało na to, że pod względem zmysłu
powonienia i smaku nie różniła się od wróżek, które znał. Umoczył palec
w mleku i kapnął kropelkę na jej wargi. Wróżka oblizała się jak mały, głodny
kotek. Kropelka po kropelce trafiała jej do ust, aż wreszcie wróżka usiadła
na poduszce i słabo poruszyła skrzydełkami. Twarz jej się zaróżowiła, ale z jej
słabego podzwaniania Smolipaluch nie rozumiał ani słowa, choć znał trzy języki
wróżek.
– Jaka szkoda! – szepnął, gdy wróżka rozprostowała skrzydełka i niepewnie
wzleciała do sufitu. – Wobec tego nie zdołam zapytać, czy możesz mnie uczynić
niewidzialnym albo tak małym, byś mnie mogła zanieść tam, gdzie Capricorn
będzie odprawiał swoją uroczystość.
Wróżka spojrzała na niego z wysoka, zadzwoniła niezrozumiale i sfrunęła
na brzeg szafy kuchennej.
Smolipaluch usiadł na jedynym krześle, które stało przy stole, i unosząc ku niej
głowę, mówił:
– Mimo wszystko, co to za ulga zobaczyć wreszcie kogoś takiego jak ty.
Gdyby jeszcze ogień w tym świecie miał więcej poczucia humoru, a zza drzewa
wyjrzał czasem skrzat albo szklany człowieczek, może bym się jakoś
przyzwyczaił do całej reszty – hałasu, wiecznego pośpiechu, tłoku i tego, że nie
można się ukryć przed ludźmi, i do jaśniejszych nocy...
Siedział tak jeszcze długo w kuchni swego najgorszego wroga, obserwując, jak
wróżka krąży po pomieszczeniu, zagląda w każdy kąt (wróżki są bardzo
ciekawskie, ta najwyraźniej nie była wyjątkiem) i co chwila chłepce mleko, tak
że musiał ponownie napełnić miseczkę. Kilka razy usłyszał kroki, ale za każdym
razem się oddalały. Jak to dobrze, że Basta nie ma przyjaciół.
Powietrze wpadające przez uchylone okiennice było parne i usypiające,
a wąski pas nieba widoczny ponad domami jeszcze długo miał pozostać jasny.
Będzie miał dość czasu, by się zastanowić, czy powinien pójść na uroczystość
Capricorna.
Po co miałby tam iść? Książkę może zdobyć później, kiedyś, gdy przewali się
obecna burza i życie w wiosce wróci do utartego schematu. A co z Resą? A co
ma być? Cień ją zabierze. Nie ma na to rady. Nikt nie może temu zapobiec,
nawet Czarodziejski Język, choćby był naprawdę tak szalony, by tego
spróbować. Ale on nic o niej nie wie, a o jego córkę nie trzeba się martwić.
W końcu jest teraz ulubioną zabawką Capricorna, który na pewno nie dopuści,
by Cień zrobił jej krzywdę.
„Nie, nie pójdę tam – myślał – po co? I tak nie mogę im pomóc. Zostanę w tej
kryjówce przez jakiś czas. Jutro na świecie nie będzie już Basty, to już jest coś.
Może wtedy ja też zniknę, odejdę na zawsze, daleko stąd...”.
Nie, wiedział, że nie odejdzie. Dopóki jest tu książka.
Wróżka podfrunęła do okna i wyjrzała ciekawie na dwór.
– Zapomnij o tym, zostań tutaj! – powiedział Smolipaluch. – Ten świat
na zewnątrz nie jest miejscem dla ciebie, uwierz mi.
Wróżka spojrzała na niego pytająco. Potem złożyła skrzydełka i uklękła
na parapecie. I tak już pozostała, jakby nie potrafiła wybrać między dusznym
pokojem a nieznaną wolnością na zewnątrz.
53. Właściwe słowa
Na jednej ulicy było ciemno, jak późnym wieczorem, na innej – kiedy nagły podmuch rozwiał mgłę –
mizerny odblask dnia bielił kudłate strzępy oparów. W zmieniającej się wciąż grze świateł i cieni
nędzna dzielnica Soho przedstawiała ponury widok. Błotniste uliczki, obdarci przechodnie, latarnie,
których nikt nie gasił nad ranem i nie zapalał na nowo przed nadejściem ciemności – wszystko
to składało się na obraz widmowego miasta z koszmaru.
Robert Louis Stevenson,
Doktor Jekyll i Mr Hyde
Fenoglio pisał bez przerwy, ale kartek, które chował pod materacem, nie
przybywało. Co chwila wyciągał je z ukrycia, coś skreślał, darł jedne,
dokładał inne.
– Nie, nie, nie! – słyszała Meggie, jak mruczy pod nosem. – To jeszcze nie to,
nie.
– Za kilka godzin zrobi się ciemno! – powiedziała w pewnej chwili
niespokojnie. – A co będzie, jeśli nie skończysz?
– Przecież skończyłem! – wybuchnął. – Już z dziesięć razy skończyłem, ale
wciąż nie jestem zadowolony – ściszył głos do szeptu. – Jest za dużo
problemów. Co będzie na przykład, jeśli Cień po zabiciu Capricorna rzuci się
na ciebie albo na mnie, albo na więźniów? I czy jest tylko to jedno rozwiązanie –
zabicie Capricorna? A co mam zrobić z jego ludźmi?
– Jak to co? Cień musi ich wszystkich pozabijać! – odparła Meggie. – Jak
inaczej moglibyśmy wrócić do domu albo uwolnić moją mamę?
Ale Fenogliowi nie spodobał się ten pomysł.
– Boże, ależ ty jesteś bez serca! – oburzył się. – Wszystkich pozabijać?
Widziałaś, jacy młodzi są niektórzy z nich? – Potrząsnął głową. – Nie, w końcu
nie jestem seryjnym mordercą, tylko pisarzem. Na pewno wymyślę mniej
krwawe rozwiązanie.
I znów zaczął pisać... i kreślić... i pisać od nowa, podczas gdy na zewnątrz
słońce osuwało się coraz niżej, aż wreszcie jego promienie przyozdobiły szczyty
wzgórz złotą szarfą.
Za każdym razem, gdy na korytarzu rozlegały się kroki, Fenoglio chował pod
materacem to, co napisał, ale nikt nie przychodził, by zobaczyć, co też ten stary
człowiek tak bez przerwy bazgrze na białych kartkach papieru. Nie wiedział
przecież, że Basta siedział w grobowcu.
Tego popołudnia strażników pod ich drzwiami ciągle ktoś odwiedzał.
Widocznie do wioski przybyli ludzie Capricorna z innych placówek, by oglądać
egzekucję. Meggie przyciskała ucho do drzwi, podsłuchując ich rozmowy.
Śmiali się bez przerwy, mówili podnieconymi głosami. Wszyscy cieszyli się
na czekające ich widowisko. Żaden nie wydawał się litować nad Bastą,
przeciwnie, wyglądało na to, że jest to dla nich dodatkową atrakcją, iż dziś
w nocy zginie były ulubieniec Capricorna. O Meggie też rozmawiali. Nazywali
ją małą czarownicą, pomiotem czarownicy, a niektórzy powątpiewali w jej
zdolności.
Jeśli chodzi o kata Basty, to Meggie dowiedziała się niewiele więcej od tego,
co mówił jej Fenoglio i co zapamiętała z lektury książki u Sroki. Nie było tego
wiele. Ale w głosach za drzwiami słyszała strach i pełne czci przerażenie, które
opanowywało ludzi Capricorna przy wzmiance o Bezimiennym. Tak naprawdę
Cienia znali tylko ci, którzy tak jak Capricorn pochodzili z książki Fenoglia.
Wszyscy pozostali zaś o nim słyszeli i odmalowywali sobie w najczarniejszych
barwach, jak to on załatwi więźniów. Zdania co do tego, jak dokładnie Cień
zabija swoje ofiary, były różne, a w miarę jak zbliżał się wieczór,
przypuszczenia na ten temat stawały się coraz potworniejsze. Wreszcie Meggie
nie mogła już tego dłużej słuchać, uciekła pod okno i zakryła sobie uszy.
Była szósta – zegar na wieży kościelnej właśnie wybił godzinę – gdy Fenoglio
odłożył wreszcie długopis i z zadowoloną miną przyglądał się temu, co napisał.
– Mam – wyszeptał. – Tak, to jest właśnie to. Tak się to potoczy. Będzie
cudownie.
Niecierpliwie przywołał Meggie do siebie i podsunął jej kartkę.
– Czytaj! – szepnął, zerkając nerwowo w stronę drzwi.
Na korytarzu Płaski Nos przechwalał się, jak to zatruli jednemu chłopu zapasy
oliwek.
– To wszystko? – Meggie z niedowierzaniem wpatrywała się w jedną jedyną
zapisaną kartkę.
– Ależ tak! Zobaczysz, że więcej nie potrzeba. Ważne, żeby to były właściwe
słowa. Czytaj wreszcie!
Meggie go posłuchała.
Mężczyźni za drzwiami głośno rechotali i Meggie trudno było się
skoncentrować na tekście Fenoglia. Wreszcie udało jej się skupić. Zaledwie
przeczytała jedno zdanie, gdy śmiechy zamilkły jak nożem uciął i w korytarzu
rozległ się głos Sroki:
– Co to jest? Spotkanie towarzyskie?
Fenoglio chwycił bezcenną kartkę i wsunął ją pod materac. Właśnie poprawiał
pościel, gdy Sroka stanęła w drzwiach.
– Twoja kolacja – powiedziała do Meggie, stawiając na stole talerz z parującym
jedzeniem.
– A co ze mną? – spytał Fenoglio.
Starał się nadać swojemu głosowi wyraz beztroski, opierając się od niechcenia
o łóżko, by zasłonić materac, który przesunął się w trakcie chowania kartki.
Na szczęście Mortola w ogóle nie zwracała na niego uwagi. Uważała go za
zwykłego kłamcę – Meggie była tego pewna – i prawdopodobnie złościło ją, że
Capricorn miał w tym względzie inne zdanie.
– Masz zjeść wszystko! – rozkazała Mortola. – A potem się przebierzesz.
Twoje rzeczy są obrzydliwe, a poza tym zarosły brudem.
Skinęła na służącą, która jej towarzyszyła. Była to młoda dziewczyna,
najwyżej cztery, pięć lat starsza od Meggie. Wyglądało na to, że i do niej już
dotarły plotki o czarodziejskiej mocy Meggie. Dziewczyna trzymała na ręku
śnieżnobiałą suknię. Idąc ku szafie, by ją powiesić, przemknęła zatrwożona obok
Meggie, nie patrząc na nią.
– Nie chcę tej sukni! – zaprotestowała Meggie. – Chcę włożyć to! – Ściągnęła
z łóżka sweter Mo, ale Mortola wyrwała jej go z ręki.
– Bzdura. Capricorn pomyśli, że wsadziliśmy cię w worek. To on wybrał dla
ciebie tę suknię i ją włożysz! Albo zrobisz to sama, albo wciśniemy cię w nią
siłą. Jak tylko się ściemni, przyjdę po ciebie. Umyj się i uczesz, wyglądasz jak
bezpański kot.
Młoda służąca znów wyminęła Meggie z tak strwożoną miną, jakby ta mogła ją
oparzyć. Sroka niecierpliwie wypchnęła ją za drzwi i sama za nią wyszła.
– Zamknij za mną! – rzuciła Płaskiemu Nosowi. – I odpraw swoich przyjaciół.
Masz trzymać straż.
Płaski Nos niedbale zbliżył się do drzwi. Nim je zamknął, zrobił minę
za plecami Sroki.
Meggie podeszła do sukienki wiszącej na szafie i pogładziła biały materiał.
– Biała! – mruknęła. – Nie lubię białego koloru. Śmierć ma białe psy.
Mo opowiadał mi taką historię.
– O tak, białe, czerwonookie psy śmierci. – Fenoglio stanął za jej plecami. –
Upiory też są białe, a złaknionych krwi dawnych bogów również karmiono
białymi zwierzętami, tak jakby niewinność lepiej im smakowała. O nie, nie! –
zaprzeczył szybko, gdy Meggie spojrzała na niego przerażona. – Wierz mi,
Capricorn na pewno nie myślał o czymś takim, kiedy ci przysyłał tę sukienkę.
Skąd miałby znać takie opowieści? Biel to także kolor początku i końca, a my
oboje – zniżył głos – ty i ja, zadbamy o to, żeby to był koniec Capricorna, a nie
nasz.
Delikatnie poprowadził Meggie do stołu i posadził na krześle. Poczuła zapach
pieczonego mięsa.
– Co to za mięso? – spytała.
– Wygląda na cielęcinę. A o co chodzi?
– Nie jestem głodna. – Meggie odsunęła talerz. Fenoglio patrzył na nią
ze współczuciem.
– Wiesz co, Meggie? Muszę napisać o tobie opowieść, o tym, jak nas
wszystkich uratowałaś samym swoim głosem. To będzie fascynująca historia...
– Ale czy się dobrze skończy?
Meggie spojrzała w okno. Za godzinę, może dwie zacznie się ściemniać. A co
będzie, jeśli Mo przyjdzie na uroczystość? Jeśli będzie jeszcze raz próbował ją
uwolnić? Przecież nie wie, jakie zamiary mają ona i Fenoglio. A jeśli znów
zaczną do niego strzelać? A może go jednak trafili tamtej nocy... Meggie ukryła
twarz w dłoniach.
Fenoglio pogładził ją po włosach.
– Wszystko będzie dobrze, Meggie – szeptał. – Wierz mi, moje historie zawsze
kończą się dobrze. Jeśli tego chcę.
– Suknia ma bardzo wąskie rękawy! – poskarżyła się szeptem. – W jaki sposób
wydostanę kartkę tak, żeby Sroka nic nie spostrzegła?
– Odwrócę jej uwagę. Zdaj się na mnie.
– A inni? Wszyscy zobaczą, jak będę wyciągać kartkę.
– Bzdura. Dasz sobie radę. – Fenoglio ujął ją pod brodę. – Wszystko będzie
dobrze, Meggie! – powtórzył, ocierając palcem łzę spływającą po jej policzku. –
Nie jesteś sama, chociaż wieczorem będzie ci się tak wydawać. Ja tu jestem,
a gdzieś tam na zewnątrz jest Smolipaluch. Wierz mi, znam go tak dobrze jak
samego siebie, na pewno się zjawi, choćby po to, by zobaczyć książkę, może
nawet ją odzyskać... no, i jest jeszcze twój ojciec... i ten chłopiec, który patrzył
na ciebie takimi zakochanymi oczami wtedy pod pomnikiem, kiedy spotkałem
Smolipalucha.
– Przestań! – Meggie szturchnęła go łokciem w bok. Roześmiała się, choć
z powodu łez widziała wszystko jak przez mgłę: stół, swoje ręce i pomarszczoną
twarz Fenoglia. Pomyślała, że w ciągu kilku ostatnich tygodni wypłakała łez
za całe życie.
– Dlaczego? To ładny chłopak. Zaraz bym się za nim wstawił u twojego ojca.
– Mówię ci, przestań!
– Przestanę, jeśli zjesz choć odrobinę. – Fenoglio z powrotem podsunął jej
talerz. – A ta wasza przyjaciółka, jak ona się nazywa...?
– Elinor. – Meggie włożyła do ust oliwkę i rozgryzła ją, czując twardą pestkę.
– Właśnie. Może ona też tam gdzieś jest, razem z twoim ojcem. Wiesz, jak się
dobrze zastanowić, to mamy prawie przewagę nad nimi.
Meggie zachichotała, tak że o mało nie udławiła się oliwką. Fenoglio
uśmiechał się, zadowolony z siebie. Mo za każdym razem, gdy udało mu się
pobudzić ją do śmiechu, unosił brwi, i robił przy tym tak poważną i zdziwioną
minę, jakby mimo najszczerszych chęci nie mógł zrozumieć, co ją tak rozbawiło.
Meggie oczyma duszy ujrzała jego twarz tak wyraźnie, że mogłaby jej dotknąć
ręką.
– Wkrótce zobaczysz ojca! – szeptał Fenoglio. – I wtedy mu opowiesz, że
ot tak, przy okazji, znalazłaś swoją matkę i uratowałaś ją z rąk Capricorna.
To jest coś, prawda?
Meggie w milczeniu skinęła głową.
Suknia drapała ją w szyję i w ramiona. Nie wyglądała jak strój dziewczynki,
lecz raczej jak suknia dorosłej osoby, i była nieco za duża. Kiedy Meggie zrobiła
kilka kroków, od razu ją przydeptała. Rękawy były wąskie, ale kartka papieru,
cieniutka jak skrzydełka ważki, dała się schować bez problemu. Meggie
na próbę kilka razy wsunęła i wysunęła kartkę. Wreszcie pozostawiła ją
w rękawie. Papier lekko szeleścił, gdy poruszała dłonią lub unosiła rękę.
Blady księżyc świecił nad wieżą kościelną, a noc nosiła jego blask niby zasłonę
na twarzy, kiedy Sroka wróciła, by zabrać Meggie.
– Nie uczesałaś się! – stwierdziła ze złością.
Tym razem przyprowadziła inną służącą, przysadzistą kobietę z czerwoną
twarzą i czerwonymi rękami, która najwyraźniej ani trochę nie obawiała się
czarodziejskiej mocy Meggie. Brutalnie zatopiła grzebień w jej włosach, tak że
Meggie omal nie krzyknęła.
– Buty! – powiedziała Sroka, spostrzegłszy gołe palce stóp wystające spod
sukienki. – Czy nikt nie pomyślał o butach?
– Może spokojnie włożyć te – służąca wskazała na sfatygowane adidasy
Meggie. – Suknia jest długa i nie będzie ich wcale widać. A poza tym
czarownice chodzą chyba boso?
Sroka spiorunowała ją wzrokiem i służącej słowa zamarły na ustach.
– Właśnie! – wykrzyknął Fenoglio, który przez cały czas przyglądał się
z drwiącą miną, jak obie kobiety doprowadzają Meggie do porządku. –
Czarownice zawsze chodzą boso. A czy ja też mam się przebrać na tę uroczystą
chwilę? Co się właściwie nosi przy okazji takiej egzekucji? Przypuszczam, że
będę siedział obok samego Capricorna?
Sroka wysunęła podbródek. Był wyjątkowo miękki i mały, jakby pochodził
z zupełnie innej, łagodniejszej twarzy.
– Ty możesz zostać tak, jak jesteś – odrzekła, wpinając Meggie we włosy
wysadzaną perłami spinkę. – Więźniowie nie muszą się przebierać. – Słowa
kapały z jej ust jak trucizna.
– Więźniowie? Co to ma znaczyć? – Fenoglio odsunął krzesło.
– Tak, więźniowie, a co innego?
Odstąpiła kilka kroków i zlustrowała Meggie nieżyczliwym spojrzeniem.
– Tak już musi zostać – stwierdziła. – Dziwne, z rozpuszczonymi włosami
kogoś mi przypomina.
Meggie szybko spuściła głowę. Fenoglio nie dał Sroce czasu na głębsze
zastanowienie się nad tą obserwacją, ściągając jej uwagę na siebie.
– Nie jestem zwykłym więźniem, łaskawa pani, ustalmy to raz na zawsze! –
wybuchnął. – Beze mnie nie byłoby tego wszystkiego, włącznie z pani niezbyt
sympatyczną osobą!
Sroka rzuciła mu ostatnie pogardliwe spojrzenie i chwyciła Meggie za rękę,
na szczęście nie tę, gdzie ukryte były bezcenne słowa Fenoglia.
– Strażnik przyjdzie po ciebie, kiedy nadejdzie pora – rzekła jeszcze do niego,
ciągnąc Meggie do drzwi.
– Pamiętaj, co ci mówił ojciec! – krzyknął Fenoglio, gdy Meggie była już
na korytarzu. – Żeby słowa ożyły, musisz czuć ich smak na języku!
– No, idźże! – Sroka szturchnęła Meggie w plecy, zamykając za sobą drzwi.
Ledwie domówiwszy tych stów, Bagheera poderwała się z miejsca.
54. Ogień
– Mam, mam pomysł! Biegnij co żywo w dolinę, ku chatom ludzkim, i przynieś no stamtąd odrobinę
Czerwonego Kwiecia, które oni hodują... a gdy przyjdzie odpowiednia pora, będziesz miał potężnego
sprzymierzeńca... potężniejszego niż ja i Baloo oraz ci z Gromady, którzy cię kochają. Biegnij
po Czerwone Kwiecie!
Mówiąc o Czerwonym Kwieciu, Bagheera miała na myśli ogień. Żywioł ten budzi w każdym dzikim
zwierzęciu śmiertelną trwogę, przeto żaden z mieszkańców matecznika nie waży się nazwać ognia
po imieniu, ale wynajduje tysiące sposobów na jego opisanie.
Rudyard Kipling,
Księga dżungli
Wyruszyli w drogę, gdy zmierzch zaczął otulać wzgórza. Gwina zostawili
w obozie. Po tym, co im się przytrafiło podczas ostatniej nocnej wycieczki
do wioski Capricorna, nawet Farid uznał, że tak będzie rozsądniej. Czarodziejski
Język puścił go przodem. Nie miał pojęcia, że Farid boi się duchów i innych
nocnych istot – chłopiec potrafił ukryć przed nim swoje lęki lepiej niż przed
Smolipaluchem. Z drugiej strony Czarodziejski Język nie szydził z niego
z powodu jego strachu przed ciemnością, tak jak to robił Smolipaluch. I dziwna
rzecz, ale to rozpraszało wszelkie obawy, jak zwykle czyniło to tylko światło
dnia.
Schodząc po zboczu ostrożnym, ale pewnym krokiem Farid słyszał, jak duchy
szepczą w drzewach i zaroślach, ale nie zbliżały się, tak jakby się go bały, jakby
słuchały jego rozkazów, tak jak ogień słuchał rozkazów Smolipalucha.
Ogień. Postanowili go podłożyć pod dom Capricorna. W ten sposób nie dotrze
tak szybko do wzgórz, a zagrozi temu, co dla Capricorna jest najcenniejsze –
jego skarbcowi.
Tym razem wioska nie była wyludniona jak ostatnim razem. Huczało w niej jak
w ulu. Parking patrolowało aż czterech uzbrojonych strażników, a wzdłuż siatki
odgradzającej dawne boisko zaparkowany był rząd samochodów. Włączone
reflektory rzucały snopy jaskrawego światła, tak że boisko wyglądało jak biała
chustka, którą ktoś rozpostarł w ciemnościach.
– A więc tam się ma odbyć ten spektakl – szepnął Czarodziejski Język, gdy
zbliżyli się do pierwszych domów. – Biedna Meggie!
Pośrodku boiska wzniesiono coś w rodzaju podium, a naprzeciwko ustawiono
klatkę przeznaczoną dla potwora, którego miała sprowadzić córka
Czarodziejskiego Języka, albo dla skazańców. Po lewej stronie placu, tyłem
do siatki i wioskowych domów, stały rzędy drewnianych ławek, na których
przycupnęło już kilka Czarnych Kurtek niby kruki, które znalazły sobie
przytulne i ciepłe miejsce na nocleg.
Przez chwilę zastanawiali się, czy nie zakraść się do wioski od strony parkingu.
Wśród tylu obcych nikt by ich tak szybko nie rozpoznał. Ale po namyśle
zdecydowali się na dłuższą, ale za to mniej oświetloną drogę.
Farid znów szedł przodem, wykorzystując jako osłonę każdy pień drzewa,
trzymając się wciąż wzgórz leżących powyżej domów, dopóki w dole nie
pojawiła się niezamieszkana część wioski, wyglądająca tak, jakby rozdeptała ją
stopa olbrzyma. Tej nocy nawet tutaj było więcej patroli niż zwykle. Co chwila
musieli się kryć w cieniu bramy, kulić za murkiem albo wskakiwać przez okno,
by z bijącym sercem przeczekać, aż minie ich strażnik. Na szczęście w wiosce
Capricorna było wiele ciemnych zaułków, a strażnicy snuli się po uliczkach tak
znudzeni, jak tylko mogą to czynić ludzie pewni, że nic im nie grozi.
Farid miał ze sobą plecak Smolipalucha, a w nim wszystko, co potrzeba,
by rozpalić szybki, gorący ogień. Czarodziejski Język dźwigał drewno, które
zebrali na wypadek, gdyby płomienie nie znalazły dostatecznie dużo pożywki
między kamieniami. Poza tym zostawała jeszcze benzyna Capricorna. Farid czuł
w nozdrzach jej zapach od tamtej nocy, kiedy ich uwięzili. Zbiorniki były słabo
pilnowane, a zresztą może wcale nie okażą się potrzebne.
Noc była bezwietrzna, ogień będzie się palił spokojnie i równo. Farid pamiętał
dobrze przestrogi Smolipalucha: „Nigdy nie rozpalaj ognia, kiedy jest wiatr.
Wystarczy, że raz w niego dmuchnie i ogień zapomni o tobie, wiatr będzie
w niego dął i dął, aż ogień wzrośnie ponad miarę, spadnie na ciebie i pokąsa cię,
ogryzie ci skórę z kości”. Ale dzisiaj wiatr spał, a nieruchome powietrze
wypełniało uliczki, tak jak ciepła woda wypełnia wiadro.
Mieli nadzieję, że plac przed domem Capricorna zastaną pusty, tymczasem
kiedy wyjrzeli ostrożnie zza rogu bocznej uliczki, zobaczyli przed kościołem
co najmniej pięciu drabów.
– Co oni tu jeszcze robią? – szepnął Farid, podczas gdy Czarodziejski Język
pociągnął go w cień niszy jakiegoś domu. – Przecież zabawa zaraz się zacznie.
W tej chwili z domu Capricorna wyszły dwie służące, każda ze stertą talerzy
w rękach. Skierowały się do kościoła, widocznie po udanej egzekucji miała się
tam odbyć uczta. Kiedy służące przechodziły obok Czarnych Kurtek, odezwały
się gwizdy mężczyzn. Jedna o mało nie upuściła naczyń, gdy któryś z nich lufą
strzelby próbował jej zadrzeć spódnicę. Był to ten sam mężczyzna, który
poprzedniej nocy rozpoznał Czarodziejskiego Języka. Farid dotknął świeżej rany
na czole i jął obrzucać go najgorszymi przekleństwami, jakie znał. Żeby
go dżuma dopadła, żeby go świerzb pokrył... dlaczego akurat on musi tutaj stać?
Ale gdyby nawet udało im się przejść tak, by ich nie rozpoznał, jak mają
podłożyć ogień, kiedy oni wszyscy tu sterczą?
– Spokojnie – szepnął Czarodziejski Język. – W końcu sobie pójdą.
Tymczasem musimy wybadać, czy Meggie już wyszła.
Farid skinął głową i spojrzał w kierunku wielkiego domu. W dwóch oknach
paliło się jeszcze światło, ale to niczego nie dowodziło.
– Zakradnę się i zobaczę, czy jest już na boisku – szepnął. Może wyprowadzili
już Smolipalucha z kościoła, może siedzi zamknięty w klatce na boisku i Farid
zdoła mu szepnąć, że mają ze sobą jego najlepszego przyjaciela – ogień, który
go uratuje.
Nocne cienie wypełniały wiele zaułków mimo jaskrawo świecących
reflektorów i Farid właśnie miał zamiar skorzystać z ich osłony, gdy otworzyły
się drzwi domu Capricorna. Z domu wyszła ta stara z twarzą sępa, ciągnąc
za sobą córkę Czarodziejskiego Języka. Farid ledwo ją rozpoznał w długiej
białej sukni, którą miała na sobie. Za nimi wysunął się mężczyzna, który tamtej
nocy do nich strzelał. Rozejrzał się wokoło, po czym wyciągnął z kieszeni pęk
kluczy, zamknął drzwi i przywołał jednego z grupy mężczyzn stojących przed
kościołem. Prawdopodobnie kazał mu pilnować domu. A więc jeden pozostanie
na straży, kiedy inni pójdą na plac.
Farid czuł, że każdy mięsień Czarodziejskiego Języka jest napięty aż do bólu –
za chwilę skoczy w kierunku córki prawie tak bladej jak jej sukienka. Farid
ostrzegawczo zacisnął palce na jego ramieniu. Jeden nieostrożny ruch i opuści
zbawczy mrok.
– Nie! – Przestraszony Farid przytrzymał go z całych sił.
Nie było to łatwe, w końcu sięgał Czarodziejskiemu Językowi zaledwie
do ramienia. Na szczęście ludzie Capricorna nie patrzyli w ich kierunku,
spoglądali w ślad za starą, która przeszła przez plac tak szybko, że dziewczynka,
nadążając za nią, kilka razy potknęła się, przydeptując sobie suknię.
– Wygląda bardzo blado – szepnął Czarodziejski Język. – O Boże, widziałeś,
jak ona się boi? Może spojrzy na nas, może zdołamy dać jej jakiś znak...
– Nie! – Farid wciąż przytrzymywał go obiema rękami. – Musimy podłożyć
ogień. Tylko to może jej pomóc. Proszę cię, Czarodziejski Języku, mogą cię
zobaczyć!
– Przestań mnie nazywać Czarodziejskim Językiem. Dostaję już od tego bzika.
Stara kobieta zniknęła wraz z Meggie pomiędzy domami. Płaski Nos podążył
za nimi niezdarnie jak niedźwiedź, którego wtłoczono w czarny uniform,
a potem – nareszcie! – odeszła reszta mężczyzn. Ze śmiechem zniknęli
w uliczce, ciesząc się na to, co obiecywała ta noc: śmierć zaprawioną strachem
i pojawienie się nowej okropności w tej przeklętej wiosce.
Pozostał tylko strażnik przed domem Capricorna. Z ponurą miną patrzył w ślad
za odchodzącymi towarzyszami. Kopnął puste pudełko po papierosach i uderzył
pięścią w ścianę. Tylko jego ominie ta przyjemność! Ten na wieży mógł chociaż
z daleka się przyglądać, a on...
Liczyli się z tym, że przed domem będzie strażnik. Farid wyjaśnił
Czarodziejskiemu Językowi, jak najlepiej się go pozbyć, a Czarodziejski Język
skinął głową, zgadzając się na ten plan. Kiedy przebrzmiały kroki ludzi
Capricorna i docierał do nich już tylko stłumiony gwar od strony parkingu,
wyszli z cienia, udając, że właśnie skręcili w tę uliczkę, i idąc obok siebie
skierowali się wprost na strażnika. Ten łypnął na nich nieufnie, odepchnął się
od ściany i ściągnął fuzję z ramienia. Strzelba zaniepokoiła Farida, odruchowo
dotknął czoła. Dobrze chociaż, że strażnik nie należał do tych, którzy mogliby
ich od razu rozpoznać, nie był to ani Kulawy, ani Basta, ani żaden z najbliższych
siepaczy Capricorna.
– Hej, musisz nam pomóc! – krzyknął Czarodziejski Język, nie zwracając
uwagi na strzelbę, którą tamten trzymał gotową do strzału. – Ci durnie
zapomnieli o fotelu Capricorna. Musimy go zanieść na plac.
Strażnik nie odrywał strzelby od ramienia.
– O, do licha! Tylko tego jeszcze brakowało. To draństwo jest takie ciężkie, że
można się przedźwignąć. Skąd jesteście? – Przyglądał się Czarodziejskiemu
Językowi, jakby próbował sobie przypomnieć, czy go już kiedyś widział.
Na Farida zupełnie nie zwracał uwagi. – Jesteście z północy? Podobno nieźle się
tam zabawiacie.
– To fakt. – Czarodziejski Język podszedł do niego tak blisko, że ten cofnął się
o krok. – No chodź, Capricorn nie lubi czekać.
Strażnik ponuro skinął głową.
– Dobrze już, dobrze – mruknął, spoglądając w kierunku kościoła. – I tak nie
ma sensu tu sterczeć. Co oni sobie myślą? Ze Wypluwacz Ognia się zakradnie,
żeby ukraść złoto? Ten facet zawsze był tchórzem, już dawno zwiał, gdzie pieprz
rośnie...
W tym momencie Czarodziejski Język błyskawicznie wyrwał mu strzelbę
i uderzył kolbą w głowę, powalając na ziemię, po czym szybko zaciągnął go na
tyły domu Capricorna, gdzie noc była czarna jak sadza.
– Słyszałeś, co on powiedział? – rzekł gorączkowo Farid, kneblując
nieprzytomnego strażnika i pętając mu nogi; znał się na tym lepiej
od Czarodziejskiego Języka. – Smolipaluch uciekł! Tylko jego mógł mieć
na myśli! Zwiał, gdzie pieprz rośnie, tak powiedział!
– Słyszałem i też się z tego cieszę. Ale moja córka wciąż jest tutaj.
Czarodziejski Język wcisnął mu plecak do rąk i rozejrzał się. Plac nadal
wyglądał jak wymarły, jakby oni dwaj byli jedynymi ludźmi w całej wiosce
Capricorna. Kroków strażnika na wieży też nie było słychać, pewnie tej nocy
gapił się tylko na jasno oświetlone boisko.
Farid wyciągnął z plecaka Smolipalucha dwie pochodnie i butelkę łatwo
palnego płynu.
„Zwiał im! – myślał. – Po prostu zwiał!”.
Miał ochotę roześmiać się głośno.
Czarodziejski Język pobiegł do domu Capricorna, zajrzał do kilku okien, a w
końcu wybił jedno dłonią owiniętą w kurtkę, by stłumić odgłos tłuczonego szkła.
Od strony parkingu dochodziły ich śmiechy i muzyka.
– Zapałki! Nie mogę ich znaleźć! – Farid nerwowo grzebał w rzeczach
Smolipalucha, aż Czarodziejski Język odebrał mu plecak.
– Daj – szepnął. – A ty tymczasem przygotuj pochodnie. Farid posłusznie
zabrał się do pracy. Zaczął nasączać watę wydzielającym ostry zapach płynem.
„Smolipaluch wróci po Gwina – rozmyślał przy tym – i wtedy mnie zabierze”.
Z jednej z uliczek doszły ich głosy mężczyzn. Przez parę strasznych chwil
wydawało się, że głosy się zbliżają, ale wreszcie przebrzmiały w oddali,
pochłonęły je dźwięki muzyki dochodzące od strony parkingu i wypełniające
noc niczym cuchnąca ciecz.
Czarodziejski Język wciąż szukał zapałek.
– Pfuj! – prychnął w pewnej chwili, gwałtownie wyszarpując rękę z plecaka.
Do palców przyczepiły mu się bobki odchodów kuny. Otarł dłoń o mur, sięgnął
jeszcze raz do plecaka i rzucił Faridowi pudełko zapałek. A potem wyciągnął
jeszcze coś – małą książeczkę, którą Smolipaluch przechowywał w wewnętrznej
kieszeni plecaka. Farid często ją przeglądał. Były tam powklejane wycięte
z książek obrazki wróżek i czarownic, skrzatów, nimf i prastarych drzew...
Czarodziejski Język kartkował książeczkę, podczas gdy Farid przygotowywał
drugą pochodnię. Między stronami książki tkwiło zdjęcie – zdjęcie służącej
Capricorna, kobiety, która próbowała pomóc Smolipaluchowi i która miała za to
umrzeć tej nocy. Czy ona też uciekła? Czarodziejski Język przyglądał się
fotografii jak zaczarowany, jakby cały świat przestał istnieć.
– Co jest? – Farid przytknął płonącą zapałkę do nasączonej waty.
Płomień strzelił wysoko, syczący i wygłodniały. Jaki był piękny! Farid oblizał
palec i przesunął nim przez płomień.
– Trzymaj! – podał Czarodziejskiemu Językowi zapaloną pochodnię.
Lepiej, żeby to on ją wrzucił do środka, w końcu jest wyższy. Ale
Czarodziejski Język stał bez ruchu, wpatrując się w znalezioną fotografię.
– To jest ta kobieta, która pomogła Smolipaluchowi – powiedział Farid. – Ta,
którą też złapali! Zdaje się, że jest w niej zakochany. Bierz! – Jeszcze raz
wyciągnął pochodnię. – Na co czekasz?
Czarodziejski Język spojrzał na niego, jakby ten obudził go z głębokiego snu.
– Aha, zakochany – mruknął, biorąc od Farida pochodnię. Schował zdjęcie
do wewnętrznej kieszeni kurtki, rozejrzał się po pustym placu i wrzucił
pochodnię przez wybite okno do wnętrza domu Capricorna.
– Podsadź mnie! Chcę zobaczyć, jak się pali! – poprosił Farid. Czarodziejski
Język spełnił jego prośbę. Pokój, do którego wrzucił pochodnię, był czymś
w rodzaju biura. Farid zobaczył portret Capricorna na ścianie, biurko i leżący
na nim papier. Widocznie ktoś tu jednak umiał pisać. Płonąca pochodnia upadła
na zapisane kartki, ogień siorbał i mlaskał, szeptał uszczęśliwiony tak suto
zastawionym stołem, wystrzelił wysoko, ze stołu przerzucił się na zasłony przy
oknie, chciwie pochłaniał ciemny materiał coraz wyżej i wyżej. Cały pokój
wypełnił się czerwienią i żółcią. Przez rozbitą szybę buchnął dym, szczypiąc
Farida w oczy.
– Muszę iść! – Czarodziejski Język bez ostrzeżenia opuścił go na ziemię.
Muzyka umilkła. W jednej chwili zapanowała upiorna cisza. Czarodziejski
Język ruszył biegiem ulicą prowadzącą na parking.
Farid patrzył w ślad za nim. On miał jeszcze coś do zrobienia. Poczekał, aż
płomienie zaczną się wydobywać przez okno, po czym zaczął krzyczeć, a jego
głos odpowiedział echem na pustym placu:
– Pali się! Dom Capricorna się pali!
Z bijącym sercem pobiegł wzdłuż budynku i spojrzał na wieżę kościelną.
Strażnik zerwał się na równe nogi. Farid zapalił drugą pochodnię i rzucił ją pod
drzwi kościoła. W powietrzu rozszedł się zapach dymu. Strażnik zesztywniał,
odwrócił się – i nareszcie uderzył w dzwon.
A Farid pobiegł tą samą drogą co Czarodziejski Język.