55. Zdrada, gadatliwość i głupota
– Muszę niechybnie zginąć, nie ma drogi, która by mnie zdołała wywieść z tego zamkniętego
szczelnie więzienia.
Ali Baba i czterdziestu rozbójników [w:] Baśnie z 1001 nocy
Elinor uważała, że trzyma się naprawdę dzielnie. Chociaż nie wiedziała
jeszcze, co ją właściwie czeka – jeśli jej siostrzenica wiedziała coś więcej
na ten temat, to jej o tym nawet nie wspomniała – nie miała wątpliwości, że nie
będzie to nic miłego.
Również Teresa nie dała okazji ludziom Capricorna, którzy ją wyciągali
z grobowca, by zobaczyli jej łzy. Przeklinać i złorzeczyć im nie mogła. Straciła
głos niby ubranie, które kiedyś nosiła. Na szczęście zostały jej jeszcze dwie
karteczki, pogniecione, brudne i o wiele za małe, by mogły pomieścić wszystkie
słowa, jakie uzbierały się w ciągu dziewięciu lat, ale dobre było i to. Calutkie
wypełniła drobnymi literkami, aż nie miała już gdzie napisać choćby jednego
wyrazu. Nie chciała mówić o sobie i tym, co przeżyła, niecierpliwie machając
ręką, gdy Elinor szeptem ją o to zapytała. Nie, wolała sama bez przerwy
zadawać pytania – wyłącznie o córkę i męża. A Elinor szeptała jej odpowiedzi
do ucha tak cichutko, by Basta nie zorientował się, że obie kobiety, które miały
razem z nim umrzeć, znają się od czasu, gdy młodsza zaczęła stawiać pierwsze
kroki, ucząc się chodzić pomiędzy niekończącymi się – i wtedy jeszcze
po brzegi wypełnionymi książkami – regałami w domu Elinor.
Za to Basta trzymał się gorzej. Za każdym razem, gdy ku niemu zerkały,
widziały jego ręce zaciskające się na kratach, z białymi kostkami, które odcinały
się od śniadej skóry dłoni. W pewnej chwili Elinor wydało się nawet, że słyszy
jego płacz, ale kiedy ich wyprowadzano, miał twarz zastygłą jak trup, a gdy
zamknięto ich w klatce na placu, przycupnął w odległym kącie niczym lalka,
którą nikt już nie chce się bawić.
Klatka śmierdziała psami i surowym mięsem, przypominała zresztą budę psa.
Niektórzy z ludzi Capricorna, idąc do przygotowanych dla nich ławek, wodzili
lufami strzelb po srebrzysto-szarych prętach siatki. A pod adresem Basty padło
tyle szyderczych uwag, że wystarczyłoby dla dziesięciu ludzi. On jednak nie
poruszył się ani razu, pogrążony w bezdennej rozpaczy.
Mimo to Elinor i Teresa trzymały się od niego z daleka – na ile to było
możliwe w ciasnej klatce – i z daleka od kraty, od palców wtykanych między
sztaby, od wykrzywionych grymasem twarzy, od niedopałków cygar wrzucanych
do środka. Stały przytulone do siebie, ciesząc się i zarazem smucąc, że są
tu razem.
Na obrzeżu boiska, tuż obok wejścia, starannie oddzielone od mężczyzn
siedziały kobiety, które usługiwały Capricornowi. W tej grupie nie znać było ani
śladu radosnego podniecenia panującego wśród zgromadzonych mężczyzn.
Większość twarzy zdradzała przygnębienie, a spojrzenia kobiet – pełne lęku
i współczucia – co chwila wędrowały ku Teresie.
Capricorn pojawił się dopiero wtedy, gdy wszystkie ławki się zapełniły. Dla
wyrostków nie było miejsca na ławkach – przycupnęli na ziemi przed
siedzącymi rzędem Czarnymi Kurtkami. Capricorn minął ich obojętnie, jak
gdyby byli jedynie stadem wron, które zgromadziły się tu na jego rozkaz. Tylko
przy klatce, w której tkwili skazańcy, zwolnił kroku, obrzucając każde z nich
zadowolonym spojrzeniem. W Bastę na chwilę wstąpiło życie, gdy jego dawny
pan i mistrz zatrzymał się przed klatką. Uniósł głowę, patrząc błagalnie
na Capricorna jak pies proszący swego pana o przebaczenie, lecz Capricorn bez
słowa ruszył dalej. Gdy usiadł w swoim wielkim czarnym fotelu, Cockerell
stanął za nim, bojowo rozstawiając nogi – widocznie był teraz nowym
faworytem.
– Wielkie nieba, przestań wreszcie tak na niego patrzeć! – warknęła Elinor,
widząc, że Basta wciąż wodzi wzrokiem za Capricornem. – Ma zamiar oddać cię
na żer jak muchę żabie, czy to cię nie oburza? Zawsze miałeś w pogotowiu
te swoje groźne powiedzonka: obetnę ci język, potnę cię na plasterki... gdzie one
się podziały?
Ale Basta tylko zwiesił głowę i gapił się w ziemię. Elinor pomyślała, że
wygląda jak ostryga, z której wyssano cały miąższ wraz z życiem.
Kiedy Capricorn zajął miejsce w fotelu i umilkła muzyka, na placu zjawiła się
Meggie. Wcisnęli ją w okropną suknię, ale głowę trzymała dumnie podniesioną,
a stara, nazywana przez wszystkich Sroką, musiała użyć niemałej siły,
by zaciągnąć ją do drewnianego podwyższenia, które Czarne Kurtki wzniosły
pośrodku boiska. Na estradzie stało samotne krzesło wyglądające, jakby ktoś
zapomniał je stamtąd zabrać.
„Bardziej by pasowała szubienica” – pomyślała Elinor.
Meggie spojrzała na ciotkę.
– Witaj, skarbie! – wykrzyknęła Elinor, gdy spoczął na niej przerażony wzrok
Meggie. – Nie martw się, jestem tu tylko dlatego, że nie chciałam przegapić
twojego czytania!
Po przybyciu Capricorna na boisku zrobiło się tak cicho, że słowa Elinor
wypełniły cały plac. Słowa te tętniły nieustraszonym męstwem. Na szczęście
nikt nie mógł słyszeć bicia jej serca tłukącego się jak oszalałe w piersiach. Nikt
nie zauważył, że lęk zapiera jej dech. Elinor włożyła pancerz – swój
nieprzenikniony, wielce pożyteczny pancerz, który zakładała w trudnych
chwilach. Każde nowe zmartwienie hartowało go tylko, a zmartwień w życiu
Elinor nie brakowało.
Kilka Czarnych Kurtek roześmiało się przy tych słowach i nawet po twarzy
Meggie przemknął nikły uśmiech. Elinor objęła Teresę ramieniem i przyciągnęła
ją do siebie.
– Przypatrz się swojej córce – szepnęła. – Jest taka dzielna jak... jak...
Na próżno szukała w myślach jakiejś bohaterki książkowej, z którą mogłaby ją
porównać, przychodzili jej do głowy tylko mężczyźni, a zresztą żaden z nich nie
był na tyle odważny, by dorównać tej dziewczynce, która stała tam
wyprostowana jak świeca i wysuwając podbródek, nieustraszonym wzrokiem
mierzyła ludzi Capricorna.
Sroka przyprowadziła nie tylko Meggie, ale także jakiegoś starszego
mężczyznę. Elinor przypuszczała, że jest to człowiek, który nawarzył im tego
piwa – ten cały Fenoglio, który wymyślił Capricorna, Bastę i pozostałe
straszydła, nie wyłączając potwora, który miał je dziś wieczór pozbawić życia.
Elinor zawsze była lepszego zdania o książkach niż o pisarzach, toteż obrzuciła
starego człowieka nieprzyjaznym spojrzeniem, gdy przechodził obok klatki
prowadzony przez Płaskiego Nosa. Nieopodal fotela Capricorna było dla niego
przygotowane krzesło. Elinor zastanawiała się, czy to znaczy, że Capricorn
zyskał nowego przyjaciela, lecz gdy Płaski Nos z krwiożerczą miną ustawił się
za jego krzesłem, zrozumiała, że jest to raczej nowy więzień.
Gdy tylko Fenoglio usiadł, Capricorn podniósł się z fotela i bez słowa jął
wodzić spojrzeniem po długich rzędach swoich ludzi, wolno, jakby przywoływał
na pamięć zasługi lub potknięcia każdego z nich. Cisza, jaka zapanowała,
pachniała strachem. Umilkły śmiechy, nie słychać było nawet szeptów.
– Większości z was – zagrzmiał Capricorn – nie muszę wyjaśniać, za co mają
być ukarani trzej więźniowie, których tu dziś widzicie! Pozostałym powinno
wystarczyć, gdy powiem krótko, że chodzi o zdradę, gadatliwość i głupotę.
Można się spierać, czy głupota jest przestępstwem zasługującym na śmierć.
Ja uważam, że tak, gdyż może mieć takie same skutki jak zdrada.
Przy ostatnim zdaniu Capricorna na ławkach zapanowało poruszenie.
W pierwszej chwili Elinor pomyślała, że jest to skutek jego słów, ale wtedy
usłyszała dzwon. Nawet Basta uniósł głowę, gdy noc wypełniła się jego
brzmieniem. Na dany przez Capricorna znak Płaski Nos skinął na pięciu
mężczyzn i spiesznie oddalił się wraz z nimi. Pozostali szeptali między sobą,
a niektórzy zerwali się, spoglądając ku zabudowaniom wioski. Ale Capricorn
podniósł rękę, by uciszyć stłumiony gwar.
– To nic takiego! – wykrzyknął donośnym, ostrym głosem i w jednej chwili
zapadła cisza. – To tylko ogień, nic więcej. A na ogniu się w końcu znamy,
prawda?
Rozległy się śmiechy, ale niektórzy – zarówno mężczyźni, jak i kobiety –
wciąż z niepokojem obracali głowy w stronę wioski.
A więc jednak to zrobili. Elinor przygryzła wargi do bólu. Mortimer
z chłopakiem podpalili wioskę. Ponad dachami nie widać było jeszcze dymu
i wkrótce wszystkie twarze zwróciły się ku Capricornowi, który opowiadał coś
o zdradzie i zakłamaniu, o dyscyplinie i niebezpiecznych zaniedbaniach, ale
Elinor prawie go nie słuchała. Spoglądała wciąż ku wiosce, zdając sobie sprawę,
że nie jest to zbyt mądre.
– Tyle na temat obecnych tu więźniów! – wykrzyknął Capricorn. – Przejdźmy
do tych, którzy umknęli.
Tu Cockerell podniósł worek leżący za fotelem Capricorna i podał mu go.
Capricorn z uśmiechem sięgnął do środka, wyjął coś i podniósł do góry – był
to kawałek materiału, jakby fragment koszuli czy sukni, poszarpany i pokryty
plamami krwi.
– Nie żyją! – krzyknął Capricorn do zgromadzonej publiki. – Oczywiście
wolałbym ich widzieć tutaj, ale niestety, nie dało się tego uniknąć: zostali
zastrzeleni podczas ucieczki. No cóż, jeśli chodzi o tego zdrajcę Połykacza
Ognia, którego prawie wszyscy znacie, to nie będę po nim płakał,
a Czarodziejski Język na szczęście pozostawił po sobie córkę, która
odziedziczyła jego zdolności.
Teresa spojrzała na Elinor wzrokiem stężałym ze strachu.
– On kłamie – szepnęła do niej Elinor, choć sama nie mogła oderwać oczu
od zakrwawionych szmat. – Wykorzystuje moje kłamstwa! To nie jest krew,
to farba, po prostu farba...
Ale widziała, że siostrzenica jej nie wierzy. Wierzyła w te zakrwawione strzępy
tak samo jak jej córka. Elinor poznała to po twarzy Meggie. Miała ochotę
krzyknąć do niej, że Capricorn kłamie, ale chciała przecież, by on jeszcze przez
jakiś czas był przeświadczony, że tamci nie żyją i że nikt nie zakłóci jego
pięknego święta.
– O tak, przechwalaj się zakrwawioną szmatą, ty nędzny podpalaczu! –
wrzasnęła poprzez kraty. – Ciesz się z tego! Po co ci jeszcze potwór?
Wy wszyscy jesteście potworami! Wszyscy co do jednego! Mordercy książek,
porywacze dzieci!
Ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Na ławkach rozległy się pojedyncze
śmiechy, a Teresa podeszła do krat i trzymając się metalowych prętów,
spoglądała ku Meggie.
Capricorn rzucił zakrwawiony materiał na oparcie fotela. „Znam ten materiał!
– myślała Elinor. – Już go gdzieś widziałam. Oni żyją. Bo inaczej kto
by podłożył ogień? Pożeracz Zapałek!” – szeptał w niej jakiś głos, ale Elinor
go ignorowała.
Nie, ta historia musi się szczęśliwie zakończyć. Po prostu nie może być
inaczej! Przecież nigdy nie lubiła historii, które się smutno kończą.
56. Cień
Moje niebo to mosiądz
Moja ziemia – żelazo
Mój księżyc jest grudą gliny
Dżumą me słońce
Które praży o południu
A nocą
Jest wyziewem śmierci
William Blake,
Druga skarga Eniona
W książkach czytamy często, że nienawiść rozpala, ale podczas uroczystości
Capricorna Meggie przekonała się, że nienawiść to chłód, lodowata dłoń,
która sprawia, że serce w człowieku zastyga i uciska niczym zaciśnięta pięść.
Pod wpływem nienawiści Meggie marzła, choć ciepłe powietrze owiewało ją
łagodnie, jakby chciało przekonać, że świat jest wciąż piękny i dobry mimo
pokrytej pierścieniami dłoni Capricorna dotykającej zakrwawionej szmaty.
– W porządku, to tyle w tej sprawie! – krzyknął. – Przejdźmy teraz
do właściwej przyczyny, dla której się tutaj zebraliśmy. Otóż dziś w nocy nie
tylko wymierzymy karę kilku zdrajcom, ale będziemy też świętować spotkanie
ze starym przyjacielem. Niektórzy z was na pewno go sobie przypominają, a inni
– obiecuję wam to – nigdy go już nie zapomną po tym spotkaniu.
Chudą twarz Cockerella wykrzywił grymas. Najwyraźniej nie cieszył się
zbytnio na to wydarzenie. Na innych twarzach też pojawił się lęk po ostatnich
słowach Capricorna.
– Dobrze, dość gadania. Posłuchajmy teraz, jak ktoś czyta.
Z tymi słowy Capricorn usiadł wygodnie w fotelu i skinieniem głowy dał znak
Sroce.
Mortola klasnęła w dłonie i przez plac pospieszył ku niej Dariusz, niosąc
szkatułę, którą Meggie widziała przedtem w pokoju Sroki. Widać było po nim,
że zna jej zawartość. Twarz Dariusza zaostrzyła się jeszcze bardziej niż zwykle,
kiedy otworzył szkatułę i z pokornie pochyloną głową podał ją Sroce. Węże były
widocznie zaspane, gdyż tym razem, wyjmując je, Mortola nie włożyła
rękawicy. Przewiesiła je sobie nawet przez ramię, wyciągając ze środka książkę.
Następnie włożyła węże z powrotem, ostrożnie niby cenne klejnoty, zatrzasnęła
wieko i oddała szkatułę Dariuszowi. Pozostał na podwyższeniu, a na jego twarzy
malowało się skrępowanie. Meggie pochwyciła jego współczujące spojrzenie,
gdy Sroka kładła jej książkę na kolanach.
Miała ją zatem znów przed sobą – tę nieszczęsną rzecz odzianą w barwny
papier. Ciekawe, jakiego koloru jest okładka pod obwolutą? Meggie ostrożnie
uniosła papier i ujrzała szkarłatne płótno, tego samego koloru co płomienie
otaczające czarne serce. Wszystko, co się wydarzyło, wzięło początek
na stronicach tej książki i tylko od jej autora można było oczekiwać ratunku.
Meggie pogładziła obwolutę. Zawsze tak robiła, zanim otworzyła nową książkę.
Podpatrzyła ten gest u Mo. Od kiedy pamiętała, Mo zawsze wykonywał ten
charakterystyczny ruch ręki: brał książkę, pieszczotliwie przesuwał dłonią po jej
wierzchu, po czym otwierał ją tak, jak otwiera się szkatułkę wypełnioną
po brzegi egzotycznymi klejnotami. Oczywiście zdarzało się i tak, że pod
okładką książki nie czekały wcale te wszystkie cuda, jakich się człowiek
spodziewał, a wówczas zamykało się ją, złoszcząc się, niczym z powodu
niespełnionej obietnicy. Ale „Atramentowe serce” nie należało do takich
książek. Kiepskie opowieści nie ożywają. Nie ma w nich Smolipaluchów ani
nawet kogoś takiego jak Basta.
– Muszę ci coś powiedzieć! – Suknia Sroki pachniała lawendą. Jej woń
owionęła Meggie niczym utajona groźba. – Gdyby ci przyszła ochota, żeby nie
wykonać tego, czego się od ciebie oczekuje, gdybyś wpadła na pomysł, że
celowo pomylisz się przy czytaniu albo tak poprzekręcasz słowa, że gość,
którego się spodziewa Capricorn, nie pojawi się, to wiedz – tu Mortola
przysunęła twarz tak blisko, że Meggie poczuła jej oddech na policzku – że
Cockerell poderżnie gardło temu staremu człowiekowi. Być może Capricorn nie
wydałby takiego rozkazu, gdyż wierzy w te głupie kłamstwa starego, ale ja nie
wierzę w nie, a Cockerell zrobi to, co ja mu każę. Zrozumiałaś mnie, aniołku? –
Mortola uszczypnęła Meggie w policzek.
Meggie odepchnęła jej dłoń i spojrzała na Cockerella. Ten zaś stanął
za krzesłem Fenoglia i palcem przejechał po gardle pisarza.
Fenoglio odepchnął go i rzucił Meggie spojrzenie pełne treści: miało ono dodać
Meggie odwagi, być dla niej pocieszeniem, a zarazem kryło w sobie niemy
śmiech wobec otaczających ich okropieństw. Bo powodzenie ich planu zależało
od niego i jego słów – i od czytania Meggie.
Meggie poczuła ukrytą w rękawie kartkę, która drapała jej skórę. Gdy zaczęła
przewracać strony, jej ręce wydawały się należeć do kogoś innego. Strona,
od której miała rozpocząć czytanie, była teraz oznaczona nie tylko zagiętym
rogiem, ale dodatkowo także zakładką, czarną jak zwęglone drewno.
„Odgarnij włosy z czoła! – poinstruował ją wcześniej Fenoglio. – To będzie
znak dla mnie”.
Właśnie chciała podnieść rękę do czoła, gdy na ławkach znów zapanowało
poruszenie.
Bo oto powrócił Płaski Nos z twarzą umorusaną sadzą. Podszedł szybko
do Capricorna i teraz szeptał mu coś do ucha. Capricorn zmarszczył brwi
i spojrzał w kierunku wioski. Meggie zauważyła dwa słupy dymu tuż obok
wieży kościelnej.
Capricorn raz jeszcze podniósł się z fotela. Kiedy otworzył usta, próbował
nadać głosowi spokojne i lekko drwiące brzmienie jak mężczyzna, którego
ubawiła psota dziecka, ale jego twarz mówiła coś innego.
– Przykro mi, że jeszcze paru z was muszę popsuć uroczystość, ale dziś
wieczór i do nas zawitał czerwony kur. To tylko niepozorny kogucik, niemniej
jednak trzeba mu ukręcić kark. Płaski Nosie, weź ze sobą jeszcze dziesięciu
ludzi.
Płaski Nos uczynił, co mu kazano, i odszedł z pomocnikami. Ławki wyraźnie
się przerzedziły.
– Niech żaden z was nie waży się tu pokazywać, dopóki nie znajdziecie
podpalacza! – krzyknął w ślad za nimi Capricorn. – Pokażemy mu niezwłocznie,
co to znaczy podkładać ogień w siedzibie samego diabła!
Ktoś się roześmiał, ale większość zgromadzonych z niepokojem patrzyła
na wioskowe zabudowania. Kilka służących powstało z miejsc, ale Sroka
krzyknęła na nie i kobiety natychmiast usiadły pośród towarzyszek jak skarcone
uczennice. Nikt nie patrzył na Meggie. Ludzie, odwróceni do niej plecami,
pokazywali sobie kłęby dymu, szepcząc między sobą. Nad wieżą kościelną
unosiła się czerwona poświata, a ponad dachami kłębił się dym.
– Co to ma znaczyć? Co się tak gapicie na tę odrobinę dymu?! – W głosie
Capricorna wyraźnie czuć było zdenerwowanie. – Trochę dymu, trochę
płomieni. No to co? Chcecie sobie popsuć uroczystość? Ogień to nasz najlepszy
przyjaciel, zapomnieliście o tym?
Meggie widziała, jak twarze z wahaniem obracają się znów ku niej. W tej
chwili ktoś wykrzyknął imię „Smolipaluch”. To zawołała któraś ze służących.
– Co to znaczy?! – wrzasnął Capricorn z taką wściekłością, że Dariusz o mało
nie wypuścił z rąk szkatuły z wężami. – Nie ma już żadnego Smolipalucha! Leży
tam, na wzgórzach, przysypany ziemią wraz ze swoją kuną. Nie chcę więcej
słyszeć jego imienia! Poszedł w niepamięć, jakby nigdy nie istniał...
– To nieprawda!
Głos Meggie rozbrzmiał donośnie ponad placem.
– On jest tutaj! – Meggie uniosła książkę. – Niezależnie od tego, co z nim
zrobicie. Każdy, kto będzie czytał tę historię, zobaczy go, może nawet usłyszeć
jego śmiech, ujrzeć, jak wypluwa ogień.
Wokół zapadła cisza. Słychać było tylko niespokojne szuranie stóp
na czerwonym żwirze pokrywającym boisko. Wtem Meggie usłyszała dziwny
odgłos za plecami. Brzmiał jak tykanie zegara, ale nie całkiem; było to raczej
imitujące je klaskanie języka: tik-tak-tik-tak-tik-tak... Dźwięk dochodził
od strony samochodów zaparkowanych za siatką i oślepiających ją światłem
reflektorów. Meggie nie mogła się opanować. Obejrzała się, mimo że wszyscy
patrzyli na nią nieufnie, mimo badawczego wzroku Sroki. Miała ochotę
spoliczkować się za własną głupotę. A jeśli inni też zauważyli szczupłą postać,
która na ułamek sekundy pojawiła się między samochodami i natychmiast znów
się schowała? Ale wyglądało na to, że nikt nie zwrócił uwagi ani na postać, ani
na odgłos tykania.
– To było piękne przemówienie! – powiedział wolno Capricorn. – Ale nie
jesteś tu po to, by wygłaszać mowy pogrzebowe. Masz czytać. Nie powtórzę
tego więcej!
Meggie zmusiła się, żeby na niego spojrzeć. Byle nie patrzeć na samochody.
Bo jeśli to był naprawdę Farid, jeśli nie wmawiała sobie tego tykania...
Sroka obejrzała się podejrzliwie. Może ona też usłyszała to ciche, niewinne
tykanie, lekkie uderzenia koniuszka języka o zęby. To przecież nic nie znaczy.
Chyba że ktoś zna historię kapitana Haka i jego strachu przed krokodylem
z zegarkiem w brzuchu. Sroka na pewno jej nie znała. Ale Mo wiedział, że
Meggie natychmiast rozpozna jego znak. Często budził ją tym tykaniem,
przysuwając twarz tak blisko, że jego oddech łaskotał ją w ucho. „Śniadanie,
Meggie! – szeptał jej do ucha. – Krokodyl przyszedł!”.
O tak, Mo wiedział doskonale, że Meggie rozpozna tykanie, dzięki któremu
Piotruś Pan zakradł się na okręt Haka, by uwolnić Wendy. Nie mógł wybrać
lepszego znaku.
„Wendy! – pomyślała Meggie. – Co się wydarzyło dalej?”.
Na chwilę zapomniała, gdzie się znajduje, ale Sroka zaraz sprowadziła ją
na ziemię.
– Zacznij wreszcie czytać, mała czarownico! – syknęła, uderzając ją otwartą
dłonią w głowę.
Meggie posłuchała.
Szybko wyjęła czarną zakładkę zasłaniającą litery. Musiała się pospieszyć,
musiała zacząć czytać, zanim Mo zrobi jakieś głupstwo. Przecież on nie wie,
co zamierzają ona i Fenoglio.
– Teraz zacznę czytać i nie chcę, żeby mi ktokolwiek przeszkadzał! – rzekła
donośnym głosem. – Ktokolwiek, zrozumiano? – „Proszę cię, nic nie rób!”.
Kilku ludzi Capricorna roześmiało się, ale Capricorn odchylił się na oparcie
fotela i z pełną oczekiwania miną skrzyżował ręce na piersiach.
– Tak, zapamiętajcie sobie, co ta mała powiedziała! – krzyknął. – Ten, kto jej
przeszkodzi w czytaniu, zostanie oddany Cieniowi na przekąskę.
Meggie wsunęła dwa palce pod rękaw. Tam były słowa Fenoglia. Spojrzała
na Srokę.
– Ona mi przeszkadza! – powiedziała głośno. – Nie mogę czytać, kiedy za mną
stoi.
Capricorn niecierpliwie dał znak Sroce. Mortola zrobiła kwaśną minę
i niechętnie cofnęła się o dwa, trzy kroki. To musiało wystarczyć.
Meggie uniosła dłoń i odsunęła włosy z czoła – znak dla Fenoglia.
A Fenoglio natychmiast rozpoczął przedstawienie.
– Nie! Nie! Nie! – krzyknął, robiąc krok w stronę Capricorna, nim Cockerell
zdążył go zatrzymać. – Nie mogę do tego dopuścić! Jestem twórcą tej historii
i nie napisałem jej po to, by ktoś nadużył jej w celu mordowania i zabijania!
Cockerell próbował zamknąć mu usta, ale Fenoglio ugryzł go w palec,
wyrywając mu się ze zwinnością, której Meggie się po nim nie spodziewała.
– To ja cię wymyśliłem! – wrzeszczał Fenoglio, podczas gdy Cockerell ścigał
go wokół fotela Capricorna. – A teraz tego żałuję, ty śmierdzący siarką draniu.
I zbiegł z estrady na plac. Cockerell dopędził go dopiero przy klatce
ze skazańcami. Za drwiące okrzyki, którymi koledzy na ławkach skwitowali
jego niezdarność, Cockerell wykręcił staremu człowiekowi rękę, aż ten krzyknął
z bólu. Ale Fenoglio był zadowolony, gdy Cockerell posadził go z powrotem
na krześle obok fotela Capricorna. Bardzo zadowolony. Wiedział, że dał Meggie
dość czasu. Ćwiczyli to wiele razy. Meggie drżały palce, gdy wyciągała kartkę
z rękawa, ale nikt nie zauważył, jak wsuwa ją między stronice książki. Nawet
Sroka.
– Ależ chwalipięta z tego starego! – krzyknął Capricorn. – Czy ja wyglądam
na kogoś, kogo by wymyślił taki staruch?
Znów rozległy się śmiechy. Wszyscy zapomnieli o dymie unoszącym się ponad
dachami domów. Cockerell na wszelki wypadek zasłonił Fenogliowi usta dłonią.
– Mówię jeszcze raz, mam nadzieję, że ostatni! – krzyknął Capricorn
do Meggie. – Zacznij czytać! Więźniowie dostatecznie długo już czekają
na kata.
Na placu ponownie zaległa cisza. A cisza ta pachniała wielkim strachem.
Meggie pochyliła się nad książką rozłożoną na kolanach.
„Wyjdź! – myślała. – Wyjdź i uratuj nas. Uratuj nas wszystkich: Elinor i moją
mamę, Mo i Farida. Uratuj Smolipalucha, jeśli jeszcze żyje, możesz nawet
uratować Bastę”.
Jej język zachowywał się jak małe zwierzątko, które schroniło się w ustach,
a teraz zaczęło uderzać łebkiem o jej zęby.
– Capricorn miał wielu ludzi – zaczęła. – A wszystkich ich lękano się
w okolicznych miejscowościach. Cuchnęli zimnym dymem, siarką i wszystkim,
co smakuje ogniowi. Kiedy któryś z nich pojawiał się na polu lub na ulicy,
ludzie zamykali drzwi i okna i ukrywali dzieci. Nazywali ich Ognistopalcymi
Krwiopijcami. Ludzie Capricorna mieli wiele imion. Bano się ich za dnia, a nocą
wślizgiwali się w ludzkie sny, zatruwając je jadem. Ale był ktoś, kogo ludzie
bali się jeszcze bardziej niż podwładnych Capricorna...
Meggie czuła, że z każdym słowem jej głos potężnieje, aż wypełnił cały plac.
– Nazywano go Cieniem.
Jeszcze tylko dwie linijki u samego dołu, potem przewróci stronę. A tam
czekają litery Fenoglia.
„Spójrz tylko na to! – szeptał Fenoglio, pokazując jej kartkę. – Czyż nie jestem
artystą? Czy jest coś piękniejszego na świecie od liter? To czarodziejskie znaki,
głosy umarłych, cegiełki budujące cudowne światy, lepsze od naszego świata,
pocieszyciele, towarzysze w chwilach samotności. Strażnicy tajemnic, głosiciele
prawdy...”.
„Smakuj każde słowo, Meggie – szeptał w niej głos Mo – niech ci się rozpływa
na języku. Czujesz kolory? Czujesz wiatr i noc? Strach i radość? I miłość.
Smakuj je, Meggie, a wszystko ożyje”.
– Nazywano go Cieniem. Pojawiał się tylko na wezwanie samego Capricorna –
czytała.
Jak to „ci” syczy jej w ustach, jak mrocznie formuje się w gardle „o”.
– Raz był czerwony jak ogień, innym razem szary jak popiół, w który ogień
obraca wszystko, co strawi. Jak płomień strzela z polana, tak on wytryskiwał
z ziemi. Niósł śmierć jego dotyk, a nawet jego oddech. Wyrastał pod stopami
swojego pana, bezszelestny i bez twarzy, węsząc jak pies, który chwycił trop,
i czekał, aby pan wskazał mu ofiarę. Mówiono, że Capricorn kazał go stworzyć
z popiołów swoich ofiar. Zaprzągł do tego dzieła jakieś gnomy czy krasnale,
bo one doskonale znają się na wszystkim, co pochodzi z płomienia i dymu. Ale
nikt nie był niczego pewny, bo mówiono, że Capricorn kazał zgładzić tych,
którzy go powołali do życia. Wszyscy wiedzieli tylko jedno: Cień był
nieśmiertelny i niezniszczalny i nie znał litości, tak jak jego pan.
Głos zamarł na ustach Meggie, jakby wiatr zwiał go z jej warg.
Coś podnosiło się ze żwiru pokrywającego plac boiska, rosło, wyciągało szare
jak popiół członki. Noc miała zapach siarki. Obrzydliwy odór gryzł ją w oczy,
wyciskając łzy, litery rozpływały się, ale musiała czytać dalej, podczas gdy
niesamowita istota stawała się coraz większa i większa.
– Ale pewnej nocy, ciepłej i rozgwieżdżonej, Cień nie usłyszał głosu
Capricorna, lecz głos małej dziewczynki, a kiedy wykrzyknęła jego imię, Cień
przypomniał sobie o wszystkim: o wszystkich tych ludziach, z których popiołów
został stworzony, o wszystkich boleściach i smutkach...
Sroka podskoczyła do niej, próbując odebrać jej książkę.
– Co to jest?! Co ty czytasz?
Ale Meggie zerwała się z krzesła, umykając z zasięgu jej rąk.
– Przypomniał sobie – czytała dalej donośnym, czystym głosem – i postanowił
się zemścić – zemścić się na tych, którzy byli przyczyną tych nieszczęść, którzy
zatruli świat swoim okrucieństwem.
– Zabraniam jej czytać!
Czy to był głos Capricorna? Uciekając przed Sroką, Meggie dotknęła stopą
krawędzi podestu i o mało nie spadła. A Dariusz spoglądał na nią osłupiały,
wciąż trzymając szkatułę w rękach. I nagle – majestatycznym ruchem, jakby
miał mnóstwo czasu – postawił szkatułę i zaszedłszy Srokę od tyłu, oplótł ją
chudymi rękoma. I już jej nie puścił, choć się szarpała i złorzeczyła. Meggie
czytała dalej, utkwiwszy wzrok w Cieniu. A on stał i patrzył na nią.
I rzeczywiście nie miał twarzy, ale miał oczy, straszliwe oczy, czerwone jak łuna
między domami, jak żar ukrytego ognia.
– Zabierzcie jej książkę! – wrzasnął Capricorn.
Podniósł się z fotela i stał pochylony do przodu, jakby się bał, że nogi odmówią
mu posłuszeństwa, jeśli zrobi choć krok do przodu.
– Zabierzcie jej!
Ale nikt z pozostałej na ławkach publiki nie ruszył się, żaden z mężczyzn
i żadna z kobiet nie przyszli mu z pomocą. Wszyscy patrzyli na Cienia, który
stał nieruchomo, wsłuchując się w głos Meggie, jakby mu opowiadała dawno
zapomnianą historię.
– Tak, Cień chciał się zemścić – czytała dalej Meggie.
Och, gdyby tylko głos jej tak nie drżał, ale niełatwo jest zabijać, nawet jeśli
ktoś inny robi to za ciebie.
– Podszedł więc do swojego pana i wyciągnął do niego szare jak popiół ręce...
Jak bezszelestnie posuwała się ta potężna straszna postać!
Meggie wpatrywała się w kolejne zdanie na kartce Fenoglia: A Capricorn
upadł na twarz i jego czarne serce przestało bić...
Nie mogła tego wypowiedzieć, po prostu nie mogła.
Wszystko na nic.
Wtedy ktoś nagle stanął za nią, nawet nie zauważyła, jak wchodził na estradę.
A obok niego stał Farid. Trzymał strzelbę wycelowaną w ławki – ale nikt się nie
poruszył. Nikt nie kiwnął palcem, by ratować Capricorna. A Mo wyjął książkę
z rąk Meggie, przebiegł oczami nowe, dodane linijki i mocnym, pewnym głosem
przeczytał do końca to, co napisał Fenoglio:
– A Capricorn upadł na twarz i jego czarne serce przestało bić, i wszyscy,
którzy wraz z nim podpalali i mordowali, zniknęli – jak popiół rozwiany przez
wiatr.
57. To tylko opuszczona wioska
W książkach spotykam umarłych, jakby byli żywi, w książkach widzę rzeczy przyszłe. Wszystkie rzeczy
niszczeją i przemijają wraz z czasem; a wszelka sława byłaby skazana na zapomnienie, gdyby Bóg nie
dał Śmiertelnym do pomocy książki.
Richard de Bury,
Philobiblon cytowane za: Alberto Manguel,
Moja historia czytania
Tak zginął Capricorn – dokładnie w taki sposób, jak napisał Fenoglio.
Cockerell zniknął w tej samej chwili, gdy jego pan upadł na ziemię, a wraz
z nim ponad połowa ludzi siedzących na ławkach. Reszta uciekła, wszyscy się
rozbiegli, nie wyłączając chłopców i kobiet. A od strony wioski zbliżali się ci,
których Capricorn posłał do gaszenia ognia. Ich twarze pokryte były sadzą
i pełne przerażenia, ale nie z powodu płomieni, bo te ugasili. Nie. Byli
przerażeni, bo na ich oczach Płaski Nos rozpłynął się w nicość, a wraz z nim
kilku innych. Zniknęli, jakby połknęła ich ciemność, jakby nigdy nie istnieli,
i może tak było naprawdę. Człowiek, który ich stworzył, wymazał ich, jak się
wymazuje gumką rysunek, plamy na papierze. Zniknęli – a ci, którzy nie
pochodzili z książki Fenoglia, pobiegli na plac, by opowiedzieć Capricornowi
o tym strasznym wydarzeniu. Ale Capricorn leżał z twarzą do ziemi, a jego
czerwony garnitur obsypany był żwirem. I nigdy już nikt nie złoży mu raportu –
o pożarach i dymie, o strachu i śmierci. Nigdy więcej.
Tylko Cień stał tam nadal, tak wielki, że ludzie Capricorna nadbiegający
od strony parkingu dostrzegli go już z daleka – szarą bryłę na tle czarnego nieba,
z oczami niby dwie płonące gwiazdy. Na ten widok zapomnieli, o czym chcieli
opowiedzieć swemu panu, i jeden przez drugiego poczęli cisnąć się
do samochodów, by odjechać jak najdalej stąd, natychmiast, zanim ta istota
przywołana niczym pies pożre ich wszystkich.
Meggie doszła do siebie dopiero wtedy, gdy plac opustoszał. Kiedy
Mo skończył czytać, ukryła głowę pod jego ramieniem, jak zawsze, gdy nie
chciała już patrzeć na ten świat. Mo schował książkę pod kurtką, w której
wyglądał niemal jak jeden z ludzi Capricorna, i mocno objął Meggie, podczas
gdy wokół nich ludzie biegali i krzyczeli. Tylko Cień stał nieruchomo, tak
nieruchomo, jakby zabicie własnego pana odebrało mu wszystkie siły.
– Faridzie – usłyszała Meggie głos Mo – możesz otworzyć klatkę?
Dopiero wtedy Meggie oderwała głowę od ramienia Mo – I zobaczyła, że
Sroka nadal tam jest. Dlaczego nie zniknęła? Dariusz wciąż ją trzymał, jakby się
bał, co się stanie, gdy ją puści. Ale już się nie broniła i nie szarpała. Patrzyła
tylko na Capricorna, a łzy zalewały jej ptasią twarz i miękki podbródek, kapały
na suknię jak rzęsisty deszcz.
Farid zeskoczył z podwyższenia zwinnie jak Gwin, i podbiegł do klatki, nie
spuszczając wzroku z Cienia.
Ale Cień zastygł w miejscu. Stał, jakby nigdy już nie miał się poruszyć.
– Meggie – szepnął Mo. – Chodźmy do więźniów. Biedna Elinor jest półżywa,
a poza tym chcę ci kogoś przedstawić.
Farid majstrował przy zamku klatki, a obie uwięzione kobiety na nich patrzyły.
– Nie musisz mi jej przedstawiać – powiedziała Meggie, ściskając go za rękę. –
Od dawna już o tym wiem i sama chciałam ci to powiedzieć, ale ciebie ciągle nie
było, a teraz musimy jeszcze coś przeczytać. Ostatnie zdania.
Wyciągnęła książkę spod kurtki Mo i przerzuciła strony, aż znalazła kartkę
Fenoglia.
– Napisał je na drugiej stronie – powiedziała – bo się nie zmieściły. Fenoglio
nie umie pisać małych liter.
Fenoglio...
Opuściła rękę, w której trzymała kartkę, i rozejrzała się, ale pisarza nigdzie nie
było. Może zabrali go ludzie Capricorna, a może...
– Mo, nie widzę go! – powiedziała przerażona.
– Zaraz go poszukam – uspokoił ją Mo. – A teraz czytaj, szybko! Czyja mam
przeczytać?
– Nie!
Cień wreszcie ożył, zrobił krok w kierunku martwego ciała Capricorna, cofnął
się oszołomiony i obrócił niezdarnie, jak tańczący niedźwiedź. Meggie zdawało
się, że słyszy jego jęk. Przerażony Farid przykucnął przy klatce, gdy spoczęło
na nim spojrzenie czerwonych oczu potwora. Elinor i Teresa również się cofnęły.
Ale Meggie zaczęła czytać pewnym głosem:
– A Cień stał nieruchomo i wspomnienia bolały go tak bardzo, jakby go chciały
rozerwać na strzępy. Słyszał je w swojej głowie, wszystkie te krzyki
i westchnienia, zdawało mu się, że po jego skórze spływają wylane łzy. Lęk ofiar
palił go w oczy jak dym. A potem – zupełnie niespodziewanie – poczuł w sobie
coś innego. Zwaliło go to z nóg, osunął się na kolana, cała jego straszliwa postać
rozsypała się – i nagle zjawili się ci wszyscy, z których popiołów został
stworzony: kobiety i mężczyźni, dzieci, psy, koty, koboldy, wróżki i wiele, wiele
innych stworzeń.
Meggie widziała, jak plac napełnia się żywymi istotami. Było ich coraz więcej
i więcej. Tłoczyli się wszyscy w jednym miejscu, tam gdzie rozpadł się Cień,
i wyglądali, jakby obudzili się ze snu.
A Meggie przeczytała ostatnie zdanie Fenoglia:
– Obudzili się jak ze złego snu i wszystko nareszcie znów było dobrze.
– Nie ma go! – powiedziała Meggie, gdy ojciec wyjął jej z ręki kartkę Fenoglia
i włożył ją do książki. – On odszedł, Mo! Jest w książce. Ja to wiem.
Mo przyjrzał się książce, po czym schował ją pod kurtkę.
– Tak, chyba masz rację – powiedział. – Ale jeśli to prawda, na razie nic nie
możemy poradzić.
Pociągnął Meggie za sobą. Zeszli z estrady i wmieszali się w tłum ludzi
i dziwacznych istot uwijających się na boisku, tak jakby zawsze tu byli. Dariusz
ruszył za nimi, uwolniwszy wreszcie Srokę. Stała teraz obok krzesła, na którym
przedtem siedziała Meggie, opierając się o nie kościstymi dłońmi, i płakała –
bezgłośnie, z twarzą bez wyrazu, jakby cała zamieniła się w potok łez.
Meggie szła z Mo w kierunku klatki, w której wciąż jeszcze tkwiła jej matka
i Elinor. Jakaś wróżka – drobna istotka o niebieskiej skórze – zaplątała się w jej
włosy, zalewając ją potokiem przepraszających słów. Po chwili Meggie potknęła
się o kudłatego stwora, pól człowieka, pół zwierzę, a na koniec o mało nie
rozdeptała maleńkiego człowieczka sprawiającego wrażenie, jakby był cały
zrobiony ze szkła. Wioska Capricorna wzbogaciła się o paru dziwnych
mieszkańców.
Gdy dotarli do klatki, Farid wciąż męczył się z kłódką. Z ponurą twarzą dłubał
w niej jakimś drutem, mamrocząc, że Smolipaluch uczył go to robić właśnie tak,
ale to musi być jakiś specjalny zamek.
– No, pięknie! – zakpiła Elinor, przyciskając twarz do prętów kraty. –
Wprawdzie ten cały Cień nas nie pożarł, ale za to umrzemy z głodu w tej klatce.
No i co powiesz na swoją córkę, Mortimerze? Czy to nie dzielne maleństwo?
Ja bym na jej miejscu nie wykrztusiła ani jednego słowa, ust bym nie była
w stanie otworzyć. Boże, serce mi stanęło w piersi, kiedy stara chciała jej
wyrwać książkę.
Mo położył dłoń na ramieniu Meggie, ale patrzył na kogo innego. Dziewięć lat
to długi, bardzo długi czas.
– Mam! Udało się! – wykrzyknął Farid i otworzył okratowane drzwi.
Jednak zanim któraś z kobiet zdążyła zrobić krok, z najciemniejszego kąta
klatki poderwała się jakaś postać i dopadła bliżej stojącej matki Meggie.
– Stać! – syknął Basta. – Hola, nie tak szybko! Dokąd to się wybierasz, Reso?
Do twojej drogiej rodzinki? Myślisz, że nie słyszałem waszych szeptów
w grobowcu? Słyszałem wszystko dokładnie!
– Zostaw ją! – krzyknęła Meggie. – Puść ją natychmiast! Och, dlaczego nie
zwróciła uwagi na ten ciemny nieruchomy kształt w kącie klatki? Dlaczego była
przekonana, że Basta zginął tak samo jak Capricorn? Ale właściwie dlaczego tak
się nie stało? Dlaczego nie zniknął, tak jak Płaski Nos, Cockerell i pozostali?
– Puść ją, Basta! – powiedział Mo cichym głosem, jakby nie miał już na nic
więcej siły. – Nie wydostaniesz się stąd i jej też nie zabierzesz. Nikt ci nie
pomoże, oni wszyscy odeszli.
– A właśnie, że się wydostanę! – odparł Basta ze złośliwą nutą w głosie. –
Ścisnę jej gardziołko, jeśli mnie nie przepuścisz. Skręcę jej tę cienką szyjkę.
Wiesz już, że ona nie potrafi mówić? Nie wyda z siebie dźwięku, bo to ten
partacz Dariusz ją sprowadził. To niema ryba, piękna niema ryba. Ale jak cię
znam, pewnie i tak chcesz ją mieć z powrotem, prawda?
Mo nie odpowiedział, a Basta roześmiał się.
– Dlaczego ty żyjesz?! – krzyknęła Elinor. – Dlaczego nie padłeś bez życia jak
twój pan albo nie rozpłynąłeś się w powietrzu? Gadaj!
Basta wzruszył ramionami.
– Skąd mogę wiedzieć?
Nie puszczał szyi Teresy. Próbowała go kopnąć, ale ścisnął ją jeszcze mocniej
za gardło.
– W końcu Sroka też żyje, ale ona zawsze tylko zlecała innym czarną robotę.
A co do mnie, to może teraz należę do dobrych, bo mnie wsadzili do klatki?
Może jestem tu jeszcze, bo już dawno niczego nie podpaliłem, a Płaski Nos
zabijał z większą przyjemnością? Może, może, może... w każdym razie żyję...
a teraz przepuść mnie, ty zwariowana pożeraczko książek!
Ale Elinor nie ruszyła się z miejsca.
– Nie! – rzekła. – Wyjdziesz stąd tylko pod warunkiem, że ją puścisz! Nigdy
bym nie pomyślała, że ta historia się dobrze skończy, a jednak tak się stało.
I dlatego nie dopuszczę, żebyś w ostatniej chwili wszystko popsuł, ty nędzna
kreaturo! Jakem Elinor Loredan! – I z wyrazem zdecydowania na twarzy stanęła
w drzwiach klatki, zagradzając wyjście. – Tym razem nie masz noża! – ciągnęła
cichym, groźnym głosem. – Masz tylko tę swoją jadaczkę, ale to się na nic nie
zda, zapewniam cię. Wsadź mu palce do oczu, Tereso! Kop, gryź tego drania!
Ale zanim Teresa zdążyła jej posłuchać, Basta odepchnął ją tak mocno, że
upadła na Elinor i przewróciła ją, a także Mo, który skoczył im na pomoc.
Basta wypadł z otwartej klatki, odepchnął osłupiałego Farida i Meggie
i popędził ile sił w nogach, mijając tych wszystkich, którzy wciąż jeszcze krążyli
po placu niczym lunatycy. Nim Farid i Mo ochłonęli na tyle, by podjąć pościg,
Basty już dawno nie było.
– Cudownie! – mruknęła Elinor, wychodząc wraz z Teresą z klatki. – Teraz ten
facet będzie mnie straszył po nocach, a kiedy usłyszę szelest w ogródku, będzie
mi się zdawało, że za chwilę poczuję na gardle ostrze noża.
Jednak nie tylko Basta przepadł bez śladu. Tej nocy zniknęła także Sroka.
Śmiertelnie znużeni ruszyli na parking, chcąc znaleźć jakiś samochód, którym
mogliby się wydostać z wioski, ale plac był pusty. Wszystkie wozy, co do
jednego, zniknęły.
– O nie, powiedzcie, że to nieprawda! – jęknęła Elinor. – Nie mówcie mi, że
musimy znowu iść piechotą i przedzierać się przez te przeklęte krzaki!
– Chyba że przypadkiem masz ze sobą komórkę – powiedział Mo, który ani
na krok nie odstępował Teresy.
Obejrzał troskliwie jej szyję, na której pozostały jeszcze ślady palców Basty,
i bawiąc się pasmem jej włosów, stwierdził, że ciemne podobają mu się chyba
jeszcze bardziej. Ale dziewięć lat to jednak szmat czasu. Meggie widziała, jak
niezwykle ostrożnie ci dwoje zbliżają się do siebie – niczym ludzie idący
naprzeciw siebie po niepewnym wąskim moście rozpiętym ponad nicością.
Oczywiście Elinor nie miała telefonu. Capricorn go skonfiskował i choć Farid
natychmiast ofiarował się przeszukać wypalony dom Capricorna, komórka się
nie znalazła.
W końcu postanowili, że zanocują w wiosce wraz ze wszystkimi istotami, które
Fenoglio przywrócił do życia. Było cudownie ciepło i nocleg pod drzewami nie
stanowił problemu.
Meggie i Mo postarali się o koce, których było w wiosce pod dostatkiem.
Unikali tylko domu Capricorna. Meggie za żadne skarby nie chciała przekroczyć
ponownie jego progu, nie z powodu gryzącego swądu spalenizny
wydobywającego się wciąż przez wypalone okna i nie z powodu zwęglonych
drzwi, lecz z powodu wspomnień, które na sam widok budynku osaczały ją
niczym drapieżne zwierzęta. Siedząc wraz z Mo i matką pod jednym ze starych
dębów obrzeżających parking, Meggie przypomniała sobie o Smolipaluchu.
Zastanawiała się, czy w tym przypadku Capricorn powiedział prawdę i kuglarz
rzeczywiście leży zabity gdzieś pośród wzgórz.
„Prawdopodobnie nigdy się nie dowiem, co się z nim stało” – myślała.
Nad jej głową na gałęzi siedziała niebieska wróżka z wyrazem bezradności
na twarzy.
Tej nocy wioska wyglądała jak zaczarowana. Wszędzie wokoło słychać było
dziwne odgłosy i pomruki, a istoty krążące po placu wyglądały, jakby
wyskoczyły ze snów dziecka, a nie ze słów starego człowieka. Również o tym
myślała Meggie tej nocy: gdzie też jest Fenoglio i czy mu się podoba w jego
własnej historii. Życzyła mu tego z całego serca. Ale wiedziała, że będzie
mu brakowało wnuków i ich zabawy w chowanego w kuchennym kredensie.
Zanim powieki jej opadły, Meggie zdążyła jeszcze zobaczyć, jak Elinor
spaceruje pośród gnomów i wróżek z tak błogim wyrazem twarzy, jakiego u niej
jeszcze nigdy nie widziała.
Dziewczynka siedziała między rodzicami, a jej matka wciąż pisała –
na liściach, na swojej sukience, na piasku. Było tyle słów, które chciała
wypowiedzieć...
58. Tęsknota
A jednak Bastian wiedział, że bez tej książki nie będzie mógł stąd pójść. Było już dla niego jasne, że
w ogóle przyszedł tutaj tylko z jej powodu, to ona w tajemniczy sposób go przywołała, gdyż chciała
należeć do niego, ba! właściwie zawsze do niego należała!
Michael Ende,
Nie kończąca się historia
Smolipaluch widział wszystko z dachu domu oddalonego od boiska na tyle, że
czuł się bezpieczny przed Cieniem, a zarazem przez lornetkę, którą znalazł
w domu Basty, mógł obserwować, co się dzieje. Początkowo chciał pozostać
w swojej kryjówce. Zbyt wiele razy był świadkiem tego, jak Cień zabija.
W końcu jednak wypędziło go stamtąd dziwne uczucie, prawie tak samo
irracjonalne jak wiara Basty w siłę amuletów: uczucie, że samą swoją
obecnością ochroni książkę. Kiedy wyśliznął się na ulicę, poczuł jeszcze coś
innego, do czego niechętnie przyznawał się sam przed sobą: że chce zobaczyć
śmierć Basty, i to przez tę samą lornetkę, przez którą Basta tyle razy obserwował
swoje późniejsze ofiary.
W ten sposób znalazł się na dziurawym dachu, oparty stopami o dachówki,
a plecami o komin, z twarzą wysmarowaną sadzą (bo twarz ludzka jest jaskrawą
białą plamą pośród nocy). Widział dym unoszący się nad miejscem, gdzie stał
dom Capricorna.
Widział Płaskiego Nosa wyruszającego z kilku innymi, by ugasić ogień.
Widział, jak z ziemi dźwiga się Cień, jak znika stary człowiek, z wyrazem
bezbrzeżnego zdumienia na twarzy, i jak Capricorn ginie śmiercią, którą sam
zawezwał. Niestety, Basta nie zginął – co bardzo złościło Smolipalucha. Widział,
jak tamten ucieka, i widział, jak Sroka podąża za nim.
Wszystko widział – Smolipaluch wieczny widz.
Często w swoim życiu był tylko widzem, a to, co się tutaj działo, nie było jego
historią. Co oni go obchodzili – Czarodziejski Język i jego córka, ten chłopak,
ta miłośniczka książek i ta kobieta, która teraz z powrotem należała do innego!
Mogła z nim uciec, ale wolała zostać w grobowcu ze swoją córką, toteż wyrzucił
ją ze swojego serca, jak zawsze, gdy ktoś chciał w nim zagościć na dobre.
Cieszył się, że Cień jej nie zabił, ale już odtąd go nie interesowała. Po prostu
teraz Resa będzie opowiadać swoje cudowne historie Czarodziejskiemu
Językowi. Historie, które pozwalały zapomnieć o samotności, o tęsknocie
za utraconym światem i o lęku. Co go to obchodziło?
A wróżki i gnomy, od których nagle zaroiło się na placu? One, tak samo jak on,
nie miały czego szukać w tym świecie. One też nie pozwolą mu zapomnieć, że
tkwi tu tylko z jednego powodu. Interesuje go wyłącznie książka, nic więcej,
a kiedy zobaczył, jak Czarodziejski Język chowa ją pod kurtkę, postanowił ją
odzyskać. Przynajmniej książka będzie należała do niego, musi do niego
należeć. Będzie dotykał jej stron, a gdy zamknie oczy, znajdzie się znowu
w domu.
A teraz stary tam był, ten stary z pomarszczoną twarzą. Obłęd! „To przez twój
strach, Smolipaluchu! Zawsze byłeś i zawsze będziesz tchórzem. Dlaczegóż
to nie ty stałeś obok Capricorna? Dlaczego nie odważyłeś się tam pójść? Może
wtedy to ty byś zniknął zamiast starego”.
Wróżka z motylimi skrzydełkami i mlecznobiałą twarzą pofrunęła za nim. Była
to bardzo próżna istotka. Ilekroć dostrzegła swoje odbicie w oknie,
zatrzymywała się z nieprzytomnym uśmiechem przed tym prowizorycznym
lustrem, robiła piruety w powietrzu, przeczesywała palcami włosy, przyglądając
się swemu odbiciu, jakby za każdym razem na nowo zdumiewała się swoją
urodą. Wróżki, które znał dawniej, nie były próżne, przeciwnie, czasem dla żartu
smarowały sobie drobne twarzyczki błotem lub pyłkiem kwiatowym
i chichocząc, pytały go, czy je poznaje.
„Może jednak powinienem złapać którąś z nich! – pomyślał Smolipaluch. –
Mogłaby mnie uczynić niewidzialnym. Cudownie byłoby stać się niewidzialnym
choć na chwilę. I mieć takiego gnoma – mógłbym z nim występować. Wszyscy
by myśleli, że to po prostu liliput w futrzanym odzieniu. Nikt nie potrafi tak
długo stać na głowie jak kobold, tak grać na gitarze, stroić min, a te ich śmieszne
swawolne tańce... tak, to jest myśl”.
Kiedy księżyc przewędrował już połowę nieba, a Smolipaluch wciąż nie ruszał
się z dachu, wróżka z motylimi skrzydłami zaczęła się niecierpliwić. Fruwała
wokół niego, a jej dzwonienie brzmiało ostro i gniewnie. Czego ona chciała?
Żeby ją odesłał tam, skąd przybyła, gdzie wszystkie wróżki miały skrzydełka jak
motyle i mówiły tym samym językiem?
– Jeśli tak, to zwróciłaś się do niewłaściwego człowieka – powiedział do niej
cicho. – Widzisz tę dziewczynkę tam w dole i tego mężczyznę stojącego obok
kobiety o ciemnoblond włosach? To są właściwi ludzie, ale powiem ci od razu:
potrafią doskonale zwabić cię do swojego świata, ale na odsyłaniu z powrotem
kompletnie się nie znają. Mimo to spróbuj, może będziesz miała więcej
szczęścia ode mnie.
Wróżka odwróciła się, popatrzyła w dół, rzuciła Smolipaluchowi pożegnalne
spojrzenie i odfrunęła. Smolipaluch widział, jak jej światełko miesza się
ze światłem innych wróżek, jak wróżki krążą wokół siebie i ścigają się pośród
gałęzi drzew. Wróżki tak łatwo zapominają. Żadna troska nie przetrwa w ich
głowach dłużej niż jeden dzień. Kto wie, może ciepłe nocne powietrze sprawiło,
że zdążyły zapomnieć, iż to nie ich własna historia.
Dopiero o brzasku wszystko wreszcie ucichło i pogrążyło się we śnie. Tylko
chłopiec trzymał straż. Był bardzo nieufny, zawsze miał się na baczności,
z wyjątkiem chwil, gdy bawił się ogniem. Smolipaluch uśmiechnął się na myśl
o tym, z jakim nabożeństwem to robił, jak sparzył sobie wargi, gdy potajemnie
wyciągnął z jego plecaka pochodnie. Chłopak nie stanowi problemu. Żadnego.
Czarodziejski Język i Resa spali pod drzewem, a Meggie pomiędzy nimi,
strzeżona jak pisklę w ciepłym gnieździe. O krok dalej leżała Elinor,
uśmiechając się przez sen. Na jej piersi jedna z wróżek zwinęła się w kłębek.
Elinor obejmowała ją dłonią. Twarz wróżki była nie większa od opuszki kciuka,
a jej światło sączyło się między mocnymi palcami Elinor niczym blask
uwięzionej gwiazdy.
Na widok Smolipalucha Farid natychmiast poderwał się z ziemi. Miał w ręku
fuzję – na pewno należała przedtem do jednego z ludzi Capricorna.
– Ty... żyjesz? – wyszeptał z niedowierzaniem.
Nadal nie nosił butów. Nic dziwnego, ciągle potykał się o sznurowadła, a ich
wiązanie szło mu niesporo.
– Owszem, żyję. – Smolipaluch stał obok Czarodziejskiego Języka,
spoglądając na niego z góry, na niego i Resę. – Gdzie Gwin? – spytał chłopca. –
Mam nadzieję, że go dobrze pilnowałeś!
– Uciekł, kiedy do nas strzelali. Ale wrócił! – W głosie chłopca brzmiała duma.
– Aha.
Smolipaluch przykucnął obok Czarodziejskiego Języka.
– Zawsze wyczuwał, kiedy trzeba wiać, tak jak jego pan.
– Ostatniej nocy zostawiliśmy go w obozowisku, na wzgórzach przy spalonym
domu, bo wiedzieliśmy, że będzie niebezpiecznie – ciągnął chłopiec. – Miałem
po niego iść, kiedy skończy się moja warta.
– Mogę to sam załatwić. Nie martw się, na pewno wszystko jest w porządku.
Taka kuna nie da sobie zrobić krzywdy.
Smolipaluch wsunął dłoń pod kurtkę Czarodziejskiego Języka.
– Co robisz? – szepnął zaniepokojony Farid.
– Biorę tylko to, co do mnie należy – odparł Smolipaluch. Czarodziejski Język
nie poruszył się, kiedy tamten wyciągał książkę z kieszeni jego kurtki. Spał
snem sprawiedliwego. Cóż jeszcze mogło go niepokoić? Miał wszystko, czego
pragnął.
– To nie należy do ciebie!
– Owszem, należy.
Smolipaluch podniósł się z klęczek. Spojrzał w górę. Nad jego głową
na gałęziach spały aż trzy wróżki. Zawsze się zastanawiał, jak one mogą tak
spać i nie spadną. Ostrożnie zdjął dwie z nich z cienkiej gałązki, dmuchnął
im lekko w twarz i wsunął do kieszeni.
– Dmuchanie je usypia – wyjaśnił. – Mówię ci to na wszelki wypadek, gdybyś
kiedyś miał z nimi do czynienia. Ale zdaje się, że to działa tylko na niebieskie.
Koboldy zostawił w spokoju. To bardzo uparte istoty i trwałoby zbyt długo
przekonanie któregoś z nich, by z nim poszedł, a w tym czasie mógł się obudzić
Czarodziejski Język.
– Zabierz mnie ze sobą! – Chłopiec zastąpił mu drogę. – Proszę, to twój plecak.
– Podał mu go, jakby chciał tym kupić sobie przychylność Smolipalucha.
– Nie.
Smolipaluch wziął od niego plecak, zarzucił na ramię i ruszył przed siebie.
– Tak! – Chłopiec biegł za nim. – Musisz mnie zabrać. Co powiem
Czarodziejskiemu Językowi, kiedy zauważy brak książki?
– Powiedz mu, że przysnąłeś.
– Proszę!
Smolipaluch się zatrzymał.
– A co z nią? – wskazał na Meggie. – Przecież ona ci się podoba. Dlaczego
z nią nie zostaniesz?
Chłopiec zarumienił się. Długo patrzył na Meggie, jakby chciał zapamiętać jej
twarz. Potem powoli odwrócił się do Smolipalucha.
– Nie należę do ich świata.
– Do mojego też nie.
I Smolipaluch znów ruszył dalej, minął parking, a chłopiec wciąż kroczył
za nim. Szedł tak cicho, że Smolipaluch go nie słyszał. Kiedy się odwrócił,
chłopiec znieruchomiał jak złodziej złapany na gorącym uczynku.
– Co to ma znaczyć? – ofuknął go Smolipaluch. – I tak długo tu nie zabawię!
Teraz, kiedy mam książkę, znajdę kogoś, kto mnie do niej odeśle, choćby to miał
być taki jąkała jak Dariusz i choćbym miał trafić do domu kulawy albo
z wgniecioną twarzą. I co wtedy zrobisz? Zostaniesz sam.
Chłopiec wzruszył ramionami i spojrzał na niego czarnymi jak węgiel oczami.
– Wypluwać ogień umiem już nieźle – powiedział. – Dużo ćwiczyłem, kiedy
cię nie było. Ale z połykaniem jeszcze mi nie idzie.
– Bo to jest trudniejsze. Robisz to zbyt nerwowo. Tysiąc razy już ci mówiłem.
Znaleźli Gwina przy ruinach wypalonego domu. Spał, a mordkę oblepiały
mu pióra. Wyglądało na to, że ucieszył się na widok Smolipalucha, polizał
go nawet po ręce, ale potem biegł cały czas za chłopcem. Szli tak długo, aż
zrobiło się zupełnie jasno, wciąż na południe, w kierunku morza. Wreszcie
zatrzymali się na postój, racząc się resztkami z kuchni Basty: trochę czerwonej,
ostro przyprawionej wędliny, kawałek sera, chleb, oliwa z oliwek. Chleb był już
twardy, musieli go maczać w oliwie. Jedli, siedząc obok siebie na trawie. Potem
ruszyli dalej. Między drzewami prześwitywały niebieskie i bladoróżowe kwiaty
dzikiej szałwii. W kieszeni Smolipalucha poruszyły się wróżki. A chłopiec szedł
za nim jak drugi cień.
59. Powrót do domu
I żeglował z powrotem,
przez prawie rok
i wiele tygodni,
i jeszcze jeden dzień,
aż dotarł do swego pokoju, gdzie panowała noc
i czekało na niego jedzenie,
jeszcze ciepłe.
Maurice Sendak,
Tam, gdzie mieszkają dzicy ludzie
Kiedy Mo po przebudzeniu zauważył brak książki, Meggie w pierwszej
chwili pomyślała, że to Basta ją zabrał, i zrobiło jej się niedobrze na myśl,
że kręcił się obok nich, kiedy spali. Ale Mo podejrzewał co innego.
– Farid też zniknął! – zauważył. – Sądzisz, że poszedłby z Bastą?
Nie, nie sądziła, by tak było. Farid mógł pójść tylko z jedną osobą. Meggie bez
trudu wyobraziła sobie Smolipalucha wynurzającego się z ciemności, dokładnie
tak jak wtedy, tamtej nocy, kiedy wszystko się zaczęło.
– Ale co z Fenogliem?! – zawołała. Mo westchnął ciężko.
– I tak nie wiem, czy próbowałbym go sprowadzić z powrotem, Meggie –
powiedział. – Już tyle nieszczęść wyszło z tej książki, a ja nie jestem pisarzem
i nie napiszę słów, które chciałbym czytać. Jestem tylko kimś w rodzaju lekarza
książek. Mogę im sporządzić nowe okładki, odmłodzić je, wypędzić zżerające
je robaki i sprawić, żeby z wiekiem nie traciły kartek, jak starzy ludzie włosów.
Ale opowiadać dalej zawarte w nich historie, dopisywać nowe strony
wypełnione właściwymi słowami – nie, tego nie potrafię. To jest zupełnie inne
rzemiosło. Pewien słynny autor napisał: Pisarza można postrzegać trojako:
można w nim widzieć kogoś, kto opowiada historie, można w nim widzieć
nauczyciela lub wreszcie maga... ale dominuje mag, czarodziej. Zawsze
uważałem, że on ma rację.
Meggie nie znalazła na to odpowiedzi. Wiedziała tylko, że brak jej widoku
Fenoglia.
– A Dzwoneczek? – spytała. – Co z nią? Czy ona też musi tu zostać?
Kiedy się obudziła, wróżka leżała obok niej na trawie. Teraz już baraszkowała
w powietrzu wraz z innymi wróżkami. Na pierwszy rzut oka wyglądały jak rój
ważek. Meggie nie umiała sobie wytłumaczyć, w jaki sposób udało się
Dzwoneczkowi umknąć Baście – przecież zamknął ją w szklanym dzbanie.
– O ile pamiętam, Piotruś Pan i tak w końcu zapomniał o jej istnieniu –
powiedział Mo. – Mam rację?
Tak, Meggie przypominała to sobie.
– Mimo wszystko! – mruknęła. – Biedny Fenoglio!
Ale w tej samej chwili jej matka energicznie potrząsnęła głową. Mo przeszukał
kieszenie, lecz znalazł tylko rachunek ze stacji benzynowej i stary mazak. Teresa
z uśmiechem wyjęła mu obie rzeczy z ręki. Meggie usiadła obok niej na trawie,
a ona zaczęła pisać: Nie musi ci go być żal. Wylądował w całkiem niezłej
historii.
– Czy Capricorn nadal tam jest? Spotkałaś go kiedyś? – spytała Meggie.
Ileż razy zadawali sobie z Mo to pytanie. W końcu „Atramentowe serce” nadal
o nim opowiada. A może rzeczywiście za drukowaną historią kryje się jakiś
odrębny świat, który zmienia się codziennie, tak samo jak nasz?
Tylko o nim słyszałam – pisała matka. – Ludzie mówili o nim jak o kimś, kto
wyjechał. Ale byli tam też inni, równie źli jak on. To świat pełen okropności
i piękna zarazem – zaczęła stawiać tak małe literki, że Meggie z trudem
je odcyfrowywała – i zawsze doskonale rozumiałam tęsknotę Smolipalucha.
To ostatnie zdanie zaniepokoiło Meggie, ale kiedy spojrzała niepewnie
na matkę, ona roześmiała się i chwyciła ją za rękę.
Ale za wami tęskniłam bardziej, o wiek bardziej – napisała jej na wewnętrznej
stronie dłoni.
Meggie zacisnęła dłoń, jakby litery były w stanie ulecieć. Jeszcze nieraz
odczytywała te słowa podczas długiej drogi powrotnej do domu Elinor. Zblakły
dopiero po wielu dniach.
Elinor nie mogła się pogodzić z myślą, że będzie musiała ponownie
przedzierać się przez pokryte ciernistym gąszczem i zamieszkane przez węże
wzgórza.
– Jeszcze nie zwariowałam! – złościła się. – Na samą myśl o tym czuję ból
w stopach.
Wyruszyły więc z Meggie na poszukiwanie telefonu. Towarzyszyło im dziwne
uczucie, gdy tak szły przez naprawdę już opuszczoną wioskę, mijały okopcone
mury domu Capricorna, na pół zwęglony portal kościoła. Na placu przed
kościołem stała woda. Odbijał się w niej błękit nieba, i wyglądało to tak, jakby
plac przez noc zamienił się w jezioro. Szlauchy, za pomocą których ludzie
Capricorna gasili pożar, leżały porzucone na placu niczym ogromne, wijące się
węże morskie. Ogień spustoszył tylko najwyższe piętro domu Capricorna, ale
Meggie nie mogła się przemóc, by wejść do środka. W końcu, po przeszukaniu
na próżno kilkunastu budynków, Elinor sama weszła do środka.
Meggie wyjaśniła jej, jak trafić do pokoju Sroki, a Elinor wzięła ze sobą
strzelbę, na wypadek gdyby Sroka wróciła, chcąc uratować przynajmniej część
skarbów własnych i jej zbójeckiego syna. Ale Sroka znikła, tak samo jak Basta,
i Elinor wróciła z triumfalnym uśmiechem na ustach, niosąc odnalezioną
komórkę.
Natychmiast wezwała taksówkę. Niełatwo było przekonać taksówkarza, żeby
nie przejmował się barierką na drodze, ale dobrze przynajmniej, że nie wierzył
w te diabelskie historie, jakie opowiadano o wiosce. Mo i Elinor czekali
na niego na szosie, aby nie zobaczył wróżek i gnomów. Meggie z matką
pozostały w wiosce, podczas gdy oni pojechali taksówką do miasteczka i kilka
godzin później wrócili dwoma wypożyczonymi samochodami – ściślej biorąc,
dwoma minibusami. Elinor postanowiła bowiem zaproponować gościnę –
„azyl”, jak to określiła – wszystkim tym egzotycznym istotom, które zrządzenie
losu zagnało do ich świata.
– W końcu nasz świat nie ma cierpliwości ani zrozumienia dla ludzi, którzy są
inni, a co dopiero mówić o istotach koloru niebieskiego i potrafiących latać! –
rzekła.
Zajęło trochę czasu, nim wszyscy zrozumieli propozycję Elinor. Oczywiście
skierowała ją także do ludzi, ale większość z nich zdecydowała się pozostać
w wiosce Capricorna. Pewnie przypominała im ona rodzinne strony, o których
pamięć zblakła za sprawą śmierci, a w dodatku Meggie opowiedziała dzieciom
o skarbach ukrytych w piwnicy domu Capricorna. Pewnie wystarczy ich na to,
by nowym mieszkańcom wioski zapewnić spokojny byt do końca życia. Ptaki,
psy i koty, uwolnione przez Cienia, nie pozostały w wiosce, lecz dawno już
rozbiegły się po okolicznych wzgórzach. Ale kilka wróżek i dwóch szklanych
ludzików – zapewne upojonych kwiatami janowca i wonią rozmarynu
w wąskich uliczkach, których kamienie opowiadały im szeptem zamierzchłe
historie – również zdecydowało się uczynić przeklętą niegdyś wioskę swoim
domem.
Mimo to do busów wleciały aż czterdzieści trzy niebiesko-skóre wróżki
o skrzydłach ważek, rozsiadając się na obitych szarym materiałem fotelach.
Widocznie Capricorn uśmiercał wróżki z równą swobodą co inni komary.
Dzwoneczek zdecydował się pozostać w wiosce, z czego Meggie właściwie się
ucieszyła, przekonała się bowiem, że wróżka Piotrusia Pana była okropnie
apodyktyczna. Poza tym jej dzwonienie rzeczywiście działało na nerwy, a robiła
to właściwie bez przerwy, czyli zawsze wtedy, gdy nie otrzymywała tego, czego
chciała.
Oprócz czterech gnomów do busu Elinor wsiadło także trzynaścioro szklanych
ludzi obojga płci – oraz Dariusz, nieszczęśliwy lektor jąkała. Nic go już teraz nie
trzymało w tej wiosce, z jej nowymi mieszkańcami. Zbyt wiele bolesnych
wspomnień wiązało się dla niego z tym miejscem. Toteż zaproponował Elinor,
że pomoże jej w odbudowaniu biblioteki. Elinor przyjęła jego propozycję.
Meggie podejrzewała, że Elinor w głębi duszy żywiła pragnienie, by skorzystać
z lektorskich usług Dariusza – teraz, gdy groźna obecność Capricorna nie
krępuje już jego języka...
Meggie długo oglądała się za siebie, gdy wioska Capricorna została w tyle.
Wiedziała, że nigdy nie zapomni jej widoku, tak jak nie zapomina się pewnych
historii, choć napędziły nam stracha – a może właśnie dlatego.
Przed odjazdem Mo spytał ją z troską w głosie, czy na pewno nie ma nic
przeciwko temu, by najpierw pojechali do domu Elinor. Ale Meggie nie miała
absolutnie nic przeciwko temu. Może to dziwne, ale bardziej tęskniła za domem
Elinor niż za starą farmą, w której spędzili z Mo kilka ostatnich lat.
Na trawniku za domem, gdzie ludzie Capricorna zwalili książki z biblioteki,
wciąż widać było wypalony krąg. Elinor kazała usunąć popiół, przedtem jednak
napełniła szarym proszkiem słoik po dżemie, który stał teraz na jej nocnym
stoliku.
Wiele z tych książek, które ludzie Capricorna jedynie wyrzucili z regałów,
znajdowało się już z powrotem na pólkach, inne czekały w pracowni Mo na
nowe okładki. Ale regały w bibliotece świeciły pustkami. Kiedy obie stały przed
nimi, Meggie zauważyła łzy w oczach Elinor, które ta otarła ukradkiem.
W ciągu następnych tygodni Elinor robiła zakupy. Kupowała książki.
Przemierzała w tym celu Europę wzdłuż i wszerz. Miała zawsze przy sobie
Dariusza, a czasem towarzyszył im Mo. Meggie zaś zostawała z matką w tym
wielkim domu. Siadały przy oknie, spoglądały na ogród, gdzie wróżki budowały
gniazda – kuliste twory, przyczepione do gałązek niby małe piłeczki. Szklane
ludziki zagnieździły się na poddaszu, a gnomy wykopały jaskinie pośród
wielkich starych drzew, których w ogrodzie Elinor nie brakowało. Elinor
stanowczo ostrzegła wszystkich przed niebezpieczeństwami świata znajdującego
się poza granicami żywopłotu, ale już wkrótce wróżki wyfruwały nocą nad
jezioro, gnomy zakradały się do uśpionych nadbrzeżnych wiosek, a szklane
ludziki znikały w wysokiej trawie porastającej sąsiednie wzgórza.
– Nie martw się – powiedział Mo, gdy Elinor po raz któryś uskarżała się
na brak rozsądku swoich podopiecznych. – Świat, z którego przybyli, też nie
należał do najbezpieczniejszych.
– Ale był całkiem inny! – zaprotestowała Elinor. – Nie było tam samochodów.
Co będzie, jak wróżki uderzą o przednią szybę? Nie było też myśliwych
ze strzelbami, którzy dla rozrywki strzelają do wszystkiego, co się rusza.
Przez ten czas Elinor dowiedziała się już wszystkiego na temat świata
„Atramentowego serca”. Matka Meggie zużyła dużo papieru, by spisać swoje
wspomnienia. Każdego wieczora Meggie prosiła ją, by opowiadała, a potem
siadały obok siebie i mama pisała, a Meggie czytała, próbując czasem
namalować to, co opisywała mama.
Mijały dni i regały Elinor zapełniały się nowymi, cudownymi książkami.
Niektóre były w opłakanym stanie i Dariusz, który zaczął sporządzać katalog
drukowanych skarbów Elinor, co chwila przerywał pracę, by przyglądać się
temu, co robi Mo. Siadał przy stole i okrągłymi ze zdumienia oczami patrzył, jak
Mo zdejmuje zniszczone oprawy, zszywa wypadające kartki, smaruje klejem
grzbiety, słowem, czyni wszystko, by książki przetrwały długie lata.
Meggie nigdy potem nie mogła sobie przypomnieć, kiedy zdecydowali się
zamieszkać z Elinor na stałe. Może decyzja zapadła po wielu tygodniach, a może
wiedzieli od pierwszego dnia, że tak się stanie. Meggie dostała ów pokój ze zbyt
wielkim łóżkiem, pod którym wciąż jeszcze stała jej skrzynka z książkami.
Bardzo pragnęła poczytać mamie swoje ulubione książki, ale teraz już
rozumiała, dlaczego Mo tak rzadko to robił. A któregoś dnia, gdy nie mogła
spać, bo zdawało jej się, że widzi na dworze twarz Basty, usiadła przy stoliku
pod oknem i zaczęła pisać. W ogrodzie Elinor błyskały światełka wróżek,
a gnomy hałasowały w zaroślach.
Meggie miała pewien plan: chciała nauczyć się snuć opowieści, tak jak to robił
Fenoglio. Chciała umieć łowić słowa, po to, by móc je czytać mamie i nie bać
się, że coś z nich nagle wyskoczy i spojrzy na nią oczami pełnymi nostalgii.
Bo tylko słowa mogły odesłać z powrotem te wszystkie stwory uczynione
z samych liter i właśnie dlatego Meggie postanowiła, że jej rzemiosłem będzie
pisanie. A gdzież można się tego lepiej nauczyć niż w domu, w którego ogrodzie
wróżki budują gniazda, a nocą na regałach słychać szepty książek?
Jak powiedział Mo: pisanie ma wiele wspólnego z czarami.