The words you are searching are inside this book. To get more targeted content, please make full-text search by clicking here.
Discover the best professional documents and content resources in AnyFlip Document Base.
Search
Published by Biblioteka Szkolna, 2020-09-17 12:39:05

Atramentowe serce

zaciągnęła zasłony, jakby wyczuła ten wzrok, ale jej cień nadal odcinał się
ciemno od bladożółtych zasłon.

– Słyszysz jak cicho? – powiedział Smolipaluch, wyłączając magnetofon.
Cisza nocna wypełniła uszy Meggie jak wata. Żaden listek nie drgnął, słychać
było tylko trzask płonących pochodni i granie świerszczy.
Smolipaluch z powrotem włączył muzykę.
– Umówiłem się na dzisiaj z wiatrem – powiedział. – Bo musisz wiedzieć, że
jeśli wiatr wbije sobie do głowy, że będzie się bawił ogniem, to nawet ja nie
potrafię go poskromić. Ale dał mi słowo honoru, że dzisiejszego wieczoru
będzie się zachowywał spokojnie i nie popsuje nam zabawy.
To mówiąc, chwycił jedną z pochodni tkwiących między szczebelkami leżaka.
Pociągnął łyk z butli ze światłem księżyca i wypluł białawą substancję
do wielkiego wazonu. Następnie zanurzył w wiadrze trzymaną w ręku
pochodnię, po czym wyciągnął ją i dotknął ociekającą głownią do jednej z jej
płonących sióstr. Płomień buchnął tak gwałtownie, że Meggie aż się wzdrygnęła.
Teraz Smolipaluch przytknął do ust drugą butlę, napełnił sobie płynem usta, aż
mu się wydęły policzki, po czym głęboko wciągnął nosem powietrze, napiął
ciało jak łuk i wypluł to, co miał w ustach, ponad płonącą pochodnię.
Nad trawnikiem zawisła kula ognia, przeraźliwie jasna, wżerająca się
w ciemność nocy jak żywe stworzenie. Kula była ogromna, tak ogromna, że
Meggie była przekonana, iż za chwilę wszystko tutaj stanie w płomieniach –
trawa, leżak i sam Smolipaluch. Ale ten obrócił się tylko wokół własnej osi niby
tańczące dziecko i wypluł drugą kulę ognia. Wyrzucił ją wysoko w niebo, jakby
chciał podpalić gwiazdy. Potem zapalił drugą pochodnię i przesunął płomieniem
po obnażonym ramieniu. Był szczęśliwy jak dziecko bawiące się ze swoim
ulubieńcem. Ogień lizał jego skórę niby żywa, pełzająca, płomienista istota,
którą Smolipaluch uczynił swoim przyjacielem, która go pieściła, tańczyła dla
niego i odpędzała noc. Podrzucił pochodnię wysoko w górę, w to miejsce, gdzie
jeszcze przed chwilą wisiała kula ognia, chwycił ją, zapalił następną, żonglował
trzema, czterema, pięcioma zapalonymi pochodniami. Ich płomienie wirowały
wokół niego, tańczyły wraz z nim, nie czyniąc mu najmniejszej krzywdy: oto
Smolipaluch Pogromca Płomieni, Wypluwacz Iskier, Przyjaciel Ognia. Nagle
pochodnie znikły, jakby połknęła je noc, i Smolipaluch z uśmiechem skłonił się
przed oniemiałą z wrażenia Meggie.
Jak zaczarowana siedziała na twardej ławce, nie mogąc się napatrzeć do syta,
gdy Smolipaluch ponownie przytknął butlę do ust i ponownie plunął ogniem
w czarną twarz nocy.

Później Meggie nigdy nie umiała powiedzieć, co odciągnęło jej wzrok
od wirujących pochodni i strzelających iskier i skierowało go ku oknom domu.
Może wyczuła na skórze obecność zła, jak nagłe uczucie gorąca lub zimna...
a może po prostu kątem oka dostrzegła światło, które nagle poczęło się sączyć
przez okiennice biblioteki, padając na rododendrony przytulające liście
do drewnianych listew. Może.

Zdawało jej się, że słyszy głosy wybijające się ponad muzykę z magnetofonu,
głosy mężczyzn, i zdjął ją potworny lęk, takie samo mroczne, niedobre uczucie
jak tamtej nocy, gdy zobaczyła na podwórku Smolipalucha.

Kiedy gwałtownie zerwała się z ławki, Smolipaluch upuścił pochodnię, która
upadła w trawę. Szybko zadeptał ją nogą, zanim trawa zdążyła się zająć,
po czym i on spojrzał na dom, nie mówiąc ani słowa.

A Meggie biegła. Żwir chrzęścił pod jej stopami, gdy pędziła ku domowi.
Drzwi wejściowe były uchylone, w holu nie paliło się światło, ale Meggie
usłyszała donośne głosy dochodzące z biblioteki.

– Mo?! – krzyknęła i znów okropny strach chwycił ją za gardło, wbił szpony
w jej serce.

Drzwi do biblioteki również były otwarte. Meggie już miała tam wbiec, gdy
dwie silne ręce chwyciły ją za ramiona.

– Cicho! – syknęła jej do ucha Elinor, wciągając dziewczynkę do swojej
sypialni.

Meggie widziała, jak drżą jej palce, gdy zamykała drzwi na klucz.
– Otwieraj! – Meggie szarpnęła Elinor za rękę. Próbowała z powrotem
przekręcić klucz w zamku, chciała na nią wrzasnąć, że musi pomóc ojcu, ale
Elinor zatkała jej usta dłonią i odciągnęła od drzwi, choć Meggie wierzgała
nieprzytomnie. Elinor była silna, dużo silniejsza od Meggie.
– Jest ich zbyt wielu! – warknęła, gdy Meggie próbowała ugryźć ją w palec. –
Czterech czy pięciu wielkich drabów, i do tego uzbrojonych! – Pociągnęła
wierzgającą Meggie do ściany obok łóżka. – Już ze sto razy chciałam kupić
sobie ten głupi rewolwer! – szepnęła, przyciskając ucho do ściany. – Z tysiąc
razy!
– Oczywiście, że jest tutaj! – usłyszała Meggie.
Nie musiała nawet przykładać ucha do ściany. Głos był ochrypły jak skrzek
kota.
– Czy mamy przyprowadzić z ogrodu twoją córeczkę, żeby nam pokazała,
gdzie ona jest? Czy wolisz to zrobić sam?
Meggie próbowała oderwać rękę Elinor od swoich ust.

– Uspokój się wreszcie! – syknęła jej do ucha Elinor. – Sprowadzisz na niego
nieszczęście. Posłuchaj!

– Moją córkę? Co wiecie o mojej córce? – To był głos Mo. Meggie
zaszlochała. Natychmiast poczuła znów dłoń Elinor na ustach.

– Próbowałam zadzwonić na policję – szepnęła ciotka – ale telefon jest głuchy.
– O, wiemy wszystko, co musimy wiedzieć. – To był tamten drugi głos. –
No więc, gdzie jest ta książka?
– Dam ją wam – mówił Mo zmęczonym głosem. – Ale pojadę z wami, bo chcę
odzyskać książkę, kiedy Capricorn nie będzie jej już potrzebował.
Pojadę z wami... O co mu chodzi? Przecież nie może tak po prostu odejść.
Meggie znów zaczęła wyrywać się do drzwi, ale Elinor szybko ją złapała.
Meggie chciała odepchnąć Elinor, lecz ona zamknęła ją w mocnym uścisku.
– Tym lepiej. I tak mieliśmy cię zabrać – odezwał się inny głos, rozwlekły
i grubiański. – Nawet nie wiesz, jak Capricorn tęskni za tobą. Ma wielkie
wyobrażenie o twoich zdolnościach.
– Tak, ten zastępca, którego Capricorn znalazł na twoje miejsce, to straszny
partacz. – Znowu ten koci głos. – Popatrz na Cockerella. – Tu Meggie usłyszała
szuranie nóg. – Kuleje, a twarz Płaskiego Nosa pamięta lepsze czasy. Chociaż
nigdy nie był pięknością.
– Przestań gadać, nie mamy czasu, Basta. No jak, zabieramy od razu jego
córkę? – To jeszcze inny głos, brzmiący tak, jakby ktoś zatkał nos mówiącemu.
– Nie! – krzyknął Mo. – Moja córka zostaje tutaj, inaczej nie dam wam książki!
Któryś z mężczyzn się roześmiał.
– Owszem, Czarodziejski Języku, zapewniam cię, że ją dasz – mówił koci głos.
– Ale nie martw się, nie było mowy o tym, żeby przywozić dzieciaka. Byłby
tylko zawadą w drodze, a Capricorn już dostatecznie długo na ciebie czeka.
No więc, gdzie jest ta książka?
Meggie tak mocno przycisnęła ucho do ściany, że aż poczuła ból. Usłyszała
kroki, a następnie szuranie, jakby ktoś odsuwał na bok jakiś przedmiot.
Elinor tuż obok niej wstrzymała oddech.
– Niezły schowek! – pochwalił ten o kocim głosie. – Cockerell, zapakuj to.
I dobrze jej pilnuj. No, jazda, Czarodziejski Języku. Idziemy.
Odeszli. Meggie rozpaczliwie próbowała wyrwać się z objęć Elinor. Usłyszała
trzask zamykanych drzwi biblioteki, oddalające się, milknące kroki, aż w końcu
zapanowała cisza. Wtedy Elinor wreszcie ją puściła.
Meggie rzuciła się do drzwi, szlochając, przekręciła klucz w zamku, pobiegła
do biblioteki.

Była pusta. Ani śladu Mo.
Książki stały na regałach w całkowitym porządku, tylko w jednym miejscu
ziała szeroka i ciemna dziura. Meggie zdawało się, że dostrzega pomiędzy
książkami otwartą klapę.
– Nie do wiary! – usłyszała za sobą głos Elinor. – Chodziło im rzeczywiście
tylko o tę jedną książkę.
Meggie odepchnęła ją i wybiegła na korytarz.
– Meggie! – krzyknęła za nią Elinor. – Poczekaj!
Ale na co miała czekać? Żeby obcy odjechali razem z jej ojcem? Usłyszała, że
Elinor biegnie za nią. Elinor miała może silniejsze ramiona, ale za to nogi
Meggie były szybsze.
W holu panowała ciemność. Drzwi były otwarte na oścież i chłodny wiatr
wionął Meggie w twarz, gdy bez tchu wypadła w noc.
– Mo! – krzyczała.
Zdawało jej się, że widzi zapalające się światła samochodowe, za domem, tam
gdzie droga ginęła wśród drzew. Po chwili usłyszała warkot włączanego silnika.
Meggie pobiegła w tamtym kierunku. Pośliznęła się na wilgotnym od rosy
żwirze i rozbiła sobie kolano, krew ciepłym strumykiem spływała po jej nodze,
ale Meggie nie zwracała na to uwagi. Biegła dalej, kulejąc i szlochając, aż
stanęła przed żelazną bramą.
Ale droga za bramą była pusta.
Mo zniknął.

7. Co kryje noc

Tysiąc wrogów poza domem
jest lepsze od jednego w domu.

Przysłowie arabskie




Smolipaluch stał ukryty za kasztanowcem, gdy Meggie przebiegła obok niego.
Widział, jak zatrzymuje się przy bramie i patrzy na drogę. Słyszał, jak
cieniutkim głosikiem wykrzykuje imię ojca. Jej wołania, niewiele głośniejsze
od cykania świerszczy, gubiły się w tej wielkiej, czarnej nocy. A potem zrobiło
się nagle cicho i drobna postać Meggie zastygła, jakby już nigdy nie miała się
poruszyć. Zdawało się, że wszystkie siły ją opuściły i lada podmuch wiatru może
ją zabrać ze sobą.

Stała tam tak długo, że w pewnym momencie Smolipaluch zamknął oczy,
by już nie musieć na nią patrzeć. Ale wtedy usłyszał jej płacz i zrobiło mu się
gorąco ze wstydu, zupełnie jakby wiatr chciał go spalić ogniem, którym jeszcze
tak niedawno się bawił. Starając się nie robić hałasu, przylgnął do pnia
kasztanowca, czekając, aż Meggie wreszcie sobie pójdzie. Ale ona wciąż stała
bez ruchu.

Wreszcie, gdy Smolipaluchowi zupełnie już ścierpły nogi, Meggie odwróciła
się jak marionetka, której odcięto kilka nitek, i ruszyła ku domowi. Nie płakała
już, gdy przechodziła obok Smolipalucha, tylko ocierała oczy z łez. Przez jedną
straszną chwilę Smolipaluch miał ochotę podbiec do niej, by ją pocieszyć
i wyjaśnić, dlaczego powiedział o wszystkim Capricornowi. Jednak Meggie już
go minęła. Przyspieszyła kroku, jakby wróciły jej siły. Biegła coraz szybciej, aż
znikła między czarnymi jak smoła drzewami.

Smolipaluch wyszedł zza drzewa, zarzucił plecak na ramię, podniósł dwie
torby ze swoim dobytkiem i szybko przeszedł przez otwartą bramę.

Skrył się w ciemnościach nocy niby lis rabuś.]

8. Samotność

– Jesteś pewien, że do końca życia chcesz być myszą, skarbeńku? – spytała wreszcie babcia.
– Najzupełniej. Dopóki ktoś nas kocha, nieważne, kim jesteśmy i jak wyglądamy...

Roald Dahl,
Czarownice




Kiedy Meggie wróciła, Elinor stała w jasno oświetlonych drzwiach
wejściowych. Zarzuciła płaszcz na nocną koszulę. Noc była ciepła, ale
od jeziora wiał chłodny wiatr. Jakże zrozpaczona była dziewczynka, jak bardzo
zagubiona! Elinor dobrze znała to uczucie. Wiedziała, jakie to straszne.

– Zabrali go! – wykrztusiła Meggie z bezsilną złością, spoglądając wrogo
na Elinor. – Dlaczego mnie zatrzymałaś? Mogłyśmy mu pomóc! – Zacisnęła
pięści, jakby chciała ją uderzyć.

To uczucie Elinor też dobrze znała. Czasem człowiek ma ochotę walić, w co
popadnie, ale to nic nie pomaga, zupełnie nic. Dalej się cierpi.

– Nie gadaj bzdur! – powiedziała szorstko. – Co mogłyśmy zrobić? Zabraliby
i ciebie. Myślisz, że twój ojciec byłby z tego zadowolony? Czy coś by mu
to pomogło? Nie. Więc nie stój tak i wejdź do środka.

Jednak Meggie nie ruszyła się z miejsca.
– Zabrali go do Capricorna! – szepnęła tak cicho, że Elinor nie dosłyszała.
– Do kogo?
Meggie potrząsnęła tylko głową, ocierając rękawem zapłakaną twarz.
– Zaraz przyjedzie policja – powiedziała Elinor. – Zadzwoniłam z komórki
twojego ojca. Nigdy nie chciałam mieć czegoś takiego, ale teraz zmieniłam
zdanie. Po prostu przecięli mi kabel.
Meggie wciąż jeszcze stała jak wrośnięta w ziemię. Drżała na całym ciele.
– I tak już są daleko! – wykrzyknęła.
– Boże drogi, nic mu się nie stanie!
Elinor ciaśniej owinęła się płaszczem. Wiatr się wzmagał. Wyraźnie zbierało
się na deszcz.
– Skąd możesz wiedzieć? – Głos Meggie drżał z wściekłości. „Wielkie nieba –
pomyślała Elinor – gdyby wzrok mógł zabijać, byłabym już trupem”.
– A stąd, że sam chciał z nimi jechać – odparła ze złością. – Chyba słyszałaś?
A może nie?

Meggie spuściła głowę. Oczywiście, że słyszała.
– To prawda – szepnęła. – Bardziej martwił się o książkę niż o mnie.
Elinor nic nie odpowiedziała. Jej ojciec miał niewzruszone przekonanie, że
o książki należy się troszczyć bardziej niż o dzieci. A kiedy umarł, ona i jej dwie
siostry jeszcze przez wiele lat miały takie uczucie, jakby po prostu zaszył się
w bibliotece i odkurzał książki. Ale ojciec Meggie był inny.
– Bzdura! – rzekła w końcu. – Oczywiście, że się o ciebie martwił. Nie znam
drugiego ojca, który by chociaż w połowie był tak zapatrzony w swoją córeczkę.
Zobaczysz, że niedługo wróci. A teraz wejdź wreszcie do domu. – Wyciągnęła
rękę do Meggie. – Zrobię ci gorącego mleka z miodem. Chyba to się daje
dzieciom, kiedy są bardzo nieszczęśliwe?
Ale Meggie nie zwróciła uwagi na gest Elinor. Odwróciła się nagle i ruszyła
biegiem, jakby sobie coś przypomniała.
– Ej, poczekaj!
Elinor, złorzecząc, wsunęła stopy w chodaki i pokuśtykała za Meggie. Głupia
dziewczyna pobiegła za dom, tam gdzie Smolipaluch uraczył ją
przedstawieniem. Trawnik był oczywiście pusty. W trawie sterczały tylko
wypalone pochodnie.
– No tak, wielki pożeracz zapałek też, zdaje się, zniknął – powiedziała. –
W każdym razie w domu go nie ma.
– Może ich ściga! – Meggie podeszła do jednej z pochodni i przejechała ręką
po zwęglonej głowni. – Właśnie! Zobaczył, co się stało, i pojechał za nimi! –
Z nadzieją spojrzała na Elinor.
– Na pewno. Tak musiało być. – Elinor zadała sobie wiele trudu, by jej głos nie
zabrzmiał ironicznie.
„Jak ty sobie to wyobrażasz – dodała w myślach – że ściga ich piechotą?”. Ale
nie powiedziała tego głośno, tylko łagodnie położyła rękę na ramieniu Meggie.
Dziewczynka wciąż drżała.
– No, chodź! – powiedziała. – Zaraz tu będzie policja. Poza tym chwilowo nic
nie możemy zrobić. Zobaczysz, że za kilka dni ojciec wróci, kto wie, może
razem z twoim plującym ogniem przyjacielem. Do tego czasu musisz ze mną
jakoś wytrzymać.
Meggie skinęła głową. Bez oporu pozwoliła się zaprowadzić do domu.
– Mam jedną prośbę – powiedziała Elinor w drzwiach. Meggie spojrzała na nią
nieufnie.
– Czy mogłabyś przez ten czas, kiedy tu będziemy same, nie patrzeć na mnie
takim wzrokiem, jakbyś miała ochotę mnie otruć? Dałoby się to zrobić?

Przez twarz Meggie przemknął blady uśmiech.
– Myślę, że tak – powiedziała.
Dwaj policjanci, którzy wreszcie się zjawili, zadawali wiele pytań, na które ani
Elinor, ani Meggie nie umiały odpowiedzieć. Nie, Elinor nigdy jeszcze nie
widziała tych mężczyzn. Nie, nie zabrali pieniędzy ani niczego wartościowego,
tylko jedną książkę. Usłyszawszy to, policjanci wymienili rozbawione
spojrzenia. Elinor zezłościła się i zrobiła im wykład na temat wartości rzadkich
książek, ale to tylko pogorszyło sprawę. A kiedy Meggie w końcu powiedziała,
że na pewno znajdą jej ojca, kiedy uda im się wytropić niejakiego Capricorna,
tamci popatrzyli na siebie takim wzrokiem, jakby dziewczynka z całym
przekonaniem twierdziła, że jej ojca porwał zły wilk. A potem odjechali.
Elinor odprowadziła Meggie do jej pokoju. A ta znowu miała łzy w oczach.
Elinor kompletnie nie wiedziała, jak się pociesza dwunastoletnie dziewczynki,
dlatego powiedziała:
– Twoja matka też spała w tym pokoju.
Były to akurat słowa, których nie należało mówić, dodała więc szybko:
– Poczytaj sobie coś, jeśli nie będziesz mogła usnąć. – Odchrząknęła dwa razy
i poszła przez pusty, ciemny dom do swojej sypialni.
Dlaczego dom wydał jej się nagle taki ogromny i taki pusty? Przez całe lata,
które spędziła tu sama, nie przeszkadzało jej, że za wszystkimi tymi drzwiami
czekają na nią tylko książki. Jakże to było dawno, kiedy w tych pokojach bawiła
się w chowanego z siostrami. I jak cichutko wtedy przekradały się pod drzwiami
biblioteki...
Wiatr szarpał okiennicami.
– Pewnie nie zmrużę dzisiaj oka – stwierdziła Elinor.
A potem pomyślała o książce, która czekała na stoliku obok jej łóżka, i z
mieszaniną radości i wyrzutów sumienia pospieszyła do sypialni.

9. Fatalna zamiana

Silna i gorzka choroba książkowa rozpanoszyła się w duszy. Jakież to haniebne być przywiązanym
do tej bezwładnej masy papieru, druku i uczuć umarłych ludzi. Czy nie byłoby lepiej, szlachetniej
i mężniej pozostawić cały ten śmietnik samemu sobie i wyruszyć w szeroki świat jako wolny, niczym
nieskrępowany superman?

Solomon Eagle,
Poruszyć bibliotekę




Tej nocy Meggie nie spała u siebie. Gdy tylko ucichły kroki Elinor, pobiegła
do pokoju Mo.
Nie zdążył się jeszcze rozpakować, obok łóżka stała otwarta torba. Tylko
na nocnym stoliku leżały książki i napoczęta tabliczka czekolady. Mo miał bzika
na punkcie czekolady, nie uchował się przed nim nawet najbardziej mdły
czekoladowy mikołaj. Meggie ułamała kawałek i włożyła do ust. Ale zamiast
smaku czekolady poczuła smak smutku.

Schowała się pod zimną kołdrę. Poduszka też jeszcze nie pachniała Mo, tylko
płynem zmiękczającym i proszkiem. Meggie wsunęła rękę pod poduszkę. Było
na swoim miejscu: zdjęcie jej matki, które Mo zawsze trzymał pod poduszką.
Kiedy była mała, sądziła, że Mo po prostu wymyślił jej matkę, przekonany, że
chciałaby ją mieć. Opowiadał jej o niej cudowne historie.

– Czy mnie lubiła? – pytała za każdym razem Meggie.
– Bardzo.
– Gdzie ona jest?
– Musiała wyjechać, gdy miałaś trzy latka.
– Dlaczego?
– Po prostu musiała.
– Daleko?
– Bardzo daleko.
– Nie żyje?
– Ależ skąd, na pewno żyje.
Meggie była przyzwyczajona do tego, że Mo na niektóre pytania dawał dziwne
odpowiedzi. A gdy miała dziesięć lat, przestała już wierzyć w wymyśloną
matkę. Uznała, że jej matka odeszła. To się zdarza. Zresztą, dopóki miała Mo,
nie brakowało jej zbytnio matki.

Ale teraz Mo zniknął.
Pozostała sama z Elinor i jej paciorkowatymi oczami.
Wyciągnęła z torby sweter Mo i wtuliła w niego twarz.
„To ta książka jest wszystkiemu winna – powtarzała w myślach. – Tylko
ta książka! Dlaczego nie dał jej Smolipaluchowi?”.
Czasem, gdy ze smutku nie wiemy, co ze sobą zrobić, dobrze jest się wściec.
Ale potem znów łzy popłynęły jej z oczu i Meggie usnęła ze słonawym smakiem
na wargach.
Gdy się obudziła z bijącym sercem i włosami zlepionymi od potu, od razu
wszystko wróciło: ci mężczyźni, głos Mo, pusta droga.
„Pójdę go szukać – pomyślała. – Tak, tak właśnie zrobię”.
Na dworze niebo pokrywało się purpurą. Niedługo wzejdzie słońce. Lepiej,
żeby wyruszyła, zanim zrobi się całkiem jasno.
Kurtka Mo wisiała na oparciu krzesła pod oknem, jakby dopiero przed chwilą
ją zdjął. Meggie wyjęła z niej portfel – pieniądze mogą się przydać. Potem cicho
wróciła do swojego pokoju, żeby zapakować najpotrzebniejsze rzeczy: coś
z ubrania i zdjęcie jej i Mo, żeby mogła o niego pytać. Skrzyni z książkami
oczywiście nie zabierze. Najpierw chciała ją ukryć pod łóżkiem, ale po namyśle
postanowiła napisać list do Elinor.
Droga Elinor – pisała, chociaż miała wątpliwości, czy ten nagłówek do niej
pasuje, po czym zadała sobie pytanie, czy dalej ma się zwracać do niej „pani”,
czy przejść na „ty”. Ach, co tam, do ciotek zawsze mówi się „ty”, a zresztą
to prostsze. – Muszę iść szukać mojego ojca. Nie martw się – no, Elinor i tak nie
będzie się martwić – i nie mów policji, że znikłam, bo na pewno by mnie
przyprowadzili z powrotem. W tej skrzyni są moje ulubione książki. Niestety, nie
mogę ich zabrać ze sobą. Proszę cię, przypilnuj ich, odbiorę je, jak tylko znajdę
tatę. Dziękuję. Meggie
PS Wiem dokładnie, ile książek jest w skrzyni.
Po namyśle wykreśliła ostatnie zdanie, bo Elinor mogła wpaść w złość i kto
wie, co by wtedy zrobiła z książkami. Może by je sprzedała. Ostatecznie
Mo każdą z nich bardzo pięknie oprawił. Żadna nie miała skórzanej okładki,
bo Meggie nie chciała sobie wyobrażać, że dla jej książek zdarto skórę z cielaka
czy świnki. Na szczęście Mo rozumiał takie rzeczy. Kiedyś opowiedział jej, że
przed wieloma stuleciami szczególnie cenne tomy oprawiano w skórę
nienarodzonych cieląt: charta virginea non nata – pięknie brzmiąca nazwa dla
okropnej rzeczy. „A w tych książkach – mówił – było wiele pięknych słów
o miłości i dobroci, i miłosierdziu”.

Pakując torbę podręczną, Meggie starała się nad niczym nie zastanawiać,
bo inaczej musiałaby sobie zadać pytanie, gdzie zamierza szukać Mo. Wciąż
odsuwała tę myśl, ale w końcu jej ręce nie miały już nic do roboty, Meggie stała
obok wypchanej torby i nie mogła dłużej udawać, że nie słyszy okropnego
wewnętrznego głosu, który szeptał: „No, powiedz, gdzie chcesz go szukać,
Meggie? Pójdziesz drogą w lewo czy w prawo? Nawet tego nie wiesz. Jak
myślisz, jak daleko zajdziesz, zanim cię zgarnie policja? Dwunastoletnia
dziewczynka sama na drodze, z torbą podróżną, opowiadająca szalone historie
o zaginionym ojcu i o braku matki, do której by ją można odwieźć?”.

Meggie zakryła sobie uszy, ale czy to mogło stłumić ów natrętny głos? Stała
tak przez kilka chwil. Wreszcie mocno potrząsnęła głową, aż głos w końcu
ucichł, i wyniosła torbę na korytarz. Była ciężka, o wiele za ciężka. Meggie
otworzyła ją i powrzucała wszystko z powrotem do pokoju. Zostawiła tylko
sweter, książkę (chociaż jedną musiała mieć), zdjęcie i portfel Mo. Teraz może
nieść torbę tak daleko, jak to będzie konieczne.

Cicho zeszła po schodach, w jednej ręce trzymając torbę, w drugiej kartkę
do Elinor. Poranne słońce sączyło się przez szpary w okiennicach, ale
w ogromnym domu było tak cicho, jakby usnęły nawet książki na regałach.
Tylko od strony sypialni Elinor dochodziło lekkie chrapanie. Meggie chciała
wsunąć kartkę pod drzwi, ale się nie dało. Po chwili wahania nacisnęła klamkę.
W pokoju ciotki było jasno mimo zamkniętych okiennic. Obok łóżka paliła się
lampa, widocznie Elinor zasnęła w trakcie czytania. Leżała na plecach,
pochrapując przez wpół otwarte usta do gipsowych aniołków wiszących pod
sufitem nad jej głową. Przyciskała do piersi książkę. Meggie od razu ją poznała.

Kilkoma susami dopadła łóżka.
– Skąd to masz?! – krzyknęła, wyszarpując książkę z rąk śpiącej Elinor. –
To należy do mojego ojca!
Elinor w jednej chwili obudziła się, jakby Meggie oblała jej twarz wrzątkiem.
– Ukradłaś ją! – Meggie nie posiadała się z wściekłości. – I sprowadziłaś tych
facetów, to jasne. Ty i ten Capricorn trzymacie ze sobą! To ty napuściłaś ich
na tatę i kto wie, co zrobiłaś z biednym Smolipaluchem! Od początku chciałaś
mieć tę książkę! Widziałam, jak na nią patrzyłaś, jak na żywą istotę! Pewnie jest
warta z milion albo dwa, albo trzy... Elinor siedziała w łóżku, przyglądając się
kwiatkom na swojej koszuli nocnej, i milczała. Dopiero gdy Meggie zabrakło
tchu, podniosła głowę i powiedziała spokojnie:
– Skończyłaś? Czy zamierzasz wrzeszczeć, dopóki nie padniesz trupem?
Mówiła jak zwykle szorstkim głosem, ale tym razem z nutką wskazującą

na nieczyste sumienie.
– Powiem to policji! – krzyknęła Meggie przez zduszone gardło. – Powiem im,

że ukradłaś książkę i żeby cię zapytali, gdzie jest mój ojciec!
– Ja – ciebie – i tę książkę – u – ra – to – wa – łam! – Elinor spuściła nogi

na podłogę, podeszła do okna i pchnęła okiennice.
– Ach tak?! A gdzie jest Mo? – Meggie coraz bardziej podnosiła głos. – Co się

stanie, kiedy zauważą, że dał im fałszywą książkę? Ty będziesz winna, jeśli
mu coś zrobią! Smolipaluch mi powiedział: Capricorn go zabije, jeśli nie da mu
książki. Zabije go!

Elinor wystawiła głowę przez okno i głęboko odetchnęła świeżym powietrzem.
Potem odwróciła się do Meggie.

– Pleciesz bzdury! – powiedziała ze złością. – Za dużą wagę przywiązujesz
do tego, co ci opowiadał ten pożeracz zapałek. I naczytałaś się za dużo kiepskich
książek przygodowych. Zabić twojego ojca! Boże, przecież on nie jest jakimś
tajnym agentem, nikomu nie zagraża. On odnawia książki! W tym zawodzie
ludzie nie narażają życia! A ja chciałam tylko spokojnie obejrzeć tę książkę.
Jedynie dlatego ją podmieniłam. Jak mogłam przewidzieć, że nagle w nocy
zjawią się te ciemne typy, żeby zabrać twojego ojca razem z książką? Powiedział
mi, że jakiś zbzikowany kolekcjoner zamęcza go o nią od lat. Skąd mogłam
wiedzieć, że ten kolekcjoner nie cofa się przed włamaniem i porywaniem ludzi?
Nawet ja bym się na to nie zdobyła. No, może dla jednej, dwóch książek
na świecie...

– Ale Smolipaluch tak powiedział. Powiedział, że on go zabije!
Meggie ściskała książkę tak mocno, jakby się bała, że wypełznie z niej jeszcze
więcej nieszczęścia. Nagle w uszach zabrzmiał jej znów głos Smolipalucha.
– „A krzyki i szamotanie się biednego stworzenia tylko by go radowały” –
powtórzyła szeptem.
– Co? O kim ty znowu mówisz? – Elinor usiadła na brzegu łóżka i posadziła
Meggie obok siebie. – A teraz opowiesz mi grzecznie wszystko, co wiesz o całej
sprawie. No, proszę, słucham.
Meggie otworzyła książkę. Kartkowała ją tak długo, aż znalazła wielkie K,
na którym siedziało zwierzątko łudząco podobne do Gwina.
– Meggie! Hej, rozmawiam z tobą! – Elinor gwałtownie potrząsnęła ją
za ramiona. – O kim to mówiłaś przed chwilą?
– Capricorn – wyszeptała Meggie, jakby każda literka tego imienia kryła
w sobie niebezpieczeństwo.
– Dobrze, Capricorn. I co dalej? To nazwisko słyszałam już parę razy. Ale kto

to, u diabła, jest?
Meggie zamknęła książkę, pogładziła okładkę i obejrzała ją ze wszystkich

stron.
– Na okładce nie ma tytułu – wymamrotała.
– Zgadza się – powiedziała Elinor, podchodząc do szafy ubraniowej. – Ale jest

wiele takich książek. W końcu to dość nowoczesny zwyczaj, żeby umieszczać
tytuł na okładce. Kiedy jeszcze w oprawach stosowano wklęsłe grzbiety, tytuł
poznawało się najczęściej po otwarciu książki. Dopiero gdy introligatorzy
nauczyli się robić okrągłe grzbiety, zaczęto na nich umieszczać tytuły.

– Tak, wiem! – wtrąciła niecierpliwie Meggie. – Ale to nie jest stara książka.
Wiem, jak wyglądają stare książki.

Elinor obrzuciła ją drwiącym spojrzeniem.
– O, przepraszam! Zapomniałam, że jesteś prawdziwym ekspertem. Ale masz
rację: ta książka nie jest stara. Ukazała się prawie dokładnie trzydzieści osiem lat
temu. To śmieszny wiek jak dla książki! – Elinor znikła za otwartymi drzwiami
szafy. – Ale jednak ma tytuł: Atramentowe serce. Przypuszczam, że twój ojciec
specjalnie tak ją oprawił, żeby po okładce nie można było poznać, o jaką książkę
chodzi. Nawet w środku na pierwszej stronie nie ma tytułu. Jeśli się dokładnie
przyjrzysz, to zobaczysz, że ojciec wyciął kartę tytułową.
Nocna koszula Elinor wylądowała na podłodze i Meggie zobaczyła gołe nogi
ciotki, na które ta niespiesznie wciągała rajstopy.
– Musimy jeszcze raz iść na policję – powiedziała Meggie.
– Po co? – Elinor przewiesiła sweter przez drzwi szafy. – Co chcesz
im powiedzieć? Pamiętasz, jak ci dwaj wczoraj na nas patrzyli? – Elinor
zmieniła głos: – Aha, więc jak to było, pani Loredan? Ktoś włamał się do pani
domu, a pani przedtem uprzejmie wyłączyła system alarmowy, tak? A potem
ci – och, jakże sprytni – włamywacze ukradli tylko jedną książkę, chociaż
ma pani pełen dom książek o wartości kilku milionów, i zabrali tatę tej
dziewczynki, po tym, jak sam im zaproponował, że z nimi pojedzie? Ach tak,
to bardzo interesujące. I ci ludzie pracowali dla człowieka nazwiskiem
Capricorn, tak? Czy to nie znaczy czasem „koziorożec”? Ocknij się,
dziewczyno!
Elinor wyszła zza drzwi szafy. Miała na sobie obrzydliwą spódnicę w kratkę
i karmelkowy sweterek, który nadawał jej twarzy kolor surowego ciasta.
– Wszyscy ludzie znad jeziora, którzy mnie znają, uważają, że jestem
sfiksowana. Jeśli jeszcze raz pójdę z tą historią na policję, to rozejdzie się
pogłoska, że Elinor Loredan ostatecznie zwariowała. Co byłoby kolejnym

dowodem na to, że namiętność do książek nikomu nie wychodzi na zdrowie.
– Ubierasz się, jakbyś była babcią. Elinor spojrzała po sobie.
– Dziękuję – powiedziała. – Ale nie życzę sobie komentarzy na temat mojego

wyglądu. A poza tym mogłabym być twoją babką. Przy odrobinie zachodu.
– Czy miałaś kiedyś męża?
– A niby po co? Czy mogłabyś przestać mi zadawać osobiste pytania? Ojciec

cię nie nauczył, że to niegrzecznie?
Meggie milczała. Sama nie wiedziała, dlaczego pyta Elinor o to wszystko.
– Jest bardzo wartościowa, tak? – spytała. – Atramentowe serce! – Elinor

wyjęła Meggie egzemplarz z ręki, przejechała dłonią po okładce i oddała
książkę. – Tak, myślę, że tak. Chociaż nie znajdziesz na ten temat informacji
w żadnym katalogu. Zdążyłam już dowiedzieć się paru rzeczy o tej książce.
Niejeden bibliofil zaproponowałby twojemu tacie dużo, dużo pieniędzy, gdyby
się rozniosła wieść, że ma w swoim posiadaniu być może jedyny istniejący
egzemplarz. W końcu jest to nie tylko rzadka, ale podobno też dobra książka.
Nie mogę się na ten temat wypowiedzieć, bo wczoraj wieczorem zmęczyłam
zaledwie kilkanaście stron. Usnęłam, gdy zjawiła się pierwsza wróżka. Nigdy
nie lubiłam opowieści o wróżkach, krasnoludkach i tym podobnych stworach.
Chociaż nie miałabym nic przeciwko temu, żeby parę tych istot mieć u siebie
w ogrodzie.

Elinor jeszcze raz weszła za otwarte drzwi szafy, widocznie po to, by przejrzeć
się w lustrze. Najwyraźniej uwaga Meggie na temat jej ubioru mocno ją ubodła.

– Tak, myślę, że to bardzo wartościowa książka – powtórzyła w zadumie. –
Chociaż teraz jest raczej zapomniana. Nikt już nie wie, o czym właściwie ona
była, wygląda na to, że nikt jej nie czytał. Nawet w bibliotekach jej nie
znajdziesz. Ale co jakiś czas powraca plotka, że nie ma już ani jednego
egzemplarza, bo wszystkie zostały skradzione. Prawdopodobnie to brednia. Nie
tylko zwierzęta i rośliny znikają, książki też. Niestety, zdarza się to nawet dość
często. Można by pewnie sto takich domów napełnić aż po dach książkami,
które przepadły bez wieści. – Elinor zatrzasnęła drzwi szafy i energicznymi
ruchami rąk poczęła upinać włosy. – Autor jeszcze żyje, o ile wiem, ale
widocznie nigdy nie zrobił nic, żeby książka została ponownie wydana. Tego
to akurat nie rozumiem, bo w końcu książki pisze się po to, żeby je ludzie
czytali, prawda? No cóż, może jego własna opowieść przestała mu się podobać,
a może książka tak źle się sprzedawała, że nie znalazło się wydawnictwo, które
zechciałoby ją wznowić. Czy ja wiem?

– A ja i tak nie wierzę, że ukradli ją tylko dlatego, że jest wartościowa –

mruknęła Meggie.
– Naprawdę? – Elinor się roześmiała. – Słowo daję, jesteś nieodrodną córeczką

swojego tatusia. Mortimer też nigdy sobie nie wyobrażał, by ktoś mógł zrobić
coś nagannego dla pieniędzy. Tylko dlatego, że on by tego nie zrobił. Czy
ty masz pojęcie, ile może być warta książka?

Meggie popatrzyła na nią ze złością.
– Owszem. Ale i tak nie wierzę, że to było powodem.
– A ja wierzę. I Sherlock Holmes na pewno zgodziłby się ze mną. Widziałaś
moje książki? Fantazja! Szczególnie w deszczowe dni.
Elinor wsunęła pantofle. Miała wyjątkowo małe stopy jak na swoją postawną
figurę.
– Może w tej książce tkwi jakaś tajemnica – bąknęła Meggie, gładząc
w zadumie zadrukowane strony.
– Masz na myśli coś takiego jak niewidzialne wiadomości napisane sokiem
cytrynowym, a może mapa wskazująca drogę do skarbu, kryjąca się w którymś
z obrazków?
Elinor mówiła tak drwiącym tonem, że Meggie miała ochotę skręcić jej ten
krótki kark.
– Dlaczego nie? – Zamknęła książkę i wsadziła ją pod pachę. – Bo inaczej
po co by zabierali Mo? Wystarczyłaby im książka.
Elinor wzruszyła ramionami.
„Oczywiście nie chce się przyznać, że jej to nie przyszło do głowy – pomyślała
pogardliwie Meggie. – Po prostu zawsze musi mieć rację”.
Elinor spojrzała tak, jakby czytała w jej myślach.
– Wiesz co? Po prostu przeczytaj ją – powiedziała. – Może znajdziesz coś,
co twoim zdaniem nie pasuje do tej historii. Jakieś zbędne słowa, niepotrzebne
litery... i już go masz, ten tajemniczy szyfr wskazujący drogę do skarbu.
Spróbuj! Kto wie, kiedy wróci twój ojciec, więc jakoś musisz zabić ten czas.
Zanim Meggie zdążyła odpowiedzieć, Elinor schyliła się i podniosła kartkę
leżącą na dywanie obok łóżka. Był to list pożegnalny Meggie, musiała
go upuścić, gdy wyrywała książkę z rąk Elinor.
– A to co znowu? – spytała Elinor, kiedy marszcząc brwi, skończyła czytać
kartkę. – Chciałaś pójść na poszukiwanie ojca? Gdzie, na miłość boską? Jesteś
jednak bardziej szalona, niż myślałam!
Meggie przycisnęła do piersi Atramentowe serce.
– A kto ma go szukać? – powiedziała.
Wargi jej drżały i nic nie mogła na to poradzić.

– No, jeśli już, to poszukamy go razem! – warknęła Elinor. – Ale najpierw
dajmy mu szansę, żeby mógł wrócić. A może myślisz, że byłby zachwycony,
gdyby po powrocie stwierdził, że poszłaś go szukać po szerokim świecie?

Meggie potrząsnęła głową. Dywan zamazał się w jej oczach, po policzku
spłynęła łza.

– No, więc przynajmniej to sobie wyjaśniłyśmy – burknęła Elinor, podając jej
chusteczkę. – Wytrzyj nos i pójdziemy zjeść śniadanie.

Nie wypuściła Meggie z domu, póki ta nie wmusiła w siebie kromki chleba
i szklanki mleka.

– Śniadanie to najważniejszy posiłek dnia – oznajmiła Elinor, smarując sobie
trzecią kromkę. – A poza tym nie chcę ryzykować, że po powrocie ojca
opowiesz mu, że cię tu głodziłam. Wiesz, jak ta kozucha-kłamczucha.

Meggie połknęła odpowiedź, którą miała na końcu języka, wraz z ostatnim
kęsem chleba, po czym chwyciła książkę i wybiegła na dwór.

10. Jaskinia lwa

Posłuchajcie (dorośli mogą pominąć ten akapit). Nie chcę wcale powiedzieć, że ta historia kończy się
tragicznie. Już w pierwszym zdaniu stwierdziłem, że jest to moja nąjulubieńsza książka na świecie.
Ale czeka nas sporo niemiłych scen.

William Goldman,
Narzeczona księcia




Meggie usiadła na ławce za domem, gdzie nadal tkwiły w ziemi wypalone
pochodnie Smolipalucha. Nigdy jeszcze nie wahała się tak długo przed
otwarciem książki. Bała się tego, co znajdzie w środku. Było to zupełnie nowe
uczucie. Nigdy dotąd nie obawiała się tego, co jej opowie książka, przeciwnie,
najczęściej pragnęła czym prędzej zanurzyć się w nieznanym, tajemniczym
świecie, tak że zaczynała czytać w najmniej odpowiednich sytuacjach. Przy
śniadaniu czasem oboje z Mo tak się zaczytali, że spóźniała się do szkoły.
Czytywała w szkole pod ławką, na przystankach autobusowych, w czasie
odwiedzin krewnych, późnym wieczorem pod kołdrą, dopóki któregoś razu
Mo nie ściągnął z niej kołdry i nie zagroził, że wyrzuci z jej pokoju wszystkie
książki, żeby się wreszcie zaczęła wysypiać. Oczywiście nie zrobiłby tego
i wiedział, że ona o tym wie. Mimo to przez kilka następnych dni już
o dziewiątej wsuwała książkę pod poduszkę, pozwalając jej szeptać dalej przez
sen, aby Mo miał poczucie, że jest naprawdę dobrym ojcem.

Ale tej książki za nic w świecie nie wsunęłaby pod poduszkę, z obawy przed
tym, co mogłaby jej nocą szeptać do ucha. Meggie wydawało się, że wszystkie
nieszczęścia, jakie wydarzyły się w ciągu ostatnich trzech dni, wypełzły spośród
jej kart, a kto wie, co tam się w środku jeszcze czai.

A jednak musi do niej zajrzeć. Bo gdzie jak nie tutaj mogłaby szukać Mo?
Elinor miała rację, nie było sensu pędzić nie wiadomo dokąd. Musi spróbować
odnaleźć ślad Mo między literami Atramentowego serca.

Zaledwie jednak otworzyła książkę, usłyszała za sobą kroki.
– Dostaniesz udaru słonecznego, jeśli będziesz siedziała na takim ostrym
słońcu – odezwał się znajomy głos.
Meggie odwróciła się gwałtownie.
Smolipaluch ukłonił się przed nią. Na jego twarzy błąkał się ten sam co zawsze
uśmieszek.

– Ach, popatrz, popatrz, co za niespodzianka! – powiedział, zaglądając jej
przez ramię do otwartej książki. – A więc ona tu jeszcze jest. Ty ją masz!

Meggie patrzyła w jego pooraną bliznami twarz. Była wstrząśnięta, jak mógł
tak po prostu przyjść, udając, że nic się nie stało?

– Gdzie byłeś?! – zawołała z furią. – Ciebie nie zabrali? A gdzie jest Mo?
Dokąd go wywieźli? – Ze zdenerwowania ledwie nadążała z wypowiadaniem
cisnących się jej na usta wyrazów.

Ale Smolipaluch nie od razu odpowiedział. Przyglądał się otaczającej ich
roślinności, jakby nigdy jeszcze czegoś takiego nie widział. Miał na sobie
płaszcz, chociaż było tak gorąco, że na jego czole błyszczały drobne krople potu.

– Nie, nie zabrali mnie – odparł wreszcie, zwracając twarz ku Meggie. – Ale
widziałem, jak odjeżdżali z twoim ojcem. Pobiegłem za nimi, na przełaj przez
krzaki, parę razy myślałem, że skręcę kark na tym przeklętym zboczu, ale
dotarłem na czas do bramy i zdążyłem jeszcze zobaczyć, że pojechali
na południe. Oczywiście od razu ich rozpoznałem. Capricorn wysłał swoich
najlepszych ludzi. Nawet Basta był z nimi.

Meggie nie odrywała oczu od jego ust, jakby chciała sprawić, by słowa
szybciej się z nich wydobywały.

– No i co? Wiesz, dokąd zabrali Mo? – Głos jej drżał z niecierpliwości.
– Do wioski Capricorna, jak przypuszczam. Ale musiałem mieć pewność,
więc... – Smolipaluch zdjął płaszcz i przewiesił go przez oparcie ławki – ...więc
pobiegłem za nimi. Wiem, że to brzmi śmiesznie: piechotą ścigać samochód –
powiedział, widząc, że Meggie z niedowierzaniem marszczy czoło. – Ale byłem
taki wściekły. Wszystko na darmo: to, że was ostrzegłem, że przyjechaliśmy
tutaj... Wreszcie złapałem jakąś okazję do najbliższej miejscowości.
Dowiedziałem się, że tam tankowali: czterej mężczyźni, ubrani na czarno
i niezbyt mili. Pomyślałem, że nie mogli ujechać daleko, więc buchnąłem...
to znaczy pożyczyłem jakiś skuter i pojechałem za nimi. Nie patrz tak na mnie,
możesz być spokojna, potem oddałem ten skuter. Nie był za szybki, ale
na szczęście szosa tutaj ma strasznie dużo zakrętów, więc w pewnym momencie
zobaczyłem ich daleko w dolinie, kiedy ja jeszcze męczyłem się wysoko
na serpentynach. Wtedy już miałem pewność, że zabierają twojego ojca
do głównej kwatery Capricorna. Nie do którejś z kryjówek na północy, ale
prosto do jaskini lwa.
– Jaskini lwa? – powtórzyła Meggie. – A gdzie to jest?
– Jakieś... trzysta kilometrów na południe stąd – rzekł Smolipaluch, siadając
obok niej i spoglądając w słońce. – Niedaleko wybrzeża. – Znów spojrzał

na książkę, leżącą teraz na kolanach Meggie. – Capricorn nie będzie
zadowolony, że jego ludzie przywieźli mu niewłaściwą książkę – powiedział. –
Mam nadzieję, że nie wyładuje złości na twoim ojcu.

– Ale przecież Mo nie wiedział, że to nie ta książka! Elinor cichaczem ją
podmieniła!

Znów te przeklęte łzy. Meggie otarła oczy rękawem. Smolipaluch zmarszczył
czoło, spoglądając na nią z taką miną, jakby nie był pewien, czy można jej
wierzyć.

– Mówi, że chciała ją tylko obejrzeć! Miała ją w swojej sypialni. Mo znał
skrytkę, w której Elinor schowała książkę, a ponieważ była owinięta w papier,
nie zauważył, że to nie ta! A ludzie Capricorna też nie sprawdzili.

– Oczywiście, że nie, bo niby jak? – W głosie Smolipalucha brzmiała pogarda.
– Żaden z nich nie umie czytać. Dla nich każda książka jest taka sama, po prostu
zadrukowane kartki. A poza tym są przyzwyczajeni, że im się daje to, czego
żądają.

– Musisz mnie zawieźć do tej wioski! – Głos Meggie stał się piskliwy
ze strachu; patrzyła błagalnie na Smolipalucha. – Wszystko wyjaśnię
Capricornowi. Dam mu książkę, a on wypuści Mo. Prawda, że to dobry pomysł?

– Oczywiście – powiedział, unikając wzroku Meggie. – To chyba jedyne
wyjście...

Zanim zdążył coś dodać, od strony domu zabrzmiał głos Elinor:
– No, kogóż my tu mamy?! – krzyknęła, wychylając się przez otwarte okno;
bladożółta zasłona rozdęła się na wietrze, jakby Elinor uwięziła w niej ducha. –
Czy to przypadkiem nie nasz połykacz zapałek?
Meggie zerwała się i pobiegła ku niej przez trawnik.
– Elinor, on wie, gdzie jest Mo! – zawołała.
– Ach tak? – Elinor oparła się rękami o parapet i zmrużonymi oczami
lustrowała Smolipalucha. – Niech pan odłoży książkę! – krzyknęła. – Meggie,
zabierz mu książkę!
Meggie odwróciła się oszołomiona. Smolipaluch rzeczywiście trzymał w ręku
Atramentowe serce, ale gdy spojrzała na niego, szybko odłożył książkę
z powrotem na ławkę i skinął na Meggie, łypiąc z niechęcią na Elinor.
Meggie, ociągając się, podeszła do niego.
– Zgoda, zabiorę cię do twojego ojca, choć to będzie dla mnie niebezpieczne –
szepnął do niej. – Ale ona – nieznacznym ruchem głowy wskazał na Elinor –
zostanie tutaj, jasne?
Meggie niepewnie popatrzyła w kierunku domu.

– Mam zgadnąć, co tam szepczecie między sobą? – dobiegł ich głos Elinor.
Smolipaluch rzucił Meggie ostrzegawcze spojrzenie, ale ona, nie zważając
na to, krzyknęła:
– On chce mnie zabrać do Mo!
– Proszę bardzo! – odkrzyknęła Elinor. – Ale ja pojadę z wami! Nawet jeżeli
wolelibyście uniknąć mojego towarzystwa!
– Na pewno byśmy woleli – szepnął Smolipaluch, uśmiechając się niewinnie
do Elinor. – Ale kto wie, może będziemy ją mogli wymienić na twojego tatę.
Capricornowi przyda się jeszcze jedna służąca. Wprawdzie nie umie gotować,
ale może nada się do prania. Chociaż tego nie można się nauczyć z książek.
Meggie nie mogła powstrzymać się od śmiechu, chociaż z twarzy
Smolipalucha nie dało się wyczytać, czy żartuje, czy mówi poważnie.

11. Tchórz

Dom. Oto co znaczyły te pieściwe wezwania, łagodne podmuchy unoszące się w powietrzu,
te niewidzialne siły ciągnące Kreta w określonym kierunku.

Kenneth Grahame,
O czym szumią wierzby




Smolipaluch wśliznął się do pokoju Meggie dopiero wtedy, gdy zyskał
całkowitą pewność, że już twardo śpi. Meggie zamknęła drzwi na klucz. Bez
wątpienia Elinor ją do tego namówiła, bo mu nie ufała, a Meggie nie chciała jej
oddać Atramentowego serca. Smolipaluch uśmiechnął się z satysfakcją,
wsuwając cienki drucik w dziurkę od klucza. Jaka ta kobieta jest jednak głupia,
chociaż przeczytała tyle książek! Czy naprawdę wierzy, że taki zwykły zamek
w drzwiach stanowi dla niego jakąkolwiek przeszkodę?

– Może dla twoich grubych paluchów, Elinor – szepnął, otwierając drzwi. –
Ale moje palce potrafią igrać z ogniem i dzięki temu są szybkie i zwinne.

Większą przeszkodą była sympatia, jaką żywił dla córki Czarodziejskiego
Języka, a i wyrzuty sumienia też mu nie ułatwiały sprawy. Tak, Smolipaluch
miał nieczyste sumienie, wkradając się do pokoju Meggie, choć tym razem nie
miał złych zamiarów. Nie przyszedł po to, żeby ukraść książkę, chociaż
Capricorn nadal chciał ją mieć. Książka i do tego córka Czarodziejskiego
Języka: oto nowe zlecenie, które otrzymał. Ale z tym nie było pośpiechu. Dziś
w nocy Smolipaluch zjawił się tu z innego powodu. Przygnało go do pokoju
Meggie coś, co od lat nie dawało mu spokoju.

W zadumie stał przy łóżku, obserwując śpiącą dziewczynkę. Bez trudu
przyszło mu zdradzić jej ojca, ale ona to co innego. Jej twarz przypominała
mu inną twarz, chociaż na tej dziecinnej twarzyczce troski nie pozostawiły
jeszcze mrocznych śladów. Dziwne, za każdym razem, kiedy Meggie na niego
spojrzała, miał ochotę jej udowodnić, że nie zasługuje na nieufność malującą się
w jej oczach. A cień nieufności pozostawał w nich zawsze, nawet wtedy, gdy się
do niego śmiała. Na ojca patrzyła zupełnie inaczej: tak jakby mógł ją uchronić
przed wszystkim, co złe i ciemne na świecie. Co za głupota! Nikt nie może jej
przed tym uchronić.

Smolipaluch przejechał dłonią po bliznach na twarzy i zmarszczył czoło. Precz
z niepotrzebnymi myślami, dostarczy Capricornowi to, czego ten żądał: książkę

i dziewczynkę. Ale nie dziś w nocy.
Gwin poruszył się na jego ramieniu. Próbował zsunąć z szyi obróżkę. Nie

cierpiał jej tak samo jak psiego łańcucha, który Smolipaluch przytwierdził
do obróżki. Chciał udać się na polowanie, ale Smolipaluch go nie puszczał.
Poprzedniej nocy kuna mu uciekła, kiedy rozmawiał z ludźmi Capricorna. Małe
puszyste zwierzątko wciąż jeszcze bało się Basty. Smolipaluch doskonale
to rozumiał.

Meggie spała snem twardym i głębokim, z twarzą ukrytą w szarym swetrze.
Zapewne należał do jej ojca. Mruczała coś przez sen, ale Smolipaluch nie mógł
zrozumieć co. Znów odezwały się w nim wyrzuty sumienia, ale szybko
je odpędził. Z wyrzutów sumienia nic mu nie przyjdzie, ani teraz, ani później.
Dziewczynka nic go nie obchodzi, a z jej ojcem jest kwita. Tak, kwita. Nie
ma powodu, by czuł się jak nędzny, kłamliwy drań.

Rozejrzał się uważnie po pokoju. Gdzie ona mogła schować tę książkę? Obok
łóżka Meggie stała czerwono lakierowana skrzynia. Smolipaluch otworzył
wieko. Gdy się pochylił, łańcuch Gwina brzęknął cicho.

Skrzynia była pełna książek, przepięknych książek. Smolipaluch wyciągnął
spod płaszcza latarkę i zaświecił.

– Popatrz, popatrz – mruczał. – Ależ z was pięknisie! Wyglądacie jak ustrojone
damy na balu u księcia.

Widocznie Czarodziejski Język oprawił je na nowo, gdy dziecinne paluszki
Meggie zniszczyły stare okładki. Oczywiście, to jego znak: głowa jednorożca.
Każda książka miała ten znak wytłoczony na okładce, a każda okładka była
w innym kolorze. Książki mieniły się wszystkimi kolorami tęczy.

Książka, której szukał Smolipaluch, leżała na samym spodzie. Wyglądała
niepozornie ze swoją srebrzysto-zieloną okładką, niczym żebrak pośród wielkich
państwa.

Smolipaluch wcale się nie zdziwił, że Czarodziejski Język sporządził dla tej
książki takie skromne odzienie. Ojciec Meggie prawdopodobnie nienawidził jej
równie mocno, jak Smolipaluch ją kochał. Ostrożnie wyciągnął książkę. Ostatni
raz trzymał ją w ręku prawie dziewięć lat temu. Wtedy miała jeszcze tekturową
okładkę z papierową obwolutą naderwaną u dołu.

Smolipaluch podniósł głowę. Meggie westchnęła i obróciła się tak, że widział
jej uśpioną twarz. Jakże nieszczęśliwie wyglądała. Na pewno miała zły sen.
Wargi jej drżały, palce zacisnęły się na swetrze, jakby chciała się przytrzymać
czegoś... lub kogoś. Ale w złych snach człowiek jest zwykle sam, potwornie
sam. Smolipaluch pamiętał wiele złych snów. Jeszcze chwila i wyciągnąłby rękę,

by obudzić Meggie. Jakiż z niego sentymentalny głupiec!
Odwrócił się plecami do łóżka. Co z oczu, to z serca. A potem otworzył

książkę – pospiesznie, żeby się nie rozmyślić. Oddychał z trudem. Zaczął czytać,
powoli przewracając pierwsze strony, potem następne i następne. Ale jego palce
stawały się coraz bardziej oporne, aż wreszcie zamknął książkę. Przez szpary
w okiennicach prześwitywało światło księżyca. Nie miał pojęcia, jak długo
tu stał, błądząc oczami w labiryncie liter. Zawsze czytał bardzo wolno...

– Tchórz! – szepnął. – O tak, jesteś tchórzem, Smolipaluchu! – Zagryzł wargi,
aż zabolało. – No, dalej! Może to ostatnia okazja, ty głupcze. Jak Capricorn ją
dostanie, na pewno nie pozwoli ci do niej zajrzeć.

Ponownie otworzył książkę, przekartkował do połowy i znów ją zamknął, tak
głośno, że Meggie we śnie poruszyła się, chowając głowę pod kołdrę.
Smolipaluch znieruchomiał, poczekał, aż Meggie znów zaczęła równo i głęboko
oddychać, po czym z głębokim westchnieniem włożył książkę do skrzyni.

Cicho zamknął wieko.
– Widziałeś? – szepnął do Gwina. – Po prostu nie mam odwagi. Może
poszukasz sobie odważniejszego pana? Zastanów się.
Gwin miauknął mu coś do ucha, ale jeśli to była odpowiedź, Smolipaluch jej
nie zrozumiał.
Jeszcze przez chwilę wsłuchiwał się w równy oddech Meggie, po czym ruszył
ku drzwiom.
– No to co z tego? – mruknął, znalazłszy się z powrotem na korytarzu. – Kto
by chciał znać koniec?
Potem wspiął się na poddasze, do mansardy, którą mu przydzieliła Elinor,
i położył się na wąskim łóżku, wokół którego piętrzyły się kartony z książkami.
Ale nie zmrużył oka do rana.

12. Jeszcze dalej na południe

A droga wiedzie w przód i w przód Choć się zaczęła tuż za progiem – I w dal przede mną mknie
na wschód, A ja wciąż za nią – tak jak mogę... Skorymi stopy za nią w ślad – Aż w szerszą się
rozpłynie drogę, Gdzie strumień licznych dróg już wpadł... A potem dokąd? – rzec nie mogę.

J.R.R. Tolkien,
Władca Pierścieni, tom 1




Nazajutrz po śniadaniu Elinor rozłożyła na kuchennym stole pogniecioną
mapę samochodową.
– A więc trzysta kilometrów na południe stąd – powiedziała, rzucając
Smolipaluchowi nieufne spojrzenie. – No, to niech pan pokaże, gdzie dokładnie
mamy szukać ojca Meggie.

Meggie z bijącym sercem patrzyła na Smolipalucha. Miał mocno podkrążone
oczy, jakby w nocy wyjątkowo źle spał. Podszedł wolno do stołu, pocierając
dłonią nieogolony podbródek. Następnie pochylił się nad mapą, studiował ją
przez parę chwil, które zdawały się wiecznością, wreszcie przytknął do niej
palec.

– Tu – powiedział. – Dokładnie w tym miejscu leży wioska Capricorna.
Elinor zajrzała mu przez ramię.
– Liguria – powiedziała. – Aha. A jak się ta wioska nazywa, jeśli łaska?
Capricornia? – Wpatrywała się w twarz Smolipalucha, jakby chciała dokładnie
prześledzić każdą bliznę z osobna.
– Nie ma nazwy. – Smolipaluch odwzajemnił się jej spojrzeniem pełnym
nieskrywanej niechęci. – Kiedyś pewnie miała, ale zapomniano ją, zanim
Capricorn się tam sprowadził. Nie znajdzie jej pani ani na tej mapie, ani
na żadnej innej. Dla reszty świata ta wieś to tylko kupka walących się domów,
do której prowadzi droga nie zasługująca na to miano.
– Hm. – Elinor pochyliła się niżej nad mapą. – Tej okolicy nigdy jeszcze nie
odwiedzałam. Byłam raz w Genui. Tam u antykwariusza kupiłam przepiękny
egzemplarz „Alicji w Krainie Czarów”, w bardzo dobrym stanie i za połowę
jego wartości. – Spojrzała pytająco na Meggie. – Lubisz „Alicję w Krainie
Czarów”?
– Nie za bardzo – odparła Meggie, wbijając wzrok w mapę. Elinor pokiwała
głową nad jej dziecięcą głupotą i znów zwróciła się do Smolipalucha.

– Czym ten Capricorn się zajmuje, jeśli akurat nie kradnie książek albo nie
uprowadza ojców małych dziewczynek? – spytała. – Z tego, co mówi Meggie,
wnoszę, że pan go dobrze zna.

Smolipaluch unikał jej wzroku, wodząc palcem wzdłuż niebieskiej nitki jakiejś
rzeki wijącej się na mapie pośród zielonych i jasnobrązowych plam.

– Cóż, pochodzimy z tej samej miejscowości – odparł. – Ale poza tym niewiele
nas łączy.

Elinor przyglądała mu się tak natarczywie, jakby usiłowała przewiercić
go spojrzeniem.

– Jedno mnie dziwi – powiedziała. – Mortimer chciał przecież ukryć
„Atramentowe serce” przed tym Capricornem. Więc dlaczego przywiózł książkę
właśnie do mnie? W ten sposób wpadł mu prosto w łapy!

– Może uznał pani bibliotekę za najbezpieczniejszy schowek – wzruszył
ramionami Smolipaluch.

Meggie coś tknęło, przypomniała sobie, jak Smolipaluch, stojąc obok
samochodu, mówił... Spojrzała na niego z przerażeniem.

– Powiedziałeś Mo, że Capricorn mieszka na północy! – zawołała. –
Mo specjalnie cię o to spytał, a ty powiedziałeś, że jesteś tego całkowicie
pewien.

Smolipaluch oglądał swoje paznokcie.
– No tak, to... właściwie prawda – wybąkał, nie patrząc ani na Meggie, ani
na Elinor.
Wciąż oglądał swoje paznokcie. W końcu zaczął je wycierać o sweter, jakby
chciał z nich usunąć brzydkie plamy.
– Nie wierzycie mi – rzekł ochrypłym głosem, nadal nie patrząc na nikogo. –
Obie mi nie wierzycie. To... zrozumiale, ale ja nie skłamałem. Capricorn
ma dwie kwatery główne i kilka innych melin na wypadek, gdyby mu się ziemia
paliła pod nogami albo gdyby któryś z jego ludzi musiał na jakiś czas zniknąć.
Najczęściej spędza ciepłe miesiące na północy i dopiero w październiku przenosi
się na południe, ale w tym roku widocznie chce tam spędzić także lato. Skąd
mogę wiedzieć? Może na północy miał kłopoty z policją? Może ma na południu
jakąś sprawę, którą chce załatwić osobiście – mówił Smolipaluch obrażonym
głosem, jak mały chłopiec, którego niesłusznie oskarżają. – Cokolwiek by to
było, jego ludzie pojechali z ojcem Meggie na południe, widziałem to na własne
oczy, a Capricorn załatwia ważne rzeczy zawsze na południu, w tej wiosce.
Czuje się tam bezpiecznie, bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej. Tam jeszcze
nigdy nie miał kłopotów z policją, tam może się zachowywać jak król, jakby

cały świat do niego należał. Sam ustanawia prawa, sam decyduje o wszystkim
i może robić, co mu się podoba – o to już zatroszczyli się jego ludzie. Wierzcie
mi, co jak co, ale na tym się dobrze znają.

Smolipaluch uśmiechną! się nieznacznie. Był to uśmiech pełen goryczy.
„Gdybyście wiedziały!” – zdawał się mówić. – Ale nic nie wiecie. Nic nie
rozumiecie”.
Meggie znów poczuła, jak strach rozpościera czarne skrzydła. Bała się nie tego,
co Smolipaluch powiedział, ale tego, co przemilczał.
Elinor miała chyba podobne odczucia.
– Wielkie nieba, niechże się pan przestanie wyrażać tak tajemniczo! – Jej
szorstki głos podciął czarne skrzydła strachu. – Pytam raz jeszcze: czym się ten
Capricorn zajmuje? Skąd bierze pieniądze?
Smolipaluch skrzyżował ramiona na piersi.
– Ode mnie niczego więcej się pani nie dowie. Niech pani go sama spyta. Już
to, że panią zabieram do wioski Capricorna, może mnie kosztować życie, ani
myślę opowiadać pani o jego interesach. – Potrząsnął gwałtownie głową. – Nie!
Ostrzegłem ojca Meggie, poradziłem mu, żeby dobrowolnie oddał książkę
Capricornowi, ale nie chciał mnie słuchać. Gdybym go nie ostrzegł, ludzie
Capricorna znaleźliby go dużo wcześniej. Niech pani spyta Meggie! Ona była
przy tym, jak go ostrzegałem! W porządku, nie powiedziałem mu wszystkiego,
co wiem. No i co z tego? Staram się mówić o Capricornie jak najmniej, staram
się nawet o nim nie myśleć. I niech mi pani wierzy, kiedy go pani pozna, będzie
pani robić tak samo.
Elinor skrzywiła się, jakby to przypuszczenie było zbyt niedorzeczne, by warto
je komentować.
– Przypuszczam, że nie może mi pan też wyjaśnić, dlaczego tak mu zależy
na tej książce – burknęła, składając mapę. – Czy on jest jakimś kolekcjonerem?
Smolipaluch wodził palcem po kancie stołu.
– Mogę pani tylko jedno powiedzieć: on chce mieć tę książkę i dlatego
powinna mu ją pani dać. Raz byłem świadkiem, jak jego ludzie przez cztery dni
i cztery noce stali pod domem pewnego faceta, bo Capricornowi spodobał się
jego pies.
– I co, dostał go? – spytała cicho Meggie.
– Oczywiście – odparł Smolipaluch, patrząc na nią w zadumie. – Wierz mi,
nikt nie może spać, kiedy ludzie Capricorna wystają pod jego drzwiami i przez
wiele nocy gapią się w jego okna. Zwykle najdalej po dwóch dniach dostaje to,
czego chce.

– Ohyda! – powiedziała Elinor. – Mojego psa by nie dostał! Smolipaluch,
wciąż się uśmiechając, znów zaczął lustrować swoje paznokcie.

– Niech się pan tak nie uśmiecha! – ofuknęła go Elinor. – Zapakuj trochę
rzeczy – zwróciła się do Meggie. – Wyruszamy za godzinę. Najwyższy czas,
żebyś odzyskała ojca. Chociaż wcale mi się nie podoba, że musimy oddać
książkę temu jak mu tam. Nienawidzę, gdy książki trafiają w niewłaściwe ręce.

Pojechali kombi Elinor, chociaż Smolipaluch upierał się przy busie Mo.
– Bzdura, jeszcze nigdy czegoś takiego nie prowadziłam – ucięła krótko Elinor,
wciskając Smolipaluchowi karton z prowiantem. – Poza tym Mortimer zamknął
wóz.
Meggie wydawało się, że Smolipaluch chciał coś odpowiedzieć, ale ugryzł się
w język.
– A jeśli będziemy musieli zatrzymać się na trochę? – spytał tylko, niosąc
prowiant do samochodu Elinor.
– Wielkie nieba, kto mówi o czymś takim? Mam zamiar wrócić najpóźniej
jutro rano. Nie cierpię zostawiać książek bez opieki dłużej niż na jeden dzień.
Smolipaluch spojrzał w niebo, jakby tam można było znaleźć więcej rozumu
niż w głowie Elinor. Zamierzał już usiąść na tylnym siedzeniu, ale Elinor
go powstrzymała.
– Zaraz, zaraz, lepiej niech pan prowadzi! – zawołała, wciskając mu do ręki
kluczyki. – Pan najlepiej wie, jak tam dojechać.
Ale Smolipaluch natychmiast je oddał.
– Nie umiem prowadzić – odparł. – Wystarczająco nieprzyjemnie jest siedzieć
w czymś takim, a co dopiero prowadzić.
Elinor wzięła kluczyki i kręcąc głową, usiadła za kierownicą.
– Dziwny z pana typ! – powiedziała, gdy Meggie gramoliła się na siedzenie
obok. – Mam nadzieję, że pan naprawdę wie, gdzie jest ojciec Meggie, bo w
przeciwnym razie zobaczy pan, że nie tylko Capricorn może być straszny.
Gdy Elinor zapuszczała silnik, Meggie opuściła szybę i spojrzała na samochód
Mo. Przykro było go tak zostawiać, bardziej jeszcze niż dom – ten czy
jakikolwiek inny. Choćby byli w zupełnie obcym miejscu, ona i Mo w tym
samochodzie zawsze czuli się jak u siebie. Teraz i to musiała porzucić i nie miała
już nic bliskiego prócz rzeczy w torbie podróżnej. Zapakowała też trochę ubrań
dla Mo i dwie książki.
– Ciekawy wybór! – stwierdziła Elinor, pożyczając jej staromodną skórzaną
torbę na ramię. – A więc zabierasz Rycerzy Okrągłego Stołu i Froda wraz z jego
ośmioma towarzyszami. Nieźli towarzysze podróży. Obie opowieści są bardzo

długie, w sam raz na taką podróż. Czytałaś je już kiedyś?
– Wiele razy – kiwnęła głową Meggie.
Jeszcze raz pogładziła okładki, zanim włożyła książki do torby. Pamiętała

dokładnie dzień, w którym Mo zrobił nową oprawę dla jednej z nich.
– Rozchmurz się wreszcie! – Elinor spojrzała na nią zatroskana. – Zobaczysz,

że nasza wyprawa nie będzie nawet w połowie tak trudna jak wyprawa
Niziołków, a do tego o wiele krótsza.

Meggie nie miała takiej pewności.
Książka, która była powodem ich podróży, leżała w bagażniku, ukryta pod
kołem zapasowym. Elinor włożyła ją do reklamówki.
– Nie mów Smolipaluchowi, gdzie ona jest! – rzekła stanowczo do Meggie,
zanim wręczyła jej książkę. – Wciąż mu nie ufam.
Ale Meggie zdecydowała się zaufać Smolipaluchowi. Chciała mu ufać.
Musiała mu ufać. Nikt inny nie mógł jej zaprowadzić do Mo.

13. Wioska Capricorna

Jednak na ostatnie pytanie odpowiedział:
– Pewnie poleciał gdzieś ponad Ciemne Rejony, gdzie ludzie nie bywają, bydło się nie zapuszcza,

gdzie niebo jest z miedzi, ziemia z żelaza i gdzie złe moce mieszkają pod dachami przerażonych
muchomorów i w tunelach opuszczonych przez krety.

Isaac Bashevis Singer,
Naftali gawędziarz i jego koń Sus – Opowiadania




Słońce stało już wysoko na niebie, gdy wreszcie wyruszyli. Wkrótce
w samochodzie zrobiło się tak gorąco, że koszulka przylgnęła Meggie
do spoconego ciała. Elinor otworzyła szybę po swojej stronie i puściła w obieg
butelkę wody. Miała na sobie dziany sweter zapięty po samą brodę i Meggie
w którymś momencie zadała sobie pytanie, czy Elinor pod tym swetrem nie
przeszła już dawno w stan ciekły. Poza tym jednak myślała bez przerwy o Mo
lub o Capricornie.

Siedzący z tyłu Smolipaluch przez cały czas milczał, tak że można było
zapomnieć o jego istnieniu. Trzymał Gwina na kolanach. Kuna spała, a ręce
Smolipalucha niezmordowanie głaskały jej futerko. Co jakiś czas Meggie
rzucała mu spojrzenie. Smolipaluch przeważnie wyglądał przez okno, jakby
patrzył na coś przez góry, drzewa, domy i zbocza przesuwające się za oknem.
Jego wzrok był pusty, nieobecny, a raz Meggie zobaczyła na jego okrytej
bliznami twarzy wyraz tak bezbrzeżnego smutku, że szybko odwróciła głowę.

W tej długiej, długiej podróży też by chciała trzymać na kolanach zwierzątko.
Może przepłoszyłoby czarne myśli uparcie kłębiące się w jej głowie.

Otaczały ich coraz wyższe góry, czasami zaciskające swą obręcz, jakby chciały
zmiażdżyć drogę pomiędzy szarymi głazami zboczy. Ale gorsze od gór były
tunele. W tunelach czaiły się obrazy, których nawet bliskość ciepłego ciałka
Gwina nie zdołałaby przepłoszyć. Zdawały się czyhać na Meggie ukryte
w ciemnościach: obrazy Mo w jakimś mrocznym, lodowatym miejscu,
w towarzystwie Capricorna... Meggie wiedziała, że to on, choć w każdym
obrazie występował pod inną postacią.

Przez jakiś czas próbowała zająć się lekturą, ale wkrótce przekonała się, że nie
pamięta nic z tego, co czyta, więc w końcu dała spokój i zaczęła wyglądać przez
okno, tak jak Smolipaluch. Elinor wybierała boczne, mało uczęszczane drogi.

(„Inaczej ta cała jazda stanie się po prostu nudna” – stwierdziła). Meggie było
wszystko jedno. Chciała po prostu znaleźć się na miejscu. Niecierpliwie patrzyła
na góry i domy, które były domami innych ludzi. Czasem za szybą
nadjeżdżającego z przeciwka samochodu mignęła jej obca twarz, która po chwili
znikała, jak książka, otwarta i zaraz znów zamknięta. Gdy przejeżdżali przez
jakąś małą miejscowość, zobaczyli na poboczu mężczyznę przyklejającego
małej dziewczynce plaster na rozbite kolano. Głaskał ją pocieszająco po włosach
i Meggie przypomniała sobie podobne zachowanie Mo. Pamiętała też, jak biegał
po domu, złorzecząc, kiedy nie mógł znaleźć plastra, i na to wspomnienie łzy
stanęły jej w oczach.

– Wielkie nieba! Tu jest ciszej niż w grobowcu faraona! – odezwała się
w pewnej chwili Elinor. (Meggie uznała, że Elinor za często mówi „Wielkie
nieba”). – Może ktoś by czasem powiedział coś w rodzaju: o, jaki piękny widok!
Albo: o, jaki wspaniały zamek! W takiej grobowej ciszy najdalej za pół godziny
po prostu usnę za kierownicą.

Elinor dotąd nie odpięła ani jednego guzika u swetra.
– Nie widzę żadnego zamku – mruknęła Meggie. Ale Elinor niebawem
wytropiła jakieś ruiny.
– Szesnasty wiek – oznajmiła, gdy gdzieś na zboczu zamajaczyły resztki
murów. – Tragiczna historia. Zakazana miłość, pościg, śmierć, rozdarte serce.
Gdy jechali pomiędzy jakimiś zwyczajnymi skałami, Elinor wspomniała, że
dokładnie tutaj sześćset lat temu rozegrała się straszliwa bitwa. („Gdybyś
pogrzebała między kamieniami, na pewno znalazłabyś kości i poobijane
hełmy”). Zdawało się, że zna historię każdej mijanej wieży kościelnej. Niektóre
z tych opowieści były tak nieprawdopodobne, że Meggie marszczyła czoło
z niedowierzaniem. „Wierz mi, właśnie tak się to odbyło!” – zapewniała
za każdym razem Elinor, nie odrywając wzroku od drogi. Im krwawsza historia,
tym bardziej zdawała się ją ekscytować: nieszczęśliwi kochankowie, którzy
zostali ścięci, książę zamurowany żywcem...
– Pewnie, teraz trudno to sobie wyobrazić – rzekła, gdy przy którejś z tych
opowieści Meggie lekko zbladła. – Ale zapewniam cię, gdzieś tam zawsze kryje
się jakaś mroczna historia. No cóż, kilkaset lat temu czasy były po prostu
bardziej podniecające.
Meggie nie mogła zrozumieć, co mogło być podniecającego w czasach, gdy
człowiek miał tylko wybór: umrzeć na dżumę albo zostać zamordowanym przez
wałęsające się żołdactwo. Ale Elinor z wrażenia dostała wypieków na widok
wypalonych ruin zamczyska, a jej zwykle chłodne paciorkowate oczy zasnuwały

się romantyczną mgiełką, ilekroć opowiadała o wojowniczych książętach
i chciwych biskupach, którzy niegdyś napełniali trwogą i śmiercią owe góry,
przez które teraz jechali gładką asfaltową drogą.

– Droga Elinor, zdaje się, że urodziła się pani w niewłaściwej opowieści –
odezwał się w pewnej chwili Smolipaluch.

Były to pierwsze słowa, jakie wymówił od początku podróży.
– W niewłaściwej opowieści? Chce pan powiedzieć: w niewłaściwych czasach.
O tak, niekiedy i ja tak myślę.
– Wszystko jedno, jak to nazwiemy – odparł Smolipaluch. – W każdym razie
doskonale by się pani rozumiała z Capricornem. On lubi te same opowieści co i
pani.
– Czy to ma być obelga? – spytała Elinor z obrażoną miną. Musiała poczuć się
mocno dotknięta tym porównaniem, bo nie odzywała się przez prawie godzinę
i Meggie ponownie opadły czarne myśli. Znów w każdym napotkanym tunelu
czaiły się okropne obrazy.
Zaczynało się już ściemniać, gdy góry cofnęły się nagle i za zielonymi
wzgórzami, bezkresne jak drugie niebo, ukazało się morze.
Chylące się ku zachodowi słońce rzucało blaski, które sprawiały, że woda
wyglądała jak skóra pięknego węża. Meggie widziała już kiedyś morze, dawno
temu. Było to zimne morze, w kolorze łupkowym, połyskujące blado i smagane
wiatrem. Ale to przed nimi było inne, całkiem inne.
Meggie zrobiło się ciepło na sercu od samego patrzenia, szkoda tylko, że morze
co chwila znikało za brzydkimi wysokimi domami. Pieniły się wszędzie wokoło,
na wąskim skrawku lądu pomiędzy wodą a napierającymi wzgórzami. Czasem
zbocza nie pozostawiały już miejsca domom, rozpychały się, schodziły aż nad
samo morze, które lizało im zielone stopy. W blasku zachodzącego słońca
wzgórza wyglądały jak fale, które wpełzły na ląd i już tam pozostały, zastygłe
w bezruchu.
Gdy jechali drogą wijącą się wzdłuż wybrzeża, Elinor znów zaczęła opowiadać
– coś o Rzymianach, którzy jakoby zbudowali tę drogę, o ich lęku przed dzikimi
mieszkańcami tego wąskiego skrawka lądu...
Meggie nie słuchała uważnie. Wzdłuż szosy rosły palmy o zakurzonych
i najeżonych kolcami głowach. Pomiędzy nimi rozsiadły się jak pająki kwitnące
agawy ze swymi mięsistymi liśćmi. Niebo barwiło się różowo i cytrynowo,
w miarę jak słońce schodziło coraz niżej, a od góry spływał granat, niby rozlany
atrament. Widok był tak piękny, że aż ściskał za serce.
Meggie zupełnie inaczej wyobrażała sobie miejsce, gdzie przebywał Capricorn.

Piękno i strach nie pasują do siebie.
Przejeżdżali przez małą miejscowość, mijając domki tak kolorowe, jakby

je namalowała ręka dziecka. Były pomarańczowe i różowe, czerwone i w
przeróżnych odcieniach żółci: cytrynowe, brązowo-żółte, piaskowe, brudnożółte,
a do tego zielone okiennice i czerwonobrązowe dachy. Nawet nadciągający
zmierzch nie mógł im odebrać barw.

– Nie wygląda, by było tu zbyt niebezpiecznie – zauważyła Meggie, gdy znów
minęli różowy domek.

– To dlatego, że patrzysz ciągle w lewo! – odezwał się Smolipaluch za jej
plecami. – Każda rzecz ma jasną i ciemną stronę. Spójrz w prawo!

Meggie poszła za jego radą. Najpierw również widziała tylko kolorowe domki
ciągnące się tuż przy drodze, wsparte o siebie, jakby trzymały się w ramionach.
Ale potem domki nagle znikły i brzeg drogi obramowały strome zbocza, gdzie
w rozpadlinach skalnych gnieździła się już noc. Tak, Smolipaluch miał rację:
po tej stronie widok przejmował grozą, a nieliczne domki zdawały się tonąć
w nadciągającym mroku.

Mrok gęstniał, na południu noc zapada szybko i Meggie była zadowolona, że
Elinor nadal trzyma się jasno oświetlonej nadmorskiej szosy. Ale w końcu
Smolipaluch kazał jej zjechać w bok, na drogę oddalającą się od wybrzeża,
od morza, od kolorowych domków, wiodącą prosto w ciemność.

Droga prowadziła zakolami coraz dalej między wzgórza, to wspinając się,
to opadając, a zbocza po obu jej stronach stawały się coraz bardziej strome.
Światło reflektorów padało na krzewy janowca i zdziczałą winorośl, na drzewa
oliwkowe przypominające zgarbionych starców.

Tylko dwa razy nadjechał z przeciwka inny samochód. Co pewien czas
z ciemności wyskakiwały światła jakiejś wioski, ale drogi, którymi Smolipaluch
ich prowadził, uciekały od świateł i wpełzały coraz głębiej w noc. Kilka razy
światła reflektorów wydobyły z ciemności ruiny domu, lecz Elinor o żadnym
z nich nie miała nic do powiedzenia. W tych nędznych murach nie mieszkali
książęta ani biskupi w czerwonych płaszczach, tylko chłopi i wyrobnicy rolni,
których historii nikt nie spisał – znikły, zarosły dzikim tymiankiem
i wilczomleczem.

– Czy na pewno nie pobłądziliśmy? – spytała w pewnej chwili Elinor
przytłumionym głosem, tak jakby świat wokół był zbyt cichy, by głośno się
odezwać. – Gdzież tu na tym pustkowiu zapomnianym przez Boga i ludzi może
być wioska? Prawdopodobnie już ze dwa razy skręciliśmy w niewłaściwą drogę.

Ale Smolipaluch potrząsnął głową.

– Dobrze jedziemy – powiedział. – Za tym wzgórzem zobaczymy domy.
– No, mam nadzieję! – mruknęła Elinor. – Zupełnie nie widzę jezdni. Wielkie
nieba, nie przypuszczałam, że gdzieś na świecie może być tak ciemno. Nie mógł
mi pan powiedzieć, że to tak będzie? Przynajmniej jeszcze raz bym zatankowała.
A tak nie wiem nawet, czy wystarczy nam benzyny, żeby wrócić na wybrzeże.
– Czyj to samochód? Mój? – odparował Smolipaluch rozdrażnionym głosem. –
Mówiłem przecież, że nie znam się na tych rzeczach. A teraz niech pani patrzy
przed siebie. Zaraz powinien być most.
– Most?
Elinor minęła zakręt i gwałtownie nacisnęła hamulec. Przez środek jezdni,
oświetlona dwiema lampami drogowymi, ustawiona była barierka. Metal był
przeżarty rdzą, jakby bramka stała tam już od lat.
– No proszę! – krzyknęła Elinor, uderzając rękami w kierownicę. –
Zabłądziliśmy! Mówiłam!
– Żadne zabłądziliśmy!
Smolipaluch zdjął Gwina z ramienia i wysiadł. Nasłuchując i rozglądając się
wokoło, podszedł do barierki i odsunął ją na bok.
Meggie zachciało się śmiać na widok osłupiałej miny Elinor.
– Czy ten człowiek do reszty zwariował? – szepnęła Elinor. – Chyba nie myśli,
że w tych ciemnościach pojadę drogą zamkniętą dla ruchu.
Mimo to włączyła silnik, gdy Smolipaluch niecierpliwym gestem nakazał jej
jechać dalej. Kiedy go minęła, zaciągnął bramkę z powrotem na jezdnię.
– Czemu pani tak na mnie patrzy? – zapytał, wsiadając. – Ta blokada jest
tu zawsze. Capricorn kazał ją ustawić dla zrażenia nieproszonych gości.
Co prawda rzadko kto ma odwagę się tu pojawić. Większość ludzi odstraszają
opowieści, jakie Capricorn każe rozgłaszać na temat tej wioski, ale...
– Jakie opowieści? – przerwała Meggie, chociaż wcale nie miała ochoty ich
poznać.
– Opowieści mrożące krew w żyłach – odparł Smolipaluch. – Tutaj ludzie są
przesądni, jak wszędzie zresztą. Najbardziej znana historia mówi, że sam diabeł
mieszka za tym wzgórzem.
Meggie złościła się sama na siebie, ale nie mogła oderwać wzroku od ciemnej
kopuły.
– Mo mówi, że diabła wymyślili ludzie – powiedziała.
– Możliwe. – Na ustach Smolipalucha znów błąkał się zagadkowy uśmieszek.
– Ale chciałaś wiedzieć, co to za opowieści. Powiadają, że mężczyzn, którzy
mieszkają w tej wiosce, nie imają się kule, że mogą przechodzić przez ściany,

a o każdym nowiu księżyca porywają dwóch chłopców, których Capricorn uczy
podpalania i mordowania.

– Wielkie nieba, kto to wszystko wymyślił? Ci ludzie tutaj czy sam Capricorn?
– spytała Elinor, pochylając się nisko nad kierownicą, bo droga była okropnie
wyboista i musiała jechać bardzo wolno, by nie utknąć w jakiejś dziurze.

– Jedno i drugie. – Smolipaluch odchylił się na siedzeniu i podstawił Gwinowi
rękę, a ten próbował ugryźć go w palec. – Capricorn wynagradza każdego, kto
wymyśli nową straszną historię. Jedyny, który nie bierze udziału w tej zabawie,
to Basta. Jest tak przesądny, że każdemu czarnemu kotu schodzi z drogi.

Basta. Meggie przypominała sobie to imię, ale zanim zdążyła o to zapytać,
Smolipaluch mówił już dalej. Opowiadanie sprawiało mu wyraźną przyjemność.

– Aha! Byłbym zapomniał! Oczywiście wszyscy, którzy mieszkają w tej
wiosce, nawet kobiety, mają złe spojrzenie.

– Złe spojrzenie? – Meggie podniosła pytający wzrok.
– A tak. Jedno spojrzenie i zapadasz na śmiertelną chorobę, a najdalej za trzy
dni umierasz.
– Kto może uwierzyć w coś takiego? – mruknęła Meggie i znów wpatrzyła się
w drogę.
– Głupcy! – Elinor nacisnęła na hamulec.
Samochód prześliznął się kilka metrów po tłuczniu. Przed nimi był most,
o którym mówił Smolipaluch. Szare kamienie połyskiwały blado w świetle
reflektorów, a przepaść po obu stronach mostu zdawała się nie mieć dna.
– Dalej, dalej! – popędzał ją niecierpliwie Smolipaluch. – Wytrzyma, chociaż
na to nie wygląda.
– Wygląda, jakby zbudowali go starożytni Rzymianie – mruknęła Elinor. – I to
dla osłów, nie dla samochodów.
Mimo to jechała dalej. Meggie zamknęła oczy i otworzyła je dopiero wtedy,
kiedy ponownie usłyszała pod kołami chrzęst tłuczniowej nawierzchni.
– Capricorn bardzo sobie ceni ten most – powiedział cicho Smolipaluch. –
Jeden dobrze uzbrojony człowiek wystarczy, by nikt się tędy nie przedostał.
Na szczęście nie każdej nocy stoi tu strażnik.
– Słuchaj... – zwróciła się do niego Meggie, podczas gdy samochód mozolnie
wspinał się na ostatni wierzchołek. – Co mamy powiedzieć, kiedy nas zapytają,
jak znaleźliśmy ich wioskę? Na pewno nie byłoby dobrze, gdyby Capricorn się
dowiedział, że ty nam pokazałeś drogę, co?
– Tak, masz rację – wymamrotał Smolipaluch, nie patrząc na nią. – Chociaż
w końcu przywozimy mu książkę...

Złapał Gwina, który wspinał się po oparciu fotela, przytrzymał tak, żeby ten
nie mógł go ugryźć, i kawałkiem chleba próbował zwabić do plecaka. Kuna stała
się niespokojna, gdy tylko zrobiło się ciemno. Była to dla niej pora łowów.

Wreszcie osiągnęli szczyt wzgórza. Świat wokół nich znikł, pochłonięty przez
noc, ale pod nimi w oddali odznaczało się w ciemności parę bladych
prostokątów. Oświetlone okna.

– Oto ona – powiedział Smolipaluch. – Wioska Capricorna. Albo, jeśli wolicie,
Wioska Diabła. – Roześmiał się cicho.

– Proszę wreszcie przestać! – krzyknęła Elinor ze złością. – Zdaje się, że
te opowieści bardzo się panu podobają. Kto wie, może pan sam to wszystko
wymyślił, a ten Capricorn jest tylko pokręconym bibliofilem.

Smolipaluch nic na to nie odrzekł. Wyglądał przez okno, z tym swoim
uśmieszkiem, który Meggie miała czasem ochotę zedrzeć mu z twarzy. I tym
razem jego uśmiech zdawał się wyrażać jedno: jakie wy jesteście bezdennie
głupie!

Elinor wyłączyła silnik. Cisza aż dzwoniła w uszach, Meggie bała się nawet
oddychać. Patrzyła w dół na oświetlone okna. Zwykle oświetlone okna mają
w sobie coś kojącego, ale te tutaj były groźniejsze od ciemności.

– Czy w tej wsi są jacyś normalni mieszkańcy? – spytała Elinor. – Poczciwe
babcie, dzieci, mężczyźni, którzy nie mają nic wspólnego z Capricornem...

– Nie. Mieszka tam tylko Capricorn i jego ludzie – szepnął Smolipaluch. –
I kobiety, które dla nich gotują, sprzątają i co tam jeszcze potrzeba.

– I co tam jeszcze potrzeba... No, pięknie! – Elinor prychnęła z obrzydzenia. –
Ten Capricorn robi się coraz sympatyczniejszy. No dobrze, im szybciej
będziemy to mieć za sobą, tym lepiej. Chcę wracać do domu, stęskniłam się
za moimi książkami, porządnym oświetleniem i filiżanką kawy.

– Naprawdę? A ja myślałem, że pani tęskni za odrobiną przygody.
„Gdyby Gwin mógł mówić – pomyślała Meggie – to miałby głos
Smolipalucha”.
– Ale wolę, żeby przy tym świeciło słońce – ucięła szorstko Elinor. – Wielkie
nieba, jak ja nienawidzę tych ciemności. Ale jeśli będziemy tu sterczeć do rana,
to moje książki pokryją się pleśnią, zanim Mortimer się nimi zajmie. Meggie,
idź i wyjmij reklamówkę z bagażnika, no, wiesz...
Meggie skinęła głową i chciała właśnie otworzyć drzwi, gdy oślepiło ich
światło. Ktoś stał przy drzwiczkach kierowcy, twarzy nie było widać, i świecił
do środka latarką. Gwałtownie postukał nią w szybę.
Elinor podskoczyła przerażona, uderzając kolanem o kierownicę, ale szybko

się opanowała. Złorzecząc i rozcierając kolano, opuściła szybę.
– Co to ma znaczyć?! – krzyknęła. – Chce pan, żebyśmy umarli ze strachu?

Łatwo można przejechać kogoś, kto się wałęsa w ciemności.
W odpowiedzi mężczyzna wsunął do środka lufę strzelby.
– To jest teren prywatny – oświadczył, a Meggie zdawało się, że poznaje koci

głos, który słyszała w bibliotece Elinor. – I łatwo można zastrzelić kogoś, kto
nocą jeździ po prywatnym terenie.

– Ja to wyjaśnię! – Smolipaluch przechylił się przez ramię Elinor.
– No, proszę, Smolipaluch! – Obcy cofnął lufę strzelby. – Musisz się tu zjawiać
w środku nocy?
Elinor odwróciła się i obrzuciła Smolipalucha wymownym spojrzeniem.
– Nie wiedziałam, że pan jest w takiej komitywie z tymi rzekomymi diabłami!
– syknęła.
Jednak Smolipalucha już nie było w samochodzie. Meggie również wydało się
to dziwne, że obaj mężczyźni, nachyliwszy się do siebie, tak poufale
rozmawiają. Pamiętała dokładnie, co Smolipaluch mówił na temat ludzi
Capricorna. Więc jak może tak po prostu rozmawiać z jednym z nich? Meggie
wytężała słuch, ale nie mogła usłyszeć, o czym gadali. Jedyne, co do niej
dotarło, to to, że Smolipaluch nazwał tamtego Basta.
– Nie podoba mi się to – szepnęła Elinor. – Popatrz na nich. Rozmawiają tak,
jakby nasz przyjaciel, pożeracz zapałek, czuł się tu jak u siebie w domu!
– Pewnie wie, że mu nic nie zrobią, bo przywozimy książkę! – odparła bez
przekonania Meggie.
Nie spuszczała z obu mężczyzn oka. Obcy miał ze sobą dwa psy, owczarki.
Obwąchiwały dłonie Smolipalucha i merdając ogonami, trącały go pyskami.
– Widzisz to? – szepnęła Elinor. – Nawet te przeklęte psy traktują go jak
starego przyjaciela. A jeżeli...
Ale nie dokończyła zdania, bo Basta otworzył drzwi kierowcy.
– Jazda, wysiadać! – rozkazał.
Elinor niechętnie wygramoliła się z wozu. Meggie również wysiadła i stanęła
obok Elinor. Serce waliło jej jak młotem. Nigdy jeszcze nie widziała mężczyzny
ze strzelbą. W telewizji tak, ale nie w rzeczywistości.
– Niech pan posłucha! Nie podoba mi się pański ton! – wyniośle odezwała się
Elinor. – Mamy za sobą męczącą podróż samochodem, a przyjechaliśmy na to
pustkowie tylko po to, żeby pańskiemu szefowi czy bossowi, czy jak go tam
nazywacie, przywieźć coś, co od dawna chce mieć. Więc niech się pan
zachowuje przyzwoicie z łaski swojej!

Basta rzucił jej tak lekceważące spojrzenie, że Elinor aż zatkało, a Meggie
instynktownie ścisnęła ją za rękę.

– A ta skąd się tu wzięła? – zwrócił się do Smolipalucha, który miał obojętną
minę, jakby to wszystko nic a nic go nie obchodziło.

– Należy do niej ten dom, no wiesz... – odparł przyciszonym głosem, ale
Meggie i tak zrozumiała każde słowo. – Nie chciałem jej zabierać, ale jest
uparta.

– Wyobrażam sobie! – Basta jeszcze raz spojrzał na Elinor, po czym przeniósł
wzrok na Meggie. – A to jest wobec tego córunia Czarodziejskiego Języka? Nie
za bardzo do niego podobna.

– Gdzie mój tata? – spytała Meggie. – Jak się czuje?
Były to pierwsze słowa, jakie przeszły jej przez gardło. Głos miała
zachrypnięty, jakby go dawno nie używała.
– Och, czuje się dobrze – odparł Basta, rzucając spojrzenie Smolipaluchowi. –
Chociaż teraz powinniśmy go nazywać Ołowianym Językiem, tak niewiele
mówi.
Meggie przygryzła wargi.
– Chcemy go zabrać – powiedziała wysokim, cienkim głosem, choć starała się
mówić jak dorosła. – Mamy tę książkę, ale Capricorn dostanie ją dopiero wtedy,
kiedy puści mojego tatę.
Basta znów odwrócił się do Smolipalucha.
– A jednak w czymś przypomina ojca. Widzisz, jak zaciska wargi? I to
spojrzenie. Tak, podobieństwo jest wyraźne.
Mówił żartobliwym tonem, ale gdy spojrzał na Meggie, jego twarz wyrażała
zupełnie co innego. Była to wąska, ostro zarysowana twarz; Basta lekko mrużył
blisko osadzone oczy, jakby w ten sposób lepiej widział.
Nie był wysoki; ramiona miał wąskie jak u chłopca, a jednak Meggie
wstrzymała oddech, gdy postąpił krok ku niej. Nigdy jeszcze żadnego człowieka
tak się nie bała, i to wcale nie z powodu strzelby, którą ściskał w ręku. Było
w nim coś takiego – gniewnego, jadowitego...
– Meggie, przynieś reklamówkę z bagażnika! – Elinor stanęła między nimi,
gdy Basta chciał zatrzymać Meggie. – Nie ma tam nic niebezpiecznego! –
powiedziała z gniewem. – Jedynie to, co jest powodem naszego przyjazdu.
W odpowiedzi Basta tylko usunął psy z drogi. Szarpnął je tak brutalnie, że aż
zaskowyczały.
– Posłuchaj, Meggie! – szepnęła Elinor, gdy zostawiwszy samochód, szły
za Basta wąską ścieżką wiodącą ku oświetlonym oknom. – Nie wypuszczaj

z ręki książki, dopóki nie zobaczymy twojego ojca, rozumiesz?
Meggie skinęła głową, mocniej przyciskając reklamówkę do piersi. Czy Elinor

uważa ją za taką głupią? A z drugiej strony, jak zdoła utrzymać książkę, jeśli
Basta zechce ją odebrać? Wolała o tym nie myśleć...

Noc była parna. Ponad czarnymi wzgórzami rozpościerało się usiane
gwiazdami niebo. Ścieżka, którą prowadził ich Basta, opadała stromo w dół,
była kamienista i tak ciemna, że Meggie nie widziała własnych stóp, ale
za każdym razem, gdy się potknęła, podtrzymywała ją czyjaś dłoń – Elinor
idącej tuż obok, lub dłoń Smolipalucha, który szedł za nią tak cicho, jakby był
jej cieniem. Gwin tkwił wciąż w jego plecaku, a psy Basty co chwila podnosiły
pyski, węsząc, jak gdyby dolatywał je ostry zapach kuny.

Oświetlone okna były coraz bliżej. Wyłaniały się już zarysy starych domów
z szarego, grubo ciosanego kamienia, a ponad ich dachami majaczyła blado
wieża kościelna. Wiele domów wydawało się niezamieszkanych, mijali je, idąc
uliczkami tak wąskimi, że Meggie wręcz z trudem oddychała. Niektóre domy
były bez dachów, z innych pozostały tylko walące się ściany. We wsi Capricorna
było ciemno, paliły się tylko nieliczne latarnie zwisające z murowanych łuków.
Wreszcie dotarli do niewielkiego placyku. Po jednej stronie wznosiła się wieża
kościelna, którą widzieli z daleka, a nieopodal, przedzielony tylko wąską
uliczką, stał duży dwupiętrowy dom, bez śladów zniszczeń. Plac oświetlony był
lepiej niż reszta wioski – aż cztery latarnie rzucały na bruk złowrogie cienie.

Basta prowadził ich prosto do dużego domu. Trzy okna najwyższego piętra
były oświetlone. Czy tam był Mo? Meggie wsłuchiwała się w siebie, jakby miała
nadzieję usłyszeć tam odpowiedź, ale jej bijące mocno serce mówiło tylko
o lęku. O lęku i trosce.

14. Wypełnione zlecenie

A więc albo sam Aslan jest już martwy, albo też nie jest po naszej stronie. A może być i tak, że jest coś
silniejszego od niego, co nie pozwala mu przyjść. A jeśli nawet przybędzie, skąd mamy wiedzieć, że
przybędzie jako nasz przyjaciel?

C.S. Lewis,
Książę Kaspian




Od chwili gdy Smolipaluch opowiedział Meggie o Capricornie, setki razy
wyobrażała sobie jego twarz: gdy jechali z Mo do Elinor, w ogromnym łożu
w domu Elinor i wreszcie w drodze do wioski. Próbowała go sobie wyobrazić,
przywołując w pamięci wszystkich łotrów, których spotkała w książkach: Jakuba
Haka, chudego, z zakrzywionym nosem, Długiego Johna Silvera z fałszywym
uśmieszkiem na ustach, Indianina Joe z jego nożem i tłustymi czarnymi
włosami, którego spotykała w tylu złych snach...

Ale Capricorn wyglądał zupełnie inaczej.
Meggie szybko zrezygnowała z liczenia drzwi, które minęli, zanim Basta
zatrzymał się przed jednymi z nich. Policzyła natomiast ubranych na czarno
mężczyzn. Było ich czterech. Ze znudzonymi minami stali w korytarzach,
a obok każdego z nich czekała oparta o białą ścianę strzelba. Wyglądali jak
gawrony w swoich czarnych kurtkach. Tylko Basta miał białą koszulę –
śnieżnobiałą, tak jak to opowiadał Smolipaluch – a w klapę kurtki – niby jakiś
tajemny znak – miał wetknięty czerwony kwiat.
Czerwonego koloru był także szlafrok Capricorna. Gdy Basta wprowadził
trzech nocnych wędrowców, Capricorn siedział w fotelu, a przed nim klęczała
kobieta, przycinając mu paznokcie u nóg. Fotel wydawał się dla niego za mały.
Capricorn był wysoki i tak chudy, jakby zbyt mocno naciągnięto mu skórę
na kościach. Cerę miał papierowo bladą, włosy krótko przystrzyżone, sterczące
jak szczotka. Meggie nie umiała powiedzieć, czy są siwe, czy jasnoblond.
Uniósł głowę, gdy Basta otworzył drzwi. Jego oczy były również blade,
bezbarwne i jasne jak srebrne monety. Kobieta klęcząca u jego stóp także
zerknęła na nich, ale zaraz opuściła głowę, wracając do swojej pracy.
– Przepraszam, ale zjawili się oczekiwani goście – powiedział Basta. –
Pomyślałem, że może będzie pan chciał od razu z nimi porozmawiać.
Capricorn odchylił się w fotelu, rzucając Baście krótkie spojrzenie. Potem jego

oczy bez wyrazu powędrowały ku Meggie. Odruchowo przycisnęła do piersi
książkę w reklamówce. Capricorn patrzył na reklamówkę, jakby się domyślał,
co w niej jest. Dał znak kobiecie. Ta podniosła się niechętnie, wygładziła swoją
czarną suknię i zmierzyła Elinor i Meggie nieprzyjaznym wzrokiem. Wyglądała
jak stara sroka ze swymi gładko zaczesanymi, upiętymi z tyłu siwymi włosami
i spiczastym nosem, zupełnie nie pasującym do jej drobnej pomarszczonej
twarzy. Skinąwszy głową Capricornowi, opuściła pokój.

Było to duże, skąpo umeblowane pomieszczenie. Stał tu długi stół z ośmioma
krzesłami, szafa i ciężki kredens. W całym pokoju nie było ani jednej lampy,
tylko świece, dziesiątki świec w ciężkich srebrnych lichtarzach. Meggie
wydawało się, że napełniają one przestrzeń cieniami zamiast światła.

– Gdzie ona jest? – spytał Capricorn; Meggie odruchowo cofnęła się o krok,
gdy wstał, odsuwając fotel. – Tylko mi nie mów, że tym razem przywiozłeś samą
dziewczynkę.

Jego głos miał więcej wyrazu niż twarz. Był niski i zduszony i Meggie
znienawidziła go od pierwszej chwili.

– Ma ją ze sobą. Jest w tej reklamówce! – zawołał Smolipaluch, zanim Meggie
zdążyła się odezwać. Jego oczy wędrowały niespokojnie od jednej świecy
do drugiej, jakby nie interesowało go nic prócz tańczących płomieni. – Jej ojciec
rzeczywiście nie wiedział, że ma fałszywą książkę. Ta jego rzekoma
przyjaciółka – Smolipaluch wskazał Elinor – cichaczem podmieniła książkę!
Myślę, że ona się żywi literami. Jej dom jest cały wypełniony książkami.
Najwidoczniej woli ich towarzystwo od towarzystwa ludzi. – Słowa płynęły
wartkim potokiem, jakby Smolipaluch chciał się ich jak najszybciej pozbyć. –
Od początku jej nie cierpiałem, ale zna pan naszego przyjaciela
Czarodziejskiego Języka. On o wszystkich ludziach myśli dobrze. Samemu
diabłu by uwierzył, gdyby ten miło się do niego uśmiechnął.

Meggie odwróciła się do Elinor, która jakby zaniemówiła. Miała wypisane
na twarzy, że dręczą ją wyrzuty sumienia.

Capricorn niedbałym skinieniem głowy skwitował wyjaśnienia Smolipalucha.
Zacisnął mocniej pasek szlafroka i z rękami założonymi do tyłu podszedł wolno
do Meggie. Meggie zebrała wszystkie siły, by się nie cofnąć, by śmiało i bez
mrugnięcia spojrzeć w te wodniste oczy, ale strach ściskał ją za gardło.
Próbowała sobie przypomnieć jakiegoś bohatera z książek, w którego skórę
mogłaby się wśliznąć, by poczuć się silniejsza, większa i nieustraszona. Ale
dlaczego przychodziły jej na myśl tylko sceny strachu, kiedy ten Capricorn tak
na nią patrzył? Tak łatwo zawsze przenosiła się w inne miejsca, wcielała

w zwierzęta i ludzi, którzy istnieli tylko na papierze, dlaczego teraz jej się to nie
udawało? Bała się. „Strach wszystko zabija – powiedział jej kiedyś Mo – rozum,
serce, a zwłaszcza fantazję”.

Mo... gdzie on teraz jest? Meggie przygryzła wargi, aby nie drżały, ale
wiedziała, że strach maluje się w jej oczach i że Capricorn to widzi. Chciałaby
mieć serce z lodu i roześmiane usta zamiast drżących warg dziecka, któremu
zabrano ojca.

Capricorn zatrzymał się tuż przed nią i zaczął uważnie jej się przyglądać.
Jeszcze nigdy nikt tak na nią nie patrzył. Czuła się jak mucha złapana na lep,
czekająca już tylko na śmierć.

– Ile ma lat? – spytał Capricorn, odwracając się do Smolipalucha, jakby nie
wierzył, że Meggie sama może znać odpowiedź.

– Dwanaście! – powiedziała głośno Meggie; jej drżące wargi z trudem
formowały słowa. – Mam dwanaście lat. I chcę wiedzieć, gdzie jest mój ojciec.

Capricorn udał, że nie słyszy ostatniego zdania.
– Dwanaście? – powtórzył niskim głosem, który zdawał się przygniatać uszy
Meggie. – Jeszcze dwa, trzy lata i będzie z niej przydatna, ładna sztuka. Tylko
trzeba ją trochę odkarmić.
Ścisnął jej ramię swymi długimi palcami. Nosił złote pierścienie, miał ich
co najmniej po trzy na każdej dłoni. Meggie próbowała się wyrwać, ale
Capricorn trzymał ją mocno, przyglądając się swoimi bladymi oczami. Jak rybie.
Biednej, trzepocącej się rybie.
– Niech pan puści dziewczynkę!
Meggie po raz pierwszy była zadowolona, że Elinor ma taki szorstki głos.
Capricorn rzeczywiście ją puścił.
Elinor stanęła za nią i obronnym ruchem położyła jej ręce na ramionach.
– Nie wiem, co się tu dzieje! – natarła ostro na Capricorna. – Nie wiem, kim
pan jest i co pan robi na tym odludziu razem z tymi ludźmi uzbrojonymi
w strzelby, i wcale mnie to nie interesuje. Jestem tu po to, żeby ta dziewczynka
odzyskała ojca. Dam panu książkę, na której panu tak bardzo zależy, chociaż
zrobię to z ciężkim sercem. Dostanie ją pan, jak tylko ojciec Meggie znajdzie się
w moim wozie. A jeśli z jakiegoś powodu chciałby tu zostać dłużej,
to wolałabym usłyszeć to z jego własnych ust.
Capricorn bez słowa odwrócił się do niej plecami.
– Dlaczego przywiozłeś tę kobietę? – zapytał Smolipalucha. – Powiedziałem:
dziewczynka i książka. Po co mi ta kobieta?
Meggie popatrzyła na Smolipalucha.

Dziewczynka i książka. Słowa odbiły się echem w jej głowie. „Powiedziałem:
dziewczynka i książka”. Meggie próbowała spojrzeć Smolipaluchowi w oczy,
ale ten unikał jej wzroku, jakby go parzył. Czuł się głupio. Tak strasznie,
potwornie głupio.

Smolipaluch przysiadł na brzegu stołu i począł gasić palcami jedną ze świec –
ostrożnie, powoli, jakby czekał na ból, na drobne ukąszenie płomienia.

– Już to mówiłem Baście – powiedział. – Kochana Elinor uparła się, że
pojedzie z nami. Nie chciała puścić dziewczynki samej i książkę też oddała
z oporami.

– No i co? Może nie miałam racji?! – zawołała Elinor tak głośno, że Meggie aż
podskoczyła. – Posłuchaj tego kłamliwego pożeracza zapałek, Meggie!
Powinnam wezwać policję, kiedy się znów zjawił. Wrócił tylko z powodu
książki, tylko dlatego!

„I z mojego powodu – dodała Meggie w myślach. – Dziewczynka i książka”.
Smolipaluch udawał, że jest pilnie zajęty usuwaniem nitki z rękawa swojego
płaszcza. Ale jego zwykle tak zwinne dłonie drżały.
– A pan...! – zaczęła Elinor, stukając palcem w pierś Capricorna.
Basta postąpił krok naprzód, ale Capricorn zatrzymał go ruchem ręki.
– Naprawdę widziałam już w życiu wiele, jeśli chodzi o książki – ciągnęła
Elinor. – Mnie samej skradziono niejeden tom i nie twierdzę, że wszystkie
książki trafiły do mojej biblioteki w legalny sposób. Wszyscy bibliofile to sępy,
pewnie zna pan to powiedzenie? Ale pan jest chyba najbardziej zwariowany
z nich wszystkich. Dziwię się, że nigdy o panu nie słyszałam. Gdzie jest pańska
kolekcja? – Rozejrzała się wokoło. – Nie widzę tu żadnych książek.
Capricorn wsunął ręce w kieszenie szlafroka i dał jakiś znak Baście.
Zanim Meggie zdążyła się zorientować, Basta wyrwał jej z ręki pakunek.
Rozchylił reklamówkę, zajrzał nieufnie do środka, jakby spodziewał się znaleźć
tam węża lub inną gadzinę, i wyjął książkę.
Capricorn wziął książkę do ręki. Meggie nie dostrzegła na jego twarzy ani
odrobiny tej czułości, z jaką patrzyli na książki Mo czy Elinor. Nie, na twarzy
Capricorna malowała się tylko odraza i ulga.
– One o niczym nie wiedzą?
Capricorn otworzył książkę, przewrócił kilka stron i zamknął ją z powrotem.
„To ta” – mówiła jego mina. To była właśnie ta książka, której szukał.
– Nie, nie wiedzą. Dziewczynka też nie wie. – Smolipaluch patrzył w okno
z taką uwagą, jakby można tam było zobaczyć coś oprócz czarnej jak smoła
nocy. – Ojciec jej nic nie powiedział, więc dlaczego ja miałem to robić?

Capricorn skinął głową.
– Zabierz je! – rozkazał Baście, który stał obok niego, trzymając wciąż jeszcze
pustą reklamówkę.
– Co to ma znaczyć? – zaczęła Elinor, ale Basta popchnął je obie do drzwi.
– To ma znaczyć, że zamknę was na noc w jednej z naszych klatek, moje
słodkie ptaszyny – powiedział Basta, bez ceremonii stukając je w plecy lufą
strzelby.
– Gdzie jest mój ojciec?! – krzyknęła Meggie, aż przeraził ją własny głos. –
Ma pan już książkę. Czego pan jeszcze od niego chce?!
Capricorn podszedł do świecy, którą zgasił Smolipaluch, przejechał
wskazującym palcem po zwęglonym knocie i przyjrzał się śladowi sadzy.
– Czego chcę od twojego ojca? – powiedział, odwrócony do Meggie plecami. –
Chcę go tu zatrzymać, cóż by innego? Wygląda na to, że nie wiesz, jaki on ma
nadzwyczajny talent. Do tej pory Czarodziejski Język nie chciał mi nim służyć,
chociaż Basta bardzo starał się go przekonać. Ale teraz, kiedy Smolipaluch
przywiózł ciebie, zrobi wszystko, czego od niego zażądam. Nie mam co do tego
najmniejszych wątpliwości.
Meggie próbowała odepchnąć ręce Basty, ale ten złapał ją za kark jak kurczaka,
któremu zamierza się ukręcić szyję. Elinor chciała jej pospieszyć z pomocą, ale
Basta niedbałym ruchem przytknął jej wylot lufy do piersi i popchnął Meggie
ku drzwiom.
Obejrzała się jeszcze raz za siebie: Smolipaluch wciąż siedział na brzegu
wielkiego stołu. Spojrzał na nią, ale tym razem się nie uśmiechał. „Przebacz! –
zdawały się mówić jego oczy. – Musiałem to zrobić. Mogę ci wszystko
wyjaśnić!”.
Jednak Meggie nie chciała żadnych wyjaśnień. A już na pewno nie zamierzała
przebaczyć.
– Żebyś padł trupem! – krzyczała, gdy Basta wypychał ją z pokoju. – Żebyś
spłonął! Żebyś się udławił swoimi płomieniami!
Basta zamknął drzwi.
– Widzicie tę małą kocicę! – Roześmiał się. – Chyba muszę na ciebie uważać.



15. Szczęście w nieszczęściu

Był środek nocy; Bingo nie mógł spać. Ziemia była twarda, ale do tego był przyzwyczajony. Jego koc
był brudny i potwornie cuchnął, ale do tego też już przywykł. Lecz po głowie tłukła mu się pieśń, nie
mógł uwolnić od niej myśli. Była to triumfalna pieśń Wendlów.

Michael de Larrabeiti,
Bombie 'owie, tom 2 – W labiryncie Wendlów




Klatki – jak je nazwał Basta – w których Capricorn przetrzymywał
nieproszonych gości, położone były za kościołem, przy asfaltowym
placyku, na którym obok zwałów gruzu stały beczki i kontenery na śmieci.
W powietrzu unosił się lekki zapach benzyny, a robaczki świętojańskie, tańczące
bez celu pośród nocy, zdawały się same nie wiedzieć, co przygnało je na
to pustkowie. Za kontenerami i hałdami gruzu widać było rząd rozpadających się
domów. W miejscu okien ziały wielkie dziury. Gdzieniegdzie zwisała jeszcze
zmurszała okiennica sprawiająca wrażenie, jakby pierwszy lepszy podmuch
wiatru mógł rzucić ją na ziemię. Tylko drzwi na parterze zostały, jak się
wydawało, niedawno pomalowane na brudno-brązowy kolor, a na drzwiach
widniały nieforemne, jakby ręką dziecka namalowane cyfry. Wszystkich drzwi –
o ile Meggie mogła się zorientować w ciemnościach – było siedmioro.

Basta popychał Elinor i Meggie ku drzwiom z numerem cztery. Przez chwilę
Meggie poczuła ulgę, że nie są to prawdziwe klatki, chociaż te wejścia w murze
bez okien nie wróżyły niczego dobrego.

– To wszystko jest naprawdę śmieszne! – piekliła się Elinor, podczas gdy Basta
otwierał kluczem drzwi, odryglowywał zasuwy.

Zabrał ze sobą posiłki – chudego chłopaka, który nosił już taki sam czarny
uniform jak wszyscy dorośli mężczyźni we wsi Capricorna i który z wyraźną
przyjemnością przystawiał Elinor lufę do piersi, gdy tylko otwierała usta. Ale
i tak nie mógł jej zmusić do milczenia.

– W co wy się tu bawicie?! – mówiła podniesionym głosem, nie odrywając
wzroku od wylotu lufy. – Słyszałam, że te góry zawsze były rajem dla zbójców,
ale my żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku, człowieku! W tych czasach
nikt nie terroryzuje gości, grożąc strzelbą, w każdym razie nie taki chłopaczek
jak ten...

– O ile wiem, teraz, w tym wspaniałym dwudziestym pierwszym wieku, robi

się dokładnie to samo co dawniej – odparł Basta. – A ten chłopaczek
ma dokładnie taki wiek, jak trzeba, żeby przystać do nas na naukę. Ja byłem
jeszcze młodszy, gdy zaczynałem. – I otworzył drzwi, za którymi ciemność była
czarniejsza od nocy.

Basta wepchnął do środka najpierw Meggie, potem Elinor i zatrzasnął za nimi
drzwi.

Meggie usłyszała, jak obraca się klucz w zamku, jak Basta coś mówi,
a chłopiec się śmieje, jak ich kroki się oddalają. Wyciągnęła ręce i namacała
mur. Jej oczy były zupełnie bezużyteczne, jak oczy niewidomej, nie mogła
nawet rozpoznać, gdzie jest Elinor. Słyszała tylko jej złorzeczenia, gdzieś
po lewej stronie.

– Czy w tym lochu nie ma nawet przeklętego kontaktu? Do diabła, czuję się,
jakbym wylądowała w jednej z tych ohydnych, potwornie źle napisanych
powieści przygodowych, gdzie łotry noszą opaski na jednym oku i rzucają
nożami.

Elinor lubiła przeklinać, Meggie zdążyła to już zauważyć, a im bardziej była
rozzłoszczona, tym bardziej przeklinała.

– Elinor? – usłyszały głos w ciemnościach.
Radość, przerażenie, zaskoczenie – wszystko to było zawarte w tym jednym
słowie.
Meggie odwróciła się tak gwałtownie, że mało nie zaplątały jej się nogi.
– Mo?
– O nie! Meggie! Skąd ty się tu wzięłaś? – Mo!
Meggie rzuciła się w ciemność, tam skąd dochodził głos Mo. Poczuła
chwytającą ją rękę, palce dotykające jej twarzy.
– No, nareszcie!
Pod sufitem zapaliła się goła żarówka, Elinor, zadowolona z siebie, zdjęła
palec z zakurzonego kontaktu.
– Światło elektryczne to rzeczywiście wspaniały wynalazek! – stwierdziła. –
Przynajmniej pod tym względem zrobiliśmy postęp w porównaniu
z poprzednimi stuleciami, nie wydaje się wam?
– Elinor, co wy tu robicie? – spytał Mo, przytulając Meggie. – Jak mogłaś
dopuścić, żeby ją tu przywieźli?
– Jak mogłam dopuścić?! – Elinor niemal zatkało. – Czy ja się prosiłam
na opiekunkę twojej córki? Wiem, jak pilnować książek, ale z dziećmi to inna
sprawa, do diabła! A poza tym martwiła się o ciebie. Chciała cię szukać. Więc
co robi głupia Elinor, zamiast sobie wygodnie siedzieć w domku? No przecież

nie puszczę dziewczyny samej, myślę sobie. No i teraz mam za swoje dobre
serce! Musiałam wysłuchiwać impertynencji, znosić, że ktoś mi podstawia
strzelbę pod nos, a teraz jeszcze ty ze swoimi wyrzutami...

– Dobrze już, dobrze! – Mo odsunął Meggie na długość ramienia, uważnie jej
się przyglądając.

– Czuję się dobrze, Mo! – powiedziała Meggie lekko drżącym głosem. –
Naprawdę. Mo skinął głową i spojrzał na Elinor.

– Przywiozłyście Capricornowi książkę?
– Naturalnie. Przecież ty byś mu ją też dał, gdybym... – Elinor zarumieniła się
i spuściła wzrok na swoje zakurzone buty.
– Gdybyś jej nie podmieniła – dokończyła za nią Meggie. Chwyciła dłoń Mo i
ścisnęła ją mocno. Nie mogła uwierzyć, że jest znowu przy niej, cały i zdrowy,
nie licząc krwawego zadrapania na czole, widocznego spod jego czarnej
czupryny.
– Bili cię? – Meggie z niepokojem przesunęła palcem po zaschniętej krwi.
Mo uśmiechnął się, choć wcale nie było mu do śmiechu.
– To nic. Czuję się dobrze. Nie martw się.
Meggie pomyślała, że to nie jest żadna odpowiedź, ale nie pytała dalej.
– Jak się tu znalazłyście? Capricorn posłał jeszcze raz swoich ludzi?
Elinor potrząsnęła głową.
– Nie musiał! – powiedziała gorzko. – Wszystko załatwił twój obleśny
przyjaciel. Sprowadziłeś mi węża do domu. Najpierw cię zdradził, a potem
jeszcze podał temu Capricornowi na tacy książkę i twoją córkę. „Dziewczynka
i książka” – słyszałyśmy to przed chwilą z ust samego Capricorna, takie zlecenie
otrzymał połykacz zapałek. I wypełnił je co do joty.
Meggie położyła sobie rękę Mo na ramieniu i ukryła twarz na jego piersi.
– Dziewczynka i książka? – Mo mocniej przytulił Meggie. – Oczywiście. Teraz
Capricorn może być pewien, że zrobię wszystko, co zechce.
Uwolnił się z objęć Meggie i podszedł do kupki słomy leżącej w rogu.
Z westchnieniem usiadł na niej, oparł się plecami o mur i na chwilę zamknął
oczy.
– Tak, teraz jesteśmy kwita, Smolipaluch i ja – powiedział. – Chociaż
zastanawiam się, jak Capricorn go wynagrodzi za tę zdradę. Tego, czego szuka
Smolipaluch, Capricorn dać mu nie może.
– Kwita? Co przez to rozumiesz? – Meggie usiadła obok ojca na słomie. – I co
ty masz zrobić dla Capricorna? Czego on od ciebie chce, Mo?
Słoma była przegniła, niezbyt przyjemne miejsce do spania, ale zawsze lepsze

to niż goła posadzka.
Mo milczał i Meggie wydawało się, że jego milczenie trwa całą wieczność.

Przyglądał się po kolei nagim ścianom, zamkniętym drzwiom, brudnej posadzce.
– Myślę, że nadszedł czas, żebym ci o wszystkim opowiedział – rzekł wreszcie.

– Chociaż wolałbym nie robić tego w tak żałosnym miejscu i poczekać, aż
będziesz trochę starsza...

– Mam dwanaście lat, Mo!
Dlaczego dorośli uważają, że dzieci lepiej znoszą tajemnice niż prawdę? Czy
nie zdają sobie sprawy, jakie mroczne historie dzieci wymyślają, aby wyjaśnić
sobie tajemnice? Dopiero wiele lat później, kiedy Meggie już sama miała dzieci,
zrozumiała, że istnieją takie prawdy, od których serce ścina się na lód i o których
niechętnie się opowiada, zwłaszcza własnym dzieciom, chyba że ma się
w zanadrzu coś, co jest odtrutką na rozpacz.
– Usiądź, Elinor – powiedział Mo, posuwając się, by zrobić jej miejsce. –
To dłuższa historia.
Elinor westchnęła i poczęła sadowić się na wilgotnej słomie.
– To wszystko nieprawda! – mruczała. – To nie może być prawda.
– Powtarzam to sobie od dziewięciu lat, Elinor – rzekł Mo. I zaczął swoją
opowieść.

16. Pamiętny dzień

– Czy są w tej książce jakieś sporty?
– Szermierka. Zapasy. Tortury. Trucizna. Prawdziwa miłość. Nienawiść. Zemsta. Olbrzymi. Myśliwi.
Źli ludzie. Dobrzy ludzie. Najpiękniejsze damy. Węże. Pająki. Zwierz wszelkiego gatunku
i pochodzenia. Ból. Śmierć. Śmiałkowie. Tchórze. Siłacze. Pościgi. Ucieczki. Kłamstwa. Prawda.
Namiętność. Cuda.
– Brzmi nieźle – odparłem i lekko przymknąłem oczy (...).

William Goldman,
Narzeczona księcia




W tym dniu skończyłaś właśnie trzy latka, Meggie – zaczął Mo. – Pamiętam
jak dziś, obchodziliśmy twoje urodziny. Podarowałem ci książkę
z obrazkami. Tę o wężu morskim, którego rozbolały zęby i owinął się wokół
latarni morskiej...

Meggie skinęła głową. Miała ją jeszcze w swej skrzyni; Mo już dwukrotnie
zmieniał jej oprawę.

– My to znaczy kto? – spytała.
– Twoja mama i ja. – Mo usunął źdźbło słomy, które utkwiło w jego spodniach.
– Już wtedy nie mogłem spokojnie przejść obok księgarni. Mieszkaliśmy
w maleńkim domu – nazywaliśmy go pudełkiem po butach, mysią norką
i podobnie – a ja tego dnia znów kupiłem w antykwariacie cały karton książek.
Elinor byłaby zachwycona niektórymi z nich. – Spojrzał na nią z uśmiechem. –
Pośród nich była książka Capricorna.
– Należała do niego? – zdziwiła się Meggie, ale Mo potrząsnął głową.
– Nie, nie w tym sensie... ale wszystko po kolei. Twoja mama westchnęła,
kiedy zobaczyła nowe książki, i spytała, gdzie się z nimi podziejemy, ale potem
oczywiście razem zabraliśmy się do rozpakowywania. Wtedy co wieczór jej coś
czytałem.
– Ty czytałeś...?
– Tak. Co wieczór. Mama to uwielbiała. Tego wieczora wybrała „Atramentowe
serce”. Zawsze lubiła powieści przygodowe, historie pełne blasku i mroku.
Potrafiła wymienić po kolei rycerzy Okrągłego Stołu, wiedziała wszystko
o Beowulfie i Grendelu, o starych bogach i nie tak starych bohaterach. Lubiła też
opowieści o piratach, ale najbardziej jej się podobało, jeśli w książce
występował przynajmniej jeden rycerz, jeden smok i jedna wróżka. Musisz

wiedzieć, że zawsze była po stronie smoków. W „Atramentowym sercu” nie
było wprawdzie smoków, ale za to dużo blasku i mroku, a także wróżki
i skrzaty... Twoja mama lubiła również skrzaty i gnomy. Znała je wszystkie:
Brownie, Bucca Boo, Fenodoree i Folletti o skrzydełkach motyla. Daliśmy
ci więc stertę książek z obrazkami, usadowiliśmy się obok ciebie na dywanie
i zacząłem czytać.

Meggie oparła głowę na ramieniu Mo i wbiła wzrok w gołą ścianę.
Na brudnym białym tynku zobaczyła siebie taką, jaką znała ze starych zdjęć:
malutką, z tłustymi nóżkami, jasnoblond włosami (później jej dopiero
ściemniały), drobniutkimi paluszkami przekładającą kartki ilustrowanych
książek. Zawsze tak się działo, kiedy Mo opowiadał: Meggie widziała barwne,
żywe obrazy.

– Ta historia bardzo nam się podobała – ciągnął ojciec. – Trzymała w napięciu,
była dobrze napisana i zaludniona najdziwniejszymi stworami. Twoja matka
lubiła, kiedy książka wciągała ją w nieznane, a „Atramentowe serce”
szczególnie przypadło jej do gustu. Czasami działy się tam rzeczy okropne i za
każdym razem, kiedy sytuacja stawała się zbyt napięta, twoja mama kładła palec
na ustach, a ja ściszałem głos, chociaż dobrze wiedzieliśmy, że jesteś zanadto
zajęta swoimi obrazkami, by przysłuchiwać się mrocznej opowieści, z której
zresztą i tak byś nic nie zrozumiała. Na dworze było już zupełnie ciemno,
pamiętam to jak dziś, była jesień, ciągnęło przez szpary w oknach. Napaliliśmy
w piecu – pudełko po butach nie miało centralnego ogrzewania, tylko piec
kaflowy w każdym pomieszczeniu – i zacząłem czytać rozdział siódmy. I wtedy
to się stało... Mo umilkł. Patrzył przed siebie, pogrążony w bolesnych
wspomnieniach.

– Co? – szepnęła Meggie. – Co się stało, Mo? Ojciec spojrzał na nią.
– Wyszli stamtąd – powiedział. – Po prostu nagle pojawili się w drzwiach, tak
jakby przyszli z dworu. Kiedy się do nas odwrócili, rozległ się szelest, jak gdyby
ktoś rozwijał kartkę papieru. Stało się to, zaledwie wymówiłem ich imiona:
Basta, Smolipaluch, Capricorn. Basta trzymał Smolipalucha za kołnierz i jakby
potrząsał nim niczym psem, który coś zbroił. Capricorn już wtedy ubierał się
na czerwono, ale był o dziewięć lat młodszy i nie taki chudy jak teraz. Miał
miecz – po raz pierwszy w życiu zobaczyłem z bliska prawdziwy miecz. Basta
też miał miecz u pasa, a poza tym jeszcze nóż. A Smolipaluch... – Mo pokręcił
głową – nie miał oczywiście nic prócz kuny z różkami, której używał do swoich
sztuczek, aby zarobić na życie. Nie sądzę, żeby któryś z nich połapał się, o co
chodzi. Ja sam zrozumiałem to dopiero później. Po prostu mój głos sprawił, że


Click to View FlipBook Version