The words you are searching are inside this book. To get more targeted content, please make full-text search by clicking here.
Discover the best professional documents and content resources in AnyFlip Document Base.
Search
Published by Biblioteka Szkolna, 2020-09-17 12:39:05

Atramentowe serce

wysunęli się ze swojej historii niby zakładka, którą ktoś zostawił w książce. Jak
mogli to zrozumieć? Basta odepchnął Smolipalucha, tak że ten upadł,
i wyciągnął miecz, ale jego ręce, białe jak papier, widać nie miały jeszcze dość
siły. Miecz wysunął się z jego palców i upadł na podłogę. Wydawało mi się, że
zobaczyłem na klindze ślady zaschłej krwi, ale może to był tylko blask ognia.
Capricorn nieprzytomnym wzrokiem patrzył wkoło. Wyglądał, jakby mu się
kręciło w głowie, słaniał się na nogach jak tańczący niedźwiedź, który wykonał
za dużo obrotów. Chyba to nas uratowało, tak przynajmniej twierdzi
Smolipaluch. Po prostu jeszcze nie całkiem się odnaleźli w tym świecie, a ja
porwałem ten ohydny miecz leżący na dywanie między książkami. Był ciężki,
dużo cięższy, niż mogłem sobie wyobrazić. Musiałem wtedy wyglądać okropnie
śmiesznie. Pewnie trzymałem miecz tak, jak się trzyma rurę odkurzacza albo
laskę, ale Capricorn, który ruszył niezdarnie ku mnie, rzeczywiście
znieruchomiał, gdy skierowałem ostrze w jego stronę. Jąkając się, próbowałem
mu tłumaczyć, co się stało, choć sam tego dobrze nie rozumiałem, ale Capricorn
tylko gapił się na mnie tymi swoimi wodnistymi oczami, a Basta sterczał obok
niego z ręką na trzonku noża, jakby tylko czekał na rozkaz swego pana, by nam
poderżnąć gardła.

– A pożeracz zapałek? – Elinor aż zachrypła z wrażenia.
– Siedział wciąż na dywanie, był jak ogłuszony i nic nie mówił. Nie myślałem
o nim. Kiedy otworzysz koszyk i wypełzną z niego dwie żmije i jaszczurka,
najpierw myślisz o żmijach, prawda?
– A moja mama? – Z gardła Meggie wydobył się zaledwie szept: nie
przywykła do wymawiania tego słowa.
Mo popatrzył na nią.
– Nigdzie jej nie było! Ty wciąż klęczałaś wśród swoich książek i szeroko
otwartymi oczami patrzyłaś na obcych mężczyzn, którzy tam stali, w wysokich
butach z cholewami, uzbrojeni. Strasznie się o was bałem, ale na szczęście ani
Basta, ani Capricorn nie zwracali na ciebie uwagi. „Koniec gadania!” –
powiedział w końcu Capricorn, gdy ja wciąż jeszcze gubiłem się
w wyjaśnieniach. „Nie interesuje mnie, jak się znalazłem w tym nędznym
miejscu, natychmiast odeślij nas z powrotem, ty przeklęty czarowniku, albo
Basta utnie ci twój gadatliwy język”. Nie brzmiało to zbyt zachęcająco,
zwłaszcza że z pierwszych rozdziałów dowiedziałem się o nich obu dostatecznie
dużo, by rozumieć, że Capricorn nie rzuca słów na wiatr. Myślałem gorączkowo,
jakby tu zakończyć ten koszmar, aż w końcu poczułem zawrót głowy.
Podniosłem książkę – może gdybym ponownie przeczytał to miejsce...

Spróbowałem, z trudem wypowiadając słowa. Capricorn nie spuszczał ze mnie
wzroku, Basta wyciągnął nóż. Nic się nie wydarzyło. Ci dwaj byli tu nadal,
w moim domu, i nie mieli najmniejszego zamiaru powrócić do swojej historii.
I wtedy nagle przeniknęła mnie głęboka pewność, że oni nas zabiją. Upuściłem
książkę, tę nieszczęsną książkę, i podniosłem miecz, który przedtem rzuciłem
na podłogę. Basta chciał mnie uprzedzić, ale byłem szybszy. Musiałem ten
przeklęty przedmiot trzymać obiema rękami, do dziś pamiętam chłodny dotyk
rękojeści. Nie pytajcie mnie, jak to się stało, ale naprawdę udało mi się
przegonić Bastę i Capricorna na korytarz. Posypały się drzazgi i skorupy, tak
zawzięcie wymachiwałem mieczem. Zaczęłaś płakać, chciałem się do ciebie
odwrócić, żeby ci powiedzieć, że to tylko senne widziadła, ale musiałem się bez
przerwy opędzać od noża Basty i miecza Capricorna. „Spełniło się – kołatało
mi w głowie – znalazłeś się w samym środku opowieści, tak jak o tym marzyłeś,
i to jest straszne”. Prawdziwy strach smakuje zupełnie inaczej niż wtedy, gdy się
o nim tylko czyta, Meggie, a rola bohatera wcale nie była taka przyjemna, jak
zawsze myślałem. Bez wątpienia by mnie zabili, gdyby nie to, że wciąż jeszcze
niezbyt pewnie trzymali się na nogach. Capricorn ryczał na mnie, oczy
wychodziły mu z orbit, Basta klął, wymachując nożem, udało mu się zadać
mi brzydkie pchnięcie w ramię, lecz oto w końcu rozwarły się drzwi i dwaj
złoczyńcy, zataczając się jak pijani, znikli w nocnym mroku. Z trudem
zaryglowałem drzwi, tak bardzo drżały mi ręce. Nasłuchiwałem chwilę, ale było
cicho, słyszałem tylko oszalałe bicie własnego serca. Wtedy dobiegł mnie
z salonu twój płacz i przypomniałem sobie, że był jeszcze ten trzeci. Potykając
się i wciąż dzierżąc miecz w ręku, dotarłem do salonu. Smolipaluch stał
na środku pokoju, nie miał żadnej broni, tylko tę kunę na ramieniu. Kiedy
ruszyłem ku niemu, zaczął się cofać, blady jak ściana. Musiałem wyglądać
strasznie, krew spływała mi po ramieniu, drżałem na całym ciele, może
ze strachu, a może z wściekłości, nie wiem.

„Proszę! – szepnął. – Nie zabijaj mnie! Ja nie mam z nimi nic wspólnego.
Jestem tylko kuglarzem, zwykłym połykaczem ognia”. A ja na to: „Dobrze już,
dobrze. Wiem, ty jesteś Smolipaluch!” – na co on z szacunkiem zgiął się przede
mną wpół, przede mną – wszechwiedzącym czarownikiem, który ściągnął go z
jego świata, jak zrywa się jabłko z drzewa. Kuna zsunęła się po jego ramieniu,
zeskoczyła na dywan i podbiegła do ciebie. Przestałaś płakać i wyciągnęłaś
do niej rękę. „Ostrożnie, ona gryzie!” – zawołał Smolipaluch i odpędził kunę.
Nie zwracałem na niego uwagi. Nagle uświadomiłem sobie, że w pokoju panuje
absolutna cisza. Na dywanie leżała książka, tak jak mi wypadła z ręki,

i poduszka, na której siedziała twoja mama. Ale mamy nie było. Gdzie ona się
podziała? Wołałem ją, bez końca wykrzykiwałem jej imię. Biegałem
po wszystkich pomieszczeniach... Nie znalazłem jej, znikła bez śladu.

Elinor siedziała wyprostowana jak świeca, wlepiając w niego nieprzytomne
spojrzenie.

– Co ty wygadujesz, na miłość boską?! – wykrztusiła przez zaciśnięte gardło. –
Przecież mówiłeś, że odeszła, że się wybrała na jakąś głupią wyprawę i z niej nie
powróciła!

Mo oparł głowę o ścianę.
– A co miałem powiedzieć, Elinor? – westchnął. – Przecież nie mogłem
ci wyjawić prawdy.
Meggie pogłaskała go po ramieniu, w miejscu, gdzie pod koszulą ukrywała się
długa blada blizna.
– A mówiłeś, że przeciąłeś sobie ramię, kiedy wyskakiwałeś przez rozbite
okno.
– Tak mówiłem. Prawda była zbyt zwariowana, musisz się zgodzić.
Meggie skinęła głową. Miał rację, na pewno uznałaby to za jego kolejną
wymyśloną historię.
– Nigdy nie wróciła? – szepnęła, chociaż dobrze znała odpowiedź.
– Nie – odparł Mo. – Basta, Capricorn i Smolipaluch wyszli z książki, a ona
do niej weszła razem z naszymi dwoma kotami, które jak zwykle siedziały na jej
kolanach, kiedy czytałem. Prawdopodobnie za Gwina też ktoś zniknął, może
jakiś pająk albo mucha, albo ptak, który akurat przelatywał nad naszym
domem... Umilkł.
Czasem, gdy Mo wymyślił tak dobrą historię, że Meggie przyjmowała ją
za prawdę, nagle uśmiechał się i wykrzykiwał: „Nabrałaś się, Meggie!”. Tak jak
wtedy, w jej siódme urodziny, kiedy jej opowiedział, że za domem wśród
krokusów znalazł dwie wróżki. Ale tym razem się nie uśmiechnął.
– Kiedy na próżno przeszukałem cały dom, by znaleźć twoją matkę, i wróciłem
do salonu, Smolipalucha już tam nie było, znikł razem ze swym rogatym
przyjacielem. Pozostał tylko miecz; był tak rzeczywisty, że doszedłem
do wniosku, iż nie zwariowałem. Położyłem cię do łóżeczka, powiedziałem ci,
o ile pamiętam, że mama już poszła spać, a potem zabrałem się znowu
do czytania „Atramentowego serca”. Przeczytałem na głos całą tę przeklętą
książkę, aż zachrypłem, słońce już wzeszło, ale nie pojawiło się nic więcej prócz
nietoperza i jedwabnej zasłony, którą potem wyłożyłem twoją skrzynię
na książki. Przez kilka następnych dni i nocy wciąż na nowo powtarzałem próby,

oczy mnie piekły, litery tańczyły jak pijane. Nie jadłem, nie spałem,
wymyślałem dla ciebie wciąż nowe historie na temat miejsca pobytu twojej
mamy i pilnowałem, żebyś nigdy nie przebywała w pomieszczeniu, w którym
czytałem, ze strachu, że i ty mogłabyś zniknąć. O siebie się nie bałem, miałem
takie dziwne poczucie, że jako czytający jestem bezpieczny, że nie grozi
mi zniknięcie między stronicami. Do dzisiaj nie wiem, jak jest naprawdę.

– Spędził komara z dłoni. – Wciąż czytałem i czytałem, i nie mogłem już
znieść swojego głosu – opowiadał dalej. – Ale twoja mama nie wróciła, Meggie.
Za to piątego dnia zjawił się w salonie dziwaczny człowieczek, tak
przezroczysty, jakby był zrobiony ze szkła, w zamian za to znikł listonosz, który
właśnie wrzucał listy do naszej skrzynki. Znalazłem jego rower przed domem.
Od tej pory wiedziałem już, że ani ściany, ani zamknięte drzwi nie mogą cię
uchronić przed zniknięciem – ciebie ani nikogo innego. Wtedy postanowiłem, że
nigdy już nie będę czytał na głos. Ani „Atramentowego serca”, ani żadnej innej
książki.

– Co się stało ze szklanym człowiekiem? – spytała Meggie.
– Roztrzaskał się. – Mo westchnął. – Kilka dni później, kiedy obok naszego
domu przejeżdżała ciężarówka. Widocznie tylko nieliczni mogą bezkarnie
przenosić się do innego świata. Oboje wiemy, że to przyjemne wśliznąć się
do jakiejś książki i przez chwilę tam pobyć, ale wypaść z jakiejś historii i nagle
znaleźć się w naszym świecie to, zdaje się, nie jest specjalne szczęście.
Smolipaluchowi złamało to serce.
– On ma serce? – spytała gorzko Elinor.
– Radziłby sobie dużo lepiej, gdyby nie miał – odparł Mo. – Otóż minął ponad
tydzień, nim znów zjawił się pod moimi drzwiami. Była noc – jakżeby inaczej –
jego ulubiona pora. Właśnie się pakowałem. Doszedłem do wniosku, że lepiej
będzie wyjechać, żebym nie musiał Basty i Capricorna jeszcze raz wypędzać
mieczem z domu. Smolipaluch potwierdził moje obawy. Kiedy się zjawił, było
już po północy, ale i tak nie mogłem spać.
– Pogłaskał Meggie po włosach. – Ty też wtedy nie sypiałaś dobrze. Męczyły
cię złe sny, chociaż starałem się je rozpraszać swoimi opowieściami. No, więc
pakowałem właśnie narzędzia w pracowni, gdy usłyszałem pukanie do drzwi,
cichutkie, jakby ukradkowe. Smolipaluch wychynął z ciemności równie nagle
jak cztery dni temu, kiedy to znowu pojawił się pod naszym domem. Czy to już
naprawdę cztery dni...? Kiedy się wtedy pojawił, wyglądał, jakby od dawna nic
nie jadł, był wychudzony jak bezpański kot, oczy miał mętne. „Odeślij mnie
z powrotem! – bełkotał.

– Odeślij mnie z powrotem, proszę cię! Ten świat mnie zabije. Jest za szybki,
za tłoczny i za głośny. Jeśli nie umrę z tęsknoty, to umrę z głodu. Nie wiem, skąd
wziąć środki do życia, nie wiem nic. Jestem jak ryba bez wody”. Nie wierzył, że
nie potrafię tego zrobić. Chciał zobaczyć książkę, chciał spróbować sam, choć
prawie nie umiał czytać, ale nie mogłem mu jej dać. To by było tak, jakbym
oddał wszystko, co mi zostało z twojej mamy. Na szczęście dobrze ukryłem
książkę. Pozwoliłem Smolipaluchowi przespać się na kanapie, a kiedy
przyszedłem rano, on wciąż myszkował po regałach. W ciągu następnych dwóch
lat pojawiał się regularnie, jechał za nami, gdziekolwiek się przeprowadziliśmy,
aż w końcu miałem tego dość i wyniosłem się pod osłoną nocy. Od tego czasu
przestał się pojawiać. Aż do teraz.

Meggie popatrzyła na ojca.
– Wciąż ci go żal – powiedziała. Mo milczał.
– Czasem tak – odrzekł wreszcie.
Elinor skwitowała to wyznanie pogardliwym prychnięciem.
– Jesteś dużo bardziej stuknięty, niż myślałam – powiedziała.
– To ten drań jest winien, że tkwimy w tym lochu, a jeśli nam poderżną gardła,
to też będzie jego wina, a ty go jeszcze żałujesz?
Mo wzruszył ramionami i spojrzał w sufit, gdzie kilka ciem obijało się
o żarówkę.
– Na pewno Capricorn mu obiecał, że go odeśle z powrotem – powiedział. –
W przeciwieństwie do mnie zrozumiał, że za taką obietnicę Smolipaluch zrobi
wszystko. Wrócić w swoją historię – to jedyne, czego pragnie. Nie pyta nawet,
czy ta historia dobrze się dla niego kończy!
– Ba, w prawdziwym życiu jest tak samo – stwierdziła Elinor z ponurą miną. –
Nigdy nie wiadomo, czy coś się dobrze skończy. W naszym przypadku wszystko
wskazuje na to, że raczej nie.
Meggie objęła ramionami podkurczone nogi, oparła głowę na kolanach
i niewidzącym wzrokiem wpatrywała się w brudno-białą ścianę. Miała przed
oczami literę K, to K, na którym siedziała kuna z różkami, i wydawało jej się,
jakby zza tej wielkiej litery wyglądała jej matka – taka, jaką znała z wyblakłego
zdjęcia, które Mo trzymał pod poduszką. A więc jednak ich nie porzuciła.
Ciekawe, jak jej się żyje w tym innym świecie. Czy pamięta o swojej córce? Czy
może Meggie i Mo są dla niej już tylko wyblakłymi zdjęciami? Czy ona też
tęskni do swojego świata tak jak Smolipaluch?
A czy Capricorn tęskni? Czy tego właśnie chce od Mo? Żeby go odesłał
z powrotem? A co będzie, jeśli Capricorn się zorientuje, że Mo nie wie, jak

to zrobić? Meggie wzdrygnęła się.
– Podobno Capricorn ma jeszcze drugiego lektora – ciągnął Mo, jakby czytał

w jej myślach. – Basta mi o nim opowiadał, pewnie po to, żeby dać mi do
zrozumienia, że nie jestem wcale niezastąpiony. Podobno ten nowy wywabił już
z książek niejedną postać, która się przydaje Capricornowi.

– Ach tak? Więc czego jeszcze chce od ciebie? – Elinor wstała i stękając,
zaczęła sobie rozcierać pośladki. – Nic już z tego nie rozumiem. Mam nadzieję,
że to tylko jeden z tych snów, z których budzimy się z zesztywniałym karkiem
i nieprzyjemnym smakiem w ustach.

Meggie nie bardzo wierzyła, że Elinor rzeczywiście ma taką nadzieję. Mokra
słoma była zanadto prawdziwa, podobnie jak zimna ściana za plecami. Znów
oparła się o ramię Mo i zamknęła oczy. Żałowała, że nie zdążyła przeczytać
nawet paru linijek Atramentowego serca. Nie wiedziała nic o historii, w której
znikła jej matka. Znała tylko opowieści Mo, historie, które jej opowiadał
w ciągu tych wszystkich lat, kiedy byli sami, o tym, jej matkę zatrzymuje,
o przygodach, które przeżywa w egzotycznych krajach, o straszliwych wrogach,
którzy wciąż udaremniają jej powrót, i o skrzyni przeznaczonej tylko dla
Meggie, do której w każdym z tych zakazanych miejsc wkłada coś nowego, coś
absolutnie cudownego.

– Mo – spytała – myślisz, że jej się tam podoba? Ojciec długo zastanawiał się
nad odpowiedzią.

– Wróżki na pewno jej się podobają – stwierdził wreszcie – chociaż są
to bardzo kapryśne stworzenia, a skrzatom ustawia miseczki z mlekiem, jak ją
znam. Tak, myślę, że to wszystko jej się podoba...

– A... co jej się nie podoba? – Meggie spojrzała na niego z niepokojem.
Mo zawahał się.
– Zło – rzekł wreszcie. – W tej książce dzieje się wiele złych rzeczy, a ona
przecież nie wie, że ta historia ostatecznie przyjmie w miarę dobry obrót,
w końcu nie zdążyłem przeczytać jej całej książki... To jej się nie podoba.
– Nie, to na pewno jej się nie podoba – zgodziła się Elinor. – Ale skąd wiesz,
że ta historia się nie zmieniła? W końcu wyciągnąłeś z niej Capricorna i tego
jego nożownika. Teraz my mamy ich na karku.
– Tak – powiedział Mo – ale może są też nadal w tej historii! Wierz mi,
czytałem tę książkę wiele razy po tym, jak z niej wyszli. I ta historia wciąż
opowiada o nich – o Smolipaluchu, Capricornie i Baście. To chyba znaczy, że
wszystko zostało po staremu. Że Capricorn wciąż tam jest, a my tu walczymy
z jego cieniem.

– Jak na cień jest dość przerażający – zauważyła Elinor.
– Tak, to prawda – westchnął Mo. – A może rzeczywiście wszystko się
zmieniło. Może za tą drukowaną historią kryje się inna, dużo obszerniejsza
historia, która zmienia się tak samo jak nasz świat? A litery zdradzają nam
jedynie cząstkę, jakbyśmy patrzyli przez dziurkę od klucza? Może to tylko
pokrywa garnka, w którym mieści się o wiele więcej, niż jesteśmy w stanie
wyczytać z samej książki?
– Wielkie nieba, Mortimer! – jęknęła Elinor. – Proszę cię, przestań, boli mnie
od tego głowa.
– Zapewniam cię, że mnie też rozbolała, kiedy próbowałem to wszystko pojąć
– odparł Mo.
Zamilkli na parę chwil, pogrążeni we własnych myślach. Wreszcie odezwała
się Elinor. Wyglądało, jakby rozmawiała sama ze sobą.
– Wielkie nieba – mruczała, zzuwając buty – kiedy sobie pomyślę, ile to razy
pragnęłam znaleźć się w jednej z moich ulubionych książek! A okazuje się, że
w książkach najlepsze jest to, że można je w każdej chwili zamknąć.
Jęcząc, próbowała poruszyć palcami u nóg, potem zaczęła chodzić tam i z
powrotem. Meggie stłumiła chichot. Elinor wyglądała prześmiesznie, kiedy tak
z bolącymi stopami tłukła się od ściany do drzwi i od drzwi do ściany, w jedną
i w drugą stronę jak nakręcana zabawka.
– Elinor, dostaję bzika od tego twojego chodzenia! Proszę cię, usiądź –
powiedział Mo.
– Ani myślę! – wrzasnęła. – Dostanę bzika, jak usiądę. Mo zrobił minę i objął
Meggie ramieniem.
– Dobrze, niech sobie chodzi – szepnął jej do ucha. – Jak zrobi dziesięć
kilometrów, na pewno padnie. Ale ty powinnaś teraz spać. Odstępuję ci swoje
posłanie. Wcale nie jest takie złe, na jakie wygląda. Jeśli mocno zamkniesz oczy,
możesz sobie wyobrazić, że jesteś prosiakiem Wilburem drzemiącym w swoim
chlewiku...
– ...albo chłopcem, który wędruje z dzikimi gęśmi. – Meggie ziewnęła.
Ileż razy się w to bawili: „Coś ci się jeszcze przypomina, o jakiejś książce
zapomnieliśmy? Ach, to! Zupełnie wyleciało mi z głowy...!”. Zmęczona Meggie,
położyła się na kłującej słomie.
Mo ściągnął przez głowę sweter i ją przykrył.
– Potrzebujesz też kołdry – powiedział – nawet, jeśli jesteś prosiakiem lub
dziką gęsią.
– Ale ty zmarzniesz.

– Skądże.
– A gdzie wy będziecie spać, ty i Elinor? – Meggie znowu ziewnęła; nawet nie
wiedziała, że jest aż tak zmęczona.
Elinor nadal chodziła od ściany do ściany.
– A kto mówi o spaniu? – powiedziała. – My oczywiście będziemy trzymać
wartę.
– Dobrze – wymamrotała Meggie, wciskając głowę w sweter Mo.
„Znów jesteśmy razem – myślała, kiedy sen sklejał jej powieki. – Wszystko
inne jest mi obojętne. – Potem jeszcze pomyślała: Gdybym tylko mogła wreszcie
przeczytać tę książkę”.
Ale „Atramentowe serce” było u Capricorna, a o nim nie chciała teraz myśleć,
bo sen nigdy nie przyjdzie...
Nie wiedziała, czy spała długo, czy krótko. I dlaczego się obudziła. Może
dlatego, że zmarzły jej stopy, albo dlatego, że słoma kłuła ją w głowę.
Na zegarku była czwarta. Pomieszczenie nie miało okien, więc trudno było
poznać, czy jest noc, czy dzień. Meggie pomyślała, że pewnie jeszcze nie
skończyła się noc. Mo i Elinor siedzieli przy drzwiach. Oboje bardzo zmęczeni
i zatroskani, rozmawiali przytłumionymi głosami.
– Tak, oni mnie wciąż jeszcze uważają za czarownika – mówił właśnie Mo. –
Nadali mi to śmieszne przezwisko: Czarodziejski Język. Capricorn jest
przekonany, że mogę powtórzyć swój wyczyn w każdej chwili, z każdą dowolną
książką.
– A... możesz? – spytała Elinor. – Chyba nie powiedziałeś nam jeszcze
wszystkiego? Mo długo milczał.
– Może i nie – odezwał się wreszcie. – Ale nie chcę, żeby Meggie uważała
mnie za jakiegoś czarodzieja.
– Czyli zdarzało się już wcześniej, że coś... wyczytałeś? Mo skinął głową.
– Zawsze chętnie czytałem na głos, już jako mały chłopiec, i kiedyś, gdy
czytałem swojemu przyjacielowi Przygody Tomka Sawyera, na dywanie nagle
pojawił się zdechły kot, sztywny jak deska. Dopiero później zorientowałem się,
że w to miejsce zniknął któryś z moich pluszaków. O mało nie umarliśmy
z przerażenia i złożyliśmy uroczystą przysięgę – przypieczętowaną krwią, tak
jak zrobili to Tomek i Huck – że nigdy nikomu nie powiemy o tym kocie. Potem
próbowałem jeszcze wiele razy, potajemnie, bez świadków, ale wyglądało na to,
że nigdy się to nie dzieje wtedy, kiedy tego chcę. W ogóle nie było żadnej
reguły, co najwyżej taka, że zdarzało się to wyłącznie przy historiach, które
mi się podobały. Oczywiście zachowywałem wszystko, co się pojawiało,

z wyjątkiem ogórka, który zwymiotował Dobry Olbrzym. Po prostu za bardzo
cuchnął. Kiedy Meggie była jeszcze bardzo mała, wychodziły czasem różne
rzeczy z jej książek z obrazkami – a to piórko, a to bucik... wkładaliśmy
te rzeczy do jej skrzyni z książkami, nie zdradzając, skąd się wzięły. Bo może
nie chciałaby już wziąć do ręki żadnej książki, bojąc się, że wypełznie z niej
olbrzymi wąż, którego rozbolały zęby, lub jakiś inny groźny stwór! Ale nigdy,
Elinor, przenigdy nie wyszło z książki nic żywego. Aż do tamtej nocy. –
Mo obserwował swoje otwarte dłonie, jakby widział tam wszystkie rzeczy, które
wyczarował z książek jego głos. – Dlaczego to nie mógł być ktoś miły, jeśli już
musiało się to stać, na przykład ktoś taki jak... Bambi? Meggie na pewno byłaby
zachwycona.

„O tak, na pewno byłabym zachwycona” – pomyślała Meggie. Pamiętała
dobrze i bucik, i piórko. Było szmaragdowe, tak jak pióra Polinezji, papugi
doktora Dolittle'a.

– No cóż, zapewniam cię, że mogło być gorzej.
To cała Elinor. Jakby nie było już dostatecznie źle siedzieć w zamknięciu,
w walącym się domu, z dala od cywilizowanego świata, w otoczeniu czarno
ubranych mężczyzn z twarzami drapieżnych ptaków i nożami u pasów. Ale
widocznie fantazja podsuwała Elinor dużo gorsze sceny.
– Wyobraź sobie, że w twoim salonie zjawia się nagle Długi John Silver
i zamierza się na ciebie swoją drewnianą kulą – szepnęła. – To ja już wolę tego
Capricorna. Wiesz co? Kiedy wrócimy do domu – mam na myśli mój dom –
dam ci jedną z tych sympatycznych książek – na przykład Kubusia Puchatka –
posadzę cię w moim najlepszym fotelu, zrobię ci pyszną kawę i zaczniesz
czytać, dobrze?
Mo roześmiał się cicho i na chwilę z jego twarzy znikł wyraz troski.
– Nie, Elinor, nie zrobię tego. Choć jest to kusząca propozycja. Ale
przysiągłem sobie, że nigdy więcej nie będę głośno czytał. Nie wiadomo, kto
by następnym razem zniknął, a poza tym może nawet w Kubusiu Puchatku jest
jakiś łobuz, którego przeoczyliśmy. A co by się stało, gdybym wyczytał samego
Puchatka? Co on by tu począł bez swoich przyjaciół i Stumilowego Lasu? Jego
niemądre serce pękałoby z żalu tak jak serce Smolipalucha.
– E tam! – Elinor niecierpliwie machnęła ręką. – Ile razy mam ci powtarzać, że
ten drań nie ma serca? Ale dobrze. Przejdźmy do następnego pytania, na które
odpowiedź bardzo mnie interesuje. – Tu Elinor zniżyła głos i Meggie musiała
dobrze nadstawić uszu, aby zrozumieć, co mówi. – Kim właściwie był Capricorn
w tej opowieści? Złoczyńcą, zgoda, ale czy mogłabym się czegoś więcej o nim

dowiedzieć?
Tak, Meggie też chciała wiedzieć więcej o Capricornie, ale Mo nagle nabrał

wody w usta.
– Im mniej o nim wiecie, tym lepiej – uciął krótko.
Po czym zamilkł. Elinor próbowała przyprzeć go do muru, ale Mo zbywał

milczeniem jej pytania. Widać było, że nie ma ochoty rozmawiać o Capricornie,
myślami błądził gdzie indziej, Meggie poznała to po jego twarzy. Wreszcie
Elinor zapadła w drzemkę, zwinięta w kłębek na zimnej posadzce, jakby chciała
ogrzać się od własnego ciała. A Mo siedział dalej oparty o ścianę.

Zasypiając, Meggie zabrała ze sobą jego twarz. Pojawiła się w jej snach niby
ciemny księżyc. Mo otworzył usta i zaczęły z nich wyskakiwać postacie, grube
i chude, duże i małe, i rozbiegały się na wszystkie strony. A na nosie księżyca,
zwiewna jak cień, tańczyła postać kobiety i Mo nagle się uśmiechnął.

17. Zdradzony zdrajca

Była to szczególna przyjemność patrzeć, jak ogień coś trawi, jak to czernieje i staje się czym innym.
[...] najchętniej przypiekłby sobie kiełbaskę w tym pożarze, podczas gdy przed domem ginęły
w płomieniach książki, trzepocąc białymi skrzydłami jak gołębie, zamieniały się w snop iskier,
unoszony przez czarny od spalenizny wiatr.

Ray Bradbury,
451° Fahrenheita




Na krótko przed świtem żarówka, która swym bladym światłem pomogła
im przetrwać noc, poczęła migotać i wreszcie zgasła. Mo i Elinor spali tuż
obok zamkniętych na klucz drzwi, ale Meggie leżała w ciemności z otwartymi
oczami, czując, jak z zimnych murów zaczyna wypełzać strach. Nasłuchiwała
oddechów Elinor i ojca i pragnęła tylko jednego: mieć tu świecę i książkę, która
przepędza strach. A strach zdawał się czaić wszędzie – złośliwa, bezcielesna
istota, która czekała tylko, aby żarówka zgasła, i teraz podpełzała do niej
w ciemności, by ją wziąć w swoje zimne objęcia. Meggie usiadła, z trudem
łapiąc oddech, i na czworakach podczołgała się do Mo. Zwinęła się w kłębek
u jego boku, tak jak to robiła, gdy była mała, i czekała, kiedy przez szparę pod
drzwiami zacznie się sączyć światło dnia.

Ale razem ze światłem przyszło dwóch ludzi Capricorna. Mo właśnie usiadł
znużony, a Elinor, złorzecząc, rozcierała sobie zdrętwiały kręgosłup, gdy
usłyszeli kroki.

Basty z nimi nie było. Jeden z mężczyzn, wielki niczym szafa, wyglądał, jakby
jakiś olbrzym wgniótł mu kciukiem nos. Drugi – niski i chudy, z kozią bródką
na cofniętym podbródku – bez przerwy bawił się strzelbą i patrzył na nich z taką
wrogością, jak gdyby miał wielką ochotę wszystkich troje zaraz tu na miejscu
zastrzelić.

– Pospieszcie się, wyłaźcie! – popędzał ich, gdy mrużąc oczy, niepewnie
wychodzili z mroku w jasne światło dnia.

Meggie próbowała sobie przypomnieć, czy ten głos również słyszała
w bibliotece Elinor, ale nie była pewna. Capricorn miał wielu ludzi.

Był piękny ciepły poranek. Niebo nad wioską Capricorna było błękitne
i bezchmurne, a w zdziczałych krzakach róż rosnących pomiędzy starymi
domami ćwierkało kilka zięb, jakby na świecie nie było innych

niebezpieczeństw prócz paru głodnych kotów. Mo ujął ramię Meggie, gdy
przestępowali próg. Elinor musiała najpierw włożyć buty, a kiedy ten z kozią
bródką zaczął ją niecierpliwie szarpać, odepchnęła jego ręce, obrzucając
go stekiem przekleństw. Obaj mężczyźni wybuchli śmiechem, na co Elinor
zagryzła wargi i odtąd ograniczyła się do wrogich spojrzeń.

Ludzie Capricorna spieszyli się. Ruszyli tą samą drogą, którą Basta ich
tu przyprowadził poprzedniej nocy. Ten z płaskim nosem szedł pierwszy, kozia
bródka zaś z tyłu za nimi, trzymając broń gotową do strzału. Powłóczył jedną
nogą, ale mimo to wciąż ich popędzał, jakby chciał udowodnić, że potrafi iść
szybciej niż oni.

Wioska Capricorna nawet za dnia wydawała się opuszczona. Wrażenie to brało
się nie tylko stąd, że wiele domów było pustych, bo za dnia wyglądały jeszcze
smutniej. Na ulicach nie było też widać ludzi, prócz paru Czarnych Kurtek, jak
Meggie nazwała w myśli ludzi Capricorna, i wychudzonych chłopców
biegających za nimi niczym pieski. Dwa razy przemknęła się chyłkiem kobieta.
Meggie nie widziała dzieci – bawiących się czy trzymających maminej spódnicy,
tylko koty – czarne, białe, rdzawoczerwone, w ciapki, w paski – wylegujące się
na ciepłych gzymsach, na progach domów, na okapach dachów. W całej wiosce
Capricorna panowała cisza, jakby to, co się tu działo, rozgrywało się
po kryjomu. Nie kryli się tylko mężczyźni ze strzelbami. Tkwili niedbale
w bramach, wystawali na rogach domów, pochylali ku sobie głowy, opierali się
z lubością na strzelbach. Przed domami nie było kwiatów, inaczej niż
w miejscowościach, które mijali na wybrzeżu. Były za to domy z zapadniętymi
dachami i kwitnące krzewy pieniące się bujnie w pustych otworach okiennych.
Niektóre pachniały tak odurzająco, że Meggie kręciło się w głowie.

Gdy doszli do placu przed kościołem, Meggie pomyślała, że dwaj strażnicy
zaprowadzą ich znów do domu Capricorna, ale zostawili dom po lewej stronie
i skierowali się prosto ku głównemu wejściu do kościoła. Wygląd wieży
kościelnej zdradzał, że wiatr i inne czynniki atmosferyczne niebezpiecznie długo
już niszczyły jej mury. Pod spadzistym dachem wisiał zardzewiały dzwon,
a zaledwie o metr niżej przyniesione wiatrem ziarno wydało z siebie karłowate
drzewko, wczepiające się korzeniami w pękający piaskowiec.

Na drzwiach kościoła wymalowane były oczy, wąskie czerwone oczy, a po obu
stronach wejścia stały brzydkie kamienne diabły wielkości człowieka,
szczerzące zęby jak złe psy.

– Witamy w Domu Diabła! – powiedział ten z kozią bródką, kłaniając się
z ironicznym uśmiechem, zanim otworzył ciężkie drzwi.

– Przestań, Cockerell! – zdenerwował się jego towarzysz i splunął trzy razy
pod nogi na zakurzone kamienne płyty. – To przynosi nieszczęście.

Tamten roześmiał się i poklepał jednego z kamiennych diabłów po tłustym
brzuchu.

– Dajże spokój, Płaski Nosie. Niedługo dorównasz Baście. Jeszcze chwila i też
sobie powiesisz na szyi śmierdzącą łapę królika.

– Jestem po prostu ostrożny – mruknął Płaski Nos. – Ludzie opowiadają sobie
różne rzeczy.

– Tak? Ale kto te historie wymyślił? My sami, ty głupcze!
– Niektóre krążyły już wcześniej.
– Obojętne, co się wydarzy – szepnął Mo do Elinor i Meggie, kiedy tamci dwaj
się kłócili – mówienie pozostawcie mnie. Wszelkie złośliwości mogą tylko
sprowadzić na nas nieszczęście, wierzcie mi. Basta łatwo chwyta za nóż i lubi
go używać.
– Nie tylko Basta ma tu nóż, Czarodziejski Języku! – powiedział Cockerell,
usłyszawszy ostatnie zdanie, i popchnął Mo do środka. Meggie i Elinor
pospieszyły za nim.
W kościele było chłodno i panował półmrok. Przez nieliczne okna wysoko
w górze wpadał blask poranka, rzucając blade plamy na ściany i kolumny.
Kiedyś musiały być szare, tak jak kamienne płyty posadzki, ale teraz w kościele
Capricorna wszystko było w jednym kolorze. Ściany, kolumny, nawet sklepienie
pomalowane były na kolor czerwony, cynobrowy jak świeże mięso lub
zaschnięta krew, i przez chwilę Meggie miała uczucie, że znajduje się w brzuchu
jakiegoś potwora.
W kącie przy wejściu stał posąg anioła, jedno skrzydło miał oderwane,
na drugim któryś z ludzi Capricorna powiesił swoją czarną kurtkę. Na głowie
anioła tkwiły diabelskie różki, jakie dzieci przyklejają sobie w czasie karnawału;
pomiędzy różkami widniały resztki aureoli. Niegdyś anioł stał zapewne
na kamiennym cokole, ale musiał ustąpić miejsca innej postaci. Chuda,
woskowo-blada twarz ze znudzeniem spoglądała na Meggie z góry. Twórca
rzeźby nie za bardzo znał się na swoim rzemiośle, twarz była pomalowana niby
u plastikowej lalki, miała nienaturalnie czerwone usta i niebieskie oczy, zupełnie
niepodobne do przerażających bezbarwnych oczu, którymi prawdziwy Capricorn
patrzył na świat. Ale za to posąg był co najmniej dwa razy większy
od pierwowzoru, a każdy, kto przechodził obok, musiał mocno zadzierać głowę,
by spojrzeć w jego twarz.
– Czy to tak wolno, Mo? – spytała cicho Meggie. – Ustawiać własny posąg

w kościele?
– Och, to stary zwyczaj – wtrąciła szeptem Elinor. – Większość figur

w kościołach wcale nie przedstawia świętych. W katedrze...
Cockerell uderzył ją tak mocno w plecy, że aż się potknęła.
– Dalej! – warknął. – A następnym razem macie się ukłonić, kiedy będziecie

przechodzić obok niego, zrozumiano?
– Ukłonić się? – Elinor chciała się zatrzymać, ale Mo pociągnął ją za sobą. –

Ale przecież nie można brać serio takiego tandetnego teatrzyku! – nie mogła się
uspokoić Elinor.

– Jeśli się zaraz nie zamkniesz – szepnął Mo – przekonasz się na własnej
skórze, jak bardzo to wszystko jest serio, rozumiesz?

Elinor zerknęła na ranę na jego czole i zamilkła.
W kościele Capricorna nie było ławek, tak jak w innych świątyniach. Po obu
stronach nawy głównej stały tylko dwa długie stoły z ławami do siedzenia.
Na stołach walały się brudne talerze, kubki po kawie, drewniane deseczki
z resztkami sera i wędlin, noże, puste koszyki na chleb. Kilka kobiet było
zajętych sprzątaniem ze stołów; na chwilę podniosły głowy, kiedy Cockerell
wprowadził więźniów, ale zaraz wróciły do swojego zajęcia. Meggie pomyślała,
że wyglądają jak ptaki chowające głowy w skrzydłach, aby im ich nie ucięto.
Oprócz ławek brakowało w tym kościele także ołtarza. Zostały jedynie ślady
po nim. Na jego miejscu stało teraz krzesło, duże, solidne, z czerwonym obiciem
i bogato zdobionymi nogami i oparciami. Prowadziły do niego cztery niskie
schodki, Meggie nie wiedziała, dlaczego je policzyła. Schodki wyłożone były
czarnym chodnikiem. Na samym szczycie, nieopodal krzesła, przykucnął
Smolipaluch. Rude włosy miał jak zwykle potargane; był zatopiony w myślach,
oparł dłoń na posadzce, a Gwin wspinał się po jego ramieniu.
Kiedy Meggie, Mo i Elinor zbliżyli się, Smolipaluch na chwilę uniósł głowę.
Gwin wspiął mu się na ramię, obnażając ząbki ostre jak odpryski szkła, tak
jakby zauważył, z jaką odrazą Meggie spojrzała na jego pana. Teraz już
wiedziała, dlaczego ta kuna ma różki, a jej bliźniaczka czai się na stronicy
książki. Teraz wiedziała wszystko: dlaczego Smolipaluch uważa, że ten świat
jest za szybki i za głośny, dlaczego nie zna się na samochodach i czasem patrzy
tak, jakby przebywał zupełnie gdzie indziej. Ale nie potrafiła mu współczuć tak
jak Mo. Widok jego pokrytej bliznami twarzy przypominał jej jedynie o tym, że
ją okłamał, zwabił niczym ten szczurołap z bajki. Igrał z nią jak ze swoim
ogniem, ze swoimi kolorowymi piłeczkami: chodź, Meggie, tędy, Meggie, zaufaj
mi, Meggie. Miała ochotę wskoczyć na schody i uderzyć go w tę kłamliwą

twarz.
Smolipaluch zdawał się czytać w jej myślach. Unikał jej spojrzenia, nie patrzył

także na Mo ani na Elinor. Wsunął rękę do kieszeni spodni i wyjął pudełko
zapałek. Nieobecny duchem, wyciągnął z pudełka zapałkę, zapalił ją,
w zamyśleniu popatrzył na nikły płomyczek, po czym prawie pieszczotliwie
przejechał po nim palcem, a płomyk z pewnością opalił mu opuszkę.

Meggie odwróciła wzrok. Nie chciała go widzieć, chciała zapomnieć, że
on tam jest. Po lewej stronie, u stóp schodów, stały dwie żelazne kadzie pokryte
brązową rdzą, w których poukładane były białe, świeżo porąbane polana.
Meggie zastanawiała się właśnie, do czego mogą służyć, gdy w kościele znów
rozległy się kroki. Nawą główną zbliżał się Basta, niosąc kanister z benzyną.
Cockerell i Płaski Nos niechętnie usunęli się z drogi.

– Aha, smoluch znowu bawi się ze swoim najlepszym przyjacielem? – rzucił
zjadliwie Basta, wchodząc po schodkach. Smolipaluch opuścił dłoń, w której
trzymał zapałkę, i wyprostował się.

– Masz tu jeszcze coś do zabawy – powiedział Basta, stawiając obok niego
kanister. – Rozpal ogień. Przecież to twoje ulubione zajęcie.

Smolipaluch odrzucił wypalone drewienko i zapalił nową zapałkę.
– A ty? – spytał cicho, podsuwając płomyk pod nos Basty. – Ty wciąż boisz się
ognia, co?
Basta wytrącił mu z ręki zapałkę.
– O, nie powinieneś robić takich rzeczy! – skarcił go Smolipaluch. –
To przynosi nieszczęście. Wiesz, jak szybko ogień się obraża.
Przez chwilę Meggie myślała, że Basta go uderzy. Nie tylko ona tak myślała,
wszyscy zebrani utkwili w nich wzrok. Ale jakaś siła zdawała się chronić
Smolipalucha przed Bastą. Może to rzeczywiście był ogień.
– Masz szczęście, że przed chwilą wyczyściłem swój nóż! – syknął Basta. –
Ale następnym razem wytnę parę nowych wzorów na twojej gębie. A z twojej
kuny zrobię sobie kołnierz.
Gwin wydał cichy, groźny skrzek i przytulił się do karku Smolipalucha. Ten
schylił się, podniósł wypalone zapałki i schował je do pudełka.
– Tak, to by ci sprawiło przyjemność – powiedział, nie patrząc na Bastę. –
Po co ten ogień?
– Po co? Po prostu rozpal. Potem będziemy się martwić po co. Tylko postaraj
się, żeby to był duży i groźny ogień, nie taki potulny jak ten, którym się zwykle
bawisz.
Smolipaluch podniósł kanister i wolno zszedł po schodkach. Gdy znalazł się

przy zardzewiałych kadziach, drzwi kościoła znów się otwarły.
Słysząc skrzyp ciężkich drewnianych drzwi, Meggie odwróciła się i zobaczyła

Capricorna między czerwonymi kolumnami portalu. Przechodząc, rzucił
przelotne spojrzenie na swój posąg i szybkim krokiem ruszył nawą główną. Miał
na sobie czerwony garnitur, tak czerwony jak ściany kościoła, pod nim czarną
koszulę, a w klapie marynarki tkwiło czarne piórko. Szło za nim co najmniej
pięciu jego ludzi, jak wrony za papugą. Echo ich kroków odbijało się
od sklepienia. Meggie chwyciła Mo za rękę.

– A, nasi goście też już są – powiedział Capricorn, zatrzymując się przy nich. –
Dobrze spałeś, Czarodziejski Języku?

Capricorn miał dziwnie miękkie, prawie kobiece usta, a kiedy mówił,
przesuwał po nich od czasu do czasu małym palcem, jakby chciał je naciągnąć.
Były równie blade jak cała jego twarz.

– Czy to nie miło z mojej strony, że już wczoraj wieczorem posłałem po twoją
małą? Zamierzałem dopiero dzisiaj zrobić ci niespodziankę, ale potem sobie
pomyślałem: Capricorn, właściwie jesteś coś winien dziewczynce, skoro
dobrowolnie przywiozła ci to, czego tak długo szukałeś.

Podniósł rękę, w której trzymał „Atramentowe serce”. Meggie zauważyła, że
Mo utkwił wzrok w książce. Capricorn był wysoki, ale Mo przerastał go o kilka
centymetrów. Capricorn czuł się z tego powodu nieswojo i prężył się, jakby
w ten sposób chciał wyrównać różnicę wzrostu między nimi.

– Pozwól mojej córce wrócić z Elinor do domu – powiedział Mo. – Pozwól
im jechać, a wówczas przeczytam ci wszystko, co chcesz, tylko najpierw je puść.

Co on mówi? Meggie patrzyła na ojca, nic nie rozumiejąc.
– Nie! – wykrzyknęła. – Nie, Mo, ja nie chcę jechać! – Ale nikt nie zwracał
na nią uwagi.
– Puścić je? – Capricorn spojrzał na swoją świtę. – Słyszeliście? Dlaczego
miałbym zrobić coś tak głupiego, kiedy one już się tu znalazły? – Mężczyźni
roześmiali się, a Capricorn zwrócił się znów do Mo. – Wiesz równie dobrze jak
ja, że od tej chwili zrobisz wszystko, co ci każę – powiedział. – Teraz, kiedy ona
tu jest, z pewnością nie będziesz już tak hardy i zademonstrujesz nam swój
kunszt.
Mo ścisnął rękę Meggie aż do bólu.
– A jeśli chodzi o tę książkę – Capricorn przyglądał się egzemplarzowi
„Atramentowego serca” z taką dezaprobatą, jakby go ugryzł w jego blade palce
– tę wściekle denerwującą, niedorzeczną i potwornie gadatliwą książkę, to mogę
cię zapewnić, że nie mam najmniejszego zamiaru kiedykolwiek tam wrócić.

Wszędzie pełno niepotrzebnych stworów, fruwających wróżek z ich
świergoleniem, wszędzie coś skrobało, pełzało, śmierdziało skórami i nawozem,
na rynku człowiek potykał się co krok o krzywonogie skrzaty, a w czasie
polowania olbrzymy swoimi niezdarnymi łapskami płoszyły zwierzynę.
Szepczące drzewa, gadające stawy... czy w ogóle było tam coś, co nie mówiło?
I te niekończące się błotniste drogi do najbliższego miasta, o ile można je było
nazwać miastem... jaśnie oświecona, wytwornie ubrana hołota na zamkach
i śmierdzący chłopi w lepiankach, tak biedni, że nic nie dało się im zabrać,
włóczędzy i żebracy oblepieni robactwem... o, jakże miałem tego wszystkiego
serdecznie dosyć!

Capricorn skinął ręką i jeden z jego ludzi podszedł, dźwigając wielki karton.
Po sposobie, w jaki go niósł, widać było, że musi być bardzo ciężki.
Z westchnieniem ulgi postawił go na posadzce przed Capricornem. Capricorn
podał stojącemu obok Cockerellowi książkę, którą Mo tak długo przed nim
ukrywał, i otworzył karton. Karton był po brzegi wypełniony książkami.

– Kosztowało nas naprawdę wiele trudu, żeby je wszystkie odnaleźć – wyjaśnił
Capricorn, wyciągając z kartonu dwie książki. – Wyglądają różnie, ale treść jest
ta sama. To, że ta historia jest zapisana w wielu językach, nie ułatwiło nam
poszukiwań... Zupełnie niepotrzebny zwyczaj w tym świecie, te wszystkie
języki. W naszym świecie było o wiele prościej, prawda, Smolipaluchu?

Smolipaluch nie odpowiedział. Stał z kanistrem w ręce, wlepiając oczy
w karton. Capricorn zbliżył się i wrzucił obie książki do jednej z kadzi.

– Co wy robicie? – Smolipaluch pochylił się nad kadzią, ale Basta
go odepchnął.

– Zostaną tam, gdzie są! – krzyknął.
Smolipaluch cofnął się, chowając kanister za plecami, ale Basta wyrwał mu go
z rąk.
– Wygląda na to, że nasz Wypluwacz Ognia woli, aby dzisiaj inni rozniecili
ogień. – Zaśmiał się szyderczo.
Smolipaluch rzucił mu spojrzenie pełne nienawiści. Z nieruchomą twarzą
przyglądał się, jak ludzie Capricorna jedną po drugiej wrzucają książki do kadzi.
W końcu ponad dwadzieścia egzemplarzy „Atramentowego serca” leżało
na stercie polan, kartki były pogniecione, okładki sterczały jak połamane
skrzydła ptaków.
– Wiesz, Smolipaluchu, co jeszcze mnie za każdym razem doprowadzało
do szału w naszym starym świecie? – odezwał się Capricorn, biorąc od Basty
kanister. – Jak ciężko było rozpalić ogień. Oczywiście nie dla ciebie,

ty potrafiłeś nawet z nim rozmawiać, prawdopodobnie nauczył cię tego jeden
z tych pokwikujących gnomów, ale dla kogoś takiego jak ja to była mozolna
sprawa. A to drzewo zamokło, a to wiatr hulał w kominie. Wiem, że umierasz
z tęsknoty za dobrymi starymi czasami, brakuje ci twoich świergoczących,
fruwających przyjaciółek, ale ja nie uronię ani jednej łzy. Ten świat jest o wiele
lepiej urządzony niż tamten, którym musieliśmy się zadowalać przez tyle lat.

Smolipaluch zdawał się nie słyszeć nic z tego, co do niego mówił Capricorn.
Wzrok miał utkwiony w benzynie, która rozlewała się po książkach cuchnącą
mazią. Stronice wchłaniały ją tak chciwie, jakby tęskniły za własnym końcem.

– Skąd one wszystkie się wzięły? – wyjąkał. – Zawsze mi mówiłeś, że jest
tylko jeden egzemplarz, ten, który ma Czarodziejski Język!

– Tak, tak, mówiłem ci różne rzeczy. – Capricorn wsunął rękę do kieszeni
spodni. – Jesteś taki łatwowierny, Smolipaluchu. Aż przyjemnie cię okłamywać.
Twoja naiwność zawsze mnie zdumiewała, szczególnie, że sam potrafisz
doskonale kłamać. Ale ty po prostu wierzysz w to, w co chcesz wierzyć, oto cały
problem. Ale tym razem możesz mi uwierzyć: to – stuknął palcem w nasączoną
benzyną stertę książek – są naprawdę ostatnie egzemplarze naszej czarnej jak
atrament ojczyzny. Basta i cała reszta potrzebowali kilku lat, żeby je wszystkie
wytropić nawet w najnędzniejszych bibliotekach i antykwariatach.

Smolipaluch wpatrywał się w książki jak ginący z pragnienia w ostatnią
szklankę wody.

– Nie możesz ich spalić! – bełkotał. – Obiecałeś mi, że mnie odeślesz
z powrotem, jeśli zdobędę książkę Czarodziejskiego Języka. Dlatego
powiedziałem ci, gdzie on jest, dlatego przywiozłem ci jego córkę...

W odpowiedzi Capricorn wzruszył tylko ramionami i wyjął książkę z rąk
Cockerella – książkę w bladozielonej okładce, którą Meggie i Elinor tak
skwapliwie mu przywiozły, z powodu, której ściągnął tu Mo i dla której
Smolipaluch ich wszystkich zdradził.

– Obiecałbym ci gwiazdkę z nieba, gdyby mi to było na rękę – powiedział
Capricorn i ze znudzoną miną dorzucił trzymane w ręku „Atramentowe serce”
do pozostałych egzemplarzy. – Chętnie obiecuję, zwłaszcza, jeśli nie mogę
dotrzymać obietnicy.

To mówiąc, wyjął z kieszeni zapalniczkę. Smolipaluch chciał skoczyć
do niego, wyrwać mu ją, ale Capricorn dał znak Płaskiemu Nosowi.

Płaski Nos był tak wysoki i postawny, że Smolipaluch wyglądał przy nim
prawie jak dziecko. I tak właśnie go złapał – jak niegrzeczne dziecko. Gwin
ze zjeżoną sierścią zeskoczył z ramienia Smolipalucha. Jeden z ludzi Capricorna

chciał kopnąć kunę, kiedy przemykała między jego nogami, ale wywinęła się
i znikła za jedną z kolumn. Reszta śmiała się z rozpaczliwych prób
Smolipalucha, by uwolnić się z uchwytu Płaskiego Nosa. A ten z lubością
trzymał Smolipalucha tak blisko nasiąkniętych benzyną książek, że mógł ich
dotknąć koniuszkami palców.

Meggie zrobiło się niedobrze na widok takiego okrucieństwa, a Mo dał krok
naprzód, jakby chciał przyjść z pomocą Smolipaluchowi, ale Basta zastąpił
mu drogę. Nagle w jego ręce błysnął nóż. Był wąski i gładki i wydal się Meggie
przerażająco ostry, gdy Basta przyłożył go Mo do gardła.

Elinor krzyknęła i obrzuciła Bastę stekiem przekleństw, jakich Meggie nigdy
jeszcze nie słyszała. Ona sama nie mogła się ruszyć z miejsca. Zastygła
w bezruchu ze wzrokiem utkwionym w ostrzu noża przytkniętym do gardła Mo.

– Daj mi jedną, Capricornie, tylko jedną! – wykrztusił Mo i Meggie
zrozumiała, że wcale nie chciał pomóc Smolipaluchowi, że chodziło mu tylko
o książkę. – Obiecuję ci, że nigdy nie przeczytam żadnego zdania, w którym
występuje twoje nazwisko.

– Tobie? Czyś ty oszalał? Jesteś ostatnim człowiekiem, któremu bym dał
egzemplarz – odparł Capricorn. – Pewnego dnia mógłbyś nie zapanować nad
twoim językiem i znów wylądowałbym w tej śmiesznej historii! Dziękuję
bardzo.

– Bzdura! – krzyknął Mo. – Nie mógłbym cię odesłać z powrotem, nawet
gdybym chciał, ile razy mam to jeszcze powtórzyć? Spytaj Smolipalucha, tysiąc
razy już mu to wyjaśniałem. Sam nie rozumiem, kiedy i jak to działa, uwierzcie
mi w końcu!

Capricorn tylko uśmiechnął się chłodno.
– Przykro mi, Czarodziejski Języku, ale ja z zasady nikomu nie wierzę, chyba
zdążyłeś już zauważyć. Wszyscy kłamiemy, jeśli jest nam to na rękę.
To mówiąc, zapalił zapalniczkę i przytknął płomyk do pierwszej z brzegu
książki. Nasiąknięte benzyną kartki były prawie przezroczyste jak pergamin,
i natychmiast zajęły się ogniem. Nawet twarda płócienna okładka od razu stanęła
w płomieniach. Języki ognia lizały szybko czerniejący materiał.
Kiedy zapłonęła trzecia książka, Smolipaluch kopnął Płaskiego Nosa w kolano
tak mocno, że ten puścił go, jęcząc z bólu. Ze zwinnością kuny Smolipaluch
wyśliznął się z jego potężnych ramion i skoczył ku kadziom. Bez wahania
sięgnął ręką w ogień, ale książka, którą wyszarpnął, płonęła jak pochodnia.
Smolipaluch rzucił ją na posadzkę i sięgnął po następną, tym razem drugą ręką,
ale oto Płaski Nos już znowu złapał go za kołnierz, potrząsając nim tak

brutalnie, że Smolipaluch z trudem łapał powietrze.
– Popatrzcie na tego wariata! – szydził Basta, podczas gdy Smolipaluch

z twarzą ściągniętą bólem oglądał poparzone ręce. – Czy ktoś mi wyjaśni,
za czym on tak tęskni? Może za tymi obrzydliwymi mszakami, które
go uwielbiały, kiedy na jarmarku podrzucał swoje piłeczki? Albo za ohydnymi
norami, w których gnieździł się razem z innym tałatajstwem? Do diabła,
cuchnęło w nich bardziej niż w jego plecaku, w którym nosi tę śmierdzącą kunę.

Ludzie Capricorna śmiali się, a książki z wolna zamieniały się w popiół.
W pustym kościele unosił się gryzący zapach benzyny, aż Meggie zaczęła
kasłać. Mo otoczył ją opiekuńczo ramieniem, jakby przed chwilą to jej, a nie
jemu groził nożem Basta. A kto jego obroni?

Elinor z niepokojem przyglądała się szyi Mo, jak gdyby się obawiała, że nóż
Basty pozostawił tam jednak krwawe ślady.

– Ci ludzie kompletnie powariowali – szepnęła. – Znasz powiedzenie, że tam,
gdzie płoną książki, będą wkrótce płonąć ludzie. A jeśli następnym razem to my
wylądujemy na stercie bierwion?

Basta usłyszał chyba jej słowa, bo rzucił jej ironiczne spojrzenie i ze złośliwym
uśmieszkiem pocałował ostrze noża. Elinor umilkła przestraszona.

Capricorn wyjął z kieszonki śnieżnobiałą chusteczkę i zaczął starannie
wycierać sobie ręce, jakby chciał usunąć z palców wszelki ślad
po „Atramentowym sercu”.

– Dobrze, a więc ta sprawa jest załatwiona – stwierdził.
Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na kupę dymiącego popiołu, zadowolony
z siebie wspiął się po schodkach i z westchnieniem ulgi usiadł na czerwonym
krześle.
– Smolipaluchu, idź do kuchni, niech ci Mortola opatrzy ręce! – polecił
znudzonym głosem. – Bez rąk nie będziesz się już w ogóle do niczego nadawał.
Smolipaluch spojrzał przeciągle na Mo, zanim wykonał polecenie. Niepewnym
krokiem, ze zwieszoną głową, mijał ludzi Capricorna. Droga do drzwi
wejściowych wydawała się nie mieć końca. Gdy Smolipaluch wreszcie
je otworzył, do wnętrza kościoła wpadła oślepiająca smuga światła. Po chwili
drzwi się zamknęły i Meggie, Mo i Elinor zostali sami z Capricornem i jego
świtą oraz zapachem benzyny i spalonego papieru.
– Przejdźmy teraz do ciebie, Czarodziejski Języku! – rzekł Capricorn,
wyciągając przed siebie nogi w czarnych butach. Usunął z końca buta
przyklejony kawałek zwęglonego papieru, z lubością przyglądając się
wypolerowanej skórze. – Jak do tej pory ja i Basta oraz ten nieszczęsny

Smolipaluch jesteśmy jedynymi dowodami na to, że potrafisz wyczarować
z tych czarnych znaczków zaiste przedziwne rzeczy. Ty sam nie ufasz swoim
zdolnościom, jeśli wierzyć twoim słowom, ale, jak powiedziałem, ja im nie
wierzę. Przeciwnie, wierzę, że jesteś mistrzem w swoim zawodzie, i nie mogę
się już doczekać, kiedy wreszcie dasz nam kilka próbek swych umiejętności.
Cockerell! – zawołał rozdrażnionym głosem. – Gdzie jest lektor? Czy nie
kazałem ci go przyprowadzić?

Cockerell pogładził nerwowo kozią bródkę.
– Jeszcze nie skończył wyszukiwać książek – wyjąkał. – Ale zaraz
go przyprowadzę!
Pospiesznie złożył ukłon i pokuśtykał do wyjścia. Capricorn zaczął bębnić
palcami w oparcie krzesła.
– Z pewnością słyszałeś, że musiałem skorzystać z usług innego lektora w tym
czasie, kiedy ty tak dobrze się przede mną ukrywałeś – zwrócił się znów do Mo.
– Znalazłem go pięć lat temu, ale to straszny partacz. Wystarczy spojrzeć
na twarz Płaskiego Nosa. – Olbrzym ze wstydem spuścił głowę, kiedy oczy
wszystkich na niego się skierowały. – Utykanie Cockerella to też jego dzieło.
A gdybyś zobaczył te dziewczyny, które wydobył mi z różnych książek! Sam ich
widok przyprawia człowieka o nocne koszmary. W końcu pozwalałem
mu czytać tylko wtedy, gdy miałem ochotę pośmiać się z jego pokrak, a ludzi
zacząłem dobierać sobie w tym świecie. Brałem ich, kiedy byli jeszcze młodzi.
W każdej wsi znajdzie się samotny chłopak, co chętnie igra z ogniem. –
Z uśmiechem oglądał swoje paznokcie jak zadowolony kocur pazury. – Kazałem
mu wybrać dla ciebie odpowiednie książki. Co jak co, ale na książkach ten
biedny dureń rzeczywiście się zna, mieszka w nich jak te białe robaczki, które
się żywią papierem.
– Ach, tak? I co mam ci wyczytać z tych jego książek? – W głosie
Mo zabrzmiała gorycz. – Kilka potworów, ludzkich bestii, które by pasowały –
wskazał głową Bastę – do tych tam?
– Na miłość boską, nie podsuwaj mu pomysłów – szepnęła Elinor, zerkając
trwożliwie na Capricorna.
Ale ten tylko strzepnął odrobinę popiołu ze spodni i chytrze się uśmiechnął.
– Nie, dziękuję, Czarodziejski Języku – powiedział. – Ludzi mam dosyć, a co
do potworów, to może wrócimy do tego później. Na razie radzimy sobie przy
pomocy psów, które Basta wytresował, i węży, których pełno w tej okolicy.
Nadają się idealnie na śmiertelne gościńce. Nie, Czarodziejski Języku, wszystko,
czego dzisiaj od ciebie oczekuję tytułem próby, to złoto. Jestem okropnie chciwy

na pieniądze. Moi ludzie robią, co mogą, żeby wycisnąć z tych terenów, ile się
da. – Słysząc słowa Capricorna, Basta czule pogłaskał swój nóż. – Ale to za
mało na te wszystkie cudowne rzeczy, które można kupić na tym nieskończonym
świecie. On ma tyle różnych stron, Czarodziejski Języku, tak nieskończenie
wiele stron, a ja chciałbym na każdej z nich zapisać swoje imię.

– A jakimi literami chcesz je zapisać? – spytał Mo. – Basta wyryje je nożem
na papierze?

– Och, Basta nie umie pisać – odparł spokojnie Capricorn. – Żaden z moich
ludzi nie umie czytać ani pisać, zabroniłem im się uczyć. Tylko ja nauczyłem się
czytać, od jednej z moich dziewek. Tak, wierz mi, mam wszelkie dane, żeby
odcisnąć własne piętno na tym świecie. A jeśli trzeba będzie coś napisać, zrobi
to lektor.

W tym momencie drzwi otworzyły się gwałtownie, jak gdyby Cockerell czekał
tylko na znak. Człowiek, którego przyprowadził, szedł, wciskając głowę
w ramiona i nie patrząc na boki. Był niski, chudy i chyba nie starszy od Mo, ale
garbił się jak staruszek, a jego ciało poruszało się tak, jak gdyby każda jego
część chciała iść w inną stronę. Na nosie miał okulary, które bez przerwy
nerwowo poprawiał, sklejone pośrodku plastrem, bo najwidoczniej już niejeden
raz się rozleciały. Lewą ręką przyciskał do piersi naręcze książek tak mocno,
jakby mogły go ochronić przed padającymi na niego zewsząd spojrzeniami i tym
niesamowitym miejscem, do którego został przyprowadzony.

Kiedy wreszcie dotarli do stóp schodków, Cockerell pchnął go łokciem w bok,
na co ten ukłonił się z taką skwapliwością, że wypadły mu dwie książki.
Podniósł je spiesznie i jeszcze raz złożył ukłon przed Capricornem.

– Czekaliśmy na ciebie, Dariuszu! – powiedział Capricorn. – Mam nadzieję, że
znalazłeś to, co ci kazałem.

– O tak, tak – bąkał Dariusz, patrząc z nabożeństwem na Mo. – Czy to on?
– Tak. Pokaż mu książki, które wybrałeś.
Dariusz skinął głową i znów się ukłonił – tym razem zwracając się do Mo:
– Mam tu opowieści, w których pełno jest wielkich skarbów – wyjąkał. –
Trudniej je było znaleźć, niż przypuszczałem, bo w końcu – w jego glosie
zabrzmiał wyrzut – w tej wiosce nie ma zbyt wielu książek. Wciąż proszę o to,
ale nie przynoszą mi nowych, a jeśli już, to do niczego się nie nadają. Tak czy
owak... oto one. Myślę, że mimo wszystko będziesz zadowolony z mojego
wyboru.
Ukląkł i zaczął układać książki na posadzce, jedną obok drugiej, aby Mo mógł
przeczytać tytuły.

Na widok pierwszej z tych książek Meggie poczuła ukłucie w sercu. Wyspa
skarbów. Z niepokojem spojrzała na ojca.

„Nie, Mo! – błagała w myślach. – Tylko nie to!”.
Mo wziął do ręki inną książkę: Baśnie z tysiąca i jednej nocy.
– Myślę, że to będzie odpowiednie – rzekł. – Tu na pewno jest dużo pieniędzy.
Ale powtarzam ci raz jeszcze: nie wiem, co się wydarzy. To się nie dzieje nigdy,
kiedy ja tego chcę. Wiem, że wy wszyscy uważacie mnie za czarodzieja, ale
ja nim nie jestem. Czary są w książkach, a ja mam równie małe pojęcie o tym,
jak one działają, co każdy z twoich ludzi.
Capricorn opadł na oparcie krzesła i przyglądał się Mo z obojętną miną.
– Ile razy mi jeszcze opowiesz tę bajeczkę, Czarodziejski Języku? – powiedział
znudzony. – Możesz mi to powtarzać, ile ci się podoba, a ja i tak nie uwierzę.
W świecie, do którego drzwi ostatecznie dziś zatrzasnęliśmy, miałem czasem
do czynienia z czarodziejami i czarownicami i musiałem walczyć z ich uporem.
Basta opowiedział ci już ze szczegółami, w jaki sposób łamiemy opornych. Ale
w twoim przypadku takie bolesne metody nie będą chyba potrzebne, skoro twoja
córka jest tutaj. – Tu dał Baście znak oczami.
Mo chciał przytrzymać Meggie, ale Basta był szybszy. Przyciągnął ją do siebie
i stając za nią, zacisnął jej rękę na szyi.
– Od dzisiaj, Czarodziejski Języku – powiedział Capricorn wciąż tym samym
obojętnym tonem, jakby mówił o pogodzie – Basta będzie osobistym cieniem
twojej córki. To ją niezawodnie uchroni od węży i złych psów, ale, rzecz jasna,
nie od Basty, który będzie dla niej tylko miły tak długo, jak ja mu każę. A to
z kolei zależy od tego, czy będę zadowolony z twoich usług. Czy wyraziłem się
zrozumiale?
Mo spojrzał najpierw na niego, potem na Meggie. Starała się z całej siły
patrzeć nieustraszonym wzrokiem, aby przekonać Mo, że nie musi się o nią
martwić, w końcu zawsze potrafiła kłamać lepiej od niego. Ale tym razem
Mo nie dał się nabrać. Wiedział, że jej lęk jest tak samo wielki jak ten, który ona
widzi w jego oczach.
„Może to jest tylko taka opowieść! – myślała rozpaczliwie Meggie. – I zaraz
ktoś zatrzaśnie książkę, bo to wszystko jest zbyt okropne i wstrętne, i Mo i ja
będziemy znowu siedzieć sobie w domku, i zrobię mu kawę”.
Zacisnęła mocno oczy, jakby w ten sposób jej myśli mogły stać się
rzeczywistością, ale gdy uchyliła lekko powieki, przez rzęsy zobaczyła ten sam
widok: Basta był wciąż obok niej, a Płaski Nos pocierał zniekształconą twarz,
patrząc na Capricorna wzrokiem wiernego psa.

– Dobrze – rozległ się w ciszy zmęczony głos Mo. – Będę czytał. Ale Meggie
i Elinor nie zostaną tutaj.

Meggie doskonale wiedziała, o czym myślał. Myślał o jej matce i o tym, kto
znów może zniknąć.

– Bzdura. Oczywiście, że tu zostaną. – Capricorn był już zniecierpliwiony. –
A ty zaczynaj wreszcie czytać, zanim książka, którą trzymasz w ręce, rozsypie
się w proch.

Mo na chwilę zamknął oczy.
– Dobrze, ale Basta nie będzie wyciągał noża – powiedział ochrypłym głosem.
– Jeśli zrobi choćby najmniejszą krzywdę Meggie albo Elinor, to przysięgam ci,
że ściągnę dżumę na ciebie i twoich ludzi.
Cockerell spojrzał przerażony na Mo, nawet po twarzy Basty przemknął cień,
ale Capricorn tylko się roześmiał.
– Chciałbym ci przypomnieć, że mówisz o zaraźliwej chorobie, Czarodziejski
Języku – powiedział beznamiętnie. – Chorobie, która nie oszczędza małych
dziewczynek. Skończ więc z pustymi pogróżkami i zacznij czytać. Teraz. W tej
chwili! Ale najpierw chciałbym usłyszeć coś z tamtej książki!
I wskazał na tom, który Mo odłożył na bok.
Wyspa skarbów.

18. Czarodziejski Język

Kilka osób, między innymi pan Trelawney i doktor Livesey, zwracało się do mnie z prośbą, żebym
spisał od początku do końca wszystkie szczegóły i zdarzenia odnoszące się do Wyspy Skarbów, nie
pomijając niczego oprócz położenia samej wyspy, a to dlatego, że znajduje się tam skarb dotychczas
jeszcze niewydobyty. A więc dziś, roku Pańskiego 17..., biorę pióro do ręki i cofam się do czasów, gdy
mój ojciec prowadził gospodę Pod Admirałem Benbow i gdy pod naszym dachem zagościł stary,
ogorzały marynarz z blizną od szabli.

Robert Louis Stevenson,
Wyspa skarbów





W ten oto sposób, w tym niesamowitym otoczeniu, po raz pierwszy
od dziewięciu lat Meggie usłyszała, jak ojciec czyta, i jeszcze wiele lat
później, gdy tylko otworzyła jedną z książek, które czytał tamtego ranka, czuła
zapach spalonego papieru.

W pomieszczeniu panował chłód – to także Meggie przypominała sobie
dokładnie po latach – choć na dworze słońce pewnie dawno już stało wysoko
na niebie. Mo usiadł tam, gdzie stał na posadzce, ze skrzyżowanymi nogami,
na kolanach położył Wyspę skarbów, reszta książek leżała obok na podłodze.
Meggie uklękła obok niego, zanim Basta zdążył ją powstrzymać.

– Jazda, wszyscy na schody! – rozkazał Capricorn swoim ludziom. – Płaski
Nosie, daj tu kobietę. Tylko Basta zostaje na miejscu.

Elinor opierała się, ale Płaski Nos po prostu złapał ją za włosy i pociągnął
na schodki. Ludzie Capricorna przycupnęli jeden obok drugiego na stopniach
u stóp swego pana. Elinor siedziała pomiędzy nimi jak nastroszony gołąb wśród
stada wron.

Podobnie zagubiony był jeszcze tylko chudy lektor Dariusz, który zajął miejsce
na skraju czarnych rzędów, co chwila poprawiając nerwowo okulary.

Mo otworzył książkę, którą miał na kolanach, i marszcząc czoło, zaczął
przerzucać strony, jakby szukał między kartkami złota, które miał sprowadzić
Capricornowi.

– Cockerell, utniesz język każdemu, kto piśnie choćby słówko, kiedy
Czarodziejski Język będzie czytał! – powiedział Capricorn, a Cockerell
wyciągnął nóż, rozglądając się po rzędach czarno ubranych mężczyzn, jakby
szukał pierwszej ofiary.

W wymalowanym na czerwono kościele zapadła śmiertelna cisza. Było tak

cicho, że Meggie wydawało się, iż słyszy oddech Basty za swoimi plecami, ale
to pewnie lęk tak wszystko wyolbrzymiał.

Sądząc po minach, ludzie Capricorna czuli się równie nieswojo. Mierzyli
Mo wzrokiem, w którym mieszała się wrogość z lękiem. Meggie rozumiała ich
aż za dobrze. Może już wkrótce jeden z nich zniknie w książce, którą
Mo przeglądał niezdecydowany. Czy Capricorn im powiedział, że coś takiego
może nastąpić? Czy on sam zdawał sobie z tego sprawę? A co będzie, jeśli
zdarzy się to, czego Mo się obawia: że to ona zniknie? Albo Elinor?

– Meggie – szepnął jej do ucha Mo, jakby czytał w jej myślach. – Złap się mnie
jakoś, dobrze?

Meggie skinęła głową i wczepiła się jedną ręką w sweter Mo. Dużo to pomoże!
– Chyba znalazłem właściwe miejsce – dal się słyszeć w ciszy głos Mo.
Obrzucił jeszcze spojrzeniem Capricorna, musnął wzrokiem Elinor,
odchrząknął i zaczął czytać.
I nagle wszystko wokół znikło: czerwone ściany kościoła, twarze ludzi
Capricorna i sam Capricorn na swoim krześle. Pozostał tylko głos Mo i obrazy
tkane z liter, niby dywan na krosnach tkackich. Gdyby Meggie mogła jeszcze
bardziej znienawidzić Capricorna, zrobiłaby to teraz. W końcu to on był winien,
że Mo przez te wszystkie lata ani razu jej nie czytał. Ileż to rzeczy
wyczarowałby w jej pokoju swoim głosem, który każdemu słowu nadawał inny
smak, a każdemu zdaniu – własną melodię! Nawet Cockerell zapomniał o nożu
i językach, które miał obcinać, i przysłuchiwał się z nieobecnym wzrokiem.
Płaski Nos z błogim wyrazem twarzy wpatrywał się w sufit, jakby przez jedno
z okien wpływał właśnie piracki okręt z wydętymi żaglami. Wszyscy milczeli.
Nie słychać było żadnego dźwięku prócz głosu Mo, który budził do życia litery
i słowa.
Tylko jedna osoba zdawała się odporna na cały ten czar. Z kamienną twarzą,
z bladymi oczami utkwionymi w Mo – Capricorn siedział i czekał na brzęk
monet, który przerwie harmonijne brzmienie wyrazów, na skrzynie z omszałego
drewna, ciężkie od srebra i złota.
A Mo nie kazał mu długo czekać. Zaczął czytać o tym, co Jim Hawkins –
chłopiec, który był niewiele starszy od Meggie, kiedy przeżywał swoje
straszliwe przygody – zobaczył w ciemnej jaskini – i właśnie wtedy to się stało:
Złote monety z głową Jerzego albo któregoś z Ludwików, dublony, podwójne
gwinee, moidory i cekiny, monety z wybitymi głowami wszystkich europejskich
królów z ostatnich stu lat, osobliwe orientalne sztuki złota, gdzie napisy
wyglądały jak splątane nitki albo pajęczyna, monety okrągłe, czworokątne,

z otworem pośrodku, tak jakby ktoś nosił je na szyi – nie było chyba takiego
rodzaju bitych sztuk złota, których przedstawiciele nie znaleźliby się w tych
zbiorach; leżało ich tam tyle co opadłych liści jesienią, aż plecy rozbolały mnie
od schylania się i palce od zbierania monet.

Służące usuwały właśnie ostatnie okruszyny ze stołów, gdy po gładkich
drewnianych blatach potoczyły się monety. Kobiety odskoczyły od stołów,
wypuściły z rąk ścierki, w przerażeniu przyciskając dłonie do ust, a monety
sypały im się pod stopy, złote, srebrne, miedziane, z brzękiem toczyły się
po posadzce, gromadziły się w stosy pod ławkami, i było ich coraz więcej
i więcej. Kilka monet potoczyło się aż do stóp schodów. Ludzie Capricorna
nagle się ocknęli, schylali się po błyszczące krążki uderzające o ich buty –
i cofali ręce. Żaden z nich nie odważył się dotknąć zaczarowanych pieniędzy.
Bo cóż to mogło być innego? To złoto stworzone z papieru i farby drukarskiej,
i dźwięku ludzkiego głosu.

Kiedy złoty deszcz skończył się nagle – w tej samej chwili, w której
Mo zamknął książkę – Meggie dostrzegła pośród błyszczących monet trochę
piasku. Granatowo połyskujące żuki chyżo umykały na boki, a z kupki
drobniutkich monet wysunęła głowę szmaragdowozielona jaszczurka. Kręciła
łebkiem z nieruchomymi oczami, języczek wysunięty z kwadratowego pyszczka
poruszał się błyskawicznie na wszystkie strony. Basta rzucił w nią nożem, jakby
wraz z jaszczurką chciał przyszpilić strach, który ich wszystkich paraliżował, ale
Meggie wydała ostrzegawczy krzyk, jaszczurka umknęła, a nóż Basty uderzył
ostrzem w posadzkę. Basta skoczył, podniósł nóż i skierował go groźnie
ku Meggie.

Tymczasem Capricorn podniósł się z krzesła, z twarzą wciąż pozbawioną
wyrazu, jakby nie zaszło nic godnego uwagi, i protekcjonalnie zaklaskał
w upierścienione dłonie.

– Nieźle jak na początek, Czarodziejski Języku! – powiedział. – Przyjrzyj się,
Dariuszu! Tak wygląda złoto, nie tak jak ten zardzewiały, pogięty złom, który
ty wydobyłeś. Ale teraz już słyszałeś, jak się to robi, i mam nadzieję, że czegoś
się nauczyłeś, na wypadek, gdybym cię jednak kiedyś jeszcze potrzebował.

Dariusz milczał. Wpatrywał się w Mo z takim podziwem, że Meggie nie
byłaby zaskoczona, gdyby rzucił się jej ojcu do stóp. Gdy Mo podniósł się
z posadzki, Dariusz nieśmiało do niego podszedł.

Ludzie Capricorna stali nieruchomo, gapiąc się na złoto, jakby nie wiedzieli,
co z tym zrobić.

– Co tak stoicie i gapicie się jak cielę na malowane wrota?! – wykrzyknął

Capricorn. – Pozbierać mi to!
– To było wspaniałe – szepnął Dariusz do Mo, podczas gdy ludzie Capricorna

zaczęli ostrożnie zgarniać monety do worów i skrzyń. Jego oczy za okularami
błyszczały jak u dziecka, które wreszcie otrzymało upragniony podarek. – Już
wiele razy czytałem tę książkę – ciągnął niepewnie – ale nigdy jeszcze nie
widziałem wszystkiego tak wyraźnie jak dzisiaj. I nie tylko widziałem... ale
także czułem – słony zapach morza, woń smoły i odór stęchlizny unoszący się
nad tą przeklętą wyspą...

– Wyspa skarbowi Wielkie nieba, to było niesamowite! – Elinor, o której
widocznie Płaski Nos zapomniał w tym całym zamęcie, bezceremonialnie
odepchnęła Dariusza. – Zaraz się tu zjawi – myślałam w kółko – zaraz się zjawi
stary Silver i zacznie nas okładać swoją kulą.

Mo bez słowa skinął głową, ale Meggie dostrzegła wyraz ulgi na jego twarzy.
– Proszę, niech pan weźmie! – powiedział do Dariusza, wciskając mu książkę
do ręki. – Mam nadzieję, że nigdy więcej nie będę musiał jej czytać. Nie trzeba
kusić losu.
– Za każdym razem lekko zniekształcałeś jego nazwisko – szepnęła Meggie.
Mo pieszczotliwie pogłaskał ją po nosie.
– Ach, więc zauważyłaś – odparł też szeptem. – No tak, pomyślałem sobie, że
może to coś da. Że dzięki temu ten okrutny pirat nie połapie się, że chodzi
o niego, i zostanie tam, gdzie jego miejsce. Dlaczego tak na mnie patrzysz?
– A jak myślisz? – Elinor odpowiedziała za Meggie. – Dlaczego z takim
podziwem patrzy na ojca? Bo nigdy jeszcze nikt tak nie czytał i nie chodzi nawet
o te monety. Widziałam wszystko, morze, wyspę, po prostu wszystko, wydawało
mi się, że mogę tego dotknąć. A twoja córka na pewno czuła to samo.
Mo uśmiechnął się mimo woli. Odsunął końcem buta kilka monet leżących
obok na posadzce. Jeden z ludzi Capricorna schylił się i ukradkiem schował
je do kieszeni, łypiąc niespokojnie na Mo, jakby się obawiał, że ten jednym
ruchem języka obróci go w ropuchę albo jednego z tych żuków, które wciąż
jeszcze pełzały pośród monet.
– Boją się ciebie, Mo – szepnęła Meggie.
Nawet na twarzy Basty malował się strach, choć z całych sił próbował
to ukryć, udając znudzonego.
Tylko Capricorn zdawał się wciąż obojętny na wszystko, co się wydarzyło. Stał
z rękoma skrzyżowanymi na piersiach i przyglądał się, jak jego ludzie zgarniają
ostatnie monety.
– Długo to jeszcze będzie trwało?! – wykrzyknął w końcu. – Zostawcie

drobnicę i usiądźcie z powrotem. A ty, Czarodziejski Języku, wybierz następną
książkę!

– Następną? – Elinor załamał się głos z oburzenia. – Co to ma znaczyć? Złoto,
które pana ludzie zgarniają szuflami, wystarczy co najmniej na dwa życia.
Wracamy do domu!

Chciała się odwrócić, ale Płaski Nos przypomniał sobie o jej istnieniu.
Brutalnie chwycił Elinor za ramię.

Basta ze złowróżbnym uśmiechem położył Meggie rękę na ramieniu.
– No, ruszaj się, Czarodziejski Języku! – powiedział. – Chyba słyszałeś?
Książek jest dosyć.
Mo długo patrzył na Meggie, wreszcie schylił się i chwycił książkę, którą już
raz miał w ręku: Baśnie z tysiąca i jednej nocy.
Oto pomiędzy dymiącymi wciąż jeszcze kadziami, w których Capricorn kazał
spalić książki, stanął chłopiec. Zauważyła go jedynie Meggie, bo wszyscy inni
zbyt byli zasłuchani w opowieść. Nawet Mo go nie widział, majaczył mu gdzieś
daleko, wśród piasku pędzonego wiatrem, kiedy jego oczy przebijały się przez
gąszcz liter.
Chłopiec był ze trzy albo cztery lata starszy od Meggie. Na głowie miał brudny
turban, oczy w brunatnej twarzy pociemniały mu od lęku. Przesunął ręką
po oczach, jakby chciał to wszystko zetrzeć – ten fałszywy widok, fałszywe
miejsce. Rozglądał się po pustym kościele, jak gdyby nigdy jeszcze nie widział
takiej budowli. Bo i skąd? W jego historii z pewnością nie było kościołów
o ostrych wieżach i zielonych wzgórz, które oczekiwały go na zewnątrz. Strój,
który miał na sobie, spływał mu aż do brunatnych kostek i połyskiwał błękitem
jak kawałek nieba, ściągnięty w półmrok kościoła.
„Co będzie, jeśli go zobaczą?” – pomyślała Meggie.
Capricorn nie tego sobie życzył.
Ale on już go dojrzał.
– Stój! – krzyknął tak ostro, że Mo przerwał w pół słowa czytanie i podniósł
głowę.
Wyrwani z pięknego snu ludzie Capricorna niechętnie wracali
do rzeczywistości. Pierwszy skoczył na równe nogi Cockerell.
– Hola, a ten skąd się tu wziął?! – zawołał.
Chłopiec skulił się, rozejrzał dookoła z twarzą stężałą ze strachu i pomknął
przed siebie jak królik, uderzając piętami o pośladki. Ale nie uciekł daleko. Trzej
ludzie Capricorna rzucili się za nim i pochwycili go u stóp posągu swojego
szefa.

Mo odłożył książkę na posadzkę i ukrył twarz w dłoniach.
– Hej! Fulvio znikł! – wykrzyknął jeden z ludzi Capricorna. – Po prostu
rozwiał się w powietrzu.
Wszystkie oczy utkwione były w Mo. Znów na twarzach ludzi Capricorna
pojawił się strach, ale tym razem zmieszany nie z podziwem, lecz
z wściekłością.
– Odeślij chłopaka z powrotem, Czarodziejski Języku! – rzekł gniewnie
Capricorn. – Takich jak on mam już pod dostatkiem. I zwróć mi Fuhtia.
Mo odjął ręce od twarzy i wstał.
– Po razy tysięczny powtarzam: nikogo nie mogę przywołać z powrotem! –
wybuchnął. – To, że mi nie wierzysz, nie znaczy, że kłamię. Nie potrafię tego
zrobić. Nie ode mnie zależy, co albo kto wychodzi z książki, i kto do niej trafia.
Meggie chwyciła go za rękę. Kilku ludzi Capricorna podeszło bliżej, dwóch
trzymało chłopca. Ciągnęli go za ramiona, jakby go chcieli rozerwać. Oczami
rozszerzonymi ze strachu wpatrywał się w obce mu twarze.
– Wracajcie na swoje miejsca! – krzyknął Capricorn do wzburzonych
mężczyzn, kiedy kilku z nich podeszło niebezpiecznie blisko do Mo. – Co was
tak zdenerwowało? Zapomnieliście, jak głupio Fulvio się zachował podczas
ostatniej akcji? O mało co nie ściągnął nam policji na głowę. Więc trafiło
na właściwą osobę. Kto wie, może w tym chłopaku jest materiał na dobrego
podpalacza. Ale teraz chciałbym wreszcie zobaczyć perły, złoto, klejnoty –
zwrócił się do Mo. – W końcu ta cała historia obraca się tylko wokół tego, więc
dawaj je tutaj!
Mężczyźni pomrukiwali groźnie, lecz wrócili na schody i usiedli na wytartych
stopniach. Tylko trzech stało nadal przed Mo, obrzucając go wrogimi
spojrzeniami. Jednym z nich był Basta.
– No dobrze! Bez Fulvia możemy się obejść! – krzyknął Basta, nie spuszczając
Mo z oczu. – Ale kogo następnym razem rozpuści w powietrzu ten przeklęty
czarownik? Nie chcę skończyć w jakiejś zakazanej pustynnej dziurze i chodzić
w turbanie na głowie!
Jego dwaj towarzysze skinęli z aprobatą głowami, wpatrując się w Mo tak
ponurym wzrokiem, że Meggie wstrzymała oddech.
– Basta, nie powtórzę tego po raz drugi. – Głos Capricorna zabrzmiał
niebezpiecznie spokojnie. – Pozwólcie mu czytać dalej! A komu zęby szczękają
ze strachu, niech się wyniesie i pomoże kobietom przy praniu.
Kilku mężczyzn rzuciło tęskne spojrzenie na drzwi kościoła, ale żaden nie
odważył się wyjść. Wreszcie i ci dwaj, którzy stali obok Basty, odwrócili się bez

słowa i dołączyli do pozostałych.
– Jeszcze mi zapłacisz za Fulvia! – syknął Basta, ustawiając się z powrotem

za plecami Meggie.
Jaka szkoda, że to nie on znikł!
Obcy chłopiec wciąż jeszcze nie wydał z siebie głosu.
– Zamknijcie go, później zobaczymy, czy się do czegoś nadaje! – rozkazał

Capricorn.
Chłopiec nawet się nie opierał, gdy Płaski Nos pociągnął go za sobą. Szedł

za nim jak ogłuszony, jakby ciągle czekał, że się obudzi. Kiedy wreszcie
zrozumie, że ten sen nigdy się nie skończy?

Gdy drzwi za nimi się zamknęły, Capricorn wrócił na swoje krzesło.
– Czytaj dalej, Czarodziejski Języku – powiedział. – Dzień jest jeszcze długi.
Ale Mo popatrzył na książki leżące u jego stóp i pokręcił głową.
– Nie! – odparł. – Widziałeś, że to się znowu wydarzyło. Jestem zmęczony.
Spróbuj się zadowolić tym, co ci ściągnąłem z Wyspy skarbów. Te monety są
warte majątek. Chcę wrócić do domu i nigdy już nie oglądać twojej twarzy. –
Głos miał ochrypły, jakby przebił się przez zbyt wiele wyrazów.
Capricorn przez chwilę przyglądał mu się lekceważąco. Potem zmierzył
spojrzeniem wory i skrzynie, które jego ludzie napełnili monetami, zdając się
w myśli rachować, jak długo ich zawartość będzie w stanie osładzać mu życie.
– Masz rację – rzekł w końcu. – Jutro będziemy kontynuować. Inaczej gotów
zjawić się tu śmierdzący wielbłąd albo jeszcze jeden na wpół zagłodzony
wyrostek.
– Jutro? – Mo zrobił krok w jego kierunku. – Co to ma znaczyć? Nie możesz
na tym poprzestać? Jeden z twoich ludzi już znikł. Chcesz być następny?
– Zaryzykuję – odparł Capricorn nieporuszony.
Gdy podniósł się z krzesła i zszedł po schodkach, jego ludzie zerwali się
z miejsc. Stali jak uczniacy, choć kilku z nich przewyższało Capricorna
wzrostem, i spletli ręce z tylu, jakby się obawiali, że za chwilę sprawdzi czystość
ich paznokci. Meggie przypomniało się to, co powiedział Basta: że był bardzo
młody, gdy przystał do Capricorna. Zastanawiała się, czy to lęk, czy podziw
kazał im spuszczać głowy, gdy Capricorn przechodził obok.
Capricorn zatrzymał się przed jednym z wypełnionych po brzegi worów.
– Wierz mi, Czarodziejski Języku, mam jeszcze wielkie plany co do ciebie –
rzekł, zanurzając rękę w worku i przesypując monety między palcami. – Dzisiaj
to był tylko test. W końcu musiałem się najpierw na własne oczy i uszy
przekonać o twoich zdolnościach, prawda? Złoto rzeczywiście bardzo mi się

przyda, ale jutro wyczytasz mi coś innego.
Podszedł do kartonów mieszczących uprzednio książki, z których teraz nie

pozostało nic prócz popiołu i paru strzępów zwęglonego papieru, i sięgnął
do jednego z nich.

– Niespodzianka! – oznajmił z uśmiechem i podniósł do góry książkę.
Wyglądała zupełnie inaczej niż ta, którą przywiozły mu Meggie i Elinor. Była
w kolorowej papierowej obwolucie z obrazkiem, którego Meggie z daleka
dokładnie nie widziała.
– Tak, mam jeszcze jeden egzemplarz! – Capricorn spojrzał z uśmiechem
po zdumionych twarzach. – To mój osobisty egzemplarz, można powiedzieć,
z którego mi jutro będziesz czytał, Czarodziejski Języku. Jak już mówiłem, ten
świat nad wyraz mi się podoba, ale brak mi tu pewnego przyjaciela z dawnych
lat. Twojemu zastępcy nie pozwoliłem go wywołać, za bardzo się bałem, że
mi go tu sprowadzi bez głowy albo z jedną tylko nogą. No, ale teraz jesteś tutaj
ty – prawdziwy mistrz w swoim zawodzie.
Mo wciąż wpatrywał się z niedowierzaniem w książkę, którą trzymał
Capricorn, jakby oczekując, że za chwilę rozpłynie się ona w powietrzu.
– Odpocznij, Czarodziejski Języku – powiedział Capricorn. – Oszczędzaj swój
cenny głos. Czasu masz dosyć, gdyż muszę wyjechać i wrócę dopiero jutro
w południe. Odprowadźcie tych troje na kwatery! – rozkazał swoim ludziom. –
Dajcie im się dobrze najeść i dostarczcie kilka koców na noc. Aha, i niech
Mortola przyniesie mu herbaty, podobno jest doskonała na chrypę i zmęczony
głos. Ty się zawsze domagałeś herbaty z miodem, czyż nie tak, Dariuszu? –
zwrócił się do swojego starego lektora.
Tamten skinął głową, patrząc ze współczuciem na Mo.
– Na kwatery? Ma pan może na myśli ten loch, do którego nas wczoraj
wepchnął pański nożownik? – Elinor aż dostała wypieków, Meggie nie była
pewna, czy ze strachu, czy z oburzenia. – To, co się tutaj dzieje, jest
pogwałceniem wolności! Co ja mówię, to kidnaperstwo! Tak, kidnaperstwo. Wie
pan, ile lat więzienia grozi panu za coś takiego?
– Kidnaperstwo! – Basta delektował się tym słowem. – Brzmi nieźle.
Naprawdę.
Capricorn uśmiechnął się do niego, po czym przyjrzał się Elinor, jakby ją
widział po raz pierwszy w życiu.
– Basta – rzekł – czy ta dama jest nam do czegoś potrzebna?
– Nie sądzę – odrzekł Basta, uśmiechając się jak dziecko, któremu pozwolono
zniszczyć zabawkę.

Elinor zbladła i chciała się cofnąć, ale Cockerell zastąpił jej drogę
i przytrzymał mocno.

– Co robimy zwykle z niepotrzebnymi rzeczami, Basta? – spytał półgłosem
Capricorn.

Basta wciąż się uśmiechał.
– Przestań! – krzyknął Mo do Capricorna. – Natychmiast przestań ją straszyć
albo nie przeczytam już ani słowa.
Capricorn ze znudzoną miną odwrócił się do niego plecami. Basta nadal się
uśmiechał.
Meggie zobaczyła, że Elinor przyciska dłoń do drżących warg. Szybko
podeszła do niej i ściskając ją za rękę, powiedziała:
– Ona nie jest niepotrzebna. Ona się zna na książkach lepiej niż ktokolwiek
inny.
Capricorn odwrócił się i spojrzał na Elinor. Meggie wzdrygnęła się, jakby ktoś
lodowatymi palcami przejechał jej po plecach. Rzęsy Capricorna były białe jak
pajęczyna.
– Elinor zna więcej historii o skarbach niż twój chudy lektor! – wyjąkała
Meggie. – Z całą pewnością.
Elinor ścisnęła dłoń dziewczynki tak mocno, że aż zabolało. Jej palce były
mokre od potu.
– Tak, to prawda! – wykrztusiła zmienionym głosem. – Na pewno przypomnę
sobie jeszcze inne opowieści.
– Ach, tak – mruknął Capricorn, ściągając swoje blade wargi. – No,
zobaczymy.
Dał znak swym ludziom, a ci popchnęli Elinor, Meggie i Mo w kierunku
wyjścia. Minęli stoły, posąg Capricorna i czerwone kolumny i opuścili kościół
przez ciężkie drzwi, które otwarły się z głuchym jękiem.
Mury kościoła rzucały cień na okolony domami plac. Pachniało latem, a słońce
świeciło z błękitnego bezchmurnego nieba, jak gdyby nic się nie stało.

19. Niepewna przyszłość

Pyton złożył lekko na chwilę łeb swój na ramieniu chłopca i odezwał się:
– Dzielne masz serce i wytworny język; dzięki temu zyskasz szeroki rozgłos w dżungli, mój

człowieczku. Ale teraz odejdź stąd czym prędzej razem ze swoimi przyjaciółmi. Idź i prześpij się,
bo księżyc już zachodzi, a nie jest rzeczą pożądaną, byś miał obaczyć to, co teraz nastąpi.

Rudyard Kipling,
Księga dżungli





I rzeczywiście, dali im się dobrze najeść. Około południa jedna z kobiet
przyniosła chleb i oliwki, a na kolację było spaghetti pachnące świeżym
rozmarynem. Nie mogło to jednak skrócić nieznośnie wlokących się godzin,
a pełny żołądek nie zdołał zagłuszyć lęku przed jutrzejszym dniem. Na to nie
pomogłaby może nawet książka, ale nie było sensu się nad tym zastanawiać. Nie
było tu książek, tylko ściany bez okien i zamknięte drzwi. Ale przynajmniej
paliła się nowa żarówka i nie musieli przez cały czas siedzieć w ciemności.
Meggie co chwila spoglądała na szparę pod drzwiami, by się przekonać, czy już
się ściemnia. Wyobrażała sobie, jak na dworze jaszczurki wygrzewają się
w słońcu. Widziała ich kilka na placu przed kościołem. Ciekawe, czy tej
szmaragdowozielonej, która wygrzebała się spośród monet, udało się wydostać
na zewnątrz? A co z chłopcem? Za każdym razem, kiedy Meggie zamknęła
oczy, widziała jego osłupiałą twarz.

Zastanawiała się, czy Mo myśli o tym samym. Nie odezwał się ani jednym
słowem od chwili, gdy ich tu ponownie zamknięto. Rzucił się na słomiane
legowisko i odwrócił twarzą do ściany.

Elinor nie była rozmowniejsza.
– Cóż za wspaniałomyślność! – mruknęła tylko, gdy Cockerell zaryglował
za nimi drzwi. – Nasz gospodarz podarował nam kolejne dwie wiązki zgniłej
słomy.
Po czym usiadła w kącie, wyciągnąwszy nogi, i zajęła się oglądaniem najpierw
swoich kolan, a potem brudnych ścian.
– Mo? – odezwała się Meggie, gdy nie mogła już znieść ciszy panującej
w lochu. – Jak myślisz, co oni zrobią z tym chłopcem? I co to za przyjaciel,
którego masz sprowadzić Capricornowi z tej książki?
– Nie wiem, Meggie – odparł krótko Mo, nie odwracając się.

A więc zostawiła go w spokoju, zrobiła sobie posłanie ze słomy obok jego
posłania i poczęła krążyć wzdłuż nagich ścian. Może za jedną z nich siedzi obcy
chłopiec? Przyłożyła ucho do muru, ale nie dotarł do niej żaden dźwięk.
W tynku ktoś wyrył swoje nazwisko: Ricardo Bentone, 19.05.96. Meggie
przesunęła palcami po literach. Nieco dalej jeszcze jedno nazwisko. Meggie
zastanawiała się, co się z nimi wszystkimi stało: Ricardo, Ugo, Bernardo...

„Może ja też powinnam wyryć moje imię – pomyślała – na wypadek, gdyby...”.
Przezornie nie dokończyła w myślach.

Za jej plecami Elinor z westchnieniem wyciągnęła się na słomie. Uśmiechnęła
się, gdy Meggie na nią spojrzała.

– Ile bym teraz dała za grzebień! – powiedziała, odgarniając włosy z czoła. –
Nigdy bym nie pomyślała, że w takiej sytuacji będzie mi brakowało akurat
grzebienia, ale tak jest. Boże, nie mam nawet szpilki do włosów. Muszę
wyglądać jak czarownica albo jak szczotka do zmywania pamiętająca lepsze
czasy.

– Właściwie wyglądasz zupełnie dobrze. A szpilki i tak ci bez przerwy
wypadały – stwierdziła Meggie. – Tak wyglądasz nawet młodziej.

– Młodziej? Hm. No, skoro tak mówisz!
Elinor spojrzała na siebie. Jej mysi sweterek był brudny, a w rajstopach
poleciały trzy oczka.
– Kiedy mi pomogłaś wtedy w kościele – powiedziała, zakrywając spódnicą
kolana – to było bardzo miłe. Nogi miałam jak z waty, tak się bałam. Nie wiem,
co się ze mną dzieje, czuję się, jakbym była kimś innym, jakby stara poczciwa
Elinor pojechała do domu i zostawiła mnie samą.
Wargi jej drżały i Meggie pomyślała, że za chwilę się rozpłacze, ale dawna
Elinor widocznie jeszcze nie znikła.
– Tak, tak to bywa – powiedziała. – Dopiero w trudnych sytuacjach okazuje
się, z jakiej gliny człowiek jest ulepiony. Zawsze myślałam, że jestem z żelaza,
a okazuje się, że jestem miękka jak wosk. Wystarczy, że taki łobuz błyśnie
mi ostrzem noża przed nosem, i już się rozklejam.
Łzy ukazały się w jej oczach, choć bardzo starała się je powstrzymać.
Ze złością otarła oczy rękawem.
– Uważam, że trzymasz się świetnie, Elinor. – Mo wciąż jeszcze leżał twarzą
do ściany. – Obie trzymacie się świetnie. I mam ochotę własnoręcznie skręcić
sobie kark, że was na to wszystko naraziłem.
– Bzdura, jeśli ktoś zasługuje na to, by mu skręcić kark, to ten Capricorn –
rzekła Elinor. – I Basta. O Boże, nigdy bym nie pomyślała, że z taką rozkoszą

będę sobie wyobrażać, iż pozbawiam kogoś życia. Ale jestem pewna, że gdybym
tylko mogła tego Bastę chwycić za gardło...

Widząc zdziwiony wzrok Meggie, umilkła z poczuciem winy, ale Meggie tylko
wzruszyła ramionami.

– Czuję to samo – mruknęła i kluczykiem od roweru zaczęła wydrapywać
w ścianie literę M.

Jak na ironię wciąż miała ten kluczyk w kieszeni. Wspomnienie lepszych
czasów.

Elinor przesunęła palcem po spuszczonym oczku w rajstopach. Mo odwrócił
się na plecy i wpatrywał się w sufit.

– Tak strasznie mi przykro, Meggie – powiedział nagle. – Tak strasznie
mi przykro, że pozwoliłem sobie odebrać książkę.

Meggie wydrapywała właśnie duże E.
– Ach, to i tak nie ma znaczenia – powiedziała, odstępując krok od ściany.
Litery G wyglądały jak nadgryzione O. – Prawdopodobnie i tak nie mógłbyś
wydostać stamtąd mamy – dodała.
– Prawdopodobnie nie – mruknął Mo i znów zapatrzył się w sufit.
– To nie twoja wina, Mo – powiedziała Meggie.
„Grunt, że ty jesteś ze mną! – chciała dodać. – Grunt, że Basta nie przystawi
ci już noża do szyi. I tak jej prawie nie pamiętam, znam ją tylko ze zdjęć”.
Ale nic nie powiedziała, bo czuła, że dla Mo nie byłaby to żadna pociecha,
przeciwnie, jeszcze bardziej by go to zasmuciło. Meggie po raz pierwszy
uświadomiła sobie, jak bardzo tęsknił za jej matką, i przez ułamek sekundy
poczuła ukłucie zazdrości.
Wydrapała w tynku I – to było łatwe – i opuściła rękę.
Na zewnątrz dały się słyszeć kroki.
Elinor przycisnęła dłoń do ust, gdy kroki zatrzymały się pod ich drzwiami.
Drzwi się otwarły i ukazał się w nich Basta. Za nim stała kobieta; Meggie
rozpoznała starą, którą widziała w domu Capricorna. Kobieta ze skwaszoną
miną przecisnęła się obok Basty i postawiła na podłodze kubek i termos.
– Jakbym nie miała dość roboty! – mruknęła, wychodząc. – Teraz jeszcze
trzeba nakarmić łaskawych państwa. Każcie im chociaż pracować, jeśli musicie
ich tu trzymać.
– Powiedz to Capricornowi – rzucił za nią Basta.
Po czym wyjął nóż i uśmiechając się do Elinor, począł wycierać go o kurtkę.
Na dworze było już ciemno i jego śnieżnobiała koszula jaśniała na tle mroku.
– Napij się herbaty, Czarodziejski Języku – powiedział, rozkoszując się

widokiem wystraszonej twarzy Elinor. – Mortola dodała tyle miodu, że pierwszy
łyk pewnie cię zupełnie zaklei, ale za to jutro twoje gardło będzie jak nowe.

– Co zrobiliście z chłopakiem? – spytał Mo.
– Och, chyba siedzi w sąsiedniej celi. Cockerell podda go jutro malej próbie
ognia, przekonamy się, ile jest wart.
Mo usiadł.
– Próbie ognia? – W jego głosie gorycz mieszała się z szyderstwem. –
Ty pewnie przez nią nie przeszedłeś. Boisz się nawet zapałek Smolipalucha.
– Uważaj, co mówisz! – syknął Basta. – Jeszcze słowo i obetnę ci język,
choćby nie wiem, jak był cenny.
– Nie zrobisz tego – powiedział Mo, wstając, i bez pośpiechu nalał herbaty
do kubka.
– Może i nie. – Basta zniżył głos, jakby się bał, że go ktoś podsłucha. – Ale
twoja córunia też ma język, a on nie jest tak cenny jak twój.
Mo rzucił w niego kubkiem z herbatą, ale Basta tak szybko zatrzasnął drzwi, że
kubek rozprysnął się, o nie uderzając.
– Życzę miłych snów! – krzyknął Basta zza drzwi, zasuwając rygle. – Przyślę
ci nowy kubek. A jutro znów się zobaczymy.
Żadne z nich nie wyrzekło słowa. Milczenie trwało bardzo długo.
– Mo, opowiedz mi coś! – szepnęła po jakimś czasie Meggie.
– Co mam ci opowiedzieć? – spytał Mo, obejmując ramieniem córkę.
– Opowiedz mi o tym, jak jesteśmy w Egipcie – poprosiła cicho – jak szukamy
skarbów, walczymy z burzami piaskowymi, skorpionami i okropnymi duchami,
które wstają z grobów, aby bronić swoich skarbów.
– Ach, o tę historię ci chodzi – odrzekł Mo. – Zdaje się, że wymyśliłem ją
na twoje ósme urodziny. Jest dość ponura, o ile dobrze pamiętam.
– Tak, bardzo ponura! – przyznała Meggie. – Ale wszystko kończy się dobrze
i wracamy do domu obładowani skarbami.
– Ja też chcę ją usłyszeć – powiedziała Elinor drżącym głosem; pewnie wciąż
myślała o nożu Basty.
I Mo zaczął opowiadać. Tym razem nie było szelestu przekładanych stron
i niekończących się labiryntów liter.
– Mo, podczas opowiadania nigdy jeszcze nic się nie zdarzyło, prawda? –
spytała w pewnej chwili Meggie z niepokojem w głosie.
– Nie – odparł. – Widocznie potrzebna jest do tego farba drukarska i ktoś drugi,
kto tę historię wymyślił.
I opowiadał dalej, a Meggie i Elinor słuchały, aż jego głos zabrał je daleko

stąd. Wreszcie usnęły.
Obudziły ich dziwne odgłosy. Ktoś majstrował przy zamku w drzwiach.

Meggie zdawało się, że słyszy stłumione przekleństwa.
– O nie – wyszeptała Elinor, która pierwsza zerwała się z posłania. – Przyszli

po mnie! Stara ich przekonała! Po co nas mają żywić? Może z tobą jest inaczej –
spojrzała dzikim wzrokiem na Mo – ale na co im ja?

– Stań pod ścianą, Elinor – powiedział Mo, zasłaniając sobą Meggie. –
Odsuńcie się od drzwi.

Zamek odskoczył z głuchym szczękiem i ktoś uchylił drzwi na tyle, żeby móc
się wsunąć do środka. Smolipaluch. Jeszcze raz wyjrzał niespokojnie na dwór,
po czym zamknął drzwi i oparł się o nie plecami.

– Słyszałem, że znowu to zrobiłeś, Czarodziejski Języku – rzekł
przytłumionym głosem. – Mówią, że ten biedny chłopak nie odezwał się do tej
pory ani słowem. Wcale mu się nie dziwię. Wierz mi, to paskudne uczucie,
kiedy człowiek nagle wyląduje w innej historii.

– Czego pan tu szuka?! – krzyknęła Elinor, na jego widok momentalnie
zapominając o strachu.

– Zostaw go, Elinor! – Mo odsunął ją i podszedł do Smolipalucha. – Jak tam
twoje ręce? – spytał.

Smolipaluch wzruszył ramionami.
– Posmarowali mi je jakąś maścią, ale skóra nadal jest taka czerwona jak
płomienie, które ją poparzyły.
– Spytaj go, czego tu chce! – syknęła Elinor. – A jeśli przyszedł nam tylko
powiedzieć, że nic nie może poradzić na to bagno, w którym tkwimy, to skręć
mu łaskawie kark.
Zamiast odpowiedzi Smolipaluch rzucił jej pęk kluczy.
– Jak pani myśli, po co tu jestem?! – krzyknął, wyłączając światło. – Nie było
łatwo wykraść Baście kluczyki samochodowe i ktoś mógłby mi chociaż
podziękować, ale to może poczekać. Teraz znikajmy lepiej, zamiast stać
po próżnicy. – Ostrożnie otworzył drzwi, nasłuchując. – Na wieży kościelnej jest
strażnik – szepnął – ale obserwuje wzgórza, a nie wioskę. Psy są zamknięte,
a nawet gdybyśmy mieli z nimi do czynienia, to na szczęście bardziej lubią mnie
niż Bastę.
– Dlaczego mamy mu nagle ufać? – nie dawała za wygraną Elinor. – Może
za tym znowu się kryje jakieś szataństwo.
– Chcę, żebyście mnie wzięli ze sobą! To wszystko, co się za tym kryje! –
odparował Smolipaluch. – Nie mam tu już czego szukać! Capricorn mnie

zawiódł. Puścił z dymem tę odrobinę nadziei, jaką jeszcze miałem! Myśli, że
ze mną może sobie pozwolić na wszystko, Smolipaluch to pies, którego można
kopać, bo i tak nie ugryzie, ale tu się myli. On spalił książkę, a za to ja zabieram
z powrotem lektora, którego mu przywiozłem. A jeśli chodzi o panią – stuknął
Elinor w pierś poparzonym palcem – to biorę panią tylko dlatego, że pani
ma samochód. Z tej wioski nie można uciec na piechotę – ani przed ludźmi
Capricorna, ani przed wężami, od których roi się w górach. A ja nie umiem
prowadzić, więc...

– No proszę, wiedziałam! – Elinor z wrażenia zapomniała ściszyć głos. – Chce
tylko ratować własną skórę. Dlatego nam pomaga! Nawet nie ma wyrzutów
sumienia, nie, skąd!

– Jest mi obojętne, dlaczego nam pomaga – przerwał jej niecierpliwie Mo. –
Najważniejsze, żeby się stąd wydostać. Ale weźmiemy jeszcze kogoś.

– Jeszcze kogoś? Kogo? – Smolipaluch spojrzał na niego niespokojnie.
– Chłopca. Chłopca, któremu zgotowałem ten sam los co tobie – odparł Mo i
minąwszy go w drzwiach, wyszedł na zewnątrz. – Basta powiedział, że siedzi
w sąsiedniej celi, a dla twoich zręcznych palców zamek nie jest przeszkodą.
– Dzisiaj rano poparzyłem sobie te zręczne palce! – syknął ze złością
Smolipaluch. – Ale jak chcesz. Twoje miękkie serce może nas drogo kosztować.
Za drzwiami opatrzonymi numerem piątym coś zaszeleściło, gdy Smolipaluch
zapukał.
– Wygląda na to, że jednak chcą go pozostawić przy życiu! – szepnął,
zabierając się do otwarcia zamka. – Skazańców zamykają w krypcie pod
kościołem. Basta za każdym razem blednie jak papier, kiedy Capricorn go tam
posyła, odkąd pozwoliłem sobie na żart i powiedziałem mu, że wśród
sarkofagów straszy Biała Dama.
Na to wspomnienie zachichotał jak uczniak, któremu udała się psota.
Meggie patrzyła na wieżę kościelną.
– Często kogoś zabijają? – spytała cicho.
– Nie tak często jak dawniej. – Smolipaluch wzruszył ramionami. – Ale zdarza
się...
– Przestań opowiadać jej takie bajki – skarcił go szeptem Mo.
Również on i Elinor nie spuszczali oczu z wieży kościelnej. Wysoko,
na murku, tuż obok dzwonu, przycupnął wartownik. Meggie zakręciło się
w głowie od spoglądania w górę.
– To nie są bajki, Czarodziejski Języku, to szczera prawda! Czyżbyś nie był
w stanie rozpoznać prawdy? Nie jest to zbyt nadobna dama, nikt nie lubi patrzeć

jej w twarz. – Smolipaluch odsunął się od drzwi i złożył ukłon. – Proszę bardzo.
Otwarte. Możecie go wyprowadzić.

– Wejdź ty! – szepnął Mo do Meggie. – Ciebie najmniej się przestraszy.
Za drzwiami było ciemno, choć oko wykol, ale Meggie znów usłyszała szelest,
jakby jakieś zwierzę poruszyło się na słomie. Smolipaluch wcisnął jej do ręki
latarkę. Kiedy Meggie ją włączyła, snop światła padł prosto na ciemną twarz
chłopca. Słoma, którą mu rzucili, była jeszcze bardziej zapleśniała od tej,
na której spała Meggie, ale wyglądało na to, że chłopiec i tak nie myślał
o spaniu, odkąd Płaski Nos go tu zamknął. Siedział z podkurczonymi nogami
i obejmował je ramionami, jakby to była ostatnia rzecz, na której mógł się
oprzeć.
Może wciąż jeszcze czekał, kiedy skończy się ten zły sen.
– Chodź – szepnęła Meggie, wyciągając do niego rękę. – Chcemy ci pomóc!
Zabierzemy cię stąd!
Chłopiec nawet się nie poruszył. Patrzył na nią nieufnie, zwężonymi oczami.
– Meggie, pospiesz się! – szepnął Mo, wsadzając głowę przez drzwi.
Na jego widok chłopiec błyskawicznie cofnął się rakiem, aż oparł się plecami
o ścianę.
– Proszę – szepnęła Meggie. – Musisz z nami pójść. Inaczej oni ci tutaj zrobią
krzywdę!
Wciąż na nią patrzył. Wreszcie podniósł się z ociąganiem, nie spuszczając
z Meggie oka. Był wyższy od niej prawie o pół głowy. I nagle rzucił się
ku otwartym drzwiom, potrącając Meggie, tak że upadła. Ale Mo zatrzymał
go w drzwiach.
– Hej, hej – strofował go szeptem. – Spokojnie, dobrze? Naprawdę chcemy
ci pomóc, ale musisz robić to, co mówimy, zrozumiałeś?
Chłopiec mierzył go wrogim spojrzeniem.
– Wszyscy jesteście diabłami – szepnął zjadliwie. – Diabłami albo demonami!
A więc rozumiał ich mowę. Właściwie dlaczego nie? Jego historię opowiada
się we wszystkich językach świata.
Meggie wstała, obmacując stłuczone kolano. Musiała rozbić je sobie do krwi
na twardej posadzce.
– Jeśli chcesz zobaczyć paru diabłów, to wystarczy, żebyś tu został! – syknęła,
przechodząc obok niego.
Odsunął się od niej, jakby była czarownicą.
Mo pociągnął go i wskazując ręką na wieżę, powiedział szeptem:
– Widzisz tego strażnika tam w górze? Jeśli nas zobaczy, wszystkich nas zabiją.

Chłopak spojrzał na wieżę.
– Chodźcie wreszcie! – syknął Smolipaluch, podchodząc do nich. – Jeśli nie
chce iść, to go zostawcie. I ściągnijcie buty – dodał, spoglądając na gołe stopy
chłopca. – Inaczej narobicie tyle hałasu co stado kóz.
Elinor mruknęła coś niezadowolona, ale posłuchała. Chłopiec, acz niechętnie,
ruszył za nimi. Smolipaluch biegł przodem, jakby chciał zgubić własny cień.
Meggie wciąż się połykała na stromej uliczce, którą prowadził ich w dół. Elinor
za każdym razem klęła cicho, gdy bosymi palcami zawadzała o nierówny bruk.
W wąskiej uliczce, między stłoczonymi domami, było bardzo ciemno. Obie
strony ulicy łączyły kamienne łuki, jakby po to, by domy nie powpadały
na siebie. Zardzewiałe latarnie rzucały widmowe cienie. Co chwila spod jakichś
drzwi wypadał kot i Meggie wciąż wzdrygała się ze strachu.
Ale wieś Capricorna spała. Tylko raz natknęli się na wartownika, który, paląc
papierosa, stał w bocznym zaułku. Gdzieś na pobliskim dachu biły się dwa
kocury i wartownik odwrócił się i schylił po kamień, by w nie rzucić. Ten
moment wykorzystał Smolipaluch. Meggie cieszyła się, że kazał im zdjąć buty.
Bez najmniejszego szmeru prześliznęli się obok strażnika. Wciąż odwrócony był
do nich plecami, ale Meggie zaczęła normalnie oddychać dopiero, gdy skręcili
za najbliższym rogiem. Znów rzuciły jej się w oczy liczne opuszczone domy,
martwe okna i zmurszałe drzwi. Co zniszczyło te domy? Po prostu upływ czasu?
Czy mieszkańcy uciekli przed Capricornem, czy też wioska została opuszczona,
zanim on i jego ludzie tu się wprowadzili? Zdaje się, że Smolipaluch coś takiego
mówił.
A on właśnie się zatrzymał. Podniósł ostrzegawczo rękę i położył palec
na wargach. Znajdowali się na skraju wioski. Przed nimi był już tylko parking.
Dwie latarnie oświetlały popękany asfalt. Z lewej strony parking odgrodzony był
wysoką siatką.
– Za tą siatką jest miejsce zabaw i uroczystości Capricorna – szepnął. –
Dawniej pewnie dzieci grywały tam w piłkę, ale teraz odbywają się sabaty
Capricorna: ogniska, wódka, strzelanie w powietrze, fajerwerki, uczernione
sadzą twarze – kuglarskie sztuczki dla odstraszenia ludzi.
Zanim ruszyli za Smolipaluchem na parking, włożyli buty. Meggie ciągle
zerkała na płot z siatki. Sabaty. Wydawało jej się, że widzi płonące ogniska,
czarne twarze...
– No, chodźże, Meggie! – niecierpliwił się Mo, ciągnąc ją za sobą.
Gdzieś w ciemności słychać było szum wody i Meggie przypomniała sobie
o moście, przez który się tu dostali. A jeśli tym razem będzie tam wartownik?

Na parkingu stało kilka samochodów, wóz Elinor zaparkowany był nieco
z boku. Z tyłu, za ich plecami, ponad dachami domów sterczała wieża kościelna.
Teraz nic już nie zasłaniało ich przed wzrokiem strażnika na wieży. Meggie nie
mogła go dojrzeć z tej odległości, ale na pewno tam był. W jego oczach musieli
wyglądać jak czarne żuki pełzające po blacie stołu. Ciekawe, czy strażnik miał
lornetkę?

– Pospiesz się – szepnął Mo do Elinor, która otwierała drzwi samochodu.
– Tak, tak! – warknęła. – Tylko, że ja nie mam tak zręcznych rąk jak nasz
przyjaciel ognia.
Mo otoczył Meggie ramieniem, rozglądając się z niepokojem, ale wokoło nic
się nie ruszało prócz bezpańskich kotów – ani na parkingu, ani w uliczkach.
Uspokojony popchnął Meggie na tylne siedzenie wozu.
Chłopiec zawahał się, mierząc wzrokiem samochód niby dziwaczne zwierzę,
co, do którego nie ma jeszcze pewności, czy jest łagodne, czy też go pożre, ale
w końcu i on wsiadł.
Meggie obrzuciła go niechętnym spojrzeniem i odsunęła się najdalej, jak
mogła. Stłuczone kolano wciąż ją bolało.
– Gdzie się podział ten przeklęty pożeracz zapałek? – szepnęła Elinor. –
Do diabla, tylko mi nie mówcie, że ten facet znowu znikł.
Meggie pierwsza zauważyła Smolipalucha. Kręcił się wokół innych
samochodów.
Elinor ściskała kierownicę, jakby z trudem opierała się pokusie, by odjechać
bez niego.
– Co ten człowiek znowu kombinuje? – denerwowała się. Nikt nie potrafił
na to odpowiedzieć. Smolipalucha nie było bardzo długo, a kiedy wreszcie
wrócił, Elinor zobaczyła, że składa nóż.
– A to co?! – wrzasnęła, gdy Smolipaluch wcisnął się na siedzenie obok
chłopca. – Czy nie mówił pan, że się spieszymy? I co pan robił tym nożem?
Chyba nie poderżnął pan nikomu gardła?
– Czy ja jestem Basta? – odparł z rozdrażnieniem Smolipaluch, wyciągając
nogi pod fotelem kierowcy. – Przedziurawiłem im opony, to wszystko.
Na wszelki wypadek. – Wciąż jeszcze trzymał w ręku złożony nóż.
Meggie z niepokojem przyglądała się nożowi.
– To nóż Basty – zauważyła.
Smolipaluch uśmiechnął się, chowając nóż do kieszeni.
– Teraz już nie. Miałem ochotę ukraść mu jeszcze ten jego głupi amulet, ale
on nawet w nocy nosi go na szyi, więc byłoby to zbyt niebezpieczne.

Gdzieś zaszczekał pies. Mo opuścił szybę i zaniepokojony wyjrzał przez okno.
– Możesz mi wierzyć albo nie, ale to żaby robią taki piekielny hałas –
powiedziała Elinor.
Jednak odgłosy, które rozdarły ciszę nocną, nie były skrzeczeniem żab. Kiedy
Meggie spojrzała przez tylną szybę, zobaczyła, że z jednego z zaparkowanych
samochodów, brudnej białej furgonetki, wysiada mężczyzna. Był to jeden z ludzi
Capricorna, Meggie widziała go już w kościele. Z zaspaną twarzą rozglądał się
dookoła.
Kiedy Elinor włączyła silnik, mężczyzna zerwał z pleców strzelbę i ruszył
w ich kierunku. Przez chwilę Meggie prawie go żałowała – był tak zdumiony
i zaspany. Co Capricorn zrobi ze strażnikiem, który spał, zamiast trzymać straż?
Ale oto strażnik poderwał broń do ramienia i wystrzelił. Meggie schowała głowę
za oparcie fotela, a Elinor dodała gazu.
– Do diabła! – krzyknęła do Smolipalucha. – Nie widział pan tego faceta, kiedy
pan krążył między samochodami?
– Nie, nie widziałem! – wrzasnął Smolipaluch. – A teraz niech pani szybciej
jedzie. Nie tędy! Tamta droga przed nami prowadzi do szosy.
Elinor obróciła kierownicę. Chłopiec skurczył się ze strachu. Przy każdym
wystrzale zatykał sobie uszy. Czy w jego historii były strzelby? Pewnie nie, tak
samo jak nie było samochodów. Chłopiec i Meggie zderzyli się głowami,
bo samochód okropnie podskakiwał, zjeżdżając w dół po kamienistej drodze.
Nie lepiej było, kiedy wreszcie znaleźli się na szosie.
– To nie jest ta droga, którą przyjechaliśmy! – krzyknęła Elinor.
Wioska Capricorna wciąż wisiała nad ich głowami jak wielkie zamczysko.
Domy zdawały się wcale nie zmniejszać.
– Nie, to ta sama droga! Tylko wtedy Basta zatrzymał nas wcześniej!
Smolipaluch chwycił się jedną ręką oparcia, a drugą przytrzymywał plecak.
Ze środka dochodziło wściekłe warczenie, ściągając przerażony wzrok chłopca.
Meggie wydało się, że poznaje miejsce, gdzie spotkali Bastę, wzgórze,
z którego po raz pierwszy ujrzeli wioskę Capricorna. A potem nagle domy
znikły, połknęła je noc, jak gdyby wieś Capricorna nigdy nie istniała.
Na moście nie było strażnika, nikt też nie pilnował zardzewiałej barierki
blokującej drogę do wioski. Meggie wpatrywała się w ciemność, gdzie zniknęła
wioska.
„Już po wszystkim – myślała. – Już naprawdę po wszystkim”.
Noc była pogodna. Meggie jeszcze nigdy nie widziała tylu gwiazd naraz.
Niebo rozciągało się ponad czarnymi wzgórzami niby przetykana drobniutkimi

perełkami płachta. Wokoło nie było nic, tylko wzgórza – niczym naprężony koci
grzbiet przed obliczem nocy – żadnych ludzi, żadnych domów. I żadnego lęku.

Mo odwrócił się i odgarnął Meggie włosy z czoła.
– Wszystko w porządku? – spytał.
Meggie bez słowa skinęła głową i zamknęła oczy. Chciała już tylko spać – o ile
pozwoli jej na to tłukące się w piersi serce.
– To jest sen! – usłyszała monotonne zaklinania. – To tylko sen. Nic innego.
Spojrzała na chłopca, ale on nie patrzył na nią. – To musi być sen! – powtarzał,
kiwając przy tym gwałtownie głową, jakby sam siebie chciał przekonać. –
Wszystko jest inne, nieprawdziwe, zwariowane, tak jak w snach, a teraz –
ruchem głowy wskazał na zewnątrz – teraz jeszcze lecimy. A może to noc
przelatuje obok nas. Albo już sam nie wiem co.
Meggie powstrzymała uśmiech. To nie jest sen – chciała powiedzieć, ale była
po prostu za bardzo zmęczona, aby wyjaśniać całą tę skomplikowaną historię.
Spojrzała na Smolipalucha. Gładził materiał plecaka, próbując zapewne
uspokoić rozzłoszczoną kunę.
– Co tak na mnie patrzysz? – ofuknął ją. – Ja mu tego na pewno nie powiem.
Niech to zrobi twój ojciec. W końcu to on jest odpowiedzialny za jego zły sen.
Mo odwrócił się do chłopca, na twarzy miał wypisane poczucie winy.
– Jak ci na imię? – spytał. – Twojego imienia nie było w... – urwał.
Chłopiec spojrzał na niego nieufnie, po czym spuścił głowę.
– Farid – powiedział bezdźwięcznym głosem. – Na imię mi Farid, ale zdaje się,
że to przynosi nieszczęście, kiedy się rozmawia w snach. Wtedy nie można
wrócić do rzeczywistości.
Zacisnął wargi, spoglądając prosto przed siebie, jakby po to, by nie patrzeć
na innych, i zamilkł. Czy w swojej historii miał rodziców? Meggie nie
pamiętała. Była tam tylko mowa o bezimiennym chłopcu, który usługiwał
bandzie rozbójników.
– To jest sen – szepnął po chwili. – Nic, tylko sen. Kiedy wzejdzie słońce,
wszystko to zniknie. Tak.
Mo przyglądał mu się nieszczęśliwy i bezradny, jak ktoś, kto chwycił ptasie
pisklę, które teraz nie może wrócić do swego gniazda.
„Biedny Mo – pomyślała Meggie. – Biedny Farid”.
I pomyślała coś jeszcze, czego sama się zawstydziła. Ta myśl była w niej
od chwili, gdy w kościele Capricorna spośród złotych monet wypełzła
jaszczurka. „Ja też bym tak chciała” – coś w niej szeptało cichutko.
To pragnienie zagnieździło się w jej sercu i rosło, potężniało, choć bardzo starała

się je odepchnąć od siebie. „Ja też bym tak chciała – szeptało w niej. –
Chciałabym umieć przywoływać je z książek, dotykać ich, tych wszystkich
postaci, tych cudownych postaci, chcę, żeby wyskakiwały spośród kartek
i siadały obok mnie, chcę, żeby się do mnie uśmiechały, chcę, chcę, chcę...”.

Na dworze było wciąż tak ciemno, jakby nigdy nie miał nadejść świt.
– Będę jechała bez przerwy – powiedziała Elinor. – Nie zatrzymam się, dopóki
nie dojedziemy do mojego domu.
Wtem daleko za nimi ukazały się światła reflektorów – dwa palce obmacujące
noc.

20. Węże i ciernie

Borrible'owie odwrócili się i w oddali, na samym początku mostu, ujrzeli jaskrawy krąg białego
światła rozrywającego dolną krawędź czarnego nieba. Były to światła samochodu zajmującego
pozycję na północnym krańcu mostu, tym samym, który uciekinierzy opuścili przed kilkoma minutami.

Michael de Larrabeiti,
Borrible'owie, tom 2 – W labiryncie Wendelów




Choć Elinor z całej siły naciskała pedał gazu, światła zbliżały się
nieubłaganie.
– Może to po prostu jakiś zwykły samochód – powiedziała Meggie.
Ale sama nie wierzyła w to, co mówi. Przy tej wyboistej, pełnej dziur szosie,
którą jechali od godziny, leżała tylko jedna miejscowość – wioska Capricorna.
Tylko stamtąd mogli przybyć ci, którzy za nimi jechali.

– I co teraz?! – wykrzyknęła Elinor. Była tak wzburzona, że nie mogła
prowadzić samochodu w linii prostej. – Nie dam się jeszcze raz zamknąć w tym
lochu. Nie! Nie! Nie! – Przy każdym „nie!” uderzała dłonią w kierownicę. – Czy
mi się tylko zdawało, czy twierdził pan, że przedziurawił im opony?! – syknęła
ze złością do Smolipalucha.

– Owszem! – odparł wściekły. – Ale widocznie zabezpieczyli się na taką
okoliczność. Nigdy pani nie słyszała o zapasowych kołach? Niech pani doda
gazu! Zaraz musi być jakaś miejscowość. To już chyba niedaleko. Jeśli zdążymy
tam dojechać...

– Jeśli, jeśli! – piekliła się Elinor, pukając palcem we wskaźnik paliwa. –
Benzyny wystarczy jeszcze tylko na dziesięć, może dwadzieścia kilometrów.

Ale nie ujechali nawet tak daleko. Na którymś z ostrych zakrętów złapali gumę
w jednym z przednich kół. Elinor zdążyła jeszcze szarpnąć kierownicą w prawo,
zanim wóz wpadł w poślizg. Meggie krzyknęła i zasłoniła sobie oczy rękami.
Przez jedną okropną chwilę myślała, że stoczą się po stromym zboczu gubiącym
się w ciemności po lewej stronie drogi, ale kombi w poślizgu zjechało na prawo,
zarysowując błotnikiem półmetrowej wysokości kamienny murek okalający
pobrzeże. Silnik wydał ostatnie westchnienie i samochód zatrzymał się pod
zwisającymi konarami kasztanowca, który pochylał się nad szosą, jakby chciał
dotknąć jej gałązkami.

– O cholera, cholera jasna! – klęła Elinor, odpinając pas. – Nikomu nic się nie

stało?
– Już wiem, dlaczego nigdy nie ufałem samochodom – mruknął Smolipaluch,

otwierając drzwi.
Meggie siedziała bez ruchu, trzęsąc się jak galareta. Mo wyciągnął ją

z samochodu i z troską na nią spojrzał.
– Wszystko w porządku? Meggie skinęła głową.
Farid wygramolił się z samochodu przez drzwi, którymi wysiadł Smolipaluch.

Czy wciąż jeszcze wierzył, że to tylko sen?
Smolipaluch stał na szosie z plecakiem zarzuconym na ramię i nasłuchiwał.

W ciszy nocnej dobiegł ich z oddali słaby warkot silnika.
– Trzeba usunąć samochód z jezdni! – powiedział.
– Co? – Elinor osłupiała.
– Musimy go zepchnąć w dół.
– Mój samochód? – Elinor z trudem powstrzymała się od krzyku.
– On ma rację, Elinor – powiedział Mo. – Może w ten sposób ich zgubimy.

Zsuniemy wóz z lewej strony jezdni. Może wtedy nie zobaczą go w ciemności.
A jeśli nawet, pomyślą, że oddaliliśmy się od szosy, a my tymczasem wdrapiemy
się na to wzgórze po prawej stronie i ukryjemy wśród drzew.

Elinor z powątpiewaniem spojrzała w górę.
– Tu jest chyba zbyt stromo! A co z wężami?
– Basta na pewno ma już drugi nóż – zauważył Smolipaluch. Elinor popatrzyła
na niego ponuro, po czym bez słowa podeszła do bagażnika i zajrzała do środka.
– Gdzie są nasze bagaże? – spytała. Smolipaluch spojrzał na nią rozbawiony.
– Pewnie Basta rozdał dziewczynom Capricorna. Lubi im się przypochlebiać.
Elinor zmierzyła go takim wzrokiem, jakby nie ufała ani jednemu jego słowu.
Po czym zatrzasnęła bagażnik i oparła ręce o tył wozu, usiłując go popchnąć.
Wszyscy jej pomagali, ale ich wysiłki nie dały nadzwyczajnych rezultatów.
Udało im się wprawdzie przesunąć samochód i zepchnąć go z szosy
na zarośnięte zbocze, ale wóz zsunął się może metr, po czym utknął blaszanym
dziobem w krzakach i ani drgnął. Warkot silnika, tak obco brzmiący na tym
bezludnym pustkowiu, stawał się coraz głośniejszy. Spoceni jak myszy,
wygramolili się na szosę (Smolipaluch na odchodnym ze złością kopnął uparty
samochód), przeleźli po drugiej stronie przez kamienny murek, który wyglądał,
jakby każdy kamień w nim miał co najmniej tysiąc lat, i zaczęli się wspinać
po zboczu. Byle dalej od szosy. Mo ciągnął za sobą Meggie, a Smolipaluch
pomagał Faridowi. Całe zbocze poprzecinane było kamiennymi murkami
świadczącymi o żałosnych próbach wydarcia tej jałowej ziemi namiastek poletek

i ogrodów, by posadzić parę drzew oliwnych, krzewów winnych czy co tam
mogło przynieść owoce na tej marnej ziemi. Ale drzewa już dawno zdziczały,
a ziemia usiana była zwiędłymi owocami, których nikt nie zbierał, bo ludzie
dawno się stąd wyprowadzili w poszukiwaniu mniej trudnych warunków
do życia.

– Schylić głowy! – wysapał Smolipaluch, chowając się wraz z Faridem
za kamiennym murkiem. – Nadjeżdżają!

Mo pociągnął Meggie za najbliższe drzewo. Kolczaste krzewy wyrastające
spomiędzy guzowatych korzeni były na tyle wysokie, by ich dobrze zasłonić.

– A węże? – szepnęła Elinor, idąc za ich przykładem.
– Teraz jest dla nich za zimno! – syknął szeptem Smolipaluch. – Niczego się
pani nie nauczyła ze swoich mądrych książek?
Elinor miała na końcu języka ciętą odpowiedź, ale Mo zatkał jej usta ręką.
Na szosie pod nimi pojawił się samochód. Była to furgonetka, z której przedtem
wysiadł zaspany wartownik. Nie zmniejszając prędkości, samochód minął
miejsce, gdzie zepchnęli z szosy kombi Elinor, i znikł za zakrętem. Meggie
ulżyło. Chciała się wychylić zza ciernistego krzewu, lecz Mo ją powstrzymał.
– Jeszcze nie – szepnął, nasłuchując.
Panowała kompletna cisza. Wydawało się, że można by usłyszeć, jak wszystko
oddycha – drzewa, trawa i sama noc.
Zobaczyli światła furgonetki na zboczu innego wzgórza w oddali – dwa
świetlne palce obmacujące niewidoczną szosę. Nagle światła znieruchomiały.
– Zawracają – szepnęła Elinor. – Mój Boże, co teraz? Zamierzała wstać, ale
Mo ją przytrzymał.
– Zwariowałaś? Już za późno, żeby się wspinać dalej. Zobaczyliby nas.
Miał rację. Furgonetka wróciła bardzo szybko. Meggie zobaczyła, że
zatrzymała się zaledwie kilka metrów od miejsca, gdzie zepchnęli samochód.
Usłyszała otwieranie drzwi i z furgonetki wysiadło dwóch ludzi. Stali plecami
do nich, ale gdy jeden z nich się odwrócił, Meggie wydało się, że poznaje twarz
Basty, choć była to zaledwie jasna plama na tle nocy.
– Tu jest ich samochód! – krzyknął drugi.
Sądząc po wzroście i posturze, musiał to być Płaski Nos.
– Zobacz, czy są w środku!
Tak, to na pewno Basta. Meggie poznałaby jego głos pośród tysiąca innych.
Płaski Nos zsunął się po zboczu niezdarnie jak niedźwiedź. Meggie słyszała,
jak przeklina ciernie, ciemność i wstrętną hołotę, przez którą po nocy musi się
tłuc po krzakach. Basta wciąż stał na szosie. Jego twarz nabrała ostrzejszych

konturów, gdy przypalał zapalniczką papierosa. Dym uniósł się w ich kierunku,
Meggie zdawało się, że go czuje.

– Nie ma ich! – krzyknął Płaski Nos. – Pewnie dalej poszli piechotą. Cholera,
myślisz, że musimy iść za nimi?

Basta zbliżył się do skraju szosy i spojrzał w dół. Potem odwrócił się
i przyjrzał się zboczu, gdzie Meggie z walącym sercem skuliła się obok Mo.

– Nie mogli zajść daleko – powiedział. – Ale w ciemności trudno będzie
znaleźć ślady.

– Właśnie! – Płaski Nos zasapany wygramolił się z powrotem na szosę. –
W końcu nie jesteśmy jakimiś przeklętymi Indianami, no nie?

Basta nie odpowiedział. Stał bez ruchu, nasłuchując i paląc papierosa. Wreszcie
nachylił się do towarzysza i coś mu szepnął. Meggie wstrzymała oddech.

Płaski Nos rozejrzał się niespokojnie.
– Nie, lepiej wróćmy po psy! – Meggie usłyszała jego głos. – Nawet jeśli się
tu gdzieś ukryli, skąd możemy wiedzieć, czy poszli w dół, czy w górę?
Basta popatrzył na drzewa, potem na szosę i rozgniótł papierosa obcasem.
Wreszcie podszedł do furgonetki i wrócił z dwiema strzelbami.
– Spróbujmy najpierw poszukać na dole – rzekł, rzucając jedną ze strzelb
Płaskiemu Nosowi. – Gruba na pewno woli schodzić w dół, niż się wspinać.
I zniknął w ciemności.
Płaski Nos rzucił tęskne spojrzenie na furgonetkę – i mrucząc pod nosem,
niechętnie powlókł się za Bastą.
Zaledwie tamci dwaj znikli w mroku, Smolipaluch podniósł się bezszelestnie
jak cień i wskazał na wierzchołek wzgórza. Serce waliło Meggie jak młotem,
gdy podążali za nim. Przemykali się od drzewa do drzewa, od krzaka do krzaka,
wciąż oglądając się do tyłu. Każdy trzask gałązki pod ich butami wprawiał
Meggie w przerażenie. Na szczęście Basta i Płaski Nos też robili hałas, schodząc
pośród gąszczu w dół.
Po jakimś czasie stracili z oczu szosę. Ale nie opuszczały ich lęk i obawa, że
Basta mógł już zawrócić i teraz ich ściga. Co chwila się zatrzymywali,
nasłuchując, ale słyszeli tylko własne oddechy.
– Wkrótce się zorientują, że poszli w złym kierunku – szepnął Smolipaluch. –
I wtedy sprowadzą psy. Mamy szczęście, że ich od razu nie wzięli. Basta nie
ma o nich wysokiego mniemania. I słusznie, bo karmiłem je żółtym serem,
co stępia węch. Ale wreszcie i tak po nie wrócą, bo nawet Basta nie lubi
przynosić Capricornowi złych wieści.
– Więc musimy iść jeszcze szybciej! – powiedział Mo.

– Ale dokąd? – Elinor z trudem łapała oddech. Smolipaluch rozejrzał się.
Ciekawe, po co? – zastanawiała się Meggie. Ona sama niewiele widziała
w ciemności.

– Musimy iść na południe – zdecydował Smolipaluch – w kierunku wybrzeża.
Musimy dotrzeć do ludzi, tylko to nas może uratować. Tam w dole noce są jasne
i ludzie nie wierzą w diabły.

Farid stał obok Meggie. Wpatrywał się w mrok tak uporczywie, jakby
spodziewał się wypatrzyć ranek albo ludzi, o których mówił Smolipaluch, ale
w ciemnościach nie widać było żadnych świateł prócz mrowia gwiazd
błyszczących zimno na niebie. Meggie wydały się one zdradzieckimi oczami
szepczącymi: „Popatrz, Basta, są tam w dole. Rusz się, złap ich!”.

Brnęli dalej, trzymając się blisko siebie, aby się nie zgubić. Smolipaluch wyjął
Gwina z plecaka, ale zanim postawił go na ziemi, przypiął mu łańcuch. Kuna nie
była z tego zadowolona. Co chwila Smolipaluch musiał wyciągać ją z krzaków,
odciągać od wspaniałych zapachów, których nie chwytał ludzki zmysł
powonienia. Fukała i skrzeczała z dezaprobatą, gryzła i szarpała łańcuch.

– Diabli nadali, w końcu się potknę o to bydlę! – złorzeczyła Elinor. – Mogłaby
mieć trochę względów dla moich zmęczonych nóg. Jedno jest pewne: jak tylko
znajdziemy się z powrotem wśród ludzi, pójdę do najlepszego hotelu, jaki
można mieć za pieniądze, i ułożę moje biedne stopy na wielkiej, miękkiej
poduszce.

– Masz jeszcze pieniądze? – zdziwił się Mo. – Mnie od razu wszystko zabrali.
– Och, moją portmonetkę Basta też zaraz capnął – rzekła Elinor. – Ale
ja jestem ostrożną kobietą. Kartę kredytową ukryłam w bezpiecznym miejscu.
– Czy można coś ukryć przed Basta? – Smolipaluch ściągnął Gwina z drzewa.
– Owszem – odparła Elinor. – Żaden mężczyzna nie pali się do rewidowania
grubych starych kobiet. To się przydaje. Zawdzięczam temu parę moich
najcenniejszych książek... – urwała, chrząkając i spoglądając na Meggie.
Jednak Meggie zrobiła minę, jakby nie słyszała ostatniego zdania Elinor albo
przynajmniej go nie zrozumiała.
– Wcale nie jesteś taka gruba! – rzekła. – A z tą starością to też przesada. –
Ach, jak Meggie bolały nogi.
– O, dziękuję, skarbie! – wykrzyknęła Elinor. – Chyba cię odkupię od twojego
ojca, żebyś mi trzy razy dziennie mówiła takie miłe rzeczy. Ile chcesz za nią,
Mo?
– Niech się zastanowię – odparł Mo. – Trzy tabliczki czekolady dziennie?
Tak sobie rozmawiali, prawie szeptem, przedzierając się przez kolczaste


Click to View FlipBook Version