— Ach, nigdy w życiu! Co ty wygadujesz, Stefan! — oburzała
się Alina. — A poza tym, słuchaj: jeżeli mi pomożesz, to —
ściszyła głos do szeptu — powiem ci jedną rzecz. Zobaczysz, nie
pożałujesz.
Stefan był bardzo ciekawy tej jednej rzeczy, o której już nie .
pierwszy raz słyszał. Nie okazywał tego. Owszem, z
najobojętniejszą miną udał, że wcale go to nie interesuje.
Pomógł Alinie ułożyć plan wypracowania. Ułożył nawet
pierwsze zdanie, które według Aliny było najtrudniejsze:
„Skończył się już rok szkolny i zaczęły piękne wakacje."
— Reszta już pójdzie ci łatwo — oświadczył. — A co mi
chciałaś powiedzieć? — dodał siląc się na obojętność.
— Zaraz, zaraz ci powiem. Tylko, Stefanku, jeszcze coś takiego
zgrabnego na zakończenie. Ostatnie zdanie, wiesz...
— Na ostatku możesz napisać: „Skończyły się piękne wakacje i
zaczynamy nowy rok szkolny."
— Ach, Stefku, jak tobie to łatwo przychodzi — z nie udanym
podziwem zawołała Alina. — Ja myślałabym godzinę i nie
wymyśliłabym czegoś takiego. Ty chyba naprawdę będziesz
pisarzem.
— To jeszcze nie takie pewne, nie zagaduj.
— Stefan, a nie powiesz nikomu?
— Nie powiem.
— Przysięgnij się.
— Na byle głupstwo będę się przysięgał?
— Stefek, to nie głupstwo, to jest naprawdę wielka tajemnica.
Ja nawet nie mogłabym ci powiedzieć sama, bez zgody Ryśka.
— Cóż to za Rysiek?
— Rysiek to pseudonim, naprawdę — Staszek. Najważniejszy.
On jest dorosły, ma całe osiemnaście lat.
— Ach, niech ma i sto osiemnaście, co to mnie obchodzi?
— Przysięgnij się.
— Przysięgam się, no?
— No więc Staszek jest szefem, czyli naczelnikiem. Zakłada
związek i zbiera samych morowych chłopaków. Dziewczęta też
mogą należeć, ale rzadko która się nadaje, bo warunki przyjęcia
są trudne. Trzeba mieć charakter, Rysiek bardzo to podkreśla:
charakter i siłę.
— No i co z tego wszystkiego?
— To, że gdybyś chciał, to mogłabym cię do tego związku
wprowadzić. Zaręczę za ciebie, bo ty jesteś równy chłopak, a
tam tylko samych takich przyjmują.
— A co w tym związku będzie?
— Ciekawe rzeczy. Rysiek mówił, że co tydzień będzie coś
nowego, jakieś wesołe hece, jakieś kawały.
— Ale co na przykład?
— Szczegółowo to ci powie sam Rysiek. Jeszcze się nie
zaczęło, bo dopiero szuka członków.
— A kto do tego związku należy oprócz ciebie?
— Nie wiem. Znam tylko tego, kto mnie wprowadził, i sama
mogę też kogoś wprowadzić.
— Kto ciebie wprowadził?
— Tego mi nie wolno powiedzieć.
To zaczynało być ciekawe. Tajemnicze. Nie wolno mówić nic
nikomu. Kawały i hece. Trzeba by się czegoś więcej o tym
wszystkim dowiedzieć. Zanim Bartek swój projekt wykończy,
Stefek kolegów do tego związku wciągnie. Przecież to też
porządni chłopcy. Nareszcie będzie coś ciekawego, nie tylko
same lekcje, a na okrasę zbiórki z referatami.
Umówił się z Aliną, że go zapozna ze Staszkiem, który ma
pseudo: Rysiek.
„Ryzyk— fizyk — myślał po wyjściu Aliny Stefan. — Co mi
szkodzi zobaczyć, jak to wygląda z bliska. Jeżeli mi się to nie
spodoba, to adiu— fruziu i koniec."
Człowiek nigdy nie wie, skąd mu cegła na głowę spadnie.
Rano Stefan poszedł do szkoły bardzo zadowolony, że „coś
ciekawego widać na horyzoncie".
Nie mógł nic powiedzieć kolegom, bo przysięga święta rzecz,
jeszcze więcej niż słowo.
Ale nie potrafił się powstrzymać, aby nie dać im do
zrozumienia, że ma jakiś pomysł. Zapytał:
— Bartuś, jak tam, wymyśliłeś już dla nas jakieś dodatkowe
zajęcie?
— Nie pali się — odpowiedział Bartek
— Uważaj, bo jak się nie pośpieszysz, ja wymyślę pierwszy.
— Niech tylko będzie coś ciekawego, nie mam pretensji. A jak
z ortografią? Powtórzyłeś prawidła? Gramatyka ma na nas oko.
Stefan aż zaklął ze złości. Zapomniał na śmierć o
zapowiedzianym na dziś dyktandzie kontrolnym. To wszystko
przez Alinę, która zawróciła mu głowę tymi sekretami! Kiedy
wyszła, zachciało mu się tak spać, że nawet się nie umył
korzystając z nieobecności mamy. Co teraz zrobić?
Siedzi w ławce z Romkiem, który jest w ortografii mocny.
Może do jego zeszytu zaglądać? Żeby się tylko Roman zgodził.
Stefan bierze go na pauzie za łokieć i mówi:
— Romek, wiesz, że z nas „zoo" zrobili?
— Jakie znów „zoo"? — podejrzliwie pyta Romek.
Stefan opowiada, a widząc, jakie to wrażenie robi na Romku,
postanawia kuć żelazo, póki gorące.
— Widzisz, Romek, „zoo" z nas zrobili i to już trudno, nic na
to nie poradzimy. Źle tu się zaczęło i nie ma innej drogi, tylko
powoli, powolutku tę opinię odrobić. Oni muszą zobaczyć, ze
my tacy najgorsi nie jesteśmy.
— Przynajmniej nie wszyscy.
— I o stopnie musimy dbać.
— Zawsze to mówię. Dzięki Bogu, że i ty tak myślisz —
stwierdza Romek z zadowoleniem.
— Widzisz, Romek, nie każdy człowiek od razu jednakowo
myśli. Ty zrozumiałeś to wcześniej, ja dopiero teraz.
— Wiesz, Stefan — mówi już całkiem udobruchany Romek. —
Ty przecież mógłbyś się pierwszorzędnie uczyć.
— Może i mógłbym — zgadza się Stefan — ale mam duże
zaległości, a zła opinia bardzo mi w nauce przeszkadza. Całą
chęć mi odbiera.
— Opinię musisz zmienić.
— Masz świętą rację. Muszę ją zmienić, ale czy to tak łatwo?
Dziś dyktando. Za mocny w ortografii nie jestem. Jak mi wlepi
dwóję...
— Musisz uważać.— Będę uważać, ale na wszelki wypadek
trzymaj zeszyt tak, żebym mógł zerknąć. Dobrze?
— Dobrze. Niech będzie. Chciałbym, żebyś dostał lepszy
stopień. Ale ten Sewerek: „zoo"! No wiesz!
Romek zeszyt rozłożył we właściwy sposób, łokciem nie
zasłaniał. Wszystkie litery Stefan widział doskonale. Ale kiedy
dyżurny położył zebrane zeszyty na katedrze, pani Ostrowska
dziwnie jakoś spojrzała na Stefka. Zaczęła czegoś szukać w
zeszytach, wyciągnęła jeden obłożony w szary papier i coś w
nim napisała.
— Wszyscy — powiedziała — otrzymają stopnie za kilka dni.
Tylko Żórawiec dostanie swój zeszyt zaraz. Jest w nim ocena
nie za dyktando, tylko za ściąganie, bo ani słowa nie napisał
samodzielnie.
Podała mu zeszyt i wyszła z klasy. Lekcja się skończyła.
Koledzy rzucili się do ławki Żórawca. O mało mu na głowę nie
weszli, ciekawi, co tam było w zeszycie.
Stefan nie miał żadnych wątpliwości i nie omylił się. Dwója. A
całe dyktando przekreślone. Sprawa obudziła powszechne
współczucie. Postępek nauczycielki oceniano jako niesprawie-
dliwy. Przecież Stefan nie wszystko ściągał. Wiele wyrazów sam
napisał. Romek to widział. A pani powiedziała: „ani słowa".
Niesłuszna ocena. Bartek przejrzał dyktando Stefana i
powiedział:
— Ani jednego błędu, ściągałeś dobrze. Pani Ostrowska
wyraziła się nieściśle. Za ściąganie powinieneś dostać piątkę.
— Racja — przyznał Sewerek. — A za to, że ściągałeś —
dwójkę, i kropka.
— A w ogóle to jest postępowanie nieszlachetne — wołał
Wiktor.
— Gramatyka widziała od początku, że ściągałeś, a
powiedziała po wszystkim. Gdyby powiedziała od razu, nie
ściągałbyś i dostałbyś lepszy stopień. A tak to już — przepadło.
To, co prawda, było bardzo wątpliwe. Każde dyktando
wymyślone przez Gramatykę roiło się od wymyślnych zadań. I
w tym niefortunnym dla Stefana nie brakowało ich, o nie!
— O rany! — wściekał się Stefan. — Jak tu można bez błędu
napisać o tych kmieciach, którzy przeszli rzekę w bród i nie
zmoczyli bród?
— Ado tego zmyli z nóg swych brud — uzupełniał Romek. —
To jest naprawdę dyktando na uniwersytet, a nie na szóstą
klasę.
— I brak w nim sensu — wywodził Bartek. — Jeżeli przechodzi
się brodem, to znaczy płytkim miejscem, na pewno brody się
nie zamoczy.
— A poza tym od razu widać, że Gramatyka nigdy przez wodę
nie przechodziła — stwierdził z pogardą Wiktor. — Kiedy się
przez wodę przechodzi? Latem. Na wsi. A latem na wsi to
człowiek ma tak zabrudzone nogi, że bez mydła od samej tylko
wody nie puszczą. Już ja to znam.
Stefan milczał pełen gorzkich myśli. Okazało się raz jeszcze,
że uczeń, żeby się nie wiadomo jak starał i zabezpieczał, zawsze
jest wobec nauczyciela bezsilny. Niepotrzebnie się poniżał
prośbami wobec Romka. Ten widocznie myślał o czymś
podobnym, bo nagle zwrócił się do niego:
— Widzisz, Stefan, najlepiej przygotować sobie lekcje w
domu. Jak umiesz, niczego się nie boisz. Ja to zawsze jak
porządny harcerz...
— E, mój kochany — przerwał mu Stefek — ten paciorek to ja
na pamięć umiem. Ameryki nie odkryłeś. I nie masz się czym
chwalić. Jak jesteś taki porządny harcerz, to nie powinieneś mi
pomagać w ściąganiu.
— Przecież mnie prosiłeś — zbaraniał Romek.
— No to co? — wtrącił Wiktor. — Nawet żeby cię na kolanach
błagał i płakał krwawymi łzami, też nie powinieneś mu
pozwolić zaglądać w swój zeszyt.
— Tak — dodał Bartek — gdybyś nie pozwolił mu spisywać,
toby nie ściągał, a jakby nie ściągał, nie dostałby za ściąganie
dwójki, zupełnie jasne.
— Tak — ciągnął Wiktor — nieładnie wyszło, przez ciebie
Stefan dwójkę złapał.
Romek był taki zły, że aż mu się ręce trzęsły.
— Nie — sapał zbierając książki z ławki — moi złoci, ja się do
waszego „zoo" tylko przez pomyłkę dostałem. Ja się do was
zupełnie nie nadaję...
— Pewnie — zgodził się Wiktor — wcale nie jesteś taki rzadki
okaz: kujon pospolity.
Stefan martwił się dwójką. Po pierwsze wcale się jej nie
spodziewał. Po drugie, niepokoiło go, że dostał ją w sobotę,
kiedy ojciec często ma czas, przegląda zeszyty i wypytuje o
lekcje. Taka świeża dwójka może całą niedzielę zatruć.
W domu zjadł obiad, pozmywał naczynia, a potem pomógł
mamie wyfroterować podłogę w pokoju. Mama tylko pastą
pocierała, a do połysku to już on wykańczał. Świeciła jak lustro.
Mama pochwaliła go i powiedziała, że ma z niego więcej
pociechy niż z Lucynki, bo Lucyna to tylko o koleżankach
myśli.
Ojciec wrócił późnym wieczorem. Był zły, bo głodny, ale kiedy
zjadł obiad, humor zaraz mu się poprawił i ogłosił
niespodziankę:
— Jutro idziemy do cyrku. Pokażcie no swoje zeszyty.
Zobaczymy, jakżeście na tę przyjemność zasłużyli.
Stefanowi przyszło na myśl, że można było zeszyt schować,
powiedzieć, że jest z dyktandem u pani. Niestety, dobre
pomysły przychodzą przeważnie za późno.
Ojciec zobaczywszy dwóję spytał ostro:
— Co to znaczy?
— To znaczy — bąkał Stefan — że pani od polskiego uwzięła
się na mnie... Żebym się nie wiem jak starał, zawsze wszystko
jest źle.
— Znamy się na tym — powiedział ojciec — każdy uczeń tak
uważa, ja też tak swojemu ojcu kiedyś mówiłem.
— A to wcale nie dlatego, że ja uważam, tylko tak jest
naprawdę.
— Stefan nabierał odwagi. — Przecież w całym dyktandzie nie
ma ani jednego błędu, niech tatuś sprawdzi.
Ojciec sprawdził.
— No, więc dlaczego ta dwója?
— A bo... bo pani powiedziała, że ja na pewno z książki
spisywałem, a ja z książki nie spisywałem.
— Słowo? — Słowo, że z książki nie spisywałem.
— A dlaczego nauczycielka do ciebie się przyczepiła?
Stefan patrzył ojcu prosto w oczy.
— Bo ja wiem? Może dlatego, że w zeszłym roku
powiedziałem, że taka młoda.
— Ileż ona ma lat?
— Nie wiem, ale jest naprawdę bardzo młoda. W zeszłym roku
dopiero zaczęła pracować i chłopaki wcale się jej nie bali.
— Chłopaki, to znaczy i ty?
— A czego miałem się bać, jak wszystko miałem w porządku?
— No, z polskiego tak bardzo w porządku nie było. Trójka na
cenzurze.
— Ale teraz, jak mi pan kierownik doradził, żebym dużo pisał,
to się wprawiłem!. Tatuś nie widzi, ale niech mama powie, ile
ja teraz piszę.
— To prawda — zaświadczyła mama — coś tam w zeszycie
pisze i pisze.
Ojciec pomyślał chwilę i powiedział: — Co to jest, że ci młodzi
tak się o byle co obrażają? A najwięcej nie lubią, jak im
powiedzieć, że są jeszcze młodzi. U nas w fabryce też... A, mój
Boże, ile to człowiek" dałby za to, żeby teraz być młodym...
— Tobyś był taki sam głupi, jak i oni. To już tak musi być —
stwierdziła mama.
Rodzice zaczęli rozmawiać o pracy w swoich fabrykach i jakoś
się ta dwójka Stefanowi upiekła.
Było mu trochę wstyd, że tak nałgał, ale chodziło przecież o
cyrk.
W ogromnym płóciennym namiocie aż mu serce zamierało ze
strachu, że akrobata nie trafi na właściwy trapez i runie w dół.
Ale wszystko się udawało cudownym po prostu sposobem.
Podobały mu się również numery ze zwierzętami. Pomyślał
sobie, że chciałby mieć psa. Mógłby go nauczyć różnych sztuk.
Powiedział to na głos. Mama zaprotestowała.
— To byłaby męka i dla psa, i dla mnie, bo wy polecicie, a ja o
wszystkim muszę pamiętać.
Stefan westchnął, ale musiał w duchu przyznać mamie rację.
ROZDZIAŁ VI
TAJEMNICZE SPOTKANIE W PARKU. PAMIĘTNIK STEFANA
Rzadko zdarzało się, aby Stefan odrabiał lekcje za białego
dnia. Wolał to zwykle odkładać na wieczór. A jeżeli, tak jak
dzisiaj, siedział w towarzystwie Lucynki i rozwiązywał zadania,
to musiał mieć jakiś niecodzienny do tego powód.
Machinalnie obrysowywał cień kalendarza na ceracie, gryzł
koniec obsadki i szybko obliczał plony z hektara,
przepuszczając je przez kombajny, zapełniając spichrze żytem i
pszenicą. Pewną ręką wypisywał wyniki, nie troszcząc się o
ortografię. Matematyk zwracał uwagę tylko na błędy w
rachunku. Porządny chłop! Stefan lubił go tak, jak się lubi
nauczyciela, który wykłada nie sprawiający trudności
przedmiot, i nad znienawidzonym przez wielu uczniów
podręcznikiem siadał z przyjemnością — miał głowę do
rachunków.
Dzisiaj ta głowa była jednak zajęta w dużej części czym
innym. Punktualnie o szóstej wieczorem ma być koło furtki
przy Bednarskiej. Kiedy przejdzie przez nią Alina, uda, że jej
wcale nie spostrzegł, ale w pewnej odległości pójdzie za nią.
W bocznej alejce będzie na niego czekać „szef — to znaczy
Rysiek, ale Stefanowi nie wolno zdradzić, że zna jego imię.
Alina powiedziała mu to w największym zaufaniu. Dla
wstępujących do organizacji to po prostu „szef. Dopiero potem,
kiedy przejdą wszystkie próby, zostaną wtajemniczeni.
Zapoznając go z tymi szczegółami na półpiętrze przy oknie,
Alina co chwila oglądała się, czy kto nie idzie. Stefan chciał ją
wyśmiać, bo z czego tu robić tajemnicę? Ale w końcu poddał się
nastrojowi i nawet z pewnym przyjemnym niepokojem czekał
na to spotkanie. W bocznej alejce, niedbale oparty o poręcz,
siedział młody człowiek w studenckiej czapce. Mógł być
rówieśnikiem brata Wiktora.
Wypytywał o dom, zajęcia i dochody rodziców, o upodobania
Stefka, który nawet nie zorientował się, że człowiekowi
pierwszy raz widzianemu opowiada o sobie i swoim domu
wszystko i bez żadnego skrępowania.
Student, rzuciwszy parę zdań o organizowanym przez siebie
stowarzyszeniu sportowym, kilkakrotnie podkreślił, że nie
należy nikomu o tym mówić. Stowarzyszenie czy też klub
będzie na razie działać w największej tajemnicy. Dopiero w
odpowiedniej chwili ujawni się.
— Tymczasem chodzi o ogólny trening — mówił. —
Członkowie naszego klubu muszą — wykazać się zimną krwią,
wytrzymałością, zdecydowaniem i odwagą.
Stefanowi podobało się to wszystko. Chciałby jak najszybciej
„wykazać się". Spytał, kiedy rozpocznie się trening. „Szef
roześmiał się ukazując ostre i bardzo białe zęby.
— Wolnego! Jeszcze cię nie przyjąłem. Najpierw musisz
przejść kilka prób. Nie wiadomo, czy się nadasz. U mnie
wszyscy chłopcy dobierani. Flaki — do kubła.
Stefan zapewnił szybko, że on na pewno nie okaże się flakiem.
Gotów jest poddać się jakiejkolwiek próbie choćby zaraz.
Student spojrzał krótko i z ukosa.
— Paplą nie jesteś?
Stefan oburzył się.
— Czyja dziewczyna jestem, żebym zaraz z jęzorem leciał?
— I dziewczyny są różne. Twoja koleżanka na przykład
zasługuje na zaufanie. Jest już przyjęta. Solidna i z
charakterem.
Zaskoczony w pierwszej chwili Stefan chciał powiedzieć, że
zna solidniejsze, ale powstrzymał się.
— Teraz złożysz przysięgę na milczenie. Wstań! Odwróć lewą
rękę dłonią do góry.
Chłopiec jak zahipnotyzowany wykonywał polecenia. Jego
dłoń „szef wziął w obie swoje. Ścisnął.
— Powtarzaj! — rozkazał.
Tekst przysięgi mówił o milczeniu, tajemnicy, wierności i
zdradzie. Kiedy doszło do słów: „Wiem, że zdrajcę spotka
zasłużona kara"
— Stefka przeszedł dreszcz, a przy zwrocie „niechaj
nieszczęście spadnie na głowę zdrajcy i jego najbliższych",
zawahał się i zamilkł.
— A mówiłeś, żeś nie flak! — padły drwiące słowa.
Szybko dokończył przysięgi.
Usłyszał jeszcze, że ma się nie przyznawać do znajomości,
gdyby się gdzieś przypadkiem spotkali, i czekać na polecenia.
Z ulgą wybiegł z ciemnego parku na oświetloną już ulicę. O,
gdyby mógł teraz opowiedzieć to wszystko przyjaciołom!
Wiktor naturalnie natychmiast chciałby też należeć do klubu.
Te przysięgi, zaklęcia, ciemne aleje to dla niego w sam raz.
Zgrywałby się i dokładał drugie tyle. A Bartek? Jak zachowałby
się Bartek? Stefan jest prawie pewny, że Bartek takiej na
przykład przysięgi nie złożyłby za nic. Zapytałby: „A to po co?"
Ach, jaka szkoda, że nie można pogadać na ten temat z
Wiktorem i Bartkiem. I jeszcze: co to za próby?
Pamiętnik Stefana
Więc to było tak: przedwczoraj Alina zawiadomiła mnie, że
o siódmej przy „tamtej ławce” zbiórka. Będzie coś ciekawego.
Owszem, to było takie ciekawe, że jeszcze parę godzin potem
ręce mi się trzęsły ze strachu, żeby się nie wydało, że i ja tam
byłem.
Po co, po co ja składałem tę przysięgę? Muszę teraz milczeć
jak grób. Nawet w pamiętniku nie mogę nic napisać. Gdyby
się wydało przeze mnie, na pewno mściliby się strasznie.
Przekonałem się przecież, do czego są zdolni.
Po tym wszystkim nie wiem, jakim sposobem znalazłem się
na naszej klatce schodowej. Serce mi biło strasznie, całą
twarz miałem mokrą. Schowałem się w korytarzyku do
piwnicy i dopiero jak zacząłem normalnie oddychać,
poszedłem do domu.
„Jakiś ty blady!” — przestraszyła się Lucynka.
Powiedziałem, że to od biegu po schodach po trzy stopnie.
Zaraz rozłożyłem książki na stole i podparłem głowę dwoma
rękami, żeby mama czego nie zauważyła. Całe szczęście, że
dopiero po dłuższej chwili weszła do pokoju.
Może w godzinę potem przyszedł ojciec. Zdenerwowany był
strasznie. Od progu zaczął opowiadać o tym, co się
wydarzyło w parku.
„Gdybym ja takiego łobuza w ręce złapał, to chybabym na
miejscu rozerwał na dwoje” — odgrażał się.
Zasnąć nie mogłem bardzo długo; a kiedy wreszcie
zasnąłem, to mi się śniło, że mnie tygrys goni.
Wczoraj przyszła do mnie Alina i mówi:
„No, do odważnych to ty nie należysz. Było mi za ciebie
wstyd."
„Już się nie będziesz wstydzić” — mówię.
„Szef też powiedział, że pierwsze przepustne."
„Pierwsze i ostatnie” — mówię.
„No, nie udawaj takiego zucha. Mogą być próby trudniejsze.
To, co było, to jeszcze nic."
„Dla mnie wystarczy."
„Jak to — pyta Alina — co ty tak jakoś burczysz pod nosem?”
„To znaczy — mówię — że ja do waszego sportu należeć nie
chcę. Ten sport to się nazywa chuligaństwo. I powiedz to
waszemu szefowi. W studenckiej czapce chodzi, wygląda jak
porządny człowiek, a chuliganów zbiera. Wstyd!"
„To ty wstydziłbyś się tak mówić — rozgniewała się Alina. —
Porządnych chłopaków chuliganami nazywasz. Za co?”
„A za to — mówię — że z takiego sportu tylko nieszczęście."
„Co ty pleciesz — woła Alina — jakie znów nieszczęście?”
Okazało się, że Alina nic nie wiedziała. Kiedy
opowiedziałem, nie chciała mi wierzyć. Zapewniała mnie, że
to prawdziwi chuligani musieli zrobić.
„Zresztą — mówi — może to nie był dobry pomysł. Ja chyba
— bym umarła ze strachu. Ale zobaczysz, Rysiek inne wesołe
kawały urządzi."
Mnie ten jeden wystarczył. Jak sobie przypomną — mam
dosyć. Zresztą ja już taki jestem. Jak komu wierzą, to wierzę,
ale jak się przekonam, że kręci — koniec. Wysiadam. Miał być
sportowy trening, rekordy itp., a tymczasem widzę, co to za
sport.
„Teraz mi się oczy otworzyły — mówię — na te tajemnice i
przysięgi. Niechbym ja tak ojcu słowo powiedział."
„Stefan, bój się Boga — przestraszyła się Alina —
przysięgałeś. To straszny grzech."
„Przecież nie mówię, że powiem. Ale nic wspólnego z tym nie
chcę mieć. Tak szefowi powiedz."
„Oj, niedobrze, Stefan. Oj, niedobrze — jęczała Alina. —
Żebym wiedziała, żeś ty taki, tobym ani wspomniała o tobie.
Teraz dopiero będą miała od Wic... od szefa” — dokończyła
prędko.
„Aha — myślę sobie — to znaczy, że Wicek też należy do tej
paczki."
„Żebym ja wiedział, co to za towarzystwo, tobyś mnie tam
na lince nie zaciągnęła " — powiedziałem.
W tej chwili mama weszła do pokoju i przypomniała, żebym
lekcji na jutro nie odkładał, bo może coś wypaść i będzie źle.
Alinę zaraz wyniosło, a mama bardzo się dziwiła, co ja mam
tyle do rozmawiania z tą Aliną. I znowu musiałem łgać, że o
lekcjach rozmawialiśmy.
A dziś mnie spotkała dziwna rzecz. Na drugiej lekcji był
polski. Mieliśmy przerabiać opowiadanie z wypisów.
Wyciągam książką, otwieram, a tam leży jakaś kartka
złożona we czworo. Rozkładam ją i czytam: „Milcz, bo
poniesiesz konsekwencje!” I nic, żadnego podpisu, nic — tylko
pieczęć zielona, taka dziwna. Domyśliłem się, że to mi ktoś z
paczki „szefa" podrzucił. Ale kiedy? Jakim sposobem?
Spojrzałem na Romka. Widział, że trzymam kartkę w ręku, i
zapytał:
„Co to?"
„Nic, Nie widziałeś, czy kto wchodził do klasy w czasie
pauzy?"
„Nie widziałem, bo co?"
„Ciekawość pierwszy stopień do piekła — mówię. —A kto
dzisiaj ma dyżur?"
„Ciekawość — pierwszy stopień do piekła" — odburknął mi
Romek i odwrócił się obrażony.
Dowiedziałem się, że dyżur ma Sewerek. Zapytałem go, ale i
on nie widział nikogo, kto by wchodził do klasy w czasie
pauzy.
Ciekawe, czy to ktoś z naszej klasy? Łobuzy! Co to za „Kon-
sek-wen-cje"? Nie boję się ich i gdyby mnie nie wiązała
przysięga, nauczyłbym ich rozumu. A gdyby ktoś wszystko
wyczytał z mego pamiętnika, czy to też byłoby złamanie
słowa i przysięgi? Na wszelki wypadek ten zeszyt chowam na
dno swojej szuflady i zamykam na kluczyk.
Alina zatrzymała mnie dzisiaj na schodach. Zdaje się, że tam
na mnie czekała. „Słuchaj, Stefan, mam przez ciebie mnóstwo
nieprzyjemności."
„Dlaczego?"
„Ojeja, za długo musiałabym ci tłumaczyć. Pamiętaj, ani
słowa nikomu, żeby nie było nieszczęścia."
„Dla szefa?" „Nie! Dla tego, kto paple. Już taki jeden był.
Złamał przysięgę, powiedział bratu, a brat na drugi dzień
utonął w kąpieli."
„Bo nie umiał pływać."
„Może i nie umiał. Nie wiem. Ale wiem, że Rysiek ma jakieś
dziwne oczy." „Bzdury! Wstyd, że w to wierzysz."
„Bzdury albo nie bzdury. Tamten przecież utonął." „Pleciesz!
Ale możesz być spokojna. Ja słowa dotrzymuję. Powiedz mi
tylko, czy Elżbieta Niedźwiedzka do was należy."
„Ona? Uciekłaby przy pierwszym kawale, jak i ty. Też
delikatna."
Ucieszyłem się, ale nie dałem tego po sobie poznać.
„Nie powinnaś tak mówić o przyjaciółce."
„Jaka ona tam przyjaciółka! Z taką przyjaciółką to można
by skonać z nudów. Wszystko jej «nie wypada», «tak nie
można», «mamusia nie pozwala». Oj!”
Nieprawda, Elżbietka wcale taka nie jest. Nigdy od niej
czegoś takiego nie słyszałem. Alina tak mówi, bo jej pewnie
zazdrość, że Elżbietka lepiej się uczy. Bartek mówi, że ona ma
same piątki. A przecież chodzi do dwóch szkół, bo i do
muzycznej. Oho! Elżbieta i Alina to niebo i ziemia!
Pytałem Wiktora, co znaczy ten obcy wyraz. Też nie
wiedział. Zapytał brata. Okazuje się, że „ponieść
konsekwencje” to znaczy tyle, co „mieć za swoje".
„Na przykład, jeżeli wybijesz szybę kamieniem albo
rozedrzesz ubranie, to ci na sucho nie ujdzie. Poniesiesz
konsekwencje, będziesz miał za swoje, rozumiesz?” — mówił
Wiktor.
Rozumiem teraz.
ROZDZIAŁ VII
NUDY NA PUDY— A ODWAGI BRAK.
FATALNY RZUT W OKNO. KTO RAZ SKŁAMIE...
W klasie było duszno. Zamknięte przez Sewerka okna nie
przepuszczały żadnego odgłosu z ulicy..Nic nie mąciło
przykładnej ciszy i skupienia, z jakimi słuchano referatu
odczytywanego właśnie przez Romka Koziołkiewicza.
Ale ta przykładna cisza była jednocześnie przygniatająca, a
skupienie tylko pozorne. Stefan nieudolnie walczył z
ziewaniem. Wpatrywał się w tablicę, która wytarta źle
wypłukaną ścierką, działała swoją monotonną szarością równie
usypiająco jak referat.
Słowa nie docierały do świadomości Stefana. Były to okrągłe,
poprawione przez któregoś ze starszych, dobrze znane slogany
o kochanej stolicy, którą buduje cały naród.
Zaraz po pierwszym zdaniu Stefan pożałował, że nie przesiadł
się gdzieś dalej. W pustej ławce nie było kogo nawet szturchnąć
czy kopnąć. Nie miał ołówka ani kawałka papieru, żeby posłać
kartkę Bartkowi. Piekielne nudy.
„Co by to było— pomyślał w pewnej chwili— gdybym teraz
wstał i powiedział: Dosyć tego nudziarstwa! To wstyd mówić o
rzeczach, które każdy po swojemu głęboko czuje. Lepiej iść na
słońce. Korzystać z ostatnich pogodnych dni. Jazda!"
Na myśl o minie Sewerka, Romka i innych „gorliwych" sen
odbiegł. Stefan aż wyprostował się w ławce i uśmiechnął się do
podejrzliwie przyglądającego się mu Sewerka.
W tej chwili referat się skończył. Słuchacze odetchnęli z
wyraźną ulgą i z ożywieniem poruszyli się na swoich miejscach.
Przewodniczący zachęcał do dyskusji. Nikt się nie kwapił. Z
miny Sewerka można było poznać, że jeżeli nikt nie zabierze
głosu, to on, owszem... Sytuację uratował Wiktor. Powiedział,
że to było bardzo ciekawe i bardzo pouczające i że naprawdę
nic tu już dodać nie można, tylko podziękować za poniesiony
trud itd.
Stefanowi było wstyd. Spuścił głowę, nie spojrzałby teraz w
oczy koledze.
Opuszczali klasę z nieludzkim wrzaskiem. Popychali się,
potrącali, biegli po schodach na łeb, na szyję. Kropnięty w
plecy czyjąś teczką już na chodniku przed szkołą, Wiktor o
mało nie nakrył się nogami.
— Harcerze! To harcerze tak postępują! — krzyknął za
uciekającym dowcipnisiem.
— A ty?— nie wytrzymał Stefan. — Mógłbyś przynajmniej na
harcerskiej zbiórce nie łgać.
— A co ja się mam wyróżniać — odpowiedział Wiktor.
Wszyscy!...
— Nie wszyscy. Ja i Bartek nie...
— My też — przerwał mu Bartek. — Można było wstać i
powiedzieć prawdę. Nie ma co napadać na Wiktora.
Stefan milczał, ale w duchu musiał przyznać Bartkowi rację.
Bartek był sprawiedliwy.
Na podwórku Stefana malcy bawili się piłką. Nieporadnie im
szło, ani rzucać, ani łapać nie potrafili. Stefan i Wiktor, patrząc
na to, nie mogli powstrzymać się od śmiechu.
— Wiktor, pokażmy im, jak się to robi! — zawołał Stefan.
Piłka malców, jakby rozumiała ludzką mowę, potoczyła się w
stronę chłopców. Stefan chwycił ją, odbiegł kilkanaście kroków
i podał Wiktorowi. Ten odrzucił jeszcze ładniej. Zaskoczony
drobiazg najpierw otworzył usta z podziwu, potem zaczął
wołać:
— Do nas rzuć! Do nas!
Chłopcy nie chcieli tak prędko rozstawać się z piłką. Malcy
zaczynali się mazgaić i wrzeszczeć:
— Oddajcie! To nasza piłka!
Stefan postanowił zakończyć tę zabawę efektownym rzutem.
— Patrzcie, jak się rzuca!
Wziął zamach z całej siły, ale w ostatniej chwili potknął się o
coś i piłka poszła w bok, wprost w czyjeś otwarte okno. Rozległ
się łoskot przewróconej doniczki i może jeszcze czegoś.
W jednej chwili chłopcy prysnęli z podwórka. Malec,
właściciel piłki, biegł i wołał: — To moja piłka! Oddaj mi piłkę!
Stefan i Wiktor w jakiejś klatce schodowej rozpatrywali
sytuację.
Była nieprzyjemna, ale chyba nie tragiczna. W otwartym na
ich szczęście oknie przewróciła się doniczka. Wielka rzecz! Nic
strasznego się nie stało. Trzeba iść, grzecznie przeprosić i
odebrać piłkę.
— To idź zaraz — powiedział malec do Stefka.
Koledzy wymienili spojrzenia.
— Słuchaj, Władziu — pouczył Wiktor malca— po piłkę w
takich wypadkach idzie sam właściciel.
— Ale to przecież nie ja rzuciłem.
— To co, że nie ty, ale piłka twoja.
— A jak będą na mnie krzyczeć?
— Nie będą, przecież nic się nie stało. A nawet jakby coś
mówili, to powiesz, że przy zabawie, niechcący.
Z trudem namówili malca, żeby poszedł sam.
Zadowoleni, że wszystko szczęśliwie się skończyło, poszli do
domów. Po tej gonitwie z piłką dobrze siedziało się przy
książkach.
Stefek z apetytem zjadł kolację i ze spokojnym sumieniem
położył się spać.
I kto by się spodziewał, że z tego wszystkiego wyjdzie taka
awantura?
Nazajutrz podczas dużej przerwy przybiegł do Stefka Sewerek
z wezwaniem do pana kierownika.
W kancelarii za biurkiem siedział pan kierownik, obok na
fotelu— Gramatyka.
Kiedy na ukłon Stefka pan kierownik odpowiedział bez
zwykłego uśmiechu, chłopca coś tknęło nieprzyjemnie.
— Żórawiec — bardzo urzędowym tonem spytał kierownik —
to ty rzuciłeś piłkę w okno pani Ostrowskiej?
— Ja? W okno pani Ostrowskiej? — powtórzył zbaraniały
Stefan, nie wiedząc, o co chodzi.
— Nie powtarzaj, tylko odpowiadaj, czy to ty wczoraj
wrzuciłeś piłkę w okno pani Ostrowskiej.
Teraz Stefanowi rozjaśniło się w głowie.
— Więc to było okno pani Ostrowskiej! — zawołał.
— A ty o tym nie wiedziałeś?
— Naprawdę, panie kierowniku, jak matkę kocham, nie
wiedziałem.
— A ja mu, panie kierowniku, nie wierzę, nie wierzę —
odezwała się Gramatyka. — To niedobry chłopiec, on kłamie.
— Tak — rozżalił się Stefan — żebym ja nie wiem co zrobił, to
jestem zawsze niedobry, a czy ja chociaż raz skłamałem?
Wolałbym nie wiem co niż kłamać. I jeszcze nigdy a nigdy nie
skłamałem... (chciał dodać „pani", ale mu w tym miejscu
przerwano).
— To straszne! Doprawdy straszne, jak taki chłopak może
kłamać! Niech pan kierownik posłucha. Wczoraj, kiedy ten
malec powiedział, że to Żórawiec rzucił piłkę w okno, zaraz
sobie pomyślałam: już nie ma innej rady, tylko rozmówić się z
jego ojcem. Poszłam tam późnym wieczorem, kiedy byłam
pewna, że zastanę rodziców w domu. Stefan już spał. I dobrze
się stało, bo może nie dowiedziałabym się wszystkiego. Otóż w
zeszłym tygodniu Stefan dostał dwójkę z dyktanda, bo wszystko
ściągał od kolegi. A w domu powiedział, że to niesprawiedliwie,
że spotkała go krzywda, że ja się do niego przyczepiam.
Nakłamał niestworzonych rzeczy. Dlatego teraz nie wierzę mu
ani słowa. Dlatego jestem przekonana, że on mi tę piłkę wrzucił
na złość.
Stefan słuchał i zdawało mu się, że ziemia płonie mu pod
nogami. Ach, gdyby się zapaliła naprawdę! Gdyby się zapadł
gdzieś do samego środka. Niestety, podłoga ani drgnęła. Nogi
stały na niej jak wkopane, za to głowę chyba objął ogień, bo
piekły policzki i uszy, i nawet szyja.
— No i cóż masz na swoje usprawiedliwienie? — zapytał pan
kierownik.
Stefanowi zdawało się, że w jego głosie słychać drwinę. Cóż
miał powiedzieć? Czy pani Ostrowska zrozumiałaby, gdyby
powiedział, że miał nóż na gardle, że chodziło o cyrk? Sama na
pewno cyrku nie lubi. Dla niej najprzyjemniejszą chyba rzeczą
jest układanie dyktand.
Dlaczego miałby jej wrzucać na złość cudzą piłkę przez okno?
Jakie to jest „na złość"? Widać, że pani Ostrowska nie wie, co
można zrobić na złość, jeżeli naprawdę chcę się komuś
dokuczyć.
— A może powiesz, że to, co mówi pani Ostrowska, jest
niezgodne z prawdą? Słyszałem przed chwilą, że ty nigdy nie
kłamiesz.
Stefan zaciął zęby. Teraz nie powie już ani słowa. Żeby go
nawet ze skóry obdzierali. I tak mu nie uwierzą. Złapali go na
kłamstwie, wszystko przepadło. Pan kierownik, jakby czytał w
jego myślach, rzekł:
— I ja ci już nie wierzę. Kto raz skłamie, temu już się nie ufa. I
powiem ci, Stefku, zrobiłeś mi wielki, wielki zawód. Pamiętasz,
rozmawialiśmy przed wakacjami. Myślałem, że
porozumieliśmy się. Radziłem ci, jak masz pomagać sobie w
pracy. Nawet cię nie pytam, czy dotrzymałeś danej mi
obietnicy. Pewnie puściłeś mimo uszu moje rady. Moja
życzliwość niepotrzebna ci. Więc może ci się przyda moja
surowość. Otrzymasz zmniejszony stopień ze sprawowania,
tymczasem tylko tyle. I pamiętaj, że jeżeli nie ustatkujesz się, to
pomimo że bardzo szanuję twego ojca i wiem, że to dla niego
będzie wielka, niezasłużona przykrość— postaram się przenieść
cię do innej szkoły. Masz tu zły wpływ na kolegów.
Stefan chciał coś zawołać, że on może, a nawet prosi, żeby
już... zaraz... że jak tu jest taka sprawiedliwość, to on nie
potrzebuje... Ale zaciśnięte gardło nie przepuściło ani słowa...
Na dany znak szurnął nogą i z opuszczoną głową wyszedł za
drzwi. Gdyby w tej chwili spojrzał w oczy kierownikowi —
chybaby się rozpłakał, a tego by sobie nie darował.
Na korytarzu cichł już szum pauzy. Jeszcze ostatni uczniowie
pędzili do klas. Stefan nie poszedł do klasy. Nie chciał, żeby mu
się kto przyglądał. Nie mógłby odpowiedzieć na pytania nawet
Wiktorowi czy Bartkowi.
Poszedł do umywalni. Przestraszyła go własna twarz w
lustrze. Zamknął się w ubikacji. Nie płakał. Łzy same leciały
ciurkiem.
„«Nie wierzę ci. Kto raz skłamie...» — przypominał sobie. —
Więc jak to? Jeżeli ktoś raz ukradnie, to już całe życie będzie
złodziejem? Nieprawda. Nie można tak człowieka krzywdzić.
«Zawiodłeś moje zaufanie... Puściłeś rady mimo uszu...» A ile
ja już stron zapisałem jak głupi! I dalej będę pisał na złość. Ale
pan kierownik tylko: «Nawet cię nie pytam...»
I jeszcze: «Masz zły wpływ na kolegów.» O, to najbardziej
boli. Jaki mam wpływ? Przecież zawsze Bartka najwięcej
słuchają. I w piątej tak było, i teraz. A ile razy ja Wiktora
powstrzymywałem, jak chciał coś naprawdę szalonego zrobić?
O tym nawet nikt nie wie, naturalnie, a jak się tylko raz
wpadnie, to już hajda do innej szkoły. O rany!..."
Cała chustka była już mokra. Obmył twarz zimną wodą,
wypłukał chustkę i stanął przy otwartym oknie. Uspokoił się. A
kiedy pomyślał o pani Ostrowskiej, zrozumiał, co to znaczy
„zimna nienawiść".
Wczoraj była u nich w domu. Ojciec dziś wyszedł do fabryki
bardzo wcześnie. Mama była jakaś milcząca. Rozprawa będzie
chyba wieczorem.
„W szkole już i tak nie mogę wytrzymać — myślał sobie Stefan
— jak jeszcze w domu nie będę mógł oddychać... W ogóle, co to
za życie?"
ROZDZIAŁ VIII
JA DO DOMU NIE IDĘ! POMYSŁ BARTKA.
W MIESZKANIU GRAMATYKI. NIESPRAWIEDLIWOŚĆ BOLI.
Stefan wmieszał się w tłum chłopców wybiegających na
przerwę. Na twarzy jego nie widać było śladu tylko co
przeżytych wzruszeń. Ale był to spokój pozorny. Naprawdę
bardzo gnębiło go pytanie: co będzie w domu?
Wiktor i Bartek towarzyszyli mu w milczeniu. Wyczuwali
jakieś poważniejsze zmartwienie. Niech Stefan sam
zadecyduje, kiedy im się ma zwierzyć.
Współczuli koledze, gotowi każdej chwili podać mu rękę.
Toteż kiedy usłyszeli, że Sewerek zarządził po lekcjach zebranie
zastępu, spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
Usiedli po obu stronach przyjaciela. Wiktor ściskał Stefka za
kolano i szeptał:
— Stefek, nie bój się! Zobaczysz. No, ja ci mówię, zobaczysz.
Tymczasem Sewerek ze zmarszczonymi brwiami grzmiał z
wysokości katedry:
— Stała się rzecz straszna w naszej klasie. Jeden z naszego
zastępu, Stefan Żórawiec, zemścił się na naszej ukochanej
nauczycielce polskiego za to, że mu postawiła z dyktanda
dwójkę...
— Nieprawda — zaprotestował Romek. — Stefan się nie mścił.
Nie wiedział przecież, że to jej okno. Słyszałeś rano.
— ...zemścił się w ohydny sposób — ciągnął Sewerek — bo
stłukł jej pamiątkową porcelanę po dziadku powstańcu z tysiąc
osiemset trzydziestego roku.
— Nieprawda — powiedział Bartek — to mogła być pamiątka
po pradziadku.
— Kto nie szanuje pamiątek rodzinnych, kto szuka zemsty na
swoich nauczycielkach, ten jest złym Polakiem, złym synem i
złym kolegą, takim jak Żórawiec.
— Nieprawda, Stefan jest dobrym kolegą — rzucił Wiktor.
— Widzicie, jak to całe zo... towarzystwo broni się przed
zarzutami? To jest źle pojęta solidarność. Solidarność, która
naszą klasę hańbą okrywa, i za nich my musimy cierpieć.
— O rany! — krzyknął ktoś z klasy. — Już ósma zbiórka w tym
miesiącu. Jeżeli przez nich, to zróbcie coś, bo już dłużej nie
wytrzymam.
— Przez nich! — zawołał
Sewerek.
— Wyrzucić ich!
— Udzielić nagany!
— Pilnować!
— Rodziców wezwać!
— Spokój był, dopóki ich nie było!
— Wyrzucić!
Sewerek z trudem ukrywał zadowolenie z takiego obrotu
rzeczy. Kończył obłudnie:
— Nie możemy ich wyrzucić, koledzy. To nie byłoby
szlachetne. Musimy nad nimi popracować. Chociaż to będzie
ciężkie, o, bardzo ciężkie zadanie!
Tu poprosił o głos Wiktor.
— Sewerek, żal mi cię. Podejmujesz się takich ciężkich zadań,
że jeszcze się nadwerężysz.
Klasa gruchnęła śmiechem, a Wiktor ciągnął dalej:
— Dostał Stefan dwóję za ściąganie? Dostał. Miała prawo
nauczycielka ją postawić? Miała. Ale można mieć żal? Można.
— Nie można! Sprawiedliwie ją dostał! — zawołał Sewerek.
— Sprawiedliwie, ale jeżeli jesteś taki czuły na
sprawiedliwość, to twój stopień za dyktando nie jest
sprawiedliwy. I ty powinieneś mieć dwójkę, bo też ściągałeś.
Dobrze widziałem. Gramatyka nie zauważyła, bo pilnowała
tylko Stefana. A ty zamiast być mu wdzięczny, jeszcze huzia na
niego. Tak się nie robi. I jeszcze powiem: o żadnej zemście tu
nie krzycz. Nie wmawiaj. Bo tak dostaniesz, że popamiętasz. Ja
też mam już tego wszystkiego dosyć.
Widać było, że Wiktor zdenerwował się, bo mu prawa brew
podskakiwała. Jego słowa zrobiły wrażenie na klasie.
— Sewer — wołano — z tym ściąganiem, sam wiesz, rozmaicie
bywa... zagalopowałeś się!
— I co ty na nich jedziesz?
— Piłkę podobno wcale nienaumyślnie wrzucili. Mikrus
zaklinał się, że niechcący.
— A ja wam mówię — upierał się Sewerek — oni nasz zastęp
tak wkopią, że nie daj Boże! Już ja to czuję. Im brak
harcerskiego ducha. I jeżeli my się za nich nie weźmiemy, to
oni...
— Dość! — zawołał Romek. — O kim ty mówisz: my — was,
nas — was? Co to — jest? Jakim prawem robisz z nas, nowych
w tej klasie, jakichś diabłów? A co, do nieba tu przyszliśmy?
Same anioły z archaniołem Sewerkiem na czele?
Bartkowi zaraz pierwszego dnia ktoś buchnął pióro. A mnie
już dwa razy zginęło śniadanie z teczki. Ale nic nie mówię. Sam
złapię tego nienażartego i spiorę na kwaśne jabłko. Nie może
przyjść jak człowiek i powiedzieć: „Daj połowę"? I nie mówię:
to wy, to u was, to przez was. W każdej klasie rozmaicie się
zdarza.
— Romek, my nie do ciebie — tłumaczył się Sewerek — ty
jesteś inny, to tylko przez tych trzech...
— Dość — powiedział Bartek — postaramy się, żebyś przez nas
nie cierpiał.
Po zbiórce poszli Bednarską w trójkę razem Bartek
powiedział, że to wszystko raz trzeba dobrze wyjaśnić.
— Żyć mi się już nie chce — mówił.
— A co dopiero mnie — dorzucił Stefan i opowiedział
wszystko, co go spotkało u pana kierownika.
— To znaczy, dzisiaj czeka cię rozprawa z ojcem?
Stefan kiwnął głową i dodał z rozpaczą:
— Słuchajcie, ja do domu nie idę. Komu innemu nie
powiedziałbym, ale wam powiem — boję się. Ojciec ma twardą
rękę. Jak jest dobry, to dobry jak miód, ale jak wpadnie w złość
— nie ma żartów. I mama też bronić mnie nie będzie.
— Nie gorączkuj się — mówił Wiktor — chodźmy do mnie.
Namyślimy się, co robić.
U Wiktora nic nie przeszkadza myśleć. Matki prawie nigdy
nie ma. Starszy brat siedzi w pokoju sam albo z kolegami. Całą
kuchnię Wiktor ma dla siebie. Chłopcy siedzą, myślą, nic
wymyślić nie mogą.
Wreszcie Wiktor mówi:
— Pójdę do twego ojca i przemówię, jak tylko umiem
najlepiej. Wzruszę go do łez, zobaczysz. A jak się wzruszy, już ci
lania nie sprawi. To wypróbowany sposób.
— Na nic ten sposób — mówi Stefan — to dobre na kobietę.
Mój ojciec jest twardy. I na zgrywaniu zaraz się pozna. Powie:
„Świadczył się Cygan swoimi dziećmi." Wiadomo, kolega kolegi
broni. A jeszcze taki kolega jak ty. Ojciec przecież wie, że się z
tobą i Bartkiem przyjaźnię.
— A może — mówi Bartek — poprosiłbym Elżbietę, żeby
pomówiła z twoją mamą?
— Za nic w świecie! — Stefan aż skoczył. — Bartek, jeżeli
chociaż słówko powiesz, to jesteś mój wróg, a nie kolega.
— No więc, co robić? — pyta trochę zdziwiony gwałtownością
Stefka Bartek.
— Pomyślmy — mówi Wiktor.
Po dłuższej chwili Bartek proponuje:
—Najlepiej zastosujemy stary, wypróbowany sposób. Wszyscy
rodzice lubią, jak im się przyrzeka, że już więcej to się nie
powtórzy.
— Na nic ten sposób — wzdycha Stefan. — Ja w tym roku
postanowiłem sobie dotrzymywać słowa. Więc jak tak
powiem...
— To dotrzymasz — mówi Bartek. — Cóż ty sobie myślisz, że
ja cię do kłamstwa namawiam? Obiecasz, że już od Romka nie
będziesz ściągał.
— Rozumiesz: od Romka już nie — mówi znacząco Wiktor.
— Aha! — zaczyna rozumieć Stefan. — To znaczy, że od kogo
innego...
— Nie — rozgniewał się wstając zza stołu Bartek. —
Słuchajcie, ja mówię zupełnie serio. A jeżeli wy chcecie dalej na
samym łgarstwie jechać, to cześć...
— Bartuś — uspokoił go Wiktor. — Nieporozumienie! Jak cię
kocham, nieporozumienie! Teraz już wiem i Stefan już wie.
Prawda, Stefan, rozumiesz już, o co chodzi?
— Rozumiem. Ale ja nie jestem pewny, czy mój ojciec da się
tym ułagodzić. Bo widzicie, zanim sobie postanowiłem, że będę
słowa dotrzymywać, to nieraz ojcu mówiłem: „już nie będę", a
potem znowu...
— To dlatego, że byłeś młody i głupi — pociesza Wiktor —
teraz już masz całe dwanaście lat. Jesteś uczniem szóstej klasy i
chyba twój ojciec rozumie, że musi cię już traktować poważnie?
— Bo ja wiem... — mówi Stefan.
— Poczekajcie tu na mnie — Bartek podnosi się znowu. — Idę
do rodziców Stefana i przygotuję grunt. Jeżeli wszystko pójdzie
dobrze, przybiegnę po was.
— A jak nie? — spytał Stefan, który jakoś niewiele sobie po
Bartku obiecywał.
— To pomyślimy — powiedział Bartek i wyszedł.
Stefek zdążył mu tylko krzyknąć, żeby nie zdradził miejsca
jego pobytu. Bał się, że ojciec gotów po niego przyjść.
Siedzieli z Wiktorem. Czekali na powrót Bartka. Stefan był
bardzo zgnębiony, bo kiedy po raz nie wiadomo który
powtórzył: — Lanie dostanę na pewno... — Wiktor powiedział
bez zwykłej pewności w głosie:
— Stefan, wiesz, że ja ci zazdroszczę tego... lania. Niechby
mnie ojciec nawet co dzień bił... Ale żeby był, żeby żył...
Pamiętam go dobrze, miałem już sześć lat, kiedy zginął. Palca
nigdy na mnie nie zakrzywił... i mamie nie pozwolił...
Stefkowi ścisnęło się serce. Ojciec Wiktora był kierowcą.
Zabili go bandyci.
„I mojego mogli bandyci napaść — myśli Stefan. — To już
lepiej... I tak lania dawno nie dostałem. Ostatni raz za te
papierosy chyba... Boję się, to prawda, ale nie jestem w
porządku..."
Do drzwi zastukał Bartek i od razu po jego minie poznali, że
się udało.
Poszli we trzech do mieszkania Stefka. Ojciec mu przy
kolegach zapowiedział, „żeby to był ostatni raz", i zaraz kazał
mu iść przeprosić nauczycielkę.
Stefan wcale nie był zachwycony takim obrotem rzeczy.
— Chłopaki — powiedział na schodach — ratowaliście mnie
dotąd, ratujcie do końca. Ja naprawdę nie wiem, co tam trzeba
powiedzieć. Gdyby mi kto dał wybierać, to wolałbym lanie niż
przeproszenie Gramatyki. Przecież to wszystko przez nią.
Przecież ja na nią patrzeć nie mogę.
— Zdaje ci się — mówi Wiktor. — Wcale mi się nie zdaje... bo
jak tylko o niej pomyślę, to mnie w dołku coś ściska.
— E tam, ściska cię, bo obiadu nie jadłeś. Zobaczysz, jak się
najesz, to ci ściskanie przejdzie — przekonywał Wiktor.
— Ale po co ta niesprawiedliwość i w ogóle zaraz ze skargą do
ojca leci, do kierownika...
— Stefan — powiedział spokojnie Bartek — szkoda, że ty nie
jesteś nauczycielem. Ty na pewno byłbyś dla uczniów bardzo
dobry. Ale porządku chyba nie umiałbyś upilnować.
— Ja? Nie umiałbym? — rzucił się Stefan. — Zobaczyłbyś! U
mnie chodziłoby wszystko jak w zegarku.
— A gdyby na przykład Sewerysio... — zaczął niewinnie
Bartek.
— O, Sewerysiowi dałbym szkołę! — zawołał Stefan. — Już on
by oduczył się ściągania. Wezwałbym ojca, matkę, dwóję bym
mu kropił jedną za drugą.
— To czego chcesz od Gramatyki?
Teraz dopiero Stefan zobaczył, że wpadł we własnoręcznie
wykopany dołek. Wybałuszył w pierwszej chwili oczy, ale zaraz
wybuchnął śmiechem. Złość mu przeszła.
Odszukali okno, w które wpadła piłka. Poznali je po
wyjątkowo pięknych pelargoniach w skrzynce.
Weszli do klatki schodowej i na prawych drzwiach znaleźli
tabliczkę: „Zofia Ostrowska". Stefanowi nigdy nie przyszło do
głowy, że Gramatyka może mieć takie samo imię jak jego
matka.
Zadzwonili delikatnie i zaraz słychać było, że ktoś idzie. Drzwi
otworzyły się, a chłopcy prawie jednocześnie powiedzieli:
— Dobry wieczór pani!
— Dobry wieczór, chłopcy, dobry wieczór — odpowiedziała
siwa starsza pani. Stefan speszył się, bo myślał, że to sama
Gramatyka otworzy, ale Bartek ukłonił się grzecznie i zapytał:
— Czy zastaliśmy panią Ostrowską?
— Owszem, to ja jestem — odpowiedziała pani — a czego
chcecie?
— Chcielibyśmy się zobaczyć z panią nauczycielką — mówi
Bartek.
— A, to wy może jesteście uczniami mojej córki?
— Tak, proszę pani, i właśnie bardzo nam zależy... — zaczął
Wiktor.
— Wejdźcie, proszę bardzo, wejdźcie, chłopcy — zapraszała
starsza pani Ostrowska. — Córka powinna zaraz nadejść.
Zaproszeni weszli do tego właśnie pokoju wychodzącego na
podwórze. Pod oknem stał stolik z wieloma szufladkami, a na
nim pełno drobiazgów. Zobaczyli tam sporo figurek,
koszyczków i ramek. Jeżeli piłka wpadła na ten stolik, to chyba
połowę rzeczy przewróciła, a może i potłukła. Chłopcy poczuli
się bardzo nieswojo.
Tymczasem starsza pani kazała im usiąść na miękkich
stołkach, sama usiadła również i mówiła:
— Córka zaraz wróci z wieczorowej szkoły. Dziś czwartek, a
we czwartki wraca zwykle wcześniej.
„Ładnie wcześniej" — pomyślał Stefan patrząc na wiszący
zegar pokazujący już ósmą godzinę.
— To nasza pani uczy i w wieczorowej szkole? — spytał
Wiktor.
— A tak. Ma duże obowiązki. Ja ze względu na nogi tylko po
mieszkaniu się kręcę. Druga córka, młodsza, na uniwersytet
chodzi. Więc Zosia na nas pracuje i jeszcze w domu pomaga.
Nieraz aż się na nią gniewam. Bo do czego to podobne!
Zeszytów zawsze ma taką pakę do poprawiania. I do lekcji musi
się przygotować. Przed dwunastą nigdy spać nie idzie. Ale też
podobno jest dobrą nauczycielką. Bardzo ją uczniowie lubią.
Przychodzą tu czasem z tej wieczorowej szkoły. To już dorosła
młodzież. Widzą pracę mojej Zosi.
— Proszę pani — powiedział Bartek — my też widzimy. W
innych szkołach w siódmej tyle nie umieją co my w szóstej.
Wiem, bo mam stryjecznego brata w siódmej klasie na
Kopernika.
— Co ty mówisz? — ucieszyła się staruszka. — Muszę to Zosi
powtórzyć.
— Tak, proszę pani — zaczął Wiktor — my to rozumiemy i
właśnie przyszliśmy przeprosić za przykrość, jaką niechcący
zrobiliśmy.
— Za jaką przykrość? — przestraszyła się.
— Bo... bo ta piłka... co wczoraj wpadła w okno, to właśnie
przez nas...
— Przeze mnie — Stefan aż się podniósł — ale niechcący. I
naprawdę jest mi bardzo nieprzyjemnie. Żebym wiedział, to
wolałbym nie wiem co.
— No cóż — westchnęła starsza pani — co się stało, to się nie
odstanie. Córce było bardzo przykro, bo myślała... — Zamilkła
na chwilę, przyglądając się im kolejno. — Farfurka się stłukła.
Podeszła do stoliczka pod oknem i z szufladki wyjęła
zawinięty w bibułę porcelanowy dzbaneczek z utrąconym
uszkiem i dzióbkiem.
— To stara korecka porcelana. W Korcu dawniej takie piękne
rzeczy wyrabiali. Pamiątka po moim dziadku. Ten dzbanuszek
był z nim na Sybirze, tyle lat przetrwał. Zosia tak go lubiła.
Stały w nim ołówki na stoliku. No i rozbił się. Szkoda.
— Pani pozwoli — wyciągnął Bartek rękę. — Ja mam w domu
taki klej. I uszko, i dziobek przykleję, tak że znać nie będzie.
— Naprawdę? — ucieszyła się pani Ostrowska. — Oj, żeby ci
się to udało!
— To my już chyba pójdziemy — podniósł się Wiktor, a
koledzy za nim. — Pani nauczycielka może dziś się spóźni.
— Ona się nigdy nie spóźnia, tylko widocznie zebranie jakieś
wypadło — westchnęła matka. A tu tyle zeszytów na nią czeka
— wskazała na etażerkę, gdzie leżały przewiązane porządnie
trzy paczki zeszytów.
— To my pewnie jeszcze raz przyjdziemy? — zaniepokoił się
Stefan.
— Nie trzeba, chłopcy, nie trzeba — mówiła pani Ostrowska.
— Już ja córce powiem, że byliście tu z przeprosinami. Więcej
tego nie zrobicie, prawda?
— Na pewno nie. Już nigdy nie będę piłki rzucać. I bardzo
przepraszam.
Już na podwórku Wiktor powiedział:
— No, to nie było takie straszne, co?
— A wiecie — powiedział Bartek — mnie jej naprawdę żal.
— Tej staruszki?
— Nie. Gramatyki. Przecież ona pracuje jak robotnik, na dwie
zmiany. A do tego, kiedy przyjdzie do domu, to jeszcze siada do
zeszytów. A potem musi obmyślić...
— Takie lepsze dyktando dla nas — przerwał mu z goryczą
Stefan, ale Bartek nie dopuścił go do słowa.
— Nie, Stefan, ty sobie dobrze to przemyśl. Przez takie
dyktando my lepiej piszemy niż siódma klasa gdzie indziej.
Widziałem wypracowania mego stryjecznego brata.
— To prawda o tym bracie? — spytał Stefan.
— Nie słyszałeś, jak mówiłem?
— Słyszałem, ale myślałem, że to tylko tak, przez grzeczność.
Bo Alina mówiła, że czasami mówi się coś takiego... no, jak na
przykład Elżbieta...
Bartek przyglądał mu się nic nie rozumiejąc, a Wiktor położył
Stefkowi rękę na czole i powiedział z przesadną powagą:
— Przeżycia dnia dzisiejszego tak wstrząsająco oddziałały na
twój młodzieńczy umysł, że należy się obawiać o stan twego
mózgu. Ale czoło masz zimne — dodał już zwyczajnym tonem.
— A jednak to był pradziadek — powiedział zamyślony Bartek.
— Ale ja go skleję bez znaku.
— Skleisz pradziadka? — Wiktor spojrzał na Bartka.
— To cenna porcelana. U nas w domu jest korecki talerz.
Pokażę go wam kiedyś. A klej mam pierwszorzędny.
Mieszanina własnego pomysłu.
— Dobra. A teraz, chłopaki, cześć pracy i do roboty. Nie daj,
Panie Boże, jutro złapać dwóję, bo wszystkie nasze dzisiejsze
zmartwienia powtórzą się od początku! — zawołał Wiktor.
— Od referatu Sewerka? — zapytał ze zgrozą Bartek.
— I od wezwania do kierownika? — dorzucił Stefan.
— Brr! — otrząsnął się Wiktor. — Odstukuję w nie heblowane
drzewo — i stuknął zgiętym palcem w głowę Żórawca.
Stefan długo tego wieczoru siedział nad lekcjami. Już wszyscy
spać poszli, a on jeszcze kiwał się nad książką.
Między powtarzaniem zwrotek zadanego wiersza myślał sobie
o różnych rzeczach:
...Przezwali ją Gramatyką. I kawały różne urządzają. A ona
może myśleć, że to na złość. Ja już będę na polskim uważać.
Niech tam. Już mi trochę przeszło. Widocznie mam taki
charakter jak ojciec. Jak wpadnie w złość, toby człowieka
rozerwał. A po jakimś czasie to mu przejdzie. Mama to się
nieraz aż dziwi. Bo mama pamięta wszystko i tak łatwo nie
daruje. Mówi, że ją serce boli na samo wspomnienie krzywdy.
A panu kierownikowi nie zapomnę nigdy. «Nawet się nie
pytam» — mówił, a ja piszę i piszę ten pamiętnik. I będę pisał
przez cały rok. Chociaż tak naprawdę to nie powinienem tego
robić. Bo dla pana kierownika nie warto."
Tu na samo wspomnienie aż zakłuło go w sercu. Widocznie
był trochę podobny i do swojej mamy.
ROZDZIAŁ IX
PSEUDONIMY. UROCZYSTA PRZYSIĘGA. ARCHIMEDES, ALE
TROCHĘ INACZEJ. WSZYSTKO PRZEZ WIKTORA!
Nareszcie Bartek coś wymyślił. Już rano zawiadomił
przyjaciół c wykończonym pomyśle, ale nic więcej powiedzieć
nie chciał, bo się „w dwóch słowach" nie da. Aż się z niego
śmieli, że zwykle raczej małomówny, teraz przemówił
„długofalowo."
Kiedy po południu zebrali się w trójkę w mieszkaniu
Niedźwiedzkich, Bartek wyłożył całą sprawę:
— Zakładamy stowarzyszenie. Naturalnie nikt o tym nie
będzie wiedział. To będzie stowarzyszenie tajne. Musimy całej
klasie pokazać, ile naprawdę jesteśmy warci.
— To będzie trudno — westchnął Wiktor. — Nie dostrzegają
wcale naszej wielkiej wartości. Jakby im kto oczy przewiązał.
— Zgadzam się, że to sprawa niełatwa, ale jak sobie
postanowimy, to dokonamy.
— To mi się podoba — dodał Stefan — ja się w to już
wprawiam. Bartek, dokładny jak zawsze, miał wszystko
zapisane na kartce.
Odczytał:
„l.Cel stowarzyszeni: zdobycie dobrej opinii w oczach klasy.
2. Środki wiodące do tego cel: przodowanie we wszystkich
przedmiotach."
To drugie od razu wzbudziło wątpliwości. Wiktor w żaden
sposób nie podejmował się przodowania w matematyce, do
której „głowy nie miał".
Trójka z tego przedmiotu wydawała mu się zawsze
bohaterskim osiągnięciem. Stefan znowu nie mógł żadnym
sposobem przodować w języku polskim, skoro przed każdą
klasówką skóra na nim cierpła.
— To nic — wyjaśnił Bartek — przecież i ja mam swoją piętę
achillesową — geografię. Nie bójcie się. Przecież to wcale nie
znaczy, że od jutra zaraz mamy ze wszystkiego mieć piątki. Ale
powoli, z tygodnia na tydzień.
— E,— powątpiewał Wiktor.
— to będzie trudne Czy nie lepiej wymyślić jakiś inny sposób?
— Jaki?
— No, na przykład pomówimy z klasą, podyskutujemy i
przekonamy.
— Gadaniem nie przekonasz.
— Ale to przecież nudne: siedzieć nad książką! To dopiero
wymyśliłeś!
— Wymyśl lepiej — mówił Bartek — wymyśl coś, żeby mieć
dobre stopnie, a całkowicie się poddam.
— Ba! — wtrącił Stefan. — Żeby taki sposób znaleźć, aby bez
niepotrzebnej straty czasu pokazać klasie, co my naprawdę
jesteśmy warci!
— Chłopaki! — zawołał Wiktor. — Cóż to, czy nas nie stać na
pomysły? Postanówmy sobie, że w ciągu najbliższych miesięcy
każdy z nas wymyśli coś olśniewającego, coś, co wprawi w
najwyższe zdumienie naszych kolegów i nauczycieli.
— E, Wiktor — obruszył się Bartek — ty to .zaraz musisz „w
najwyższe zdumienie". Teraz ja powiem: nie każdego stać na
olśniewający pomysł. Owszem, starajmy się coś wymyślić.
Niech to będzie takie racjonalizatorstwo na szkolny użytek. I
niekoniecznie jakaś nadzwyczajność.
— A temu, kto nie będzie mógł wymyślić czegoś
zdumiewającego, to się zaliczy i jakiś mniejszy pomysł — dodał
Stefan, który od razu sobie pomyślał, że do żadnych
wspaniałych pomysłów głowy nie ma.
— Musimy coś takiego zrobić, żeby całej klasie oko zbielało —
powtarzał Wiktor.
— Czy to stowarzyszenie będzie się jakoś nazywać? — zwrócił
się do Bartka Stefan.
— Owszem. Ja proponuję: „Stowarzyszenie Trzech
Ambitnych".
— STA — wypisał na kartce Wiktor. — Lepiej byłoby STO.
Można byłoby zamienić na „sto" i to byłby nasz znak, nasza
pieczęć.
— Na „o" to mogłoby być „oczernionych" albo
„odepchniętych" — myślał na głos Stefan.
— Przecież nikt nas nie odpychał ani nie oczerniał —
sprzeciwił się Bartek. — Po prostu źle nas osądzono, i koniec.
— To niech będzie „Stowarzyszenie Trzech Osądzonych" —
ucieszył się Wiktor.
— Niech będzie — przystał Bartek, ale było widać, że mu się to
niezbyt podobało.
— A jakie pseudonimy będziemy mieli? — dopytywał Stefan w
dalszym ciągu.
— Czy to potrzebne?
— Coś ty, Bartek, zakładamy tajne stowarzyszenie i bez
pseudonimów? A jak ja napiszę do ciebie list i podpiszę się
zwyczajnie „Żórawiec, to każdy od razu będzie wiedział, o co
chodzi. Pseudonimy są koniecznie potrzebne. Ja wybieram
sobie „Kmicic".
— A ja „Wołodyjowski" — zawołali jednocześnie Bartek i
Wiktor, ale Stefan rozstrzygnął krótko:
— Wołodyjowskim niech będzie Bartek. Do ciebie, Wiktor, ten
pseudonim nie pasuje, ty bądź „Zagłobą". Zagłoba też łgał jak z
nut i pomysły miał dobre jak ty, i bielmo miał na prawym oku.
— Gdzie ja mam bielmo? — wrzasnął Wiktor.
— Bielma nie masz, ale sam mówiłeś, że na prawe ucho źle
słyszysz, to coś podobnego. A Bartek jest małego wzrostu,
akurat „Mały Rycerz".
— Ale wąsów nie ma!
— No, ty byś też Burłaja nie usiekł — odciął się Bartek.
— Nie kłóćcie się — uspokajał Stefan — wszystkie trzy
pseudonimy są dobre.
— To może by nasze stowarzyszenie od razu „Potopem"
nazwać? — mówi z przekąsem Wiktor.
— Nie — zaprotestował Bartek — potop to coś smutnego,
jakaś klęska, a nasze stowarzyszenie ma na celu zwycięstwo.
— Więc poprowadzimy rzesze naszych członków szlakiem
zwycięstw i chwały! — zawołał Wiktor.
— Rzesze, nie rzesze — wtrącił Stefan — jest nas tylko trzech,
chyba że będziemy przyjmować do naszego stowarzyszenia
innych skrzywdzonych przez klasę?
— Może — zgodził się Wiktor. — Skoro nas tak źle ocenili, to
widocznie mają taką metodę. Oni jeszcze niejednego tak
osądzą, zobaczycie, i wtedy my otworzymy mu swoje ramiona.
„Chodź, bracie, wylej łzy rozpaczy na naszej potrójnej piersi!"
Zobaczycie, organizacja nasza będzie rosła w siłę i wszyscy do
nas będą szli z zaufaniem, a kiedy już cała klasa będzie w
naszym stowarzyszeniu, dopiero im pokażemy.
— Komu? — spytał Bartek.
— No... tym, co tak oczerniają: tym, co zostaną... Aha —
zorientował się — no to wcześniej, kiedy pół klasy będzie u nas,
a pół jeszcze nie. A kto będzie prezesem w naszej organizacji?
— Nikt — zdecydował Bartek — jesteśmy triumwiratem,
wszystko załatwiamy kolektywnie, a decyduje większość.
— Bardzo dobrze — ucieszył się Wiktor. — Stefan, żebyś ty
niczego bez mojej i Bartka zgody nie urządzał, bo ty głową
ruszać nie zawsze potrafisz. Najpierw się naradź z nami. No i
co jeszcze? — zwrócił się do Bartka.
— Musicie wyrazić zgodę na przystąpienie do STO.
— Ja się zgadzam — powiedział Stefan, ale Wiktorowi
wydawało się to za mało uroczyste. Na poczekaniu ułożył tekst
przyrzeczenia. Stanęli razem we trójkę przy stoliku, na którym
stał wazon pełen pięknych fioletowych astrów, położyli prawe
ręce jedna na drugiej i powtarzali za Wiktorem:
— Przystępuję do Stowarzyszenia Trzech Osądzonych i
przyrzekam wytrwale dążyć do jego świetlanego celu. Wiem, że
obowiązuje mnie braterstwo i wierność do ostatniego tchu. A
gdybym to przyrzeczenie złamał, to niech mi... wszystkie włosy
wypadną z głowy, tak jak w tej chwili płatki z tych astrów.
Bartek miał taką minę, jakby się chciał roześmiać. Stefana az
dreszcz przeszedł, kiedy przy ostatnich słowach przysięgi
zobaczył opadające fioletowe drobne płatki. W jednej chwili z
puszystego kielicha został tylko żółty środek na cienkim
badylu.
— No, teraz to było naprawdę uroczyście — powiedział z
dumą Wiktor.
— Poczekajcie — powiedział Bartek i wyszedł do drugiego
pokoju, a po chwili oznajmił z uśmiechem:
— Poprosiłem Elżbietkę, żeby nam zagrała. Zaraz tu przyjdzie.
To będzie tak zwana część artystyczna.
Stefan w pierwszej chwili chciał nie wiadomo dlaczego
zaprotestować oraz skoczyć w drzwi do przedpokoju i uciec.
Spojrzał na Wiktora, myśląc, że i on ma ten sam zamiar, ale
Wiktorowi wcale to nie było w głowie. Stał spokojnie przy półce
z książkami i przyglądał się tam czemuś. Dużym wysiłkiem woli
Stefan opanował się, bo i jak by wytłumaczył swoją ucieczkę?
Weszła Elżbieta. Położyła na stole skrzypce i przywitała się z
chłopcami. Śmiała się i pytała, czy naprawdę nie mają nic
lepszego do roboty niż słuchać jej rzępolenia?
Słowa te przestraszyły Stefana. Może ona naprawdę tak
myśli? Chciał zaprzeczyć. Nie wiedział jak. Nie zrozumiał nawet
odpowiedzi Wiktora.
Wreszcie Elżbieta wzięła skrzypce i stanęła koło okna. Już
szarzało i tylko przy tym oknie było jeszcze trochę widno. Miała
na sobie jakąś białą bluzkę czy fartuszek, bo skrzypce dobrze
było widać na jasnym tle. Zagrała.
Stefan przymknął oczy i po chwili mu się wydawało, że to
niedzielne popołudnie na wsi u babci. Wszyscy są w domu,
siedzą pod drzewami w sadku, a on mamę trzyma za rękę.
Pomyślał sobie, że chciałby zawsze być dobry dla rodziców i dla
Lucynki i że chyba to nie będzie takie trudne.
Nie słyszał, kiedy Elżbietka przestała grać. Wiktor go trącił
łokciem i zapytał:
— Stefan, usnąłeś?
Bartek w tej chwili przekręcił kontakt i wszyscy zmrużyli oczy
przed światłem. Wiktor coś tam opowiadał, ale Elżbieta
patrzyła na Stefana, czekała, co on powie.
Wreszcie zapytała:
— A tobie podobało się?
Stefan kiwnął głową.
— To pewno bardzo trudne, Elżbietko? — zapytał wreszcie.
— Nie, Stefku — odpowiedziała — trzeba tylko dużo ćwiczyć.
W drodze do domu Wiktor cały czas opowiadał o swoim
bracie. I zdolny, i profesorowie go lubią, a teraz jest prezesem
koła AZS, bo świetnie pływa, fechtuje się i gra w piłkę. Z
opowiadania wynikało jasno, że Wiktor nie chce zostać w tyle
za Bartkiem, skoro Bartek ma taką siostrę...
Stefan westchnął. Lucynka jest jeszcze mała. Nic o niej nie
można powiedzieć.
Już przy bramie Wiktor szeptem zaczął o stowarzyszeniu, ale
Stefan nie chciał o tym mówić. Nagle wydało mu się, że to tylko
jakaś heca.
STO istniało już prawie dwa tygodnie, a jak to się mówi: „nie
przejawiało żadnej działalności". Cała trójka myślała, co by tu
wymyślić, ale nic nie przychodziło jej do głowy.
Aż wreszcie jednego dnia Bartuś wziął kolegów na bok i
oświadczył:
— Mam! -
— Co masz? — spytał Wiktor. — Pomysł. Słyszeliście, że na
czwartek jest zadane prawo Archimedesa i mamy
przeprowadzić w domu ćwiczenia?
— Słyszeliśmy, no i co z tego?
— A to, że takiego ćwiczenia, jakie my przygotujemy, nikt nie
będzie miał. Wiktor, będziesz zadowolony. Całej klasie oko
zbieleje.
To zaczynało być interesujące, a kiedy Bartek opowiedział o
swoim pomyśle szczegółowo, wydało się naprawdę niezwykłe.
Nauczyciel fizyki polecił w domu wykonać doświadczenie z
jakimś przedmiotem, który zgodnie z prawem Archimedesa
zanurzony w wodzie stanie się lżejszy. Bartek wymyślił, aby
osobiście zanurzyć się w wodzie i obliczyć, ile każdemu z nich
ubywa na wadze.
Wiktor i Stefan przestraszyli się w pierwszej chwili. Zanurzyć
się w rzece w końcu października to żadna przyjemność. Ale
okazało się, że wystarczy wanna w mieszkaniu Bartka.
Doświadczenie postanowili wykonać w środę, kiedy rodzice
Bartka wracają dopiero wieczorem, a Elżbieta wychodzi do
szkoły muzycznej. Będzie zupełny spokój. Wannę napełni się
wodą i jej poziom zaznaczy kreską. Każdy po kolei wejdzie do
wanny. Potem wodę powyżej kreski wybierze się do wiadra
litrowym garnkiem i będzie wiadomo, że każdy waży w wodzie
o tyle kilogramów mniej, ile litrów wody „wypchnęło" jego
ciało.
Pomysł wydał się chłopcom wspaniały. Wyobrażali sobie
miny kolegów, kiedy na lekcji fizyki Bartek oświadczy:
— Proszę pana, wiem, ile kilogramów tracę w wodzie.
— I ja — dorzuci Wiktor.
— I ja też — doda Stefan.
W środę o czwartej po południu, tak jak było umówione,
Stefan przyszedł do Bartka, Wiktora jeszcze nie było. Bartek
zaraz puścił wodę do wanny. Zanim Wiktor nadejdzie, można
już przynajmniej jedno doświadczenie wykonać.
— Bartuś — pyta Stefan — czy ty rozumiesz tę grandę, jaką
złotnik chciał zrobić Aleksandrowi Macedońskiemu? Bo ja ani
w ząb.
— Rozumiem. Aleksander dał złotnikowi sztabę złota, a
odebrał zrobioną z niej koronę i nie wiedział, czy...
— No więc mógł zważyć, i koniec
— Nie, złotnik mógł sobie zostawić kawałek złota, a do stopu
dodać zwykłej cyny, rozumiesz?
— No więc jak sprawdzić?
— Archimedes koronę zanurzył w wodzie. Obliczył w
centymetrach sześciennych jej objętość, która równała się
objętości wypchniętej wody.
— No i co?
— I wtedy wagę korony podzielił przez tę objętość. Gdyby
wypadło mu dziewiętnaście i trzy dziesiąte, to wszystko w
porządku, bo taki jest ciężar gatunkowy złota. Ale wypadło
mniej, co znaczy, że złotnik do stopu dodał innego metalu.
Kapujesz?
— Ale ten złotnik musiał mieć głupią minę, kiedy mu król
powiedział: „oszukałeś mnie!"
— Pewnie. A dobrze tak oszustowi! Niech nie kradnie.
Wody już było dość. Naznaczyli poziom wody czarną kredką i
Bartek pierwszy zanurzył się po szyję. Stefan szybko zdjął
lepsze ubranie, jakie zawsze kładł idąc do Bartka. Został tylko
w kąpielówkach, którym ewentualne zachlapanie nie mogło
zaszkodzić. Zaczął starannie odlewać wodę z wanny do
przygotowanego wiadra. Niezręcznie mu to szło.
Jedynym litrowym naczyniem, jakie Bartek znalazł w domu,
był miedziany rondelek o długiej, niewygodnej rączce. Ale
mieścił akurat cztery szklanki. Jak ulał.
Stefanowi już ręka mdlała, ale koniec był bliski. Poziom wody
zaraz osiągnie kreskę. Bartek zatkał nos i uszy i nurkował pod
wodę. Jeszcze tylko ze dwa rondelki. Raptem rozległ się
podwójny dzwonek u drzwi wejściowych.
Stefan lewą ręką wyciągnął kolegę za czuprynę z wody.
— Już? — zapytał Bartek prychając jak kot.
— Nie, ale Wiktor dzwoni. Co robić?
— Otwórz mu, przecież ja z wanny nie wyjdę.
Dzwonek odezwał się znowu.
— Może się ubrać? — zapytał jeszcze Stefan.
— Szkoda czasu, leć, bo Wiktor będzie myślał, że nikogo nie
ma, i pójdzie do domu.
Stefan wybiegł z łazienki do przedpokoju. W pośpiechu
zapomniał zostawić rondelek, który przy otwieraniu brzękał
głośno, tym bardziej że cicho było w całym mieszkaniu,
wreszcie odłożył łańcuch i odsuwając zatrzask pomyślał sobie,
że na przywitanie klepnie Wiktora tym rondlem i powie:
„Ofermo, Zagłoba się nigdy nie spóźniał. Zdążył tylko
powiedzieć: — Ofer... — i skamieniał z podniesionym
rondelkiem w ręku.
Za drzwiami stała jakaś gruba pani w kapeluszu z piórkiem,
które trzęsło się komicznie. Kiedy zobaczyła Stefana, oczy jej
zrobiły się okrągłe z przerażenia. Ale tylko na moment, bo
zaraz błysnęły gniewem, a ich właścicielka z podniesioną
parasolką rzuciła się na chłopca.
— Złodzieje! Złodzieje! — wołała tocząc się korytarzem i na
próżno starając się dosięgnąć parasolką pleców Stefana. Sapała
przy tym jak lokomotywa.
Stefan rzucił rondelek i jednym susem skoczył w głąb
mieszkania. Niestety, pomylił drzwi. Znalazł się w jakimś
pokoju, gdzie na tapczanie leżała śpiąca Elżbietka. Hałas
widocznie doszedł do jej świadomości, bo poruszyła się
niespokojnie. Pchnął, następne drzwi. Z tego pokoju było
wyjście tylko na balkon od ulicy.
Stefan obejrzał się zrozpaczony. Gdzie tu się skryć? W kącie
spostrzegł stolik przykryty długą serwetą. Dał nura pod nią.
Jeszcze w ostatniej chwili zdążył złapać przewracający się
olbrzymi fikus. Zęby" szczękały mu ze strachu i zimna. Co
będzie dalej? Usłyszał głosy w drugim pokoju. Drzwi się
otworzyły i przez dziurkę w serwecie zobaczył zaglądającą do
pokoju panią z piórkiem. Za nią stała Elżbietka.
— Pani się myli — mówiła spokojnie dziewczynka. — Pani się
myli, tu nikogo nie było. Pani się tylko zdawało.
— Jak to mi się zdawało? — odpowiadał podniesiony głos. —
A rondelek to co? Skąd się wziął pod progiem? Duch go
przyniósł? W moim pokoju nikogo nie ma. Zobaczyłem dobrze.
Tylko u was mógł się ukryć.
Dopiero teraz Stefan zorientował się, że to ta sublokatorka, o
której często opowiadał Bartek. Dziwaczka jakaś, bardzo nie
łubiana przez wszystkich Niedźwiedzkich; hodująca i kochająca
tylko swoje kaktusy.
Nagłe rozległy się znowu dwa niecierpliwe dzwonki. Z głębi
mieszkania dochodziło jakieś głuche bębnienie, jakby kto w
balię walił.
— Jezus Maria! — krzyknęła sublokatorka. — Co się tu dzieje?
Kto hałasuje w łazience? Kto dzwoni? Elżbietko! A może to
wariat!
— Niech się pani uspokoi. Skąd tu się mógł wziąć wariat? —
tłumaczyła Elżbietka. — W łazience pewnie stuka Bartek.
Przecież sama pani wie, że czasami zamek się tam zacina.
Tak było rzeczywiście. Wkrótce wypuszczony Bartek wyjaśnił
całe zajście, a po chwili wszedł do pokoju z Wiktorem.
— Stefan, jesteś tu? — zapytał Wiktor.
— Jestem — odpowiedział ponury głos spod serwety.
— To chodź do łazienki.
— Nie pójdę. Przynieś mi ubranie.
— Stefek, wyłaź i nie bój się. Droga wolna, Elżbietą w kuchni,
a Kaktusica u siebie.
— Nie wyjdę. Przynieś ubranie.
Bartek poszedł po ubranie. Stefan ubierał się szybko,
wymyślając Wiktorowi, ile się zmieści.
— Nie rozumiem, czego się złościsz — dziwił się Wiktor.
— Zrozumiałbyś, jakbyś tak jak ja uciekał goły i nie miał się
gdzie schować. Wpadam tu, patrzę, wyjścia stąd już nie ma...
— Mogłeś jeszcze na balkon wyjść.
— Tak. Na balkon, prawie goły w takie zimno? Co pomyśleliby
ludzie?
— Jakbyś zaczął robić ćwiczenia gimnastyczne, to
powiedzieliby, że to „krzewienie kultury fizycznej", jeszcze by
cię tłum oklaskał.
— Ja na komedianta się nie nadaję, niech już ciebie tak
oklaskują. Żeby nie to, że w cudzym mieszkaniu, tobym cię
stłukł jak złoto.
— Jak to złoto na koronę? — próbował żartować Wiktor, ale
Stefek naprawdę był wściekły.
Na próżno Bartek zatrzymywał go. Na próżno prosił, żeby
jeszcze raz powtórzyć doświadczenie. Stefan nie chciał zostać.
Nie chciał narazić się na spotkanie z Elżbietką.
— Łgarzu — wyrzucał Bartkowi — mówiłeś, że siostry nie
będzie w domu, że pójdzie do szkoły muzycznej...
— Stefku, zapomniałem ci powiedzieć, że ją rozbolała głowa i
położyła się spać. Przecież spała, sam widziałeś.
— Spała, ale mogła zobaczyć mnie uciekającego przed tą
jędza.
— „Mogła, mogła!" — przedrzeźniał Wiktor. — To wolałbyś,
żeby to ona dzwoniła i zobaczyła cię z tym rondlem w garści?
— Wolałbym, żebyś był punktualny, kiedy się z nami
umawiasz — powiedział Stefan ozięble i wyszedł bez
pożegnania.
Rozdział X
ILE WAŻYŁ MÓZG NAPOLEONA. WIKTOR MA GŁADKIE
MIEJSCE. PAMIĘTNIK STEFANA. ZNOWU ZIELONA PIECZĘĆ.
Po powrocie od Bartka Stefanowi wszystko z rąk leciało.
Przeniósł książki z etażerki na stół, potem, nie zaglądając do
nich, układał je znowu na półce. Ołówek potoczył mu się pod
krzesło, gumka wpadła pod szafę. Kiedy wreszcie kałamarz
przechylił się niebezpiecznie i chlapnął atramentem na
rozłożoną pod nimi gazetę, ojciec odłożył „Głos Robotniczy".
— Co jest? — zapytał spokojnie.
Stefan nie czekał na powtórzenie pytania. Czuł, że musi się z
kimś podzielić swoimi strasznymi przeżyciami.
Spotkał go zawód. Ojciec, ten mądry i mocny ojciec, który
zawsze umiał Stefka pocieszyć i doradzić mu najlepsze wyjście
— śmiał się, i to tak, że aż mu oczy łzami zachodziły.
— Z czego się tatuś śmieje? — zapytał obrażony Stefan.
— Jak to, z czego? Z tego widoku: otwiera kobieta drzwi, a tu
obcy golas rondel w górę podnosi... Nie, pęknąć można...
— Tak, dobrze się tatusiowi śmiać — odpowiedział
rozgoryczony Stefan — ale to, że... że ja... — resztę dokończył w
myślach, „że zostałem ośmieszony w oczach koleżanki, która
sądzi, że będę sławny, to nic? Sławny człowiek: goły, latający z
miedzianym rondlem po cudzym mieszkaniu! I nawet rodzony
ojciec nie rozumie, że jestem pogrzebany na wieki..."
Na drugi dzień Bartek podszedł do Stefka.
— Słuchaj, Stefan, ja rozumiem, że spotkała cię w naszym
domu wielka przykrość. Ale przecież nikt tego nie chciał.
Naprawdę! Żebyś wiedział, ile my mamy przykrości przez tę
Kaktusicę! Mamusia nieraz mówi, że wolałaby w mysiej
dziurze, byle bez sublokatorki. Więc bardzo cię przepraszam i
nie gniewaj się.
Stefan był zaskoczony i dość długim przemówieniem Bartka, i
tymi przeprosinami. Zrobiło mu się wstyd. To on sam przecież
zachował się niezbyt ładnie. Porzucił kolegów i drzwi zamknął
trochę za mocno. Ale nie umiał tak gładko odpowiedzieć, więc
tylko jąkał niezręcznie:
— Nie... coś ty... ja wcale... tylko czy Elżbieta... To znaczy, czy
twoja siostra nie przestraszyła się? I może się gniewa, bo ten
rondel... tak brzęczał?
— Elżbieta? O, nie znasz jej! Ona się byle czym nie da
wystraszyć. Jest naprawdę odważna. Może odważniejsza niż ja,
chociaż dziewczyna. A o żadnym gniewaniu się nie ma mowy,
bo o co? Obawia się tylko, czy ci to wczorajsze nie zaszkodzi.
Mogłeś się przeziębić, bo było chłodno. -
— A więc widziała mnie? — Stefan oblał się purpurą.
— Nie, nie widziała, tylko słyszała, jak Kaktusica opowiadała
mamie. Wytłumaczyłem, że chodziło o prawo Archimedesa.
— No i co? Dokończyliście? — przerwał Stefan.
— E, nie. Z Wiktorem trudno pracować poważnie. Chlapał.
Chlapaliśmy, co prawda, obaj. Cała łazienka była zalana.
Na fizyce nie było się czym chwalić. Owszem, raz i drugi padło
twierdzenie, że człowiek jest dużo lżejszy w wodzie, a pływający
mogą się długo utrzymać na powierzchni.
— Tylko głowa bardzo ciągnie w dół. Głowa musi być chyba
najcięższa — zauważył na głos Sewerek.
— No, twoja chyba nie taka ciężka — burknął półgłosem
Stefan.
— A bo co? A bo co? — zaperzył się Sewerek.
— Proszę pana — Wiktor chciał odwrócić uwagę nauczyciela
— czy można zważyć samą głowę, czy nie ma na to jakiejś
formuły?
— Nie słyszałem — uśmiechnął się nauczyciel. — A czy to
miałoby jakieś praktyczne znaczenie?
— Może by wtedy można było obliczyć, ile waży sam mózg? I
wtedy mniej więcej można by wiedzieć, kto wyrośnie, to znaczy,
kto ma mózg na geniusza, a kto nie. To przydałoby się bardzo,
bo od takiego, co ma zostać geniuszem, nauczyciele nie
powinni tyle wymagać, żeby mu się w głowie z przepracowania
coś nie zepsuło.
— Ty, Wiktor, sądząc po wielkości głowy, na geniusza
zadatków nie masz! — zawołał złośliwie Sewer.
— Więcej niż ty — odciął się Wiktor. — Moja czapka wpada ci
aż na uszy, zapomniałeś?
— Cisza! — uderzył ręką w dziennik nauczyciel. — Ani
wielkość głowy, ani wielkość mózgu o niczym nie świadczy.
Mózg wieloryba waży siedem kilogramów, słonia — pięć
kilogramów, a człowieka przeciętnie tylko tysiąc czterysta
gramów, a przecież człowiekowi ani rozumem, ani inteligencją
wieloryb czy słoń nie sprostają.
— Ciekawe, ile ważył mózg Napoleona? — zapytał Wiktor.
— Tego nie wiem — odpowiedział nauczyciel. — Ale na
przykład mózg genialnego fizyka Volty — ważył tysiąc
siedemset gramów.
— A... czy nic nie wiadomo o mózgu jakiegoś... jakiegoś
pisarza? — wyjąkał czerwieniąc się Stefan.
— Owszem. Mózg Turgieniewa ważył dwa tysiące gramów. A
mózg włoskiego poety Dantego coś około tysiąca pięciuset. Ale
jeszcze raz powtarzam: tych rzeczy nie można uogólniać.
Badania dowiodły, że ważny jest stosunek wagi mózgu do wagi
człowieka. Na przykład mózg słonia to jedna pięćsetna jego
ciężaru, mózg goryla jedna setna, a mózg człowieka jedna
czterdziesta.
— To znaczy, że jeśli ja ważę czterdzieści dwa kilo, to mój
mózg... — myślał głośno Stefan.
— Nie męcz się. Już wiadomo, że chłopak w twoim wieku
ma mózg o wadze tysiąca dwustu osiemdziesięciu gramów.
Wiktor pokazywał na migi Sewerkowi, że jego, Wiktorowy,
mózg waży o dziesięć gramów więcej, a tymczasem któraś z
dziewczynek zapytała:
— A dziewczynki?
— Dziewczynki dwunastoletniej o jakieś dziesięć gramów
mniej.
— Aaa! — rozległ się zgodny, triumfalny okrzyk chłopców. — A
— Żadne „aaa", bo Maria Skłodowska— Curie była
geniuszem, chociaż jej mózg był może lżejszy — zawołała Zosia
Lewandowska, potrząsając bojowo ciemną grzywką.
Rozbawiony nauczyciel przywoływał gromadę do porządku.
— Słuchajcie, jeśli was to tak interesuje, pomówcie o tych
sprawach z nauczycielką biologii. Na pewno wie o nich dużo
więcej niż ja. Jeszcze tylko dorzucę, że im człowiek zdolniejszy,
tym ma powierzchnię mózgu bardziej pofałdowaną w rowki i
wzgórki. Ale teraz wracamy do fizyki. A więc prawo
Archimedesa.
— Już wiem! Już wiem! — zawołał Wiktor.
— No dobrze, powiedz — zgodził się nauczyciel, myśląc, że
Wiktor chce wytłumaczyć, na czym polega prawo sławnego
Greka.
— Proszę pana, słyszałem, kiedy Kostek, mój brat, się uczył,
że w mózgu są takie różne ośrodki — od rozmaitych zdolności.
Więc u mnie w tym miejscu, gdzie są zdolności do matematyki i
fizyki, to nie widać ani rowka, ani wzgórka. Nic, zupełnie
gładko. Jak na stole.
Klasa wybuchnęła śmiechem, w którym brał udział i pan
Karniewicz.
— A mnie się zdaje, Wiktorze Kijanko, że w tym miejscu, o
którym mówisz, jest wszystko w porządku. Za to jeżeli w mózgu
jest jakiś ośrodek przeznaczony na chęć do pracy, to tam
dopiero musi być u ciebie gładko jak na kolanie.
Pamiętnik Stefana
Kiedy Bartek mówił mi, że jego siostra obawia się o moje
zdrowie, puściłem to koło uszu. A jednak okazało się, że miała
racją. Ze szkoły wróciłem z dreszczami i kłuło mnie w plecach,
a głową miałem rozpaloną. Mama zapakowała mnie do łóżka
i poszła po panią Brodzką, żeby mi postawiła bańki. Strasznie
tego nie lubię. Ale moja mama wierzy w bańki, a jak moja
mama w co wierzy, to nawet ojciec się nie sprzeciwia.
Więc cierpliwie położyłem się plecami do góry i zęby
ścisnąłem, bo bałem się, że mnie oparzy. Ale nie oparzyła.
Dostałem piętnaście baniek na jeden bok i piętnaście na
drugi. A ciągnęły mnie, jak nie wiem co. Chyba całe plecy
miałem wciągnięte w bańki. Potem dostałem lipowego
kwiatu, pełen kubek, dobre pół litra. W nocy musiała mi
mama dać drugą koszulę, tak się spociłem, ale dziś jak ręką
odjął. Tylko zostałem na jeden dzień w łóżku. Po bańkach nie
można wstawać. Trochę mi było szkoda, bo dziś biologia.
Pewno się będą pytać o te mózgi. Może coś ciekawego, a ja nie
usłyszę. Ale zaraz po szkole wpadł do mnie Wiktor — nic
ciekawego nie było. Pani pytała na stopnie z całego
materiału, bo to pierwszy okres. Nikt się nie spodziewał.
Sypnęło się kilka dwójek. Ja zaraz się wziąłem do
powtórzenia, bo w piątek na pewno mnie spyta.
Była tu u mnie Alina. Potrzebny jej był atlas. Opowiadała o
swoich koleżankach różne cuda. Podobno w ich klasie jest
jedna dziewczyna, Basia, która ma wielkie powodzenie u
chłopców. Ciągle jej przysyłają kartki i zapraszają do kina. A
jeden chłopak to nie wiadomo jakim cudem na murze
naprzeciwko okien ich klasy wypisał „Basia ma najładniejsze
oczy.” Kto stanął przy oknie i spojrzał na dom po przeciwnej
stronie ulicy — musiał przeczytać ten napis. Ta cała Basia
podobno chodziła dumna jak paw; a wszystkie koleżanki jej
zazdrościły.
„ Wszystkie?" — zdziwiłem się.
„No, mówię ci przecież."
Chciałem się zapytać, czy Elżbieta Niedźwiedzka też, ale
jakoś się krępowałem i zanim się namyśliłem, Alina już
trajkotała dalej, nawet nie bardzo dobrze słyszałem, o czym.
Nagle ni z tego, ni z owego przycichła i zapytała:
„Stefan, możesz mi pożyczyć pięć złotych?"
„Na co ci pięć złotych?" — zdziwiłem się.
„Ach, bo widzisz, jednej naszej koleżance matka zmarła i
składamy się na wieniec. Akurat w domu u nas nie ma ani
grosza. Dopiero w sobotę mamusia od klientek dostanie.
Tylko do przyszłej soboty, wiesz, że ja słowa dotrzymuję."
„Wiem — mówię — ale źle trafiłaś. Mam tylko trzy złote.
Przy sobie pieniędzy nie noszę. Co mi niepotrzebne, to zaraz
składam na SKO. Już mi niewiele brakuje. Chcę sobie kupić
kompas. Gdybym dziś był w szkole, to i tych trzech złotych nie
byłoby."
„Ach, co ja zrobię!" — zmartwiła się Alina i takim głosem to
powiedziała, że aż się zdziwiłem. Przecież chyba te dwa złote
jakaś koleżanka za nią dołoży?
Na te słowa wszedł Wiktor i zaraz zaczął się dopytywać,
czego Alina taka zmartwiona, a jak się dowiedział, to wyjął
dwa złote z kieszeni i dołożył do moich.
Alina była taka uradowana, jakby szło nie o pięć złotych, ale
o dwadzieścia.
„O, jak to dobrze! Nie macie pojęcia, jak się martwiłam."
„Co to za zmartwienie — wydął wargi Wiktor. — Ja to mam
naprawdę ciężkie zmartwienie."
„Jakie?" — zainteresowała się Alina, a ja nastawiłem uszu.
„Jutro na pierwszej lekcji jest klasówka z matematyki.
Matematyk ściągać nie da. Dwója murowana. Dla mnie to
piekło. Ach, co ja bym za to dał, żeby klasówki jutro nie było!”
„Jutro czy za dwa dni, jeżeli jesteś słabeusz, to przecież
dwója cię nie minie, więc co za różnica?” — pytała Alina.
„Duża różnica. Jeżeli za dwa dni, to zeszytów do niedzieli
matematyk nie zdąży poprawić. A jeżeli jutro, to mama się
przed niedzielą dowie, że mam dwóję, i na mecz mnie nie
puści. A ja muszę być na stadionie ŁKS— u w niedzielę.
Rozumiesz? Chybabym pękł."
„No, to schowaj zeszyt i nie pokazuj przed niedzielą."
„A jakże. Moja mama pracuje z siostrą matematyka i o
każdej dwójce zaraz wie. Taką ma umowę."
Alina spojrzała na zegar.
„Już szósta! — zawołała i zerwała się, jakby ją coś dźgnęło.
— Serwus, chłopaki, dziękuję. A ty, Wiktor, nie martw się.”
I już jej nie było. O atlasie, naturalnie, zapomniała.
„Dobrze jej mówić: nie martw się. Jej na meczu nie zależy.
Dziewczyna, a dziewczyny to, można powiedzieć, jak te
kaleki, sportem się tak bardzo nie interesują — orzekł Wiktor i
westchnął. — Ach, żeby matematyk jutro miał grypę... Albo
żeby się co stało..."
„To prawda — pomyślałem sobie. — Elżbieta nigdy ze mną o
sporcie nie mówi. O — muzyce, o książce, którą czytała, a
której ja nie znałem. Jakieś «Lato leśnych ludzi». Chciała mi
pożyczyć, ale powiedziałem, że na czytanie czasu nie mam.
Dopóki było ciepło, to wolałem grać w piłkę. Ale «kaleka» —
to chyba za ostro. Nie, nie, o Elżbiecie nigdy nie powiem, że
jest kaleka."
Klasówka z matematyki nie odbyła się. I nie zgadlibyście, z
jakiego powodu. Nauczyciel nie zachorował, nie odłożył jej z
własnej woli, budynek szkolny nie spłonął ani się nie zawalił.
Ale w żadnej ławce nie było kałamarza. Zauważono to dopiero
po dzwonku, kiedy matematyk był już w klasie. Pierwsza
zawołała Zosia Lewandowska: