The words you are searching are inside this book. To get more targeted content, please make full-text search by clicking here.
Discover the best professional documents and content resources in AnyFlip Document Base.
Search
Published by Biblioteka Szkolna, 2021-09-10 12:32:26

Tajemnica zielonej pieczęci

— Proszę pana, kałamarza u nas nie ma!
— I u nas! I u nas! U nas też! — odezwały się głosy ze
wszystkich stron klasy.
— Co za głupie kawały — rozgniewał się nauczyciel. — Proszę
natychmiast wstawić kałamarze na swoje miejsca.
— Ależ, proszę pana, my naprawdę nie wiemy, gdzie one są —
żaliła się Zosia. — Pan myśli, że to my, a my nawet w ogóle...
— No, więc gdzież się podziały? Może to jakiś dowcipniś z
innej klasy tu gospodarował? Szukajcie, zobaczcie pod
ławkami.
Teraz dopiero zaczęło się używanie. Zaglądano pod ławki, za
piec, na szafę, ktoś otworzył drzwiczki do pieca i szurał
patykiem w popielniku. Gorliwi podnosili ławki do góry,
chociaż to było zupełnie zbyteczne. Stefan podsadzał Wiktora,
aby zajrzał na piec. Dwadzieścia kałamarzy to przecież nie
szpilka.
Sewerysio z polecenia nauczyciela pobiegł po woźnego.
Zaaferowany Kochasiu przejął się bardzo.
Przysięgał, że jeszcze wczoraj po lekcjach kałamarze wszystkie
były na swoich miejscach. Ktoś musiał tu być rano przed
lekcjami.
— Ale kto? — surowo pytał nauczyciel i spoglądał po twarzach
uczniów i uczennic. — Chyba ktoś z was? Przecież to w a m na
rękę.
— Proszę pana, jeżeli ktoś z naszej klasy, to wiadomo, kto —
powiedział Sewerek, spoglądając znacząco w stronę Wiktora.
Wiktor rzucił się jak oparzony.
— A co, widziałeś może? Powiedz, widziałeś?
— Widzieć nie widziałem, ale kto wczoraj w szatni mówił, że
oddałby wszystko, co ma, żeby tylko klasówka dzisiaj się nie
odbyła?
— No to co, że mówiłem?
— A to, że właśnie tobie na rękę.
Nauczyciel badawczo przyglądał się Wiktorowi.
— Nie, panie profesorze — bronił kolegi Stefan — to już

naprawdę za wiele. Przyszedłem z Wiktorem razem przed
samiuteńkim dzwonkiem. O mało się nie spóźniliśmy.
Koziołkiewicz nas widział.

— Widziałem — przyświadczył Koziołkiewicz. — Wpadli
biegiem w ostatniej chwili.

Kochasiu wnosił tacę napełnionych atramentem kałamarzy.
Nauczyciel spojrzał na zegarek.

— Na klasówkę czasu już nie starczy. Będzie pojutrze. I
pamiętajcie: żadnych kawałów.

Przy wychodzeniu na przerwę Wiktor złapał za ręce Stefka i
Bartka i pędząc pociągnął za sobą w odległy i pusty kąt
korytarza. Kiedy cała trójka przystanęła, Wiktor położył palec
na ustach.

— Cicho. Chcę wam coś pokazać.
Oglądając się na wszystkie strony, wyciągnął niewielką
złożoną we czworo kartkę.
— Co to? — zapytał Stefan.
— Znalazłem ją w dziurze mojego kałamarza, a co to jest, nie
wiem. Może wy...
Rozwinął kartkę. Wyraźnymi, drukowanymi literami
napisano na niej: „My potrafimy wszystko". Pod tymi słowami
nie było podpisu, tylko okrągła zielona pieczęć ze znakiem N,
otoczonym czterema kropkami.
— No co, rozumiecie co z tego? — dopytywał niecierpliwie
Wiktor.
Bartek kręcił głową. Stefan również milcząco wzruszył
ramionami. Unikał wzroku Wiktora, ale twarz mu pociemniała
rumieńcem. On tę pieczęć znał.

ROZDZIAŁ XI

KŁÓTNIA Z SEWERKIEM. ZMARTWIENIE PANA CHYBAŁY.

STEFAN POSĄDZA SIOSTRĘ

Kałamarze znalazły się w klasie piątej za piecem. Ten, kto je
tam wyniósł i widocznie w pośpiechu ustawił, nie przewidział,
że mogą się poprzewracać. Wyciekającą zza pieca strużkę
atramentu zobaczył dyżurny w czasie pierwszej pauzy i narobił
alarmu.

Stefan przez cały dzień był roztargniony i milczący, aż
zwróciło to uwagę jego kolegów. Nie odpowiadał na złośliwe
uwagi Sewerka ani na pytania Romka. Nie dawała mu spokoju
myśl o zielonej pieczęci. Co wspólnego mógł mieć szef ze
sprawami szkoły? Jakim sposobem mógł działać na terenie
klasy VIB? Czyżby ktoś tu jeszcze oprócz Stefana wiedział o
„stowarzyszeniu sportowym"?

Ostrożnie, aby nie zwrócić niczyjej uwagi, odwracał się w
ławce i biegł oczami po twarzach chłopców. Były różne: o
wydatnych lub prostych, czasami zadartych nosach, o
ciemnych czy jasnych oczach, przygładzonych albo
nastroszonych czuprynach — ale żadna nie wyglądała na to,
aby jej właściciel mógł przejść i wytrzymać wiadome „wstępne
próby".

„A przecież sam szef też na to nie wyglądał. Tak przyjemnie
zaczął ze mną rozmowę., A Alina? Nikt by nie powiedział o niej,
że z takimi sprawkami ma coś wspólnego. Elżbietce na pewno
nie pomieściłoby się to w głowie" — myślał Stefan i znowu
przyglądał się kolejno każdej ławce.

— Stefek, o co chodzi? — szepnął Wiktor, ale Stefan czym
prędzej przeniósł wzrok na nauczyciela i udał, że nie słyszał

pytania.
Przed bramą szkoły, już na ulicy, Wiktor omal nie pobił się z

Sewerkiem.
— Co ci z tego, że klasówki dziś nie było? Pojutrze będzie i

dwóję zarobisz, założę się, chcesz? — wołał Sewerek klepiąc się
po głowie. — Tu logiki ci braknie.

— Jak ci dam w ucho, to twoja logika zaraz się rozleci —
odcinał się Wiktor. — I też mogę się o to założyć, chcesz?

— Osioł jesteś. Nawet nie wiesz, co to jest logika.
— Ja nie wiem? Ja? — krzyknął dotknięty do żywego Wiktor.
— Stefan, trzymaj!
Teczka frunęła w ręce Stefana, kurtka w stronę Bartka, ale
Sewerek nie czekał na argumenty Wiktora. Uciekał sromotnie z
placu boju.
Wściekłość na twarzy Wiktora od razu zastąpił zwycięski
uśmiech. Spokojnie już włożył marynarkę i odebrał teczkę. Szli
w milczeniu. Bartek gryzł w zębach jakieś źdźbło trawy. Stefan
kopał przed sobą stary gumowy obcas.
Dochodzili już do domu Bartka, kiedy ten wyjął trawkę z ust i
zwrócił się do Wiktora:
— A ta logika, co to właściwie jest?
— Jak to co? Więc i ty tego nie wiesz? — na twarzy Wiktora
malowało się ogromne zdziwienie.
— Nie wiem.
— Ja też nie wiem. Co to? — dorzucił Stefan, który cały czas
zastanawiał się, czy to pytanie nie skompromituje go zbytnio.
— Coś podobnego! — zawołał z najwyższym zdziwieniem
Wiktor.
— A ja myślałem, że właśnie od was się dowiem... Bo ja też nie
wiem — dokończył z całym spokojem. A widząc zaskoczone
miny przyjaciół, pośpiesznie zapewnił: — To nic. Kostek wie na
pewno. Powtórzę wam. Niedoczekanie, żeby to cielę było
mądrzejsze od nas.
Bartek westchnął ciężko.
— Ale z tą dwóją z klasówki...

— Wielka rzecz! Korale mecyje! Jak się wezmę do zadań
dzisiaj zaraz!...

— Przyszedłbym do ciebie — zaproponował Bartek.
— Nie, nie. Po co masz sobie głowę zawracać — oponował zbyt
gorąco Wiktor. — Nie przychodź.
— Ja przyjdę. Mam bliżej. Przerobimy razem parę zadań —
zdecydował Stefan — bo ty, Wiktor, masz krótką pamięć, a
potem wszystko — na całe „zoo".
— Nie na całe, tylko na trzy ćwierci — zagadywał Wiktor. —
Romek dwój nie ma. Trudno. Przyjdź. Trzech muszkieterów
będzie musiało zaczekać — dodał z żalem.
Stefan na próżno dzwonił do mieszkania. Zajrzał przez
dziurkę od klucza. Drzwi do pokoju i kuchni były zamknięte. To
znaczy, że mamy nie ma. Wrócił na podwórko, puste jeszcze o
tej porze, bo maluchy grzebiące w piasku nie liczyły się.
Usiadł na ławce stojącej prawie na wprost jego klatki
schodowej. Nudziło mu się i głód zaczynał przypominać o
sobie, chociaż to nie była jeszcze pora obiadu.
Zwrócony w stronę furtki, spostrzegł młodego mężczyznę
idącego w towarzystwie dozorcy, pana Chybały.
Pan Chybała był najpopularniejszą osobą w blokach na
Bednarskiej. Wszyscy starzy, przedwojenni lokatorzy bloków, a
i ci, którzy zamieszkali tu po wojnie, lubili „Chybałkę", z
którego troskliwości i życzliwości korzystali codziennie. Klatki
schodowe, podwórko zostające pod jego opieką
niejednokrotnie już były nagradzane i uznane za wzorowe.
Lokatorzy cenili nieposzlakowaną uczciwość i poczucie
obowiązku u niemłodego już „dziadka Chybały". Za to
wszystkie podwórzowe zabijaki unikały go jak ognia i wolały
nie wchodzić mu w drogę.
Stefan słyszał wyraźnie, słowa nadchodzących:
— ...sam poradzić już nie mogę. Ledwo człowiek oko z
podwórza spuści, już gotowa psota, ani się obejrzeć. To okienko
od piwnicy wytłuką, to kosz ze śmieciami przewrócą, to gałąź
nie wiadomo jak złamią. Skaranie boskie! A teraz znowu to

pisanie! No, niech pan sam zobaczy!
Chybała z towarzyszącym mu mężczyzną przystanął obok

Stefkowej klatki i pokazywał na szarym murze rysunek „głowo
— noga". Z pyzatej, okrągłej twarzy oznaczonej kropkami oczu i
kreską nosa wyrastały w bok dwie ręce i dwie nogi. Każda z
kończyn opatrzona była czterema różnej wielkości palcami. Na
lewej ręce wisiała olbrzymia torba. Nad głową ozdobioną
nielicznymi, ale zawadiacko sterczącymi włosami biegł koślawy
napis: „Ta mama to lata i lata."

Chybała czekał na słowo współczucia dla swego oburzenia. Na
próżno.

Mężczyzna roześmiał się.

— Co pan chce, panie Chybała. Napis bez błędu. Z rysunku,
już po tej torbie sądząc, też widać, że to o mamę chodzi.
Świetne!

Zauważywszy zgorszoną minę dozorcy pośpieszył z
wyjaśnieniami:

— Panie Chybała, widzi pan, jak człowiek w pierwszej klasie tę
parę liter pozna, to go aż rozsadza z radości. W zeszycie się
zmieścić trudno... A... czy pan myśli, że to moje smyki?

— Przecież w tej klatce tylko u państwa takie małe —
stwierdził Chybała. — Popiszą, popiszą, usmolą i dopiero choć
zębami gryź.

— Dobrze, dobrze, zapowiem im i chyba w domu tablicę na
ścianie powieszę — zapewniał mężczyzna i uchyliwszy
kapelusza, zniknął w sieni.

Dozorca odkrył głowę, otarł czoło chustką i, nakładając
czapkę z powrotem, powiedział:

— „Świetne, świetne!" A jakby tak wszyscy pisali, to ładnie by
te ściany wyglądały. Ale komu to mówić — zrzędził — toć,
pamiętam dobrze, i on pisał na tych murach! I jego musiałem
ganiać! Ano, mój Boże, czas leci. Już jego dzieci do szkoły
poszły. Jakie drzewo, taki klin, jaki ojciec...

— To pan tu już był, jak ten pan był mały? — przerwał
zdziwiony

Stefan.
— A jakże! Razem z moim synem bił się tu, na tym podwórku.
I niejeden raz — machnął ręką Chybała odchodząc do swoich
spraw.
Stefan mógł teraz w całej okazałości podziwiać napis i rysunek
mamy, która lata.
— A to mikrusy! — szepnął do siebie i nagle przypomniał
sobie, co opowiadała mu Alina. „Wszystkie jej zazdrościły" —
zabrzęczało mu koło ucha, aż się obejrzał. Nie tylko mikrusy
piszą. A gdyby tak?... Hmm... Uważnie przyjrzał się ścianie.
Miejsca dosyć. Ale to trzeba by zrobić mądrze. Tak, żeby nikt...
W tej chwili zobaczył idącą od furtki mamę z dużym wałkiem
bielizny pod pachą. Wracała z magla. Obok niej podskakiwała
Lucynka.
Stefan podbiegł. Dał teczkę siostrze, a sam odebrał bieliznę od
mamy. Przy wejściu do klatki pokazał głową napis.
— Lucyna, może to ty? Chybałka się skarżył.
— Ja? — rzuciła z oburzeniem Lucyna. — Jakieś tam „Ala ma
kota" — to już nie w naszej klasie — oświadczyła z najwyższą
pogardą.
U Wiktora Kostek tłumaczył im obu:
— Logika... logika... No, jak by wam tu powiedzieć, logiczne
myślenie to znaczy poprawne myślenie.

— Phi! — wydął wargi Wiktor. — „Poprawne", cóż to znaczy?
Każdy myśli, że jak myśli, to myśli poprawnie.

— Ale inni doskonale to mogą ocenić. Zaraz. Posłuchajcie
ludowej gadki.

Poszedł Wojtek Gała do babki, wraca, a matka pyta go.
„Wojtek Gała, co ci babka dała?"
„Igiełkę."
„Gdzie ją masz?" „Jechała fura z sianem, wsadziłem igłę w
siano."
„Źle. Trzeba ją było wsadzić w czapkę, czapkę na głowę
nacisnąć i do domu przynieść."
Poszedł Wojtek z drugą wizytą. Wraca. Upaprany jak
nieboskie stworzenie jajecznicą.
„Wojtek Gała, co ci babka dała?"
„Dała mi mendel jaj. Włożyłem je w czapkę, a czapkę
wepchnąłem na głowę."
„Źle. Trzeba je było w torbę z sieczką włożyć, zawiązać i tak
przynieść do domu."
Poszedł Wojtek trzeci raz. Wraca z torbą pełną sieczki. A w tej
sieczce ledwo już dyszy mały prosiak.
„Źle. Trzeba było prezent na sznurku uwiązać, prowadzić za
sobą i wołać: «Na, ciu! ciu!»"
Poszedł Wojtek czwarty raz. Wraca. Za nim biegną psy z całej
wioski.
„Co ci babka dała?"
„Dała mi osełkę masła. Uwiązałem ją na sznurku i wołałem:
«Na, ciu, ciu!»"
— No, widzicie — kończył Kostek. — Wojtek nie umiał
logicznie myśleć, rozumiecie teraz?
Stefan śmiał się, Wiktor również. Nagle oświadczył z
oburzeniem:
— Co za brak logiki!

ROZDZIAŁ XII

POMYSŁ WPROWADZONY W CZYN. CO W CZŁOWIEKU
NAJWIĘCEJ WARTE? CZYM ZAIMPONOWAĆ ELŻBIECIE?

PAMIĘTNIK STEFANA

Elżbietka Niedźwiedzka przysłała Stefkowi przez brata
książkę, do której przeczytania zachęcała go już kilkakrotnie.
Teraz czytał ją jednym tchem. Żałował, że kazał się tak długo
namawiać. Żałował, że stojąca za oknami późna jesień nie
pozwala zorganizować jakiejś wycieczki do lasu. Książka tak
pięknie opowiadała o życiu ludzi serdecznie związanych z
przyrodą, że chciało się zaraz, natychmiast iść w ich ślady.

Stefan postanowił, że następnego lata we trójkę z Wiktorem i
Bartkiem pójdą na długą wędrówkę, zorganizują coś, co
chociaż trochę podobne będzie do życia bohaterów książki.
Jeden z nich nazywał się Żóraw. Był dzielny, mądry i Stefan
chciałby go naśladować. Ale zdawał sobie sprawę, że
tymczasem przypominał raczej mieszczucha „Coto", który stale
o każdą rzecz pytał, tak obce mu było wszystko, czego w
mieście podpatrzyć ani usłyszeć nie można.

Wdzięczny był za tę książkę Elżbiecie. Gdyby nie ona — może
nigdy nie zetknąłby się z „Latem leśnych ludzi". Tyle jest
przecież książek na świecie! Dobra z tej Elżbiety dziewczyna! W
dechę! Chciałby się jej w jakiś przyjemny sposób zrewanżować.
Ale jak?

Pewien pomysł nurtował go od kilku dni, chociaż wcale nie
był łatwy do wykonania. Wymagał przygotowań i ostrożności.
Ale nadszedł taki dzień, kiedy Stefan postanowił go
zrealizować.

Kawałek kredy porwany z tablicy szkolnej leżał spokojnie w

kieszeni. Stefan czekał tylko na odpowiedni moment.
Zmierzch, jak to w listopadzie, zapadał wcześnie, ale do samej
kolacji po podwórku i schodach kręcili się gęsto ludzie. Tyle
mieszkań w tych blokach. I ludzi tu jak w fabryce.

W domu matka kilkakrotnie przypominała mu o wyrzuceniu
śmieci. Za każdym razem Stefan odpowiadał:

— Wyniosę, mamusiu. Nie zapomnę, tylko lekcji nie chcę
sobie przerywać.

Było już dobrze po dziewiątej, kiedy chwycił pełne wiadro i
wybiegł na podwórko. Szybko wyrzucił śmieci do blaszanego
pudła i pędem wracał do swojej sieni. Przejmujący listopadowy
wiatr gonił za nim i oblewał plecy zimnem.

W połowie pierwszego piętra Stefan ostrożnie postawił wiadro
w kącie i po cichu otworzył okno. Bez trudu wydostał się na
niewielki, płaski daszek chroniący drzwi wejściowe do klatki
schodowej. Wyciągnął z kieszeni kredę i szybko wzdłuż
biegnących nad oknami parteru drutów telefonicznych wypisał
pochwałę na cześć Elżbiety.

Nie czuł rozwianej na cztery strony świata czupryny, nie czuł
przejmującego zimna. Było mu raczej gorąco. Spieszył się.
Niechby go tu kto dostrzegł!

Zręcznie przełożył obie nogi przez parapet. Już miał zeskoczyć
z okna, kiedy biegnąca z góry Alina spostrzegła go i
wytrzeszczyła oczy.

— Stefan, coś ty! Dlaczego wyłaziłeś przez okno? — pytała
zdziwiona.

— Przywidziało ci się. Wcale nie wyłaziłem... tylko... okno
chciałem zamknąć — speszył się na chwilę Stefan, ale dalej łgał
już bez zająknięcia. — Wicher taki, oknami trzaska, o mało nie
powyrywa. Szkoda szyb, no nie? A ty gdzie o tej porze?

— Do bloku, naprzeciwko. Mamusia płaszcz poprawiała i
obiecała dziś odesłać — Alina odpowiadała machinalnie, ale w
dalszym ciągu przyglądała mu się podejrzliwie. Stefan czuł, że
go uszy palą. Wcale nie życzył sobie, aby Alina roztrąbiła o jego
wyczynie. Sam chciał to Elżbiecie pokazać, a może tylko niby

niechcący stanąć blisko, tak żeby sama zobaczyła. Ale poza nią
nikt o tym nie miał wiedzieć... A teraz,..

Trzeba było Alinę czymś zagadać.
— Słuchaj, Alina — Stefan już zdążył ochłonąć.
— Co to było z tymi kałamarzami? — Co, co? Z jakimi
kałamarzami? — udawała zdziwienie Alina trzepocząc rzęsami.
— Nie udawaj — natarł ostro Stefan — wtedy kiedy Wiktor bał
się klasówki, a ty mówiłaś, żeby się nie martwił. No i
rzeczywiście klasówki nie było.
— Nie było? — Alina ledwo powstrzymywała się od śmiechu.
— To się chyba ucieszył?
— Nie udawaj. To te chuligany zrobiły. Znak zostawili.
— Znak? Jaki znów znak? — ciemne brwi Aliny podskoczyły w
zdziwieniu aż na samą górę czoła, blisko miedzianych włosów.
— Taki — Stefan wyciągnął kredę z kieszeni i na parapecie
zawinął kółko z literą N w środku i czterema kropkami.--Taki,
tylko że zielony. Taki sam dostałem wtedy, jak się od nich
urwałem. Ten cały „szef i Wicek...
— Cii!... — syknęła Alina wyciągając z palta chusteczkę i
ścierając nią parapet. — Stefek, co ty wygadujesz? Tamto już
dawno się rozleciało. I błagam cię: nikomu ani słowa. To
bzdury. Wicek z nimi nic nie ma wspólnego.
— Bzdury? To czemu tak szybko starłaś?
— Bo... bo Chybała krzyczy i... nie trzeba o tym mówić. Mówię
ci, że nie trzeba. A Wicek? O mój drogi, do pięt mu nie
dorosłeś. Nawet Elżbiecie zaimponował.
— Czym? — zainteresował się Stefan.
— Tym, że jest po prostu niezwykły. Żebyś ty widział jego
fotografie! Artysta! Ma na przykład taką jedną. Ławka w parku,
na niej otwarta książka, wokoło pełno opadłych liści, a jeden
liść jak motyl na brzegu książki. Pokazywałam Elżbiecie.
Zachwycała się. Powiedziała, że widać w tym twórczą myśl.
— Tak powiedziała Elżbieta?
— Tak. Bo to jest właśnie twórczość. Sztuka. Rozumiesz?
Pokazać coś, jak nikt jeszcze. Elżbieta się na tym zna. Ona

będzie artystką. Ona też mówi, że w człowieku najwięcej jest
warta twórcza myśl. A właśnie Wicek...

Ktoś otwierał drzwi na piętrze. Alina zbiegła w dół, Stefan
pognał w górę.

A to się zagadali!
Długo, długo Stefan nie mógł zasnąć. Przewrócił się na jeden
bok, potem na drugi: porządkował to, co usłyszał. Elżbieta
będzie artystką. Będzie grać na koncertach. A koncert to wielka
przyjemność. Więc twórcza myśl Elżbiety na pewno będzie
bardzo wartościowa. Ale Wicek? Cóż to za nadzwyczajność w
tej fotografii? Książka zostawiona na ławce. „Korale mecyje!" —
powiedziałby Wiktor. A jak będzie deszcz? Książka zmarnuje
się. A do tego jeżeli z biblioteki? Nic tam do zachwytu nie było.
Alina przesadza jak zwykle. Już prędzej mógłby zaimponować
Elżbiecie Kostek. Wszystko umie wytłumaczyć. Będzie
lekarzem. Może to właśnie jego twórczej myśli ukłonią się
nisko? Kto wie? — Ale czym można zaimponować, jak się ma
tylko dwanaście lat i niecałe trzy miesiące?
Stefan wzdycha ciężko i zapada w sen.

Pamiętnik Stefana

Deszcz padał dziś od samego rana. Już byłem blisko przy
furtce, kiedy przypomniałem sobie o napisie.

Wróciłem drugą stroną podwórka i stanąłem naprzeciw
naszej klatki schodowej. Ściana była mokra, napis ledwo było
widać. To nic. Wyschnie i Elżbieta nie będzie potrzebowała
zazdrościć jakiejś Basi.

Po południu umówiliśmy się u Bartka. Otworzyła mi ta ich
suhlokatorka, ale nie poznała mnie.

Wiktor już był. Bartek wyciągnął jakiś gruby zeszyt i
powiedział, że tak dłużej być nie może, że nasze
stowarzyszenie nie przejawia żadnej aktywności, że jeżeli tak
dalej pójdzie, to trzeba będzie je rozwiązać.

Okazało się przy tym, że Stowarzyszenie Trzech Osądzonych

posiada kronikę. Ten właśnie gruby zeszyt. Bardzo mi się to
podobało. Pomyślałem sobie, że Bartek ma głowę na karku,
może kiedyś ministrem zostanie albo kierownikiem
porządnego sklepu, bo taki kierownik musi być uczciwy i
mądry, a Bartek właśnie taki jest. Już by tam w jego sklepie
wszystko było na miejscu, a i w ministerstwie miałby
porządek. Ale Wiktor nazwał Bartka drewnianą piłą i
powiedział, że się przyczepia i szuka dziury w całym. A na to
Bartek, że nie o żadną dziurę chodzi, tylko puste kartki w
naszej kronice, które trzeba zapełnić.

„Bo co tu jest — mówił i pokazywał pierwsze strony. — Tu
spis członków i pseudonimy, a tu, gdzie się zaczyna tak
zwana działalność, tylko jeden mój pomysł, i to nieudany."

Zajrzeliśmy z Wiktorem na tę stronę, a tam karta
poliniowana lw każdej rubryce pisze co innego. „Czyj
pomysł”, „Na czym polega”, „Wynik". Przeczytałem na głos to,
co było.wpisane w rubryki:

„Bartłomiej Niedźwiedzki. Stwierdzenie, ile każdy z
członków STO traci na wadze w wodzie. Nieudane z powodu
braku dyscypliny u Wiktora Kijanki."

„Tak napisałeś?" — skoczył Wiktor.
„Przecież to prawda — powiedział spokojnie Bartek. —
Gdybyś się wtedy nie spóźnił, nie byłoby całej hecy. Ze

Stefanem doświadczenie udałoby się na pewno."
„ Tyś pierwszy chlapnął na mnie wodą " — sprzeczał się

Wiktor.
„Ale niechcący."
„Chcący czy niechcący, wszystkie włosy miałem mokre."
Sprzykrzyło mi się słuchać, więc zapytałem Bartka, co

będzie w kronice dalej. Na to on odpowiedział, że to od nas
zależy, żebyśmy teraz coś wymyślili, ja i Wiktor po kolei, bo
on nie może stale za nas myśleć. I żebyśmy się zastanowili
nad tym jak najprędzej.

Zaczęliśmy się zastanawiać .i bardzo chcieliśmy coś
wymyślić, ale to naprawdę było trudno. Wreszcie Wiktor
wytłumaczył, dlaczego nam nie idzie: po prostu jesteśmy
przemęczeni nauką. Bartkowi było łatwiej, bo wymyślił
pierwszy, a nam coraz trudniej, bo dzień za dniem mamy
więcej pozapychane głowy. Zgodziłem się z nim i jeszcze
dodałem od siebie, że strach przy takich rzeczach też nie
pomaga.

„Jaki strach?” — spytał Bartek.
„Strach przed dwójką — mówię. — Ciągle się trzeba
obawiać, żeby dwójki nie złapać, bo nauczyciele są tacy
strasznie wymagający, że jak tylko się lekcji nie odrobi albo
co, to zaraz dwóje kropią."
Wiktor dorzucił, że w ogóle wszyscy geniusze swoje genialne
pomysły mieli w tym czasie, kiedy do szkoły nie chodzili.
Nawet Archimedes, gdyby codziennie miał zadane na jutro
tyle co my, to nie miałby czasu wleźć do wanny i zawołać:
„Eureka!”
Bartek jeszcze raz otworzył kronikę STO na pierwszej
stronie i zauważył całkiem słusznie, że na samym początku
powinno być godło naszego stowarzyszenia, które
jednocześnie będzie naszym znakiem, czyli pieczęcią.
„Wymyślmy zaraz ten znak — prosił — niech przynajmniej
tyle posunie się naprzód nasza działalność.”
Więc znowu zastanawialiśmy się nad tym godłem, czyli

pieczęcią.
Próbowałem spleść litery STO w rozmaity sposób — to

bardzo trudne. A Bartek wyrysował raz— dwa. Musiał chyba
już wpierw mieć obmyślony projekt, ale nie chciał nam
pokazać, dopóki sami czegoś nie wymyślimy.

Obaj z Wiktorem nic nie rozumieliśmy. Dopiero Bartek
wytłumaczył nam, że dziesięć do kwadratu to jest sto, a sto —
to STO — Stowarzyszenie Trzech Osądzonych.
Zaproponowałem, żeby dodać jeszcze „n" — to znaczy
niewinnych, ale Bartek kręcił głową, że nie.

Wreszcie widząc, że nie damy rady, położył swój projekt
przed nami. Wyglądał tak:

Wiktor znowu wpadł na pomysł, żeby w ogóle zmienić
nazwę na Stowarzyszenie Trzech Niewinnych, to znaczy STN,
a to znowu można czytać: sten, a „sten " to marka pistoletu,
pieczęć z pistoletem to dopiero będzie pycha! Patrzyłem na
Bartka, a on tylko spojrzał na Wiktora i mówi:

„Wiktor Kijanka — niewiniątko numer pierwszy." Wiktor
zbaraniał, ale zaraz zaczął się kłócić. Już myślałem, że
wszystko skończy się na niczym, bo Wiktor bardzo chciał,
żeby na naszej pieczęci był rewolwer, ale w końcu Bartek go
przekonał, że z rewolwerem to i bandyci chodzą, a nasze
stowarzyszenie via szlachetne cele.

„Ty, Bartek, naumyślnie to zadanie matematyczne
wymyśliłeś — żalił się jeszcze Wiktor — żebym ja nic z niego
nie rozumiał. Rewolwer to rewolwer, a co znaczy te siedem
tysięcy z czymś u dołu?”

„Ech ty, z gładkim miejscem na mózgu — zadrwił Bartek —
przecież to data założenia naszego STO, tylko na odwrót."

Ostatecznie zdecydowaliśmy, żeby rok skreślić i zostawić

tylko 102 w trójkącie. Na dokumentach i listach w prawym
rogu pieczęci będziemy dodawać pierwszą literę swego
pseudonimu. Wiktor chciał jeszcze, żeby na pieczęci były
jakieś miecze albo dzidy, albo chociaż dębowe liście, ale
Bartek sprzeciwił się, bo to staroświeckie, a nasze
stowarzyszenie jest przecież zupełnie nowoczesne. Ja też tak
uważam, że jak już mieć model, to ostatniej marki.

Bartek zobowiązał się wymalować nasze godło w kronice.
Niebieskim kolorem.

„Niebieski — to wiara, a my przecież wierzymy, że wreszcie
cała klasa, z tym lizusem Sewerysiem razem, pozna swój
straszny błąd i zdejmie z nas haniebne piętno” — powiedział
po swojemu Wiktor.

„Lizusem?” — zdziwił się Bartek.
„Jak to, nie widziałeś? — zżymał się Wiktor. — Do każdego
nauczyciela leci ze swoim wiecznym piórem. Zauważyłem,
jak czyha na ten moment, kiedy nauczyciel otworzy dziennik."
„To dlatego, że na katedrze żadne pióro nie może uleżeć.
Zawsze je sobie ktoś pożyczy" — tłumaczył Bartek.
„Wiem o tym. Nie potrzebujesz mi mówić. Ale dlaczego ani
ty, ani Stefan, ani ja nie lecimy do katedry, tylko zawsze ten
Sewerek? Dlatego właśnie, że lizus."
„Nie — Bartek był sprawiedliwy — dlatego, że tylko on ma w
naszej klasie dobre wieczne pióro."
Mnie tymczasem olśniła myśl jak błyskawica.
„Bartuś! — zawołałem. — Wpisz zaraz do kroniki moje
nazwisko. W rubryce «czyj pomysł» prędko: Stefan
Żórawiec."
„A jaki pomysł?" — dopytywał Bartek, otwierając kronikę.
„Zobaczycie jutro. Nie powiem, żeby nie zapeszyć. Musi się
udać, a wtedy Sewerek razem ze swoim wiecznym piórem
będzie siedział spokojnie."
Zaintrygowany Wiktor miał wielką ochotę dopytywać się
dalej, ale w tej właśnie chwili weszła do pokoju Elżbietka.
Nie wiem, co to jest. Przecież podobno jestem wygadany, a

tani u Bartka to zawsze głupieję i nie wiem, co mówić.
Tak było i teraz. Chciałem Elżbiecie coś powiedzieć.

Pamiętam nawet, że to było coś ważnego, a język mi
skołowaciał zupełnie. Ledwo wykrztusiłem zapytanie o ten
pogrzeb.

„Jaki pogrzeb?” — przestraszyła się Elżbietka.
„Matki jednej z twoich koleżanek."
„Której? — dopytywała z niedowierzaniem Elżbieta. — Skąd
wiesz?”
„Obiło mi się coś o uszy."
„Nie... To na pewno nie u nas. To musiało być w innej klasie.
Gdyby u nas, to przecież wiedziałabym."
„Widocznie to nie w waszej klasie” — blagowałem, bo co
mogłem powiedzieć innego? Ale z tej Aliny kłamczuch! Czego
to nie wymyśliła. A ja uwierzyłem, jak głupi.
Język znowu mi skołowaciał i już do końca nie wykrztusiłem
ani słowa. Dopiero na schodach przypomniało mi się, że
miałem Elżbiecie powiedzieć, jak bardzo podobało mi się
„Lato leśnych ludzi".

ROZDZIAŁ XIII

DEKLAMACJA NAD RYNSZTOKIEM. FATALNA LEKCJA.

CZARNA PLAMA NA BIAŁEJ BLUZCE

Nazajutrz Stefan wcześniej niż zwykle wybiegł do szkoły.
Spieszył się, aby pomysł, opracowany już w szczegółach,
wprowadzić w czyn. Znowu padał deszcz, więc nacisnął
mocniej czapkę, postawił kołnierz u palta i, borykając się z
wiejącym w oczy wiatrem, przeskakiwał co większe kałuże.

Był już przy Rzgowskiej, kiedy dogonił go Wiktor.
— Serwus, Stefan! Co tak wcześnie?
— Serwus, a dlaczego ty?— odpowiedział pytaniem Stefan,
który dziś wyjątkowo wolałby nie spotkać przyjaciela na
drodze.
— Pędzę, bo chcę, żeby mi Bartek dał zeszyt ze. swoimi
zadaniami. Sprawdzę... Coś mi nie wychodziło — westchnął
Wiktor.
— Znają cię: „nie wychodziło". Przyznaj się, że zadań wcale
nie tknąłeś — obruszył się Stefan. — A Bartek nie lubi, kiedy
zrzynasz.
— A kto by lubił? Ja też nie lubię. A jeżeli wiesz, że Bartek
tego nie lubi, mógłbyś się domyślić i zaproponować mi swój
zeszyt. Przyjaźń wymaga ofiar, już Ben Akiba tak mówił.
— Toteż gdyby mi się nie spieszyło, zrobiłbym z ciebie zaraz
ofiarę — gderał Stefan. — Wałkoń jesteś. Coś ty wczoraj robił?
Na dziś nic więcej nie było, tylko te zadania.
— Zadania i biologia — poprawił Wiktor.
— O rany! — przestraszył się Stefan. — Na śmierć
zapomniałem o biologii. Ale mnie niedawno pytała. Upiecze się
chyba. Nie wiem nawet, co było zadane.

— A widzisz — mówił z wyrzutem w głosie Wiktor — a do
mnie zaraz: „wałkoń". Żaden wałkoń nie jestem. Męczyłem się,
pociłem krwawym potem — nic, ani w ząb. Aż wreszcie
powiedziałem sobie: mam kopyta przez to zadanie wyciągnąć?
I po mojej śmierci mama sobie oczy wypłacze. A, Stefan, czy ty
wiesz, co to są oczy w życiu człowieka? A do tego wczoraj u
Kostka był kolega. Maturę razem zdawali, tylko że Kostek
poszedł na medycynę, a tamten do Wyższej Szkoły Teatralnej.
Stefan, mówię ci, żebyś ty słyszał, jak on deklamuje!...

Przejeżdżający tramwaj zagrodził chłopcom przejście, więc
Wiktor, stojąc nad rynsztokiem, zaczął:

Dzieckiem w kolebce kto łeb urwał hydrze...
Przy tych słowach tak energicznie skręcił uchwyt u teczki, że
zerwał go rzeczywiście. Teczka o mało nie upadła w błoto.
Wiktor zręcznie złapał ją w ostatniej chwili i wcale nie speszony
mówił dalej:
— O tak! Ja też muszę łeb jakiejś hydrze urwać. Koniecznie!
Czuję. Tu czuję — grzmotnął się w mocno podniszczone palto
— że te jakieś centaury to ja będę dusić jak muchy, jak ulęgałki
będę z siebie strząsał!
— Stuknij się: jakie znowu centaury? Z księżyca?
— A jakbyś wiedział: przecież na księżycu Bóg wie co może się
znaleźć.
— Już ty się, Wiktor, lepiej o księżyc nie martw.
— Naturalnie, że się o księżyc nie martwię. Tymczasem tylko
o hydrę, to znaczy o zadania. Dasz zeszyt?
— Dam. Ale pamiętaj, jakby co, nie daj Boże, na biologii, to —
ratuj mnie.
— To się wie, bez gadania.
Wchodzili do pustawej jeszcze szatni. Zdjęli palta. Stefan
wydostał ze swojej teczki zeszyt do rachunków i dał Wiktorowi.
Oglądał się za Bartkiem, którego czapka i ciepła kurtka wisiały
już na swoim miejscu.
W klasie Wiktor nos zagłębił w ściąganie, Stefan zamienił
kilka słów z Bartkiem, który zaraz wyszedł z klasy i wywołał za

sobą dwie dziewczynki pod pozorem pokazania im czegoś w
gazetce ściennej.

Żórawiec błyskawicznie wyciągnął z teczki nową, żółtą
obsadkę z uwiązanym u jej końca długim, cienkim sznurkiem.
Podszedł do katedry i wyjąwszy z otworu kałamarz, omotał go
końcem sznurka na próbę. Sznurek był dużo za długi. Stefan
rozejrzał się bezradnie. We drzwiach ukazała się głowa Bartka.

— Już?
Stefan zaprzeczył. W braku nożyczek prędko skrócił zębami
sznurek i na dobre umocował wokół kałamarza. Obsadkę
położył w zagłębieniu. Na czarnym pulpicie katedry odcinała
się wyraźnie.
Zdążył jeszcze zająć miejsce w ławce, kiedy do klasy powróciły
dziewczynki. Wiktor kończył przepisywanie. Chyba nie
zauważył nawet, co się koło niego działo.
Stefan uśmiechnął się zadowolony z siebie. Niech tam Wiktor
porywa się na hydry i centaury, niech tam Bartek sili się na
skomplikowane pomysły. Jego własny pomysł skromny,
niewielki, ale podobno niejeden geniusz zaczynał od
drobnostki. Taki Edison...
Do klasy weszła nauczycielka biologii i Stefan od razu w
bardzo niemiły sposób został doprowadzony do przytomności.
Aż. łopatkami poruszył. Jakby mu kto szklankę wody za
kołnierz wylał.
„E, chyba mnie nie wyrwie. Odpowiadałem wtedy dobrze. I na
okres mam czwórkę. Zawsze według alfabetu pyta..." —
pocieszał się Stefan, ale strach drobnym dreszczem biegł mu po
krzyżu.
Nauczycielka poleciła wyłożyć na ławki zeszyty. Stefan
odetchnął. Rysunki miał gotowe jeszcze od zeszłego tygodnia.
Poza tym kontrola zeszytów zabierze sporo czasu. Rzeczywiście
ciągnęła się dziś dość długo. Dziewczęta zatrzymywały
nauczycielkę przy sobie, pytały o wyjaśnienia, prosiły o jakieś
poprawki. Od rysunków w zeszytach nauczycielka przeszła do
rysunku na tablicy i niespodziewanie zaczęła wykład nowej

lekcji. Stefan podniósł się na duchu. Widocznie dzisiaj pytać na
stopnie nie będzie. Chyba nawet nie zdąży? Odwracał
kilkakrotnie głowę w stronę Wacka Sitarka, który jedyny z całej
klasy miał zegarek, a wobec tego i obowiązek sygnalizowania,
za ile minut dzwonek. Już tylko dwadzieścia minut. Już
trzynaście. Dziesięć!

Nauczycielka raptem odłożyła kredę, wytarła ubielone palce
chusteczką i ku przerażeniu Stefana wzięła z katedry notes, w
którym stawiała stopnie.

Któż nie zna tego momentu napięcia, kiedy nasłuchując
nazwiska, jakie padnie z ust nauczyciela, uczniowie
powstrzymują oddech. Głośniej biją serca i tym, którzy nie chcą
być wywołani, i tym, którzy przygotowawszy się „na medal", tak
bardzo pragną odpowiadać właśnie dzisiaj.

Stefan czuje, że uszy zaczynają go palić, jak zwykle w chwilach
zdenerwowania. Rzuca błagalne spojrzenie w stronę Wacka.
Ten sygnalizuje rozwartą dłonią: pięć i jeszcze dwa palce.

— Żórawiec!
Stało się. Stefan powstaje powoli z ławki. Obciąga starannie
kurtkę. Przygładza czuprynę. Wszystko to, żeby zyskać na
czasie.
Nauczycielka otwiera usta...,
— Stefan, idź do tablicy — odzywa się Wiktor. — Prawda,
proszę pani, że lepiej przy tablicy?
— Nie, Żórawiec, odpowiadaj z miejsca. Co powiesz...
— Proszę pani, bardzo przepraszam — znowu przerywa
Wiktor — ale właśnie miałem się zapytać o te nosy.
— O nosy? O jakie nosy? — pyta zdziwiona nauczycielka.
— O nosy wielkich ludzi — zaczyna mówić Wiktor, a chociaż
zwykle mówi dosyć szybko, teraz odważa słowa i zastanawia się
nad każdym — bo jeden chłopak z dziesiątej klasy powiedział,
że wszyscy wielcy ludzie mieli duże nosy! Jak to się mówi — „na
urząd". Że na przykład taki Kopernik... Ale ja powiedziałem, że
się zapytam, bo pani wie najlepiej, czy nos...
— Co za głupstwa! Pierwszy raz słyszę. Żórawiec, powiedz...

— Owszem, proszę pani, widziałem głowę Napoleona —
Stefan udawał, że nie zrozumiał. — Rzeczywiście, nos miał
wielki.

— I Szopen też, proszę pani — ciągnął z niewinną miną
Wiktor. — A Szopen słynie na cały świat i nawet ta królowa
belgijska go podziwia...

Mówi się zwykle, że nauczyciel dobrze zna swoich uczniów i
wie o ich wadach i zaletach. Ale uczniowie również umieją
podpatrzyć nawyki czy cechy charakteru nauczycieli. Otóż o
młodej nauczycielce biologii szósta klasa wiedziała doskonale,
że można ją było „zagadać". Byleby temat chwycił, pozwalała
się zasypać pytaniami i odpowiadała na nie chętnie. Czas mijał
niepostrzeżenie, a uczniom, którzy stosowali tę metodę,
udawało się uniknąć niebezpieczeństwa.

Tym razem nie udało się. Nosy sławnych ludzi nie
zainteresowały nauczycielki.

— Kijanka,— uspokój się i nie przeszkadzaj. A ty, Żórawiec,
powiedz mi... No, na przykład opisz budowę zewnętrzną...

— Więc... tego... budowa zewnętrzna... — jąkał się Stefan, nie
mając nawet pojęcia, że chodzi o budowę jedwabnika.

— A pan od matematyki też ma bardzo duży nos. Aha? —
rzucił Wiktor postanawiając za wszelką cenę ratować
przyjaciela przed dwójką. Tego było już za wiele. Wiktor
przebrał miarę. Wiadomo bowiem było w całej szkole, że pan
od matematyki asystuje młodej nauczycielce biologii i, kto wie,
może już jest jej narzeczonym.

Nauczycielka zaczerwieniła się aż po korzenie jasnych
włosów.

— Co to ma znaczyć? — zwróciła się do Wiktora ostro. — Co to
za kpiny sobie urządzasz?

Wiktor, dopiero w tej chwili zorientował się, że palnął
głupstwo, ale było już za późno.

— Nos, nic, tylko że... Szopen i Sokrates, i nawet Kościuszko...
chociaż nos miał zadarty... ale duży... więc ja myślałem...

— Proszę pani — odezwał się z drugiego końca klasy Sewerek

— oni panią tylko tak zagadują. Żórawiec na pewno lekcji nie
umie. Wiadomo.

Oburzone spojrzenia kolegów i koleżanek nie powstrzymały
Sewerka. Nawet ich nie widział. Z zadowoleniem patrzył na
rozszerzone zdziwieniem oczy nauczycielki i gniew malujący się
na jej twarzy.

— Ach, to tak?! — zawołała oburzona. — Żórawiec, przyznaj
się: nie nauczyłeś się na dzisiaj tego, co było zadane?

— Nie — hardo powiedział Stefan. Nie miał już nic do
stracenia.

— Ach, tak? — powtórzyła nauczycielka i, zanim się Sewerysio
spostrzegł, że jego wieczne pióro może być potrzebne, chwyciła
leżącą na katedrze, przygotowaną przez Stefana obsadkę, aby
postawić fatalny stopień w dzienniku. Nie wiadomo, czy
sznurek łączący obsadkę z kałamarzem był zbyt krótki, czy ruch
zdenerwowanej nauczycielki zbyt gwałtowny — dość że
kałamarz wyskoczył z miejsca, przewrócił się i chlusnął czarną
strugą na pulpit, notes i białą pikową bluzkę.

— Ooo! — zawołały ze współczuciem dziewczynki. — Taka
ładna bluzka! Atramentem!

Nauczycielka opanowała się. Odskoczyła szybko od katedry.
Chwyciła kałamarz i wstawiła na miejsce.

— Kto to wymyślił? — rzuciła ostro. — Tego nigdy nie było.
Klasa milczała. Stefan nie patrzył nauczycielce w oczy. Szybko
ważył w myślach: przyznać się czy nie? Jeśli się przyzna, to w
połączeniu z nie odrobioną lekcją — kartka do domu pewna.
Może iść w czasie przerwy, wytłumaczyć, że to miało być
ulepszenie, racjonalizatorstwo i wygoda dla nauczycieli? Nie
uwierzy! Gdyby lekcje miał w porządku, można by spróbować,
ale tak — szkoda zachodu.
— Po raz ostatni pytam: kto to zrobił? — słowom nauczycielki
towarzyszył dzwonek, którego dźwięk wcale już nie był
wybawieniem.
Nagle za plecami Stefana dał się słyszeć spokojny głos Bartka:
— To ja. Bardzo panią przepraszam. Chciałem, żeby pióro z

katedry stale było pod ręką. Widocznie sznurek zrobiłem za
krótki. Bardzo przepraszam.

Zaskoczony Stefan nie mógł wydobyć głosu z gardła.
Tymczasem twarz nauczycielki złagodniała. Bartek
Niedźwiedzki należał do najlepszych jej uczniów. Jego zeszyt
do biologii był wzorem i przy każdej okazji było to podkreślane.
Jakże tu się gniewać na ulubieńca?

— Bartek? — wyraziła niezadowolone zdziwienie; — Oj,
chłopcze, coś ty mi narobił. Nowa bluzka.

— Tak. Ja od razu zauważyłam; pani w niej przyszła pierwszy
raz! — stwierdziła któraś z dziewczynek.

— To trzeba cytryną!
— Albo w wodzie z kwaskiem cytrynowym.
— I zaraz spłukać wodą!
— Może puści, bo ten szkolny atrament nic niewart —
doradzały i pocieszały nauczycielkę dziewczynki.
Otoczyły ją kołem i ofiarując pomoc wyprowadziły na
korytarz.
— No, upiekło ci się — syknął w stronę Stefana Sewerek.
— Ale tobie się nie upiecze — zawołał wściekły Stefan i już
biegł z pięściami do Sewerka.
— Zaraz — chwycił go za kurtkę Bartek. — To można załatwić
spokojnie.
Inni chłopcy, widząc, że się zanosi na coś interesującego, nie
opuszczali klasy.
Bartek zwrócił się do Sewerka, który, sądząc po minie, nie
obawiał się niczego:
— Postąpiłeś nie jak kolega, ale jak...
— Jak Świnia! — rzucił ostro Stefan.
— Stefek, nie obrażaj świni — energicznie zaprotestował
Wiktor.
— A. co? A bo co? — odpierał obelgi Sewerek. — Ja jestem
harcerz!...
— Harcerz nie donosi — stwierdził mocno Bartek.
— On jest taki harcerz, że nawet rodzonego brata na

szubienicę by zaprowadził z pogardą stwierdził Wiktor.
— W nosie mam twoją opinię — odpowiedział tym samym

tonem Sewerek — ja wiem, co robię. Harcerz nigdy nie kłamie.
— Ale i nie sypie kolegów — mówił Bartek.
— To twoi koledzy, nie moi! Ty byś ich kłamstwa popierał,

wiadomo — bronił się Sewerek.
— Nie, ja kłamstwa nie bronię. Ale to, co ty robisz, Sewer, to...

to niegodne harcerza.
Nikt z klasy do sporu się nie włączał. Sytuacja była jasna: z

jednej strony trójka nowych uczniów, którzy nie cieszyli się
dobrą opinią, z drugiej — Sewerek, z którym wygodniej — żyć w
zgodzie.

A jednak przy ostatnich słowach Bartka ktoś przytaknął, ktoś
głośniej rzucił:

— No chyba!
Sewerek szybko obejrzał się w tę stronę.
— Kto? Kto z was?
Odpowiedziało mu milczenie. Tylko Wacek zadrwił:
— Dochodzenie zrób. Po „harcersku".
Pchano się już do drzwi. Klasa powoli pustoszała. Bartek
chciał jeszcze coś Sewerkowi tłumaczyć, ale za rękaw pociągnął
go Wiktor.
— Daj spokój. To tępak. Nie widzisz, jaki ma nos? Istny guzik!
— Ty ze swoim też Kopernikiem nie zostaniesz! — odciął się
Sewerek.
— O, mój nos jeszcze urośnie. Masuję go co dzień. To pomaga.
Polecam ci ten sposób. Chociaż właściwie dla ciebie
stosowniejszy masaż z zupełnie innej strony.
— Dość — przeciął Wiktorowi Bartek i wszyscy wyszli z klasy.
Pomimo dowcipów Wiktora miny były niewesołe, nastrój
przygnębiający.
— Bartek — zaczął Stefan niepewnie. — Widzisz... i mój
pomysł nie udał się. A taka zdawałoby się prosta rzecz. Fajnie,
żeś mnie wyratował. Nie uszłoby mi na sucho.,
— Nie ma o czym mówić. Do obsadki przywiąż dłuższy

sznurek i nauczycieli trzeba o tym wynalazku uprzedzić. Ale po
co Wiktor tak się wygłupiał?

— Wypraszam sobie — zaprotestował Wiktor. — Ja też
chciałem Stefanowi pomóc. Nie skapowałeś jeszcze, że z
biologii nie wiedział nawet, co zadane?

— Zapomniałem. Na śmierć zapomniałem — tłumaczył
Stefan, omijając dyskretnie fakt, że do tego zapomnienia
bardzo mu dopomogli „Trzej muszkieterowie".

— Stefek, coś z twoją głową kiepsko — Wiktor miał minę
pełną udanego ubolewania — nos masz niby niezgorsza
armata, ale z głową -kiepsko.

ROZDZIAŁ XIV

SPOTKANIE W PIWNICY. ŻALE PANI BRODZKIEJ.

ORTOGRAFIA ZDRADZA! ALINA MA CIĘŻKIE ŻYCIE

Stefan długo nie mógł się otrząsnąć po tamtej nieprzyjemnej
przygodzie. Tym bardziej że okoliczności ciągle mu ją
przypominały.

Zaraz następnego dnia wymierzyli z Bartkiem odpowiednią
długość, a Stefan zamienił sznurek na cienką, wycyganioną od
matki gumkę. Ale kto tylko z nauczycieli spostrzegł i pochwalił
to racjonalizatorstwo, słyszał:

— Proszę pana, to Niedźwiedzki wymyślił.
— To Bartka głowa, proszę pani!
Bartek aż się skręcał, a Stefana zalewał żal, ogarniało poczucie
krzywdy, jakiego musi doznawać każdy najskromniejszy
choćby wynalazca, który licząc na uznanie, spotyka się z
całkowitym pominięciem własnych zasług.
I jeszcze do tego musiał być wdzięczny Bartkowi, który
wziąwszy na własne konto gniew nauczycielki, nie mógł jej
odmówić wykonania tablicy przedstawiającej przeobrażenie
jedwabnika. Nic darmo!
W domu Stefana zauważono, że mu coś jest. Na próżno
tłumaczył się dużą ilością lekcji oraz bólem głowy. Z wielkim
trudem uniknął porcji rycyny, którą mama uważała za
radykalne na bóle głowy lekarstwo.
Co do lekcji, to rzeczywiście poświęcał im teraz więcej czasu i
przygotowywał się staranniej. Żaden cud tego nie spowodował,
a Stefkowa pilność wypływała z bardzo prostego powodu:
„Trzech muszkieterów" powędrowało z kolei do Bartka.
Naturalnie, chciał do tej książki namówić Elżbietkę. Ciekaw

był, czy spodoba się jej tak samo jak jemu.
Ach, trzech dzielnych muszkieterów! Stefan biegł do piwnicy

po węgiel, pędząc niczym d'Artagnan na ognistym rumaku, i
gdyby teraz jakiś wróg, jakaś przeszkoda stanęła mu na drodze
— zmiótłby ją jednym pchnięciem szpady, nie bacząc, że
zamiast niej miał w ręku tylko żelazną łopatkę do węgla.

Tak, muszkieterom wszystko się udawało. Wychodzili cało z
najniebezpieczniejszych pojedynków. Najdziksze pogonie nie
mogły ich doścignąć. Najbardziej wymyślne zasadzki były dla
nich tylko polem do popisu! To było życie!

Stefan przysiadł na ułożonej pod ścianą stercie porąbanego
drzewa. Nogi wyciągnął przed siebie, ręce same założyły się po
napoleońsku. Oczy wbite w napełnione węglem wiadro
widziały zamiast niego płynący przez środek ciemnej piwnicy
barwny korowód wspaniałych postaci z książki...

I nagle pierś Stefana podnosi głębokie westchnienie. Po raz
pierwszy w życiu odkrywa tę „Amerykę":

„W książkach to jest zupełnie inaczej!... A życie to w ogóle
dziwna rzecz. I jeżeli ktoś nie urodzi się w czepku, to wszystko
mu się nie udaje. Tak jak mnie. Do czego się nie wezmę —
klapa... Ściągałem dyktando — wydało się. Rzuciłem piłkę —
musiała trafić w okno nauczycielki. Przy Archimedesie kto się
ośmieszył? Właśnie ja. A teraz to pióro. Wynalazek mój — a

Bartka za niego chwalą. Ech, miły Boże!..."
Czarne myśli przerywa nagle zapalenie światła. Ktoś schodzi

do piwnicy. Przez szerokie odstępy między deskami,
odgradzającymi niby parkan poszczególne piwnice, dobrze
widać korytarz. W pierwszej chwili Stefan zląkł się
pomyślawszy, że to zniecierpliwiona jego długą nieobecnością
matka przyszła zobaczyć, co się z nim dzieje. Chwycił szybko
wiadro, chcąc je wystawić na korytarz. Ale to tylko Alina
Brodzka biegła szybko w jego stronę, bo piwnica Brodzkich
była akurat naprzeciwko piwnicy Żórawców. Przyszło mu na
myśl, że ma doskonałą okazję do nastraszenia jej, ale już było
za późno, Alina go spostrzegła i sama się nastraszyła.

— O Boże! Stefan! Co ty tu robisz?
— Jak to co? Po węgiel przyszedłem. A ty?
— Ja? Też po węgiel.
— Bez wiadra?
— O... taaak... nie... to znaczy, niezupełnie po węgiel, a
chciałam właśnie powiedzieć... po drzewo.
— A drzewo w co weźmiesz?
— Tak, na rękę. Tylko parę kawałków.
— No to bierz prędzej, zanim zamknę piwnicę. Pójdziemy
razem.
Stefan zamykał kłódkę. Alina szukała klucza w kieszeniach
fartucha.
— Zgubiłam czy co? A może klucze zostawiłam w
przedpokoju?
Stefan przyglądał się podejrzliwie.
— O czym ty myślisz? Do piwnicy lecisz z pustymi rękami, o
kluczach zapominasz... Alina, co z twoją głową?
— Ach, bo wiesz, taka jestem zmordowana tymi lekcjami —
trajkotała już zupełnie pewna siebie Alina — siedziałam teraz
nad matematyką chyba ze dwie godziny, aż mi się w głowie
kręci. Ale o długu nie zapomniałam. Dziś odniosę. Nie bój się.
— Wcale się nie boję — mruknął Stefan. — Chodźmy, bo
zimno.

Już wchodzili na piętro, kiedy Alina zatrzymała się i zawołała:
— Ach, zapomniałam. Muszę jeszcze skoczyć do...
Stefan nie usłyszał dokąd. Już jej nie było. Ruszył ramionami i
zły poszedł na górę.
W domu czekała go bura.
— Ciebie to po śmierć posłać — denerwowała się matka. —
Już miałam zejść do piwnicy, tylko że pani Brodzka przyszła.
No, ona też ma krzyż pański z Aliną.
— A co? — Stefan nadstawił uszu, ale mama wróciła do
sobotniego sprzątania kuchni.
W pokoju Lucynka ubierała swoje lalki. Zapytał ją po cichu:
— Słyszałaś, co tu opowiadała pani Brodzka?
Lucynka milcząco potaknęła głową.
— No, to mów, co?
— Mów, mów — przedrzeźniała siostra, czując się panią
sytuacji — a jak ja cię o co proszę, to zawsze nie masz czasu.
— No, już dobrze, dobrze, gadaj.
— A dasz mi sanki na niedzielę?
— Jak nie będzie śniegu, to ci dam.
— To się wypchaj. Ja chcę sanki, jak będzie śnieg.
— No, już dobrze. Dam ci sanki, jak będzie śnieg, ale tylko na
pół dnia.
Lucynka westchnęła. Rozumiała, że upierać się przy tym, aby
sanki były w jej posiadaniu przez całą niedzielę — daremnie. Za
wiele szczęścia. Zaczęła:
— Pani Brodzka tak gadała na Alinę, tak gadała!
— O rany, z tobą trzeba mieć cierpliwość. Przecież wiem, że
nie śpiewała — denerwował się Stefan.
— Przyszła jej tu szukać.
— Jak to: szukać? Tu, do nas? — Stefan myślał, że się
przesłyszał.
— Tak. Tu, do nas. Bo Alina gdzieś poleciała. I od samego
obiadu nie można jej było do nauki nagnać. Pani Brodzka tak
się denerwowała, jak nie wiem co. I raptem Alina gdzieś
wyskoczyła, i pani Brodzka myślała, że tu, do nas. I pani

Brodzka i martwi się, czy ona tę siódmą klasę skończy. Bo ona
ma w głowie strasznie... pstro. I co to znaczy — pstro?

Stefan nie odpowiedział, ponaglił ją tylko.
— I pani Brodzka mówi, że gdyby Alina nie skończyła w tym
roku szkoły, to chyba się utopi albo co... Pomyśl, to byłoby
straszne. Pomyśl, no?
— Nie martw się, tu się nie ma gdzie utopić. I co dalej?
— No i pani Brodzka jeszcze mówiła, że Alina zamiast o
lekcjach, to myśli o chłopakach, i że ten Franek, wiesz, ten
Gawroński, wiesz, ten, co z tobą w zeszłym roku do jednej klasy
chodził, ten, co to...
— Wiem — przerwał Stefan — no i co?
— ...no właśnie ten, przyniósł do Aliny jakiś list czy kartkę i
pani Brodzka go prześwieciła i powiedziała, że mu kości po—
przetrąca, jak go jeszcze na takiej poczcie złapie, bo ten Franek
to niby zamiast listonosza. Tak? Stefan, tak?...
— Tak, no i co dalej? — I pani Brodzka powiedziała, że niech
się tylko dowie, kto te listy pisze, to weźmie wałek od ciasta i...
— A ja wezmę zaraz dyscyplinę i ciebie przeświecę za
słuchanie tego, co nie potrzeba — ostro odezwał się z kuchni
głos mamy. — Pocięłaś już gazety?
— Już, mamusiu. Już je zawiesiłam w łazience —
odpowiedziała szybko Lucynka i przeniosła się ze swoimi
lalkami w kąt między szafę i komodę, jak najdalej od brata.
— Stefan, weź się do froterki w małym pokoju — poleciła
mama.
— Wszystko na moje ręce patrzy. Już zdrowia nie mam. Jak
się raz położę na dobre, to zaznacie cudu.
Stefan potulnie wziął się do froterki. Ale myśli o Alinie nie
opuszczały go ani na chwilę. „A to dopiero heca. List był pewnie
od Wieka Mrozowskiego, tego, co miał zaimponować Elżbiecie.
A jakże, Elżbiecie miałby zaimponować taki bikiniarz..."
Energicznie ślizgał się na grubych suknach, podłoga matowa od
pasty zaczęła „przeglądać na oczy", jak lubiła określać dobrą
robotę mama.

Wytrzepał sukna przez okno na korytarzu i złożył je na swoje
miejsce w kuchni, aż pachnącej niedzielną czystością. Mama
smarowała sidolem mosiężne gałki wokoło paleniska, Stefan
pomógł docierać je do blasku.

— Mój Boże — westchnęła w pewnej chwili — żal mi tej
Brodzkiej. Co ona ma z tego życia? Mąż pijak. Przepije nie tylko
swoje, ale jeszcze i jej spod ręki ściąga. Alina, jedyne dziecko, i
to w złe towarzystwo wpadła. Mój Boże...

— E, mamusiu, może ona tylko raz coś tam nabroiła. Wiem,
że koleżanki ma porządne. Taka na przykład Elżbieta, siostra
Niedźwiedzkiego, tego, co tu do mnie przychodzi, to bardzo
porządny chłopak, przecież mamusia wie...

— Wiem, matkę jego poznałam na wywiadówce. Owszem, to
chyba porządni ludzie. Alina chodzi tam?

— Nie widziałem, ale pewnie chodzi...
— I do ciebie też teraz tak często interesów nie ma. A na
jesieni...

Odezwał się dzwonek u drzwi. Stefan skoczył otworzyć. To
była Alina.

— A co! — uśmiechnęła się pani Żórawcowa. — Właśnie
mówię, że nie zaglądasz teraz do nas, a tu...

— A tu zajrzałam — wpadła w słowo Alina. — Proszę pani, tyle
jest teraz do roboty, że po prostu w głowie się nie chce
zmieścić.

— No, no, już ty tam zmieścisz, abyś tylko zechciała —
mruknął nieuprzejmie Stefan, prowadząc ją do małego
pokoiku.

— Właśnie chciałem ci podziękować za... książkę — mówiła
swobodnie Alina i korzystając, że nikogo nie było, wpychała mu
w garść pieniądze. — I Wiktorowi podziękuj, bo go już dawno
nie widziałam.

Stefan parsknął śmiechem. — Dobra, podziękuję mu za to, żeś
go dawno nie widziała. Zrobi się.

— A masz jeszcze coś ciekawego do czytania?
Stefan przyjrzał się jej podejrzliwie. O czym ona mówi? Do tej

pory nie pożyczała od niego książek do czytania. Czyżby znowu
o pieniądzach?

Do pokoju zajrzała Lucynka, spojrzała na Alinę, na Stefana,
ale zdecydowawszy, że przy niej i tak nic ciekawego nie
powiedzą, wsunęła się do kuchni i przymknęła za sobą drzwi.

— Oddaj Wiktorowi — zniżyła głos Alina. — Nie polecę do
niego. Z mamą teraz mam... ojej... wszędzie się muszę
tłumaczyć... nie wierzy mi.

— A bo tobie można wierzyć? Co z tym pogrzebem?
— Z pogrzebem? — powtórzyła powoli Alina i ożywiła się nagle.

— O, było bardzo ładnie. Wieniec kupiłyśmy taki śliczny...
mówię ci...

— Ach, ty kłamczuchu! — powiedział niegłośno Stefan. — Po
co tak łżesz?

— A co?... Coś ty! — nastroszyła się Alina. — Wstydziłbyś się...
— To ty masz się wstydzić. Żadnego pogrzebu u was w klasie
nie było. Jak mi zaraz nie powiesz prawdy...
— Patrzcie no, jaki mądrala. A figę z makiem chcesz? Co mi
zrobisz?
— Powiem twojej matce. Alina, ja ci mówię, rzuć tych
chuliganów. Nic dobrego z tego...
— Cicho. I nie wtrącaj się. Myślałby kto, że ty samą prawdą
żyjesz. A wtedy, co to cię na schodach przyłapałam, to prawdę
powiedziałeś? „Szkoda szyb, bo taki wicher" — przedrzeźniała.
— „Szkoda szyb", a tu raptem nie wiadomo skąd napis na
ścianie „Elżbieta jest w dechę". Co, może nie ty?
— A skąd ja? To pewnie o tej Elżbiecie z przeciwka, wiesz, o
tej czarnej, chudej.
— Owszem, o czarnej, tylko nie o tej z przeciwka. Wiem, o
której, nie bój się. Miałeś ręce umazane kredą. A gdyby nawet
nie to, i tak poznałabym cię od razu. Po ortografii, wiesz? „W
dechę" przez samo „h" napisałeś. Zobaczysz, Elżbieta pęknie ze
śmiechu. Zaraz jutro ją przyprowadzę.
Stefan był zdruzgotany.
— Alina — zaczął miękko — daj spokój, co się będziesz ze

mnie nabijać, spieszyłem się. Każdy przecież z pośpiechu
może...

Już nie próbował się bronić. O, ta nieszczęsna ortografia!
Będzie go prześladować na każdym kroku chyba do końca
życia. Jeżeli Alina przyprowadzi jutro Elżbietę... Nie, za nic w
świecie do tego nie można dopuścić.

— Alinko, może ci te pieniądze jeszcze potrzebne? Ja chętnie
poczekam. I Wiktorowi powiem...

— Obejdzie się bez łaski. Obiecałam oddać, to oddaję, i już.
Było mi potrzeba na ten... na ten pogrzeb. — Pokazała
Stefanowi język i roześmiała się. — A tobie nic do tego.
Rozumiesz? Nie wtrącaj się w moje sprawy.

— A rób sobie, co chcesz — wzruszył ramionami Stefan —i do
moich się też nie wtrącaj.

— No, to pamiętaj! Każdy niech pilnuje swego — udobruchała
się już zupełnie Alina. — I nie myśl, że ja mam łatwe życie. To
nie to, co u was — obejrzała się wokoło — czysto, cicho. A u
mnie ciągle się kłócą. Ojciec upije się, tłucze wszystko, ani
jednego grata całego w domu nie ma. Biją się...

— Alina! Jak ty możesz tak o własnych rodzicach?
— A co mam do ukrycia? Może tu u was nie słychać? Mało
razy sąsiedzi przylatywali mamę bronić? A do administracji już
kilkakrotnie skarżono się, że spokoju nie ma przez to, co się u
nas dzieje. Gdyby nie mama... to... oj, Stefan, ty nawet pojęcia
nie masz, co to znaczy taki dom, jak twój, jak Bartka. Ty jesteś
szczęśliwy, ty masz spokojną głowę. Ale ja...
Alina wyszła. Stefan siedział wstrząśnięty. Na stole przed nim
leżała otwarta jakaś książka. Podparł się obiema rękami i
schylił nad nią głowę, ale nie widział liter. Tak, to prawda. O
panu Brodzkim wiedziała cała klatka. I nie tylko ta klatka.
Kiedyś przyniesiono go z parku ubłoconego, sponiewieranego.
Kiedyś pani Brodzka płacząc prosiła o pożyczkę matkę Stefana.
Matka czym prędzej dała jej pieniądze, nie pytając o nic. Stefan
udawał, że nie widzi. Co za wstyd!
Nie wiadomo kiedy obok niego przy stole stanęła Lucynka. I

ona buzię miała poważną. Milczała. Musiała słyszeć ostatnie
słowa Aliny, bo odezwała się półgłosem:

— Oj, Stefek. Oj, jak to dobrze, że nasz tatuś...
W przedpokoju dał się słyszeć znajomy szczęk zatrzasku u
drzwi.
— Tatuś, tatuś idzie! — rzuciła się z radosnym piskiem do
przedpokoju. Stefan pośpieszył za nią.
— O rany! Ale zmęczony jestem — skarżył się ojciec, ściągając
jesionkę. — I mróz bierze. A kolacja jest?
Zajrzał do kuchni i, zobaczywszy patelnię z parującą
kaszanką, ucieszył się.
— Zosiu, wszędzie dobrze, ale w domu najmilej. Puść, córko,
ręce umyję i siadajmy, bo mnie z głodu aż ściska.
— Tatusiu, a ja wszystkie lekcje już odrobiłem. Na sto dwa —
chwalił się Stefek.
— Dobra. Po kolacji ogram cię w damkę.
Stefek pomagał mamie nakrywać do stołu. Przyjemny nastrój
sobotniego wieczoru psuła mu powracająca natrętna myśl. Na
co Alinie były potrzebne pieniądze? Po co wtedy chodziła do
piwnicy? Dlaczego kłamała o pogrzebie?
Na żadne z tych pytań nie mógł sobie odpowiedzieć.

ROZDZIAŁ XV

CZY NAUCZYCIELE KOLEKCJONUJĄ DWÓJKI? WSPANIAŁY
POMYSŁ WIKTORA. GUZIKI WCHODZĄ W PARADĘ.
KTO ZWARIOWAŁ W VI KLASIE

Nie było czasu na rozwiązywanie tamtych zagadek. Przez cały
grudzień nauczyciele po prostu „znęcali się nad biednymi
dziećmi", jak to określił pewnego dnia Wiktor, który w takich
wypadkach chętnie zaliczał się do „biednych dzieci".

Rzeczywiście nie było tygodnia, żeby nie zapowiadano
jakiegoś generalnego powtórzenia materiału albo po prostu
klasówki.

— Nic nie rozumiem — zżymał się Bartek — przepytują nas,
jakby to był koniec roku szkolnego. A to tylko Boże Narodzenie
się zbliża. Nieporozumienie jakieś czy co?

— A może naprawdę w tym roku wakacje zaczną się już w
styczniu? — zastanawiał się Wiktor z wyraźną nadzieją w głosie
i oczach.

— Nie, ja w takie cuda nie wierzę — zapewniał z goryczą
Stefan.

— Ja wam mówię, że nauczyciele zbierają stopnie tak jak my
znaczki. I może jeden przed drugim chwalą się: „Ja mam tyle
dwój." „A ja jeszcze więcej."

Dłużej tego tematu nie omawiano, bo właśnie pani Ostrowska
zapowiedziała na jutro generalne dyktando.

Na Stefanie skóra ścierpła. Wiktor i Bartek lepiej opanowali
sztukę ortografii, ale i oni wieść o dyktandzie przyjęli smętną
miną. Dobre środowe popołudnie — dobre, bo na czwartek było
zwykle mało do odrobienia — zostało popsute. Trzeba je będzie
złożyć na ołtarzu ortografii.

— Ja już nie mogę — stęknął Stefan — to przecież szkoda
zachodu. Żebym nie wiem co zrobił, i tak dwója murowana.

— A zrobiłeś już co? — dociekał Bartek.
— Nie zrobiłem, ale czuję. Tu czuję — Stefan klepnął się w to
miejsce wiatrówki, gdzie między dwoma kieszeniami świecił na
pół otwarty błyskawiczny zamek. — A zresztą ja jestem pod tym
względem napiętnowany.

— Napiętnowany? — zdziwili się koledzy.
— Tak. Przecież żuraw pisze się przez „u" zwyczajne. A moje
nazwisko ma „o" kreskowane. Z jakiej racji taki błąd?
To piętno.
— To sobie zmień — radził Wiktor.
— Nie mogę. Muszę tak pisać, jak w dowodzie u tatusia.
Mówię wam, wolałbym kamienie tłuc niż tę ortografię...,
— Ale tymczasem, ponieważ tego, co wolisz, nie ma —
powiedział rzeczowo Bartek — przygotujemy się razem do
dyktanda. Gdzie się zbierzemy, u mnie?
— Nie, nie, przyjdźcie lepiej do mnie — prosił Stefan,
któremu wcale nie odpowiadała propozycja Bartka. Elżbieta
przy takiej sposobności łatwo dowiedziałaby się o jego
achillesowej pięcie. Tego sobie nie życzył.
Siedzieli więc po południu w mieszkaniu Stefana. Drzwi w
pokoju były zamknięte. Mama, uprzedzona o ważności

„powtórki", nakazała Lucynce ciszę.
— Ech — mówi Wiktor — żeby to chociaż ktoś rozumiał,

jakiego bohaterskiego czynu dokonujemy w tej chwili!
— Bohater: samo „h", chwila: „ch" — rzuca Bartek znad

ćwiczeń.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — pyta Wiktora Stefan.
— Chcesz: „ch" — szepce Bartek.
— Jak to? Nie rozumiesz? Popatrz przez okno. Taki pogodny

dzień. Lód jak złoto. Chłopcy ślizgają się. Tylko my... Głupia
historia...

— Historia: samo „h", chłopcy: „ch" — nie może powstrzymać
się Bartek.

— Oj, Bartek, przestań. Już wytrzymać z tobą nie można —
woła zniecierpliwiony Stefan. — Nic tylko „h" i „ch". Jak jeszcze
coś na ten temat powiesz, to cię stłukę na kwaśne jabłko.

Bartek rusza ramionami.
— Za co? Przecież mamy się przygotować do jutrzejszego
dyktanda, tak? Ja już prawie wszystkie wyrazy na samo „h"
pamiętam. I tylko tak sobie powtarzam.
— To powtarzaj sobie po cichu. Ja też wykułem prawie
wszystkie na „ż", a nie zamęczam cię; już: „ż", powtarzam:
„rz"...
— Chłopaki! Mam myśl — wrzasnął Wiktor nagle tak głośno,
że koledzy poderwali się z miejsc. — Siadajcie, zaraz wam
wszystko dokładnie wytłumaczę. A więc, czy ważne jest
jutrzejsze dyktando dla nas? Ważne. Musimy być przygotowani
na blachę? Musimy.
— E, tam... — zniecierpliwił się Stefan. — Cóż to za odkrycie:
dwa razy dwa cztery?
— Cicho bądź, bo jeszcze nic nie rozumiesz z tej tabliczki
mnożenia. Pytam dalej: łatwo nam się tak jednego dnia na całe
sto procent przygotować? No, odpowiadajcie.
— Niełatwo — westchnął Bartek.
— A gdyby tylko z jednej trzeciej. To znaczy z trzydziestu
trzech procent, jeżeli już chcecie dokładnie?

Stefan wzruszył tylko ramionami, a Bartek poprawił:
— Dokładnie jedna trzecia stu, to jest trzydzieści trzy i jedna
trzecia procentu.
— Ojej, z wami to naprawdę trzeba mieć cierpliwość — jęknął
Wiktor. — No, więc niech ci będzie z całą dokładnością.
Łatwiej?
— Pewnie, że łatwiej — powiedział Bartek.
— Więc uważajcie: ty, Bartek, kuj dziś do końca „h" i „ch". Ty,
Stefan, wbij sobie do głowy dokumentnie „rz" i „ż". Ja
przygotuję „ó" i „u" zwyczajne.
— A Gramatyka będzie dyktować dla każdego z nas inne
dyktando — parsknął pogardliwie Stefan.
— Oj, ty barania głowo!
— Kto jest barania głowa, to się zaraz okaże — ciągnął Wiktor.
— Nie słyszałem jeszcze, żeby racjonalizatora nazywano
baranią głową.
— Bo racjonalizator wymyśla jakieś ulepszenia, ułatwienie w
pracy, a to, co ty mówisz, to się kupy nie trzyma.
— Trzyma się, trzyma. Tylko dajcie mi skończyć. Więc tak.
Stefan siedzi w ławce przed nami. Kiedy Gramatyka dyktuje
jakiś wyraz na „rz", to Stefan łapie za prawe ucho, a kiedy „ż",
to za lewe.
— Aha — zaczął trochę pojmować Stefan — ale za co wy się
będziecie łapać? I przecież ja nie mogę się co chwila oglądać na
was, bo Gramatyka skapuje od razu.
— My się za nic nie będziemy łapać — odparł Wiktor. — Jeżeli
wyraz będzie na „h", to Bartek westchnie „ach", a jeżeli na „ch",
to powie „phi".
— Nie zgadza się — zaprotestował Bartek — „phi" pisze się
przez samo „h", a „ach" przez „ch".
— No dobrze, więc będzie się wypowiadał na odwrót — ustąpił
Wiktor.
— A jak ja się będę tak ciągle wypowiadał: „phi", „phi" i „ach",
„ach", to mnie Gramatyka za drzwi wyrzuci — obawiał się
Bartek.

— To się wypowiadaj delikatnie. Nie musisz drzeć się na całą
klasę, przecież siedzimy niedaleko.

— Dobra jest — rozumiał już wszystko Stefan. — A ty bierzesz
na siebie „u" niewymienne?

— Tak. Jeżeli wyraz będzie się pisać przez „o" kreskowane, to
chrząknę raz, a jeżeli przez „u" zwyczajne, to dwa razy.
Rozumiecie?

— Jasne jak złoto — cieszył się Stefan. — Tylko zapamiętajmy
sobie dobrze: kto i co. Na przykład mamy napisać „Burza huczy
na morzu"...

— To ja chrząknę dwa razy, bo burza ma zwyczajne „u" —
mówił Wiktor.

— A ja się złapię za prawe ucho, bo przez „rz" — wołał Stefan.
— Ja powiem „phi", bo huczy pisze się przez samo „h".
— A ja jeszcze raz złapię prawe ucho, bo morze — przez „rz".
— No i co teraz powiecie, chłopaki? — Wiktor stanął na
środku pokoju z miną tryumfatora. — Kto jest barania głowa?
— Wiktor, ty masz naprawdę wspaniałą głowę — Stefan
klepnął kolegę po łopatce. — Odwołuję „baranią głowę".
Odwołuję.
Uradowani chłopcy zaczęli odtańcowywać naokoło pokoju
jakiś dziki taniec, urozmaicony wykrzykiwaniem wyrazów z
ćwiczeń ortograficznych, łapaniem się za uszy, chrząkaniem i
wzdychaniem.
Zaniepokojona pani Żórawcowa otworzyła drzwi od pokoju i
powiedziała zagniewana:
— Co wy tu wyprawiacie? — Mamusiu — rzucił się do niej
Stefek, objął wpół i okręcił wokoło — mamy jutro strasznie
ważne dyktando i cieszymy się, żeśmy się do niego
pierwszorzędnie przygotowali. Wspaniale po prostu.
— No, no, puść mnie, wariacie — powiedziała udobruchana
matka. — I cieszcie się trochę ciszej. Lokatorzy z dołu pójdą na
skargę do administracji.
Po wyjściu matki Wiktor powiedział szeptem:
— Tylko, chłopaki, uwaga, żeby się w klasie nikt niczego nie

domyślił. Bo nas wydadzą i leżymy na obie łopatki. Później
zobaczymy, będziemy mogli jeszcze kogoś do sekretu dopuścić,
ale teraz pamiętajcie: pomysł racjonalizatorski jest mój i
zastrzegam sobie. No, zastrzegam.

Spotkali się nazajutrz rano w szatni szkolnej. Stefan i Wiktor
byli w wyśmienitych humorach. Każdy przygotował rzetelnie
swoje trzydzieści trzy procent.

Bartka gryzło trochę sumienie, ale pocieszał się, że to tylko
dziś, że później sam kolegów przypilnuje.

Wiktor korzystając z tego, że w szatni nie było nikogo oprócz
nich, przypomniał jeszcze:

— Bartek, nie zapomnij: na samo „h" — „phi". Stefan, na „ż"
lewe ucho, lewa ręka...

— Co wy tam o rękach rozmawiacie? — zapytał wchodząc do
szatni Sewerek.

— E, nic takiego... — speszył się trochę Wiktor — mówię
właśnie, że lewy rękaw u palta gdzieś na gwoździu rozerwałem.
No, chodźmy, bo zaraz będzie dzwonek na apel.

Trójka przyjaciół wybiegła z szatni. A na apelu... Jeszcze się
nie skończył, jeszcze dyżurni klasowi meldowali ilość obecnych,
kiedy na salę wsunęła się woźna i zaczęła coś panu
kierownikowi mówić. Szeptu nie było słychać. Można się było
domyślić, że skarżyła się, bo bezradnie rozkładała ręce i głową
kiwała z oburzeniem.

Pan kierownik gniewnie zmarszczył brwi i zaraz po
meldunkach przemówił:

— Obcinanie guzików u palt zaczęło się znowu. A myślałem,
że już wam ta choroba przeszła. Niestety. Uczniowie młodszych
klas skarżą się woźnej, że im codziennie ktoś u rękawów guziki
obrzyna. W domu dostają od matek lanie, a winni są ich starsi
koledzy. Chłopcy! To wstyd! Pamiętajcie: wcześniej czy później
winowajca wpadnie, ale wolałbym, żeby sam rozumiał, jak
brzydko postępuje. Proszę zastępy harcerskie o pomoc w tej
sprawie.

Cisza zrobiła się po tych słowach. Nieprzyjemnie zaczynał się

ten dzień szkolny.
Już w drodze do klasy Sewerek podbiegł do Stefana.
— A co wy robiliście przy wieszakach drugiej klasy dzisiaj? —

zapytał podejrzliwie.
— Odczep się ode mnie — rozgniewał się Stefan — akurat mi

guziki w głowie.
— A bo Wiktor coś o rękawach mówił — ciągnął nie

przekonany Sewerek.
— Mówił, mówił — przedrzeźniał Sewerka Stefan — o swoim

rozdartym rękawie mówił, nie słyszałeś?
— Aha, o swoim — przypomniał sobie Sewerek i zawrócił już

od progu klasy.
Na pierwszej lekcji był polski. Przejęci uczniowie rozkładali

zeszyty, przygotowywali bibuły, próbowali pióra. To przecież
było generalne dyktando.

Zapomniano o nieprzyjemnej sprawie z guzikami. Tylko
Sewer wpadł do klasy już po wejściu nauczycielki i zadyszany
rzucił się na ławkę. Szepnął coś sąsiadowi. Ten obejrzał się na
siedzącego o dwie ławki za nim Wiktora.

Nauczycielka zaczęła dyktować. Jedno zdanie, drugie,
trzecie... Jak zwykle chodziła po klasie z przygotowanym
tekstem w ręku. Przechodząc między ławkami, miała na oku
wszystkich.

Dyktując już któreś tam zdanie z kolei, zaczęła wyczuwać jakiś
niezwykły niepokój w klasie. Coś się tu działo, ktoś chrząkał,
ktoś wzdychał, ktoś niespokojnie się kręcił. Ale kto? Dlaczego?

Uważnie spojrzała po klasie i dyktowała:
— Na wysokiej górze, przy zamkowym murze, rosną dzikie
róże...
Aha, to Wiktor Kijanka tak chrząka. Czyżby się zaziębił? Może
bez palta przychodzi do szkoły? Dni są bardzo mroźne. Trzeba
go zapytać w czasie pauzy.
— Hetman po chwili zatrzymał swój hufiec przed chatą...
A cóż ten mały Bartek tak wzdycha? Może jakieś zmartwienie
w domu?

— Kto nie wierzy, że na wieży rosną róże, niechaj bieży tam i...
— Ja się boję! — wrzasnął nagle Romek i wyskoczył ze swego
miejsca na środek klasy.
W klasie zrobił się popłoch.
— Cisza! Spokój! — zawołała nauczycielka i podeszła szybko
do Romka.
— Czego się boisz? Co ci jest? — zapytała łagodnie, kładąc mu
rękę na głowie, żeby sprawdzić, czy nie ma gorączki.
Ale czoło było zimne, tylko oczy Romek miał naprawdę
wystraszone.
— Mnie nic, proszę pani — powiedział lekko przerywanym
głosem — ale Stefek Żórawiec na... na pewno... zwariował.
— Tyś sam zwariował! — krzyknął wściekły Stefek.
— O, jak to krzyczy — mówił Romek — a przedtem to tak
proszę pani: to się złapie za lewe ucho, o tak, to znów za prawe.
To strzyże lewym uchem w stronę okna, to znów prawe
nastawia za siebie. Przecież on nigdy tego nie robił. Niech pani
zobaczy, czy on nie jest... tego... chory. O, jaki to czerwony się
zrobił...
Nauczycielka zaniepokojona przyglądała się Stefanowi, który
rzeczywiście był czerwony jak pomidor. — Proszę pani —
odezwał się Józek spod okna — z Bartkiem też coś niedobrego
się dzieje. Przez cały czas jakoś tak... wyprawia. Zawsze taki
spokojny, a dziś nic, tylko „ach, ach", „phi, phi". Ja nie wiem,
ale mnie się to nie podoba.
Bartek był czerwony i prawie bliski płaczu.
— A Wiktor chrząka i chrząka, jakby mucha mu w gardło
wpadła — zawołał Sewer. — Ale ja wiem, co to jest. Oni tylko
tak udają wariatów. Mają stracha, żeby sprawa z guzikami się
nie wydała. Bo to na pewno oni. Rano stali przy wieszakach
drugiej klasy i mówili o rękawach. Słyszałem na własne uszy. A
jak zapytałem, to się Wiktor tak zmieszał... I powiedział, że
mówi o rozdartym rękawie u swojego palta. A ja sprawdziłem.
Kłamie jak pies. Obydwa rękawy calusieńkie... A teraz będą
wariatów udawać...

Zadzwonił dzwonek na przerwę.
Nauczycielka w nic dobrego nie wróżącym milczeniu zebrała
zeszyty i wyszła. Za nią wysypali się na korytarz chłopcy,
omijając ze wzgardą trzech „zbrodniarzy".
Nie wiadomo, jakim telegrafem bez drutu rozeszła się po
szkole wieść, że w szóstej klasie jest trzech „tego". Rysowano
przy tym kółko na czole.
Pod drzwiami szóstej klasy zgromadził si| tłum. Tratowano
się po prostu, aby tylko zajrzeć przez drzwi. Padały pytania i
okrzyki:
— Który to? Który?
— Wszyscy trzej?
— Wyglądają rzeczywiście podejrzanie,.. Wystarczy spojrzeć.
— To oni te guziki obrzynali!...
Stefan, Wiktor i Bartek spoglądali po sobie bezradnie.
Co mogli zrobić w takiej sytuacji? Na co zdałyby się protesty?
Po chwili wezwano ich do kierownika. W klasie od dawna
toczyła się lekcja rachunków, kiedy oni mężnie odpierali
zarzuty dotyczące guzików u palt.
— Więc jak wytłumaczyć wasze dziwne zachowanie się na
lekcji? Wasz niepokój? — pytał kierownik.
— I taką ilość błędów w dyktandzie, jak nigdy jeszcze —
dorzuciła Gramatyka. — O, panie kierowniku, Stefek „na górze"
napisał przez „u" zwyczajne, a Wiktor przez „rz" napisał „różę",
no, coś strasznego. Co wyraz, to błąd.
— A ty przy „górze" dwa razy chrząknąłeś — Stefan trącił
łokciem Wiktora.
— Zdawało ci się. Na pewno raz. Ale dlaczego ty przy „róży"
złapałeś się za prawe ucho?
— Może się tylko podrapałem, bo mnie swędziało.
— Tak — odezwał się Bartek — ciebie ucho swędziało, a ja różę
napisałem przez „rz". Ładna racjonalizacja.
Teraz już pan kierownik i pani Ostrowska usłyszeli całkiem
dokładnie o wspaniałym pomyśle racjonalizatorskim. Bartek
nie chciał dłużej kłamać.

ROZDZIAŁ XVI

HALO! TU ELŻBIETA! UMÓWIONY SYGNAŁ. WAWRZYNY
ZAMIENIONE W BADYLE. CO BARTEK „NIECHCĄCY"

USŁYSZAŁ. ŚMIERĆ MUSZKIETEROM! CHULIGANI DZIAŁAJĄ

— Stefan! Stefan! — Wpadła do pokoju Lucynka. — Idź zaraz
do telefonu! Ktoś cię woła... Stefan podniósł głowę, ale nie miał
zamiaru ruszyć się z miejsca.

— Mnie? Do telefonu? Przyśniło ci się chyba?
— Wcale mi się nie przyśniło — gniewała się Lucynka. —
Panna Irena zapukała do nas, sama jej drzwi otwierałam.
Powiedziała tylko: „Stefek jest proszony do telefonu". No
prędzej, idź, zobacz!
Stefan już był na klatce schodowej. Drzwi naprzeciwko były
uchylone.
Sąsiedzi, profesor Pagacz z żoną i prawie dorosłą córką,
uczennicą jedenastej klasy, sprowadzili się tu w ubiegłym roku.
Mieli telefon, jedyny w tej klatce schodowej, i pozwalali
korzystać z niego w potrzebie. Naturalnie, niepokojono ich
tylko w ważnych wypadkach.
Stefan wszedł onieśmielony — nigdy w życiu jeszcze nikt go
nie prosił do telefonu.
— Proszę, Stefku — odezwała się panna Irena z pokoju —
słuchawka odłożona.
Na małym stoliczku w przedpokoju stał aparat telefoniczny.
Stefan podniósł słuchawkę do ucha.
— Halo! — powiedział lekko schrypniętym z przejęcia głosem.
— Stefan? Stefan, to ty? — zapytał ktoś z oddali.
— Tak, to ja — potwierdził Stefan.
— Dobry wieczór, nie poznałam cię po głosie, tu mówi

Elżbieta Niedźwiedzka, domyśliłeś się?
— Nie... Skąd?... A bo co? — zapytał zaskoczony Stefan,

czując, że mu ogromnie przeszkadza brak widoku osoby, z
którą rozmawia. — A bo co? — powtórzył.

— Bartek bardzo prosił, żebyś zaraz przyszedł do niego z
Wiktorem.

— Z Wiktorem? Przecież tu Wiktora nie ma.
Stefan zaczynał podejrzewać, że Elżbieta kpi z niego. Gdyby
chociaż mógł widzieć jej twarz, jej oczy — zorientowałby się na
pewno od razu. Niestety!...
— To samo mówiłam Misiowi — ciągnęła Elżbieta — ale on
mnie zapewnił, że już ty wiesz, co robić, i żebym to zostawiła
twojej głowie. Okazuje się jednak, że twoja głowa...
— Nie! Nie! Tak! Tak! — zaczął bez sensu wykrzykiwać w
słuchawkę Stefan, aż panna Irena zaniepokojona wyjrzała z
pokoju. — Powiedz Bartkowi, że owszem, naturalnie, już, zaraz.
— Nie powiem, bo ty go zobaczysz wpierw. Ja telefonuję z
miasta od koleżanki.
Stefan słyszał jakieś podejrzane chichoty, tłumione i
odpychane przez Elżbietę, której głos wyraźnie był rozbawiony.
— No, to w porządku, dziękuję ci. Do widzenia...
Słuchawka po tamtej stronie szczęknęła. Stefan dopiero w tej
chwili powiedział:
— Proszę bardzo! Do widzenia.
—No co? No co? — dopytywała czekająca za drzwiami Lucynka.
— Kto do ciebie telefonował? Ze szkoły?
— Uhm — niechętnie i wymijająco odpowiedział Stefan. —
Sprawa bardzo pilna. Nie przeszkadzaj.
Wszedł do dużego pokoju. Wypchnął idącą za nim Lucynkę.
Zamknął drzwi.
— Poczekaj, jak tylko mamusia wróci, to ja wszystko powiem i
o telefonie, i że mnie nie wpuściłeś, aha, i że znowu „mrugałeś",
zobaczysz... — żaliła się za zamkniętymi drzwiami Lucynka.
A Stefan tymczasem „mrugał". Był to od dwu już lat
umówiony sygnał, którym porozumiewali się z Wiktorem na

odległość. Posługiwać się nim można było tylko od późnej
jesieni do wczesnej wiosny. Latem gęsto ulistnione drzewa w
parku przedzielającym bloki zasłaniały widoczność.

Teraz ze swojego okna Stefan doskonale widział oświetlone
okno Wiktorowego mieszkania w bloku za parkiem. Zgasił
światło, odliczył do dziesięciu, zapalił, odliczył do dziesięciu,
znowu zgasił. Robił to kilkanaście razy. Znaczyło to: „Przyjdź
do mnie natychmiast."

Nagle światło w oknie Wiktora zgasło również i zapaliło się
natychmiast. To była odpowiedź: „Idę".

— Powiem... zaraz powiem... — mruczała nadąsana Lucynka.
Stefan kładł już kurtkę.

— Spróbuj tylko, skarżypyto. Masz powiedzieć, że wyszedłem
w bardzo ważnej sprawie — powiedział zadzierając nosa. —
Wezwano mnie telefonicznie.

Na Wiktora zaczekał przed klatką schodową. W drodze do
Niedźwiedzkich zastanawiali się obaj, co za pilną sprawę miał
do nich Bartek. Dlaczego nie przybiegł sam?

Bartek minę miał tajemniczą.
— No, co jest? — pytał niecierpliwy jak zawsze Wiktor.
— Na razie nic — odpowiedział nie spiesząc się Bartek.
— A po co ta straż pożarna?.
— Jaka znów straż?
— Jaka, jaka — przedrzeźniał Wiktor — telefonujesz jak do
pożaru: „Zaraz! Natychmiast!" Lecimy obaj ze Stefanem na łeb
i szyję, a ty sobie cedzisz: „Na razie nic." Jeżeli nic, to mogłeś
się z taką ważną sprawą pofatygować do mnie albo do Stefana.
— Nie mogłem — Bartuś nie dał się wyprowadzić z równowagi
— nie mogłem, bo nikogo w domu nie ma, a mają dziś przyjść z
administracji, bo piecyk w łazience się popsuł. A poza tym...
— A skąd wiedziałeś, że u naszych sąsiadów jest telefon? —
przerwał mu Stefan.
— O, to nie wiesz, że Elżbieta czasem rozmawia przez ten
telefon z Aliną Brodzką? Irena Pagaczówna to dawna uczennica
mojej mamy. I teraz często zagląda do nas. Od niej wiemy, że

mieszka w waszej klatce. Zawsze chętnie prosi do telefonu
Alinę. Więc dziś, kiedy Elżbieta szła do jakiejś koleżanki, która
ma telefon, prosiłem, żeby zawiadomiła cię...

— No już, co było dalej, wiemy. A teraz...
— A teraz trochę cierpliwości. Patrzcie, to nasza kronika.
Kronika STO. Chciałbym, żebyśmy zrobili sobie taki... taki... no
taki historyczny rzut oka na naszą działalność.
— Bartek, czy ty czasami nie spadłeś dziś ze schodów? — z
podejrzaną troskliwością dopytywał się Wiktor. — Bo wiesz,
czasami, jak głowę się stłucze, to wstrząs następuje. Ja to
znam. Jednego razu też od rzeczy gadałem.
— A ja nie od rzeczy. I głowy jeszcze nie stłukłem. A ty,
Wiktor...
— O rany, jak nie przestaniecie i jeżeli ty, Bartek, nie
zaczniesz mówić trochę prędzej, to żebyście wiedzieli: na
obydwu waszych głowach wyskoczą guzy jak kurze jaja.
— To po co przerywasz? — dziwił się dobrodusznie Bartek. —
Ja muszę całą rzecz wyprowadzić logicznie.
— Bartuś Gała, co ci babcia dała? — mruknął zjadliwie
Wiktor, ale zamilkł na widok groźnie wzniesionej pięści
Stefana.
— Mamy tu całą naszą działalność. — Bartek położył rękę na
starannie poliniowanej stronicy. — Jest nas trzech, wpisaliśmy
trzy pomysły. Z Archimedesem — nie udało się, z nauczycielską
obsadką...
— Klapa! — zawołał nie mogąc się powstrzymać Wiktor.
— ...z przygotowaniem do generalnego dyktanda...
— Generalna klapa! — tym razem zawołał Stefan i z wyraźną
satysfakcją spojrzał na Wiktora.
— Nie przeszkadzajcie, bo nigdy nie dojdę do sprawy
najważniejszej. STO miało nam... miało nas...
— Miało nas prowadzić do świetnych zwycięstw na placu boju
i okryć nasze młode skronie wawrzynem sławy — podchwycił
Wiktor, któremu górnolotne zwroty przychodziły z największą
łatwością.

— A tymczasem te wawrzyny zmieniły się w suche badyle
dwójek — dokończył Bartek z westchnieniem.

— No cóż, mówi się: trudno — usiłował pocieszyć Bartka
Stefan.

— W życiu różnie bywa. A po deszczu przychodzi pogoda.
Może i nam się uda...

— „Może, może" — zawsze spokojny Bartek zaczynał się
niecierpliwić. — Jak usłyszycie resztę, powiecie inaczej.

— Gadaj już o tej reszcie!
— No więc dziś po obiedzie słyszałem rozmowę rodziców. Nie
wiedzieli, że jestem w pokoju obok...
— Podsłuchałeś — sprecyzował Wiktor.
— Dżentelmen nie podsłuchuje . — wygłosił zasłyszane czy
wyczytane gdzieś zdanie Stefan.
— To zależy jeszcze od tego, co się podsłuchuje — prostował
Wiktor. — No, więc?...
— Usłyszałem niechcący — tłumaczył się zmieszany Bartek —
i gdyby to nie o nas chodziło...
— O nas?
— O rany, daj że mu skończyć!
— Nasz komitet rodzicielski uchwalił, żeby zakupić i
podarować nam na gwiazdkę rower.

Stefan i Wiktor podskoczyli.
— Rower?
— Nam? Nam trzem? Jak to?

— Nie nam trzem, tylko całej szkole.
Entuzjazm chłopców opadł gwałtownie.
— Korale — mecyje! — zawołał drwiąco Wiktor. — Na całą
szkołę jeden rower! To ci dopiero frajda! Widzę oczami duszy
ten ogonek przed rowerem!
— Dłuższy niż po masło! — stwierdził rzeczowo Stefan.
— A właśnie, że nie ma z czego kpić — tłumaczył Bartek. —
Rower będzie dla jednego ucznia.
Chłopcy znowu nadstawili uszu.
— Dla tego — kończył Bartek — który do Dnia Dziecka, czyli
do pierwszego czerwca, będzie miał najlepsze wyniki w nauce.
— Phi!!! Pożegnajmy się z tym rowerem od razu. Każdy z nas
ma swoją skromną, ale efektowną wiązankę dwój. To rower dla
kujonów. Szkoda po prostu naszego drogocennego czasu.
— Nie. Nie szkoda. Rower ma być właśnie zachętą do lepszej
nauki. Kto od Nowego Roku będzie się...
— Chłopaki! Jak ja bym chciał mieć te dwa kółka! — krzyknął
nagle Wiktor zapominając o wszelkich górnolotnych zwrotach.
— Raz w życiu miałem tylko hulajnogę — powiedział ze
smutkiem Bartek.
— Ja nawet hulajnogi nie miałem — stwierdził ponuro Stefan.
— Ten rower musi być nasz — Wiktor już stał w pozie Juliusza
Cezara. — My, którzy potrafiliśmy zorganizować potężne STO,
potrafimy również opracować ścisły regulamin, według którego
w oznaczonych godzinach każdy z nas będzie mógł korzystać z
ofiarowanego nam roweru. A potem... już w niedalekiej
przyszłości cała Europa, co mówię, cały świat usłyszy, że w
Wyścigu Pokoju Praga — Berlin — Warszawa pierwszy na metę
wjechał Wiktor Kijanka. Cała widownia z najwyższym
entuzjazmem będzie skandować...
— Żó-ra-wiec! Żó-ra-wiec! — wpadł mu w słowo Stefan.
— Skąd, ośla głowo, Żórawiec, jeżeli cały czas prowadził
Kijanka? - rzucił się wściekły Wiktor.
— Żeby to był Żórawiec albo Kijanka czy Niedźwiedzki —
stwierdził ze spokojem Bartek — najpierw ten szkolny rower


Click to View FlipBook Version