musi przypaść na pierwszego czerwca jednemu z nas. Jak
myślicie to zrobić?
Zapanowało dłuższe milczenie.
— Trzeba się wziąć w garść — przerwał ciszę Stefan.
— Bez tego się nie obejdzie — dodał z westchnieniem Wiktor
— wezmę ja się za bary z tą matematyką.
— A ja z geografią. Poproszę ojca, może mi globus kupi.
— Mnie się zdaje, że robię już trochę mniej błędów. Tylko ta
nieszczęsna historia! Po co mi to? Po co ta męka?
— Po rower — przypomniał Bartek.
— Życie ucznia to jedno pasmo udręczeń! — zaczął Wiktor, ale
Bartek nie pozwolił mu dokończyć.
— Słuchajcie, potrzebna jest nam silna wola. Ale przecież
możemy nad nią popracować... Tylko silna wola i
stanowczość...
— Mam! Mam! — wrzasnął Wiktor. — Mam na to sposób. I
oceńcie moje dobre serce: mógłbym ten sposób schować dla
siebie, ale przez wrodzoną szlachetność podzielę się z wami. A
więc człowiek stanowczy stawia zawsze kropkę po swoim
nazwisku. A ten, który ma naprawdę silną wolę, dwa razy
podkreśla literę „t". Zaraz po powrocie do domu we wszystkich
zeszytach poprzekreślam dwukrotnie literę „t". Wam radzę
zrobić to samo.
Nagły wybuch śmiechu rozległ się w drzwiach za plecami
chłopców. To Elżbietka stała tam od kilku chwil. Słyszała
Wiktora proponującego sposób na silną wolę.
— A bo co? A co? Czego się śmiejesz? — Wiktor starał się
ukryć zakłopotanie. — Na własne oczy o tym słyszałem w jednej
książce.
— A ja na własne uszy widziałam przepis na niewidzialność.
„W czarną noc zabić czarnego koguta, z jego żołądka wyjąć
czarny kamień. Ten kamień położony pod język zapewni ci
niewidzialność." Wiktor, to z tej samej książki, zapewniam cię.
Wiktor, obrażony, nie odpowiedział ani słowem, Elżbieta
zniknęła zamykając za sobą drzwi.
Stefan ze współczuciem przyglądał się Wiktorowi. Boże!
Gdyby to jego, Stefana, tak wyśmiał ktoś, a do tego taki
rozsądny jak Elżbietka, spaliłby się chyba ze wstydu.
Wiktor nie miał jednak zamiaru się spalić. Siedział obrażony z
wydętymi pogardliwie ustami i tym razem wyjątkowo milczał.
— A ja wam mówię — odezwał się Bartek — że najwięcej nam
przeszkadzają muszkieterowie.
Stefan i Wiktor patrzyli na niego nie rozumiejąc.
— No tak, muszkieterowie. Mówię to tak ogólnie. Mam na
myśli ciekawe książki do czytania. Ja, kiedy czytam, to o bożym
świecie nie pamiętam. Ta ostatnia dwója z geografii — przez
muszkieterów. -A ja wtedy o biologii zapomniałem — też przez
muszkieterów — dodał Stefan.
— Ile ja zadań nie odrobiłem przez tych muszkieterów! —
zawołał Wiktor. — Jasne. Musimy się zespolić pod jednym
hasłem. Precz z muszkieterami! Śmierć muszkieterom!
— Śmierć muszkieterom! — podchwycili bojowy okrzyk
Stefan i Bartek.
Omówiono i wpisano do kroniki kilka postanowień o
wzajemnej pomocy przy odrabianiu lekcji, o godzinach, w
których jedynie po przygotowaniu lekcji można usiąść nad
książką, iść na łyżwy itp.
Rower musi być zdobyty!
Na wniosek Wiktora zgodzono się zamiast słów powitania i
pożegnania używać hasła „Śmierć muszkieterom". Miało to
przypominać o wszelkich przeszkodach w nauce.
Przy takim właśnie pożegnaniu zastała ich w przedpokoju
Elżbieta. Zdziwiła się.
— Co wam zawinili dzielni muszkieterowie?
— Oj, zawinili, zawinili — westchnął Bartek, a Wiktor widząc
okazję do zemsty za tamtą porażkę zapytał ze sztuczną
uprzejmością:
— A czy wiesz, jaki wpływ mogą mieć trzej muszkieterowie na
Międzynarodowy Wyścig Pokoju?
— Muszkieterowie na Międzynarodowy Wyścig Pokoju! Co to
znowu za bzdura?
— Nie bzdura. Nie, nie. My o tym dobrze wiemy —
odpowiedział
Wiktor.--Chociaż jesteśmy uczniami tylko szóstej klasy —
dorzucił z udaną skromnością i prawdziwą satysfakcją.
— Śmierć muszkieterom! — zabrzmiało potrójnie przy
drzwiach mieszkania Bartka.
— Śmierć muszkieterom! — padły dwa bojowe okrzyki przy
furtce na Bednarskiej.
Stefan chciał tym zawołaniem przestraszyć otwierającą mu
drzwi Lucynkę, ale do przedpokoju wybiegła strasznie
rozgniewana mama i zanim się spostrzegł, oberwał kilka razy
po karku.
— Gdzie ty się włóczysz? Gdzie ty latasz o tej godzinie? A ja od
zmysłów odchodzę ze strachu!
— Mamusiu, ja u Bartka... — tłumaczył się Stefan — bo...
tego... lekcje takie trudne... i mamy się wziąć... no... wie
mama...
— Ja ci dam... ja ci... — denerwowała się mama, ale już ojciec
mówił: — Zosiu, uspokój się. Znowu cię wątroba rozboli. Jest
już w domu. Uspokój się — a do nie rozumiejącego Stefana: —
Matka denerwowała się, bo jakieś pół godziny temu w parku
chuligani napadli na profesora.
— Napadli? Jak to?
— Wracał od tramwaju z walizką. Walizkę mu wyrwali,
ukradli. Wołał pomocy — akurat nikogo w pobliżu nie było.
Dopiero z domu telefonował do milicji. Są tam, spisują
protokół. Chuligaństwo, jakieś młode chłopaki. Co to się dzieje
na świecie. Co to się dzieje... Kolację jedli w milczeniu.
Ponurego nastroju nie mogły rozproszyć przyjemne melodie
płynące z głośnika. W pewnym momencie ojciec wstał i
wyłączył radio.
Stefan nie mógł o niczym innym myśleć: w parku...
chuligani... ukradli... To na pewno ci z zieloną pieczęcią... na
pewno oni...
ROZDZIAŁ XVII
PAMIĘTNIK STEFANA. ŹLE NIE UMIEĆ TAŃCZYĆ,
NIE ORIENTOWAĆ SIĘ W HISTORII — JESZCZE GORZEJ.
BARDZO WAŻNA DATA. PAMIĘTNIK STEFANA
Pamiętnik Stefana
W naszej piwnicy dzieją się jakieś podejrzane rzeczy. Już
wtedy, kiedy Alina wybrała się po drzewo bez kluczy i
koszyka, wydało mi się to dziwne, ale potem wywietrzało mi z
głowy. Dopiero dziś przypomniałem sobie znowu.
U nas w domu każdy ma swój przydział pracy. Ojciec lubi,
żeby pod tym względem był porządek jak w wojsku. Kto
swego nie wykona, musi stawać do raportu i meldowania się,
znaczy tłumaczyć, co i dlaczego. No, jednym słowem, takie
różne sprawy, że ja już wolę zrobić, co do mnie należy, bez
gadania. Moje obowiązki są takie: wynoszenie śmieci,
przynoszenie węgla i
dyżur co drugą niedzielę. Co druga niedziela jest „męska”, to
znaczy, że gospodarujemy i rządzimy my z ojcem. Co do
roboty, to owszem, sprzątamy, gotujemy, ale co do rządzenia,
to zauważyłem, że zawsze rządzi mama. Bo już poprzedniego
dnia przygotuje i powie, co ma być na obiad i w niedzielę też
komenderuje: zróbcie to, a zróbcie to. Zwróciłem, na to
uwagę ojcu, ale tylko machnął ręką i powiedział, że teraz jest
równouprawnienie. Ładne równouprawnienie, jeżeli
wszystko jest tak, jak chce mama. W damską niedzielę, to
znaczy wtedy, kiedy dyżur wypada na mamę i Lucynkę, my z
ojcem też nie mamy nic do gadania, żeby na przykład była
pomidorowa zupa, którą ja bardzo lubię. Jeszcze mi Lucyna
dogaduje, że w damskie dni to szklanki są lepiej powycierane.
W sobotę jest zawsze trochę więcej roboty, bo mama lubi,
żeby w niedzielę wszystko było „po ludzku”; I pali się wtedy w
obydwu piecach, więc po węgiel chodzę dwa razy.
Dziś poszedłem z latarką elektryczną, bo światło w piwnicy
zepsute. Biorę wiadro i gaszę latarkę, bo po co ma bateria
wypalać się, aż tu słyszę kroki po schodach do piwnicy.
Nieprzyjemnie mi się zrobiło, bo kroki słychać jakieś takie
ostrożne, a osoby nie widać. Idzie ,ktoś w nasz koniec i nagle
widzę światło latarki, ale takie inne. Żaróweczka wielkości
dużego ziarnka grochu. Osoby nie widać. „Co za diabeł?” —
myślę sobie. A to światełko skierowane na cegły poukładane
w kącie korytarza pod ścianą. Widzę rękę, która podnosi i
odkłada cegły. Potem ta ręka wsuwa się w zagłębienie i coś
wyjmuje czy kładzie. Światło pada na rękę, widzę mankiet
koszuli i kurtki, a koło mankietu u spodu dłoni na przegubie
takie czarne znamię. Ręka znowu układa cegły. Światło
gaśnie i ten ktoś ostrożnie, ale szybko wybiega z piwnicy.
Nie jestem tchórzem, ale czułem dreszcze, może trochę z
zimna, a trochę z tego, co widziałem. Otrząsnąłem się i czym
prędzej zajrzałem do schowka. Nie było to łatwe. Kilka cegieł
ruszyłem, zanim natrafiłem na właściwą. W schowku leżała
kartka. Podniosłem ją i... zbaraniałem. Jakieś cyfry, jakieś
litery, pod tym zielona pieczęć, a po bokach jeszcze dwa
słowa: „trumna” i „kalosze”. W pierwszej chwili chciałem
zabrać kartkę do domu i tam się nad nią zastanowić, ale
potem przyszło mi do głowy, że ta kartka położona jest dla
tego, kto po nią przyjdzie. Jeżeli kartki nie będzie, wyda się,
że ją ktoś wziął — lepiej zostawić i podpatrzyć, kto po nią
przyjdzie. Tak, ale ten, kto kartkę weźmie, nie przeczyta mi jej
na głos i już nigdy się nie dowiem, co tam było. Muszę ten list
przepisać, ale czym?
Myśli przelatywały mi przez głowę niby ogniste rumaki!—
jakby powiedział Wiktor. Żałowałem, że go nie mam przy
sobie. Ale nie było czasu na długie myślenie, zasunąłem cegłę.
Złapałem jedno wiadro z węglem. Zaniosłem je na górę.
Chwyciłem ołówek i kartkę. W piwnicy szybko odpisałem te
jakieś cyfry i litery. Już kładłem— cegłę na miejsce, kiedy
znowu usłyszałem, że ktoś idzie.
Zdążyłem zgasić latarkę i wejść do naszej piwnicy. Ręką
przytrzymywałem drzwi i wytrzeszczałem oczy. Do cegieł
podeszła... Alina. Widziałem ją dobrze, bo w ręku trzymała
zapaloną świeczkę. Wyglądała jakby wystraszona. Zajrzała
do skrytki, wydobyła kartkę i widocznie od razu zrozumiała,
co tam napisane, bo szepnęła: „O Boże” i taką miała
nieszczęśliwą minę, że aż mi się jej żal zrobiło. Już chciałem
powiedzieć: Alina, powiedz, co to znaczy. Może ja ci pomogę."
Ale przypomniałem sobie, że wtedy z tym pogrzebem nie
chciała się jednak przyznać, nie powiedziała mi, na co były jej
te pieniądze potrzebne. Pewnie tak samo byłoby i teraz. Sam
dojdę prawdy.
W domu przepisałem szyfr na ostatnią stronę brulionu i
kartkę zniszczyłem. Mógłbym ją zgubić albo co, a tak to może
po trochu domyśle się, co tam napisane.
Wygląda to tak:
tt,24 - A, 14, C, 15,
Ę-6, K, 12, A, 21, k, 24- 15 Z, 12.
TRUMNA KALOSZE
Siedziałem nad tym, patrzyłem jak wrona w kość, łamałem
sobie głowę — nic wymyślić nie mogłem. Aż mnie Lucynka
pytała, dlaczego ja tak ołówek gryzę. Powiedziałem jej, że to
pomaga przy rozwiązywaniu zadań. A jednak tego „zadania
" nie rozwiązałem.
Po kolacji przyszła do nas Alina. Kręciła się na krześle, jakby
tam były gwoździe. Wreszcie, kiedy nikogo nie było w pokoju,
prosiła mnie o pożyczenie piętnastu złotych.
„Mam tylko pięć złotych — mówię — / na co ci tyle
pieniędzy? Nie umiesz się rządzić. Na pewno masz więcej
pieniędzy ode mnie. Przecież dostajesz tygodniówkę."
„Co ty tam wiesz! Kobietom zawsze potrzeba więcej
pieniędzy. A zresztą co ci się będę tłumaczyć — rozzłościła się
Alina, ale zaraz złagodniała. — Mam trochę długów u
koleżanek. W poniedziałek obiecałam oddać. A w przyszłym
tygodniu już święta, chciałabym kupić mamie coś na
prezent.”
„Po co kupić? Lepiej zrobić samemu” — odtrąciła Lucynka.
„Zrobić — to trzeba mieć czas. Ty, Lucynko, jeszcze nie
wiesz, ile się trzeba namęczyć nad lekcjami” — słodko
tłumaczyła Alina, ale widziałem, że była wściekła.
Ja też miałem ochotę powiedzieć, że te pieniądze chyba
zupełnie na coś innego jej potrzebne, ale w porę ugryzłem się
w język. Zdradziłbym się, że coś wiem, wypuściłbym może tę
nitkę, po której chcę dojść do kłębka.
Zapytałem Alinę, czy cieszy się, że święta blisko.
„Wcale się nie cieszę. Mamusia ma tyle roboty z
wykończeniem sukien. Całe sprzątanie mieszkania na mojej
głowie. Tatuś, obiecał pomóc przy podłogach, ale... —
machnęła ręką. — Nawet ciasta nie będziemy piekli, tylko
kupi się gotowe."
„Ale święty Mikołaj coś ci przyniesie? Pewnie jakąś
niespodziankę. Ja to może dostanę gospodarstwo” —
rozmarzyła się Lucynka.
„Ja dostanę pikę na białą bluzkę. Leży schowana w szafie —
oświadczyła Alina. — Mama. myśli, że ja nie wiem, a ja już
dawno wiem."
Wzięła ode mnie pięć złotych. Od mojej mamy dopożyczyła
resztę. Niby na ten prezent. W środę ma pieniądze oddać.
A ja wolę nie wiedzieć, co dostanę na gwiazdkę.
W drugi dzień świąt Bożego Narodzenia po południu w domu
Niedźwiedzkich mieli się zebrać młodzi goście. Zaproszono
Stefana, Wiktora i Romana Koziołkiewicza, dwu stryjecznych
braci Bartka i kilka koleżanek Elżbiety, wśród których nie
brakło i Alinki Brodzkiej.
To od niej Stefan dowiedział się, że będą i dziewczynki.
Trochę go to speszyło, co za zabawa z dziewczynami.
Powiedział o tym Wiktorowi, na którym również wiadomość ta
zrobiła pewne wrażenie, bo oświadczył:
— Musi mi Kostek pożyczyć krawat.
Stefana zastanowiły te słowa, Wiktor umiał się zawsze
odpowiednio zachować. Nie wiadomo skąd, bo w domu u
Kijanków było bardzo skromnie. Tylko Kostek przyprowadzał
zawsze kolegów strasznie „wyszczekanych", jak ich Wiktor
określał. Może to od nich chłopiec nabierał tego swobodnego
sposobu bycia. Stefan nie mógł sobie przypomnieć, żeby
Wiktor kiedykolwiek był czymś zaskoczony, zaciął się albo nie
wiedział, co odpowiedzieć. Odwrotnie, słynął z naoliwionego
języka i sam bardzo tę zaletę cenił, przytaczając powiedzenie:
„Kot powinien być łowny, a chłop — mowny." Powoływał się
przy tym na Jana Kochanowskiego, ale i bez tego autorytetu
niejeden mu dowcipu i wygadania zazdrościł.
„Łatwo być wygadanym, jak się ma wszystko w porządku —
myślał Stefan. — A ja bez krawata będę wyglądał jak głupi.
Lepiej wcale nie iść".
W drugi dzień świąt od rana kręcił się po kuchni, to koło
matki, to koło ojca. Brak mu było odwagi. Wreszcie zdecydował
się:
— Tatusiu, niech mi tatuś pożyczy krawat, bo po południu idę
w gościnę do Bartka.
— Krawat? — zdziwił się ojciec. — A bez krawata nie możesz?
— Lepiej sobie szyję umyj — odezwała się z kuchni mama —
to ważniejsze.
— Tak... mamusia to zawsze... Mam sobie skórę na szyi
zedrzeć? Przecież się kąpałem przedwczoraj... A jak tam będą
wszyscy w krawatach, to jak będę wyglądał? Wiktor idzie w
krawacie.
— No, tylko się na swojego Wiktora nie zapatruj. Widzę, że on
już fryzurę „na fanfana" nosi. Że mu też matka na to pozwala.
Tylko patrzeć, jak papierosy będzie palić.
— Nie ma obawy. Nie będzie. Takie świństwo, brrr! —
otrząsnął się Stefan.
— A co, próbowałeś? — zainteresował się ojciec.
— Już dawno — przyznał się Stefan. — Mnie tylko zemdliło,
ale Wiktor pochorował się na dobre. Aż go brat musiał ratować.
— A ten... no, Bartek?
— Bartek od razu nie chciał. Nawet nie spróbował.
— Jeden mądry się znalazł. No więc jak z tym krawatem?
Zosiu, dać mu krawat?
— A cóż to za bal się szykuje? — spytała mama.
— Nie żaden bal, tylko tak, koledzy i... koleżanki, i pewnie
Bartka siostra coś zagra. Tam jest pianino.
— E, to tam pewnie i potańcówka będzie. Dobra, dam ci
krawat. Do tańca bez krawata nie pasuje — zdecydował ojciec.
Zadowolony ze zwycięstwa Stefan umył na wszelki wypadek
jeszcze raz szyję i starannie przeczyścił buty. Co do koszuli, to
mama zdecydowała, że do świątecznego granatowego ubrania
najlepsza będzie niebieska, popelinowa, którą dostał na
gwiazdkę. Do tego ojciec własnoręcznie zawiązał granatowy
gładki krawat. Mama pożyczyła Stefanowi własną batystową
chusteczkę. Stefan obracał się jak manekin, kiedy mama
szczotką przejeżdżała po jego kurtce. Uszy go paliły. Nie czuł
tego, tylko ze zdumieniem patrzył w lustro, z którego spoglądał
jakiś obcy, wystrojony uroczyście młodzian.
— Stefan! Jakiś ty!... Jakiś ty!... — nie mogła znaleźć
odpowiedniego wyrażenia Lucynka, obskakując z zachwytem
brata.
Wpadł Wiktor. Przywitał się elegancko. Panią Żórawcową
pocałował w rękę. Stefan sobie to zapamiętał: tak trzeba u
Niedźwiedzkich.
Wyszli razem. Na klatce schodowej coś pachniało. Wiktor
pociągnął nosem.
— To fiołki. Jakaś dziewczyna naperfumowała się —
wykrzywił
— A ty to co? Na trzy kroki od ciebie jedzie, aż w nosie kręci —
stwierdził z najwyższą pogardą Stefan.
— To co innego, to tylko woda kolońska. Dżentelmen nie
używa perfum, wystarczy woda kolońska. Kilka kropel na
chustkę do nosa. Kostek mi dał — oświadczył Wiktor, a widząc
powątpiewające spojrzenie Stefana, dorzucił — dałby mi na
pewno, tylko że go w domu nie było, więc zmuszony byłem
wziąć sam.
— Aha - rzucił ze zrozumieniem Stefan.
— U Niedźwiedzkich poszło wszystko lepiej, niż to sobie
Stefan w skrytości ducha wyobrażał. Kuzyni, co prawda, trochę
starsi, byli w krawatach. Romek Koziołkiewicz przyszedł w
nowym golfie koloru bordo w białe paski i wcale nie bawił się
przez to gorzej. Bartek i jeszcze jeden chłopiec też krawatów
nie mieli. Widocznie można było i tak. Stefanowi nawet
zdawało się, że Elżbieta przy powitaniu obrzuciła go dziwnym
spojrzeniem. Speszył się znowu. Całe szczęście, że Alina
szepnęła mu: — Ale z ciebie szykowny chłopiec.
Rodzice mieli swych gości w drugim pokoju. Nie
przeszkadzali młodzieży. Pani Niedźwiedzka pomogła tylko
Elżbiecie nakryć do stołu. Stefan na widok zgrabnych kanapek
z szynką i cielęciną poczuł napływającą ślinę i przestraszył się.
„A pamiętaj, nie najadaj się tam, jakbyś był w domu głodny" —
przypomniał sobie słowa matki. Żeby tylko nie zapomnieć!
I kanapki, i ciasto były takie smaczne, że całe ich fury znikały
ze stołu z niebywałą szybkością.
Stefan dopiero po uprzątnięciu ze stołu przypomniał sobie, o
czym miał pamiętać. Niestety, było za późno. Pocieszał się, że
przecież wszyscy zachowywali się tak samo, nikt na innych
uwagi nie zwracał, a gospodarze, zapraszając gości, o sobie też
nie zapominali.
Koncertu, jak się spodziewał Stefan, nie było, Elżbietka,
owszem, siadła do pianina, ale zaczęła grać do tańca, a Bartek,
ten baryłkowaty Bartuś, poprosił Alinę i wywijał z nią tak
zgrabnie, że Stefan oczom własnym nie chciał wierzyć. Wiktor
też nie kazał się prosić. Już tańczył z którąś koleżanką Elżbiety.
Tylko Stefan siedział zdrętwiały, zaskoczony, nie wiedzący, co
zrobić z oczami, z rękami i nogami.
— Stefan, dlaczego nie tańczysz? — rzuciła mu od pianina
Elżbieta, a widząc jego nieszczęsną minę, dodała: — Nie lubisz
tańczyć?
— Nie, nie, zupełnie nie lubię, bardzo nie lubię — chwycił się
tej deski ratunku Stefan i już trochę swobodniej przyglądał się
tańcom.
Wiktor tańczył najzręczniej. Gdzie, kiedy on się tego nauczył?
Kuzyni Bartka tańczyli z ogromnie poważnymi minami. Roman
Koziołkiewicz nie posiadał tej sztuki w zbyt dużym stopniu. Co
chwilę nadeptywał partnerce na nogi lub wpadał na inne pary,
co chwilę słychać było jego „przepraszam", a jednak Stefan
nawet jemu zazdrościł.
Naraz usiadła obok niego zadyszana Alina.
— Chcesz, nauczę cię? — zapytała.
— Nie, nie teraz, cicho — odburknął niegrzecznie, ale zaraz
pożałował i zapytał potulnie:
— Alina, to już teraz cały czas będziecie tylko tańczyć?
— Nie, dlaczego cały czas? O, zobaczysz, Elżbietka to
specjalistka od różnych gier. Ale nie wiem, czy ci się spodobają.
Ja wolę tańczyć, tylko... tylko...
Stefanowi wydało się, że Alina wygląda inaczej niż zwykłe.
Pewnie dlatego, że była też w świątecznej sukience, ze
sznurkiem perełek na szyi. Twarz miała jakby mizerniejszą i
może trochę zaczerwienione powieki? Mogło to być złudzenie,
ale jej mina, jakiś nieszczery uśmiech i chwilowe zamyślenie
pozwalały sądzić, że Alina nie jest w pogodnym nastroju.
Stefan pomyślał, że gdyby on miał takie jak Alina stosunki w
domu, to chyba w ogóle nie pokazywałby się ludziom na oczy,
wstydziłby się. Jakież piekło było tam przedwczoraj! Krzyczeli,
przeklinali, rzucali jakimiś stołkami. Słychać było na całej
klatce schodowej.
W pierwszy dzień świąt sąsiadka z dołu przyszła pożyczyć
talerzy i opowiedziała, że pani Brodzkiej zginęły jakiś pieniądze
i materiał na bluzkę przygotowany dla Aliny na prezent.
Pewnie to pan Brodzki na wódkę wyniósł. Co za wstyd!
Ogarnęło go współczucie. Trzeba Alinie powiedzieć coś
przyjemnego, coś, co pomogłoby odwrócić jej myśli od tamtej
zgryzoty.
— Alina, Alina, słuchaj... A co u Wicka? Robi te ładne
fotografie? Dawno już nic o nim nie mówiłaś.
Alina zaraz przy pierwszych słowach podniosła głowę i
uważnie patrząc na Stefka rzuciła ostro:
— Cóż ci się raptem Wicek przypomniał? Co on cię obchodzi?
Interesuj się lepiej kim innym.
Stefana ogarnęła złość. Przecież Wicek nie interesował go
zupełnie. Zapytał niego tylko ze względu na Alinę, ale kiedy
taka z niej osa, i on potrafi się odciąć.
— Przypomniał mi się, bo wczoraj weszła mi w ręce kartka z tą
zieloną pieczęcią.
— Kartka z pieczęcią? Gdzie? — zdławionym głosem spytała
Alina i nawet jak gdyby przybladła.
— W szufladzie. Układałem różne swoje rzeczy i znalazłem tę
kartkę, którą mi wtedy na początku podrzucili.
— A... — odetchnęła z ulgą Alina — stara kartka. Aha, bo
myślałam, że... — a widząc, że Stefan przygląda się jej uważnie,
dodała: — Tyś miał szczęście, tyś miał rozum...
— A ty? Nie mogłaś tego samego zrobić? — korzystał z okazji
Stefan.
— Ja? — Alina spostrzegła, że może powiedzieć za dużo, i
znowu przybrała swoją wyniosłą minę. — Mówiłam ci już
kiedyś, że ta cała głupia zabawa dawno się skończyła. Wicek
jest na to za poważny, a ja.., ja też uważałam, że najlepiej
trzymać się ód takich figlów z daleka. Tylko że... tylko że...
Elżbieta zakończyła walczyka mocnym akordem i wstając od
pianina powiedziała do tancerzy:
— Dosyć tego dobrego, zabawimy się teraz inaczej.
— Stefek! Ani słowa o tamtym — zdążyła szepnąć Alina.
Elżbieta szła w ich kierunku.
Kiedy zbliżywszy się zapytała Stefana, czy lubi zagadki,
westchnienie ulgi wydobyło się z jego ozdobionej krawatem
piersi.
W odgadywaniu zagadek dorównywał mu jeden tylko Wiktor.
Nareszcie nadeszła sposobność pokazania tego, co i on potrafi.
Przyjemna pewność siebie odbiła się na jego twarzy. Nawet
usiadł prościej.
Niestety, radość trwała krótko. Okazało się bowiem, że
zagadki będą historyczne, a historia razem z nieszczęsną
ortografią absolutnie nie stanowiła pola, na którym Stefan
odważyłby się popisywać. Odwrotnie.
— Zaczniemy od żywych obrazów. Kto ma ochotę — pytała
Elżbieta. — Kto pierwszy?
— Idę ja z Romkiem — zgłosił Bartek i wyciągnął
Koziołkiewicza za drzwi.
Po chwili weszli w dziwnym przebraniu: Romek miał na sobie
długą, czarną pelerynę, Bartek — czapę futrzaną z wetkniętym
w nią prosto jakimś wielkim piórem, w ręku — pogrzebacz.
Usiadł w fotelu, rozstawił nogi, na kolanach położył pogrzebacz
i oparł na nim ręce. Zwrócił się do stojącego obok z pobożnie
złożonymi dłońmi Romka:
— Mości kanclerzu, jak więc mi radzisz dostojnych gości
przyjąć?
Po tych słowach Elżbieta obiegła pytającym wzrokiem całe
towarzystwo.
Starszy kuzyn już otwierał usta, ale zdążyła zawołać:
— Nie mówić! Tylko rękę podnieść!
Już i drugi kuzyn rękę podniósł, i Alina, i dwie jeszcze
koleżanki, już i Wiktor również trzymał rękę do góry. O,
wstydzie! Jeden Stefan nie wiedział, o co chodzi. Może
podnieść rękę, może nie jego zapytają? Nie miał odwagi.
— Wiktor, odgadłeś?
— Ten w pelerynie to kanclerz! — wypalił Wiktor.
— To Batory z Possewinem — powiedział starszy ze
stryjecznych braci, a w jego oczach było widać wyraźne
politowanie.
— Naturalnie, że ten drugi Batory — nie speszył się Wiktor —
właśnie chciałem powiedzieć, ale mi nie daliście dokończyć.
Teraz wyszli dwaj stryjeczni. Wrócili z koszykową beczką, w
jaką składa się brudną bieliznę. Jeden wlazł do przewróconej
beczki, drugi, oparty o pogrzebacz, stojąc w bohaterskiej pozie,
zapytał:
— Uczony Greku, powiedz mi, czego sobie życzysz? Spełnię
natychmiast każde twe żądanie.
— A więc odsuń się, panie, i nie zasłaniaj mi słońca — odparł
ten z beczki.
— Diogenes i Aleksander Macedoński — pisnęła któraś z
dziewcząt. Wszyscy zwrócili się w jej stronę z wymówkami.
Jeden tylko Stefan spojrzał na nią z wdzięcznością. Tego też by
nie odgadł.
Teraz wyszedł Wiktor, ciągnąc za sobą Elżbietę: widocznie
potrzebny mu był jakiś rekwizyt. Stefan patrzał za nimi z
zazdrością. Elżbieta szybko wróciła. Po chwili ukazał się
Wiktor. Miał przewiązane przez ramię prześcieradło, a w ręku
trzymał kość od szynki.
Cisnął ją na podłogę i powiedział twardo:
— Kości rzucone!
Stefan, dumny z przyjaciela, chciał właśnie spojrzeć z góry na
stryjecznych, ale przeszkodził mu wybuch wesołości. Starsi
chłopcy klepali się z uciechy po plecach. Elżbieta miała od
śmiechu załzawione oczy. Nawet
Bartek i Romek zarazili się humorem. Stefan zmusił się do
uśmiechu, ale nie rozumiał, czym się całe towarzystwo bawi.
Tymczasem Wiktor,, wcale nie speszony, trwał dostojnie nad
pokaźną kością.
— Nie śmiejcie się, tylko odgadnijcie, kto ja jestem.
— Prawdopodobnie Juliusz Cezar — odpowiedział z wyraźną
drwiną w głosie jeden z braci.
— Ale Juliusz Cezar — dodał drugi — żadnej kości nie rzucał.
Tylko po przejściu Rubikonu powiedział: „Kości rzucone!"
— Phi! — Wiktora trudno było zaskoczyć. — Sam o tym wiem
doskonale. Naturalnie, że żadnych kości od szynki nie rzucał.
Skąd by wziął? Naumyślnie zrobiłem tak, żeby wam ułatwić —
powiedział to słowo z naciskiem — ale nie poznaliście się na
mojej życzliwości. Trudno, zdarza się — i z obrażoną miną
usiadł obok Stefana.
Już prawie każdy coś przedstawił. Alina, jako matka
Spartanka, podawała synowi tarczę. Romek majstrował koło
naftowej lampy i wszyscy łącznie ze Stefanem poznali w nim
Łukasiewicza. Zmieniały się postacie, stroje, powiedzenia.
Tylko Stefan gorączkowo szukał w głowie jakiegoś
historycznego zwrotu, jakiegoś pomysłu. Daremnie! Siedział z
tak nieszczęśliwą miną, że Elżbietka postanowiła mu pomóc.
Nachyliła się do jego ucha i szepnęła:
— Chodź ze mną. — A głośno dodała: — Tak, to dobry pomysł.
Stefan wrócił w czarnym szaliku obwiązującym wysoko szyję,
z obu stron twarzy wystawały białe rąbki zachodzącego na
brodę kołnierza. W ręku trzymał gęsie pióro. Usiadł za stołem
nad otwartym zeszytem, lewą ręką podparł czoło, zasłonił oczy.
Gęsie pióro biegło po linijkach zeszytu.
— Litwo, ojczyzno moja! Ty jesteś jak zdrowie... — zaczął.
Wypadło to tak ładnie, że otrzymał oklaski jak nikt.
— Świetnie, świetnie! — wołano. — Ależ z ciebie aktor. Ale
zagrałeś! To było najlepsze!
A Stefan naprawdę był wzruszony dobrocią Elżbiety. Jak
wyczuła jego kłopotliwą sytuację! Jak zręcznie go wyciągnęła!
Już siedział znowu z podniesioną głową. Przypomniał sobie
nawet: „Jam nie z soli ani z roli", ale już nie zdążył tego
wykorzystać.
Nastąpiła w zgadywaniach zmiana. Oto ktoś rzucał datę,
wymieniając przeważnie rok — trzeba było z nim powiązać
właściwe wydarzenia historyczne. Stefan już się nie bał.
Wiedział, że obok jest życzliwa pomoc Elżbiety.
Przewaga, tak jak w poprzednich zgadywaniach, była po
stronie starszych dziewcząt i chłopców. Nic dziwnego: ich
szkolne wiadomości były większe, a może i zainteresowania
historyczne również? W każdym razie różnica wieku mogła być
tu pewnym usprawiedliwieniem i niedelikatnością były
zarozumiałe słowa starszego z braci.
— Przy takich zabawach przeszkadza nierówny poziom
umysłowy.
Jakkolwiek uwaga ta była rzucona półgłosem, dobiegła do
uszu Stefana i dotknęła go mocno. Musiał ją chyba usłyszeć i
Wiktor, bo nagle zapytał:
— A co się zdarzyło w 1944 roku?
Żadna z odpowiedzi dotyczących wyzwolenia Polski, PKWN
czy lądowania wojsk alianckich we Francji nie zadowoliła
Wiktora. Zażądano ściślejszego określenia daty.
— Proszę bardzo: 16 stycznia — odparł z wielką pewnością
siebie.
W dalszym ciągu zgadywano na próżno. Triumfująca mina
Wiktora zaczynała denerwować obkutych w historii kuzynów
Bartka.
— Nie ma żadnego wielkiego wydarzenia w tym czasie —
oświadczył wreszcie jeden z nich. — Zmyśliłeś sobie tę datę.
— Jak to nie ma? — zawołał oburzony Wiktor. — 16 stycznia
1944 roku urodził się Wiktor Kijanka.
Ta rewelacyjna wiadomość wywołała wielki wybuch śmiechu.
Nikt już nie kwestionował prawdziwości wydarzenia. Żywy
dowód stał przed oczami wszystkich.
Zegar wiszący na ścianie obracał wskazówkami, przypominał
o powrocie do domu. Pierwsza wymknęła się Alina. Potem
powoli inni goście. Zanim Stefan spostrzegł, zostali we dwóch z
Wiktorem. Bartek pokazywał Wiktorowi narciarskie buty, jakie
dostał na gwiazdkę. Elżbieta przyniosła kilka książek, z których
Stefan miał sobie wybrać coś do czytania.
— To „Rok 1809" Wacława Gąsiorowskiego. Bardzo ciekawa,
z okresu wojen napoleońskich — mówiła Elżbietka — i wiesz,
Stefek, chciałabym cię o coś prosić...
Stefan spojrzał na nią uważnie, mówiła jakimś zatroskanym
głosem.
— Chodzi o Alinę — ciągnęła ciszej. — Zdaje mi się, że z nią
dzieje się coś niedobrego.
— Mówiła ci co? — zapytał Stefan.
— Nie. Zrobiła się jakaś skryta. Zauważyłam, że coś ją trapi. I
dzisiaj miała oczy zapłakane. Ty z nią mieszkasz w jednym
domu. Może wiesz więcej?
Stefan już chciał opowiedzieć o ostatniej awanturze w domu
Brodzkich, ale Elżbieta dorzuciła:
— Zauważyłam, że Alina ma kłopoty z pieniędzmi. Stale
pożycza ode mnie, od innych koleżanek...
— A oddaje?
— Tak. Zawsze oddaje. Przed świętami miała trochę więcej
długów, to przyniosła do klasy materiał na bluzkę. Jedna z
dziewczynek kupiła i Alina oddała wszystkie długi. Co do tego
muszę przyznać: pilnuje się bardzo.
— Materiał na bluzkę? — zdziwił się Stefan. — Jaki?
— Białą pikę. A co, może i u was z tym była?
— Nie, nie, tak tylko pytam. Ode mnie też czasami pożycza. I
od Wiktora. Ale też zawsze oddaje. Na co jej te pieniądze
potrzebne?
— No, właśnie. Ja też się nad tym zastanawiałam. Dawniej
Alina wszystkie drobne wydawała na słodycze. Bo ona
przepada za cukierkami. A teraz, widzę, ani grosza na irysy czy
landrynki nie straci. Więc na co jej te pieniądze? Jak u nich w
domu? Wiem, że jej matka jest dobrą krawcową i nieźle
zarabia. Ojciec też pracuje. Alina jest jedynaczką. Chyba tam
biedy nie ma?
— Elżbieta, nie mów nikomu, ale widzisz, u Brodzkich w
domu źle się dzieje. Pan Brodzki, co zarobi, to przepije. Jak mu
brak pieniędzy, to wynosi z domu. Tam... jest strasznie.
Znowu chciał opowiedzieć o ostatniej awanturze, ale ugryzł
się w język. Słyszał przecież przed chwilą, że materiał na bluzkę
Alina sprzedała w klasie. W co ona się zaplątała? Co znaczyła ta
kartka w piwnicy?
Elżbieta jakby czytała w jego myślach, odezwała się:
— Posłuchaj! Niedawno Alina odniosła mi książkę, którą
pożyczyła do czytania. Wzięłam ją do ręki i zauważyłam, że leży
w niej kartka. Dziwna jakaś: litery i cyfry. Oddałam ją Alinie, i,
żebyś wiedział, jak ona się zmieniła na twarzy! Podarła kartkę
natychmiast na drobne kawałeczki, a przecież i tak nic bym z
niej nie zrozumiała, bo to było napisane jakimś umówionym
alfabetem.
— Co ty mówisz? — zainteresował się Stefan. — A duża była ta
kartka?
— Nie, nieduża. I śmiać mi się chciało, bo na dole kartki pod
jakąś okrągłą pieczątką już zwyczajnie napisane było „śmierć i
peleryna". Pomyśl, „śmierć i peleryna"! Dziecinada jakaś:
pieczęcie, tajemnice, jeszcze tylko brak przysięgi „na tę krew
przelaną", co? Jak myślisz?
Stefan nie odpowiedział. W milczeniu przypatrywał się
Elżbiecie, szukając w jej twarzy drwiny. Czy wiedziała coś o ich
stowarzyszeniu? Czy wpadła w jej ręce kronika STO?
„Dziecinada, dziecinada" dzwoniło mu nieprzyjemnie w
uszach. Jaka to ona dorosła! O jedną klasę wyżej i już jej się
zdaje, że może na wszystkich z góry patrzeć.
Ale Elżbieta nie miała zamiaru ani nawet chęci traktować
Stefana z góry. Owszem, mówiła do niego całkiem serio:
— Stefan, wiem, że potrafisz myśleć poważnie, mówię do
ciebie z całym zaufaniem: pomóż mi!
Poczuł się onieśmielony, zawstydzony poprzednimi
podejrzeniami. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Z trudem
wykrztusił:
— Ale na co ci to? Co ci po tej Alinie? Przecież, przecież... ona
jest zupełnie inna niż ty.
Chciał powiedzieć: „Ty jesteś zupełnie inna niż Alina", ale w
ostatnim momencie zawahał się i zmienił wypowiedź.
— A gdyby to był twój kolega? — zapytała Elżbieta. — Gdyby
to na przykład Romek czy Wiktor zaczął się dziwnie
zachowywać i ty zauważyłbyś, że zrobił coś złego; no, jednym
słowem, że to się może źle skończyć, jak byś postąpił?
— Jeżeli Romek — odpowiedział z namysłem Stefan —
powiedziałbym: „Cześć, leć na złamanie karku!" Co on mnie
obchodzi? Tyle że do jednej klasy chodzimy. W zeszłym roku
był w naszej klasie taki jeden, Franek Gawroński. Dopóki był
porządny chło— przychodził do nas i ja tam chodziłem, a
potem zrobił się taki gałgan, zaczął się łobuzować, dwóję za
dwóją łapał — to przestałem się z nim zadawać, i już. Ojciec
powiedział, że mi... {nie wypadało powiedzieć „spuści lanie"] —
że mi nie pozwala się z nim kolegować, i już. Koniec i kropka. I
został na drugi rok. Dobrze mu tak.
Elżbieta kręciła przecząco głową.
— A ja myślę inaczej.
— Co wy tak gadacie i gadacie? — zbliżył się Wiktor. — Stefan,
czas na nas.
Chłopcy żegnali się, wychodzili, Elżbietka zdążyła jeszcze
powiedzieć:
— Stefan, pomyśl i wpadnij którego dnia, to pogadamy. Liczę
na ciebie!
W drodze Wiktor kilkakrotnie pytająco spoglądał na Stefana,
ale ten milczał, udając, że całą jego uwagę pochłania mokry,
chlupiący pod nogami śnieg. Nieostrożnie właził w co większe
kałuże, aż pryskało. Zniecierpliwiony Wiktor krzyknął w
pewnej chwili:
— No, bo jak ja cię chlapnę!
Nie mógł jednak długo boczyć się na przyjaciela. Spragniony
pochwały, postanowił przypomnieć swoje towarzyskie sukcesy.
— Ale im zajechałem z tą datą, nie? Bo już się tak mądrzyli,
jak nie wiem co. No, nie?
— Uhm — przytaknął Stefan i nie mógł powstrzymać
uśmiechu na wspomnienie „wielkiego wydarzenia
historycznego". Zadowolony Wiktor rozgadał się na dobre:
— Teraz to ja sobie przygotuje różne takie: „Mieczów ci u nas
dostatek, ale i te przyjmiemy", albo „Mama czy zdrowa?
ciotunia, domowi?" albo „Co waćpan robisz? Strzelaj ciszej
nieco!"
— Tylko z tą kością wpadłeś — przerwał mu Stefan, z
zazdrością słuchając pomysłów Wiktora.
— E tam, wykręciłem się. A ten Cezar chyba na głowę upadł.
Mówił: „Kości rzucone" — a wcale ich nie rzucał. To jakaś lipa.
Muszę spytać Kostka. Ale fajnie było, co? Najadłem się za
wszystkie czasy!
— Ja też — powiedział Stefan — choć w gościnie nie powinno
się...
— O, mój kochany — przerwał Wiktor — gdybym się tym
przejmował, to w ogóle mógłbym schudnąć na pokaz. Na Wilii
u nas była ciotka z mężem i dziećmi. Zabraliśmy się do
jedzenia, a mama mówi do mnie po cichu: „Nie jedz tyle,
uważaj na gości." Wczoraj byliśmy u ciotki, stół zastawiony, a
mama znowu: „Nie jedz tyle, jesteś w gościnie." No, to kiedy ja
mam jeść? W zwykłe dni znowu będzie najczęściej zalewajka
albo zacierki, których ja nie znoszę.
Stefan wrócił do domu z zupełnie przemoczonymi nogami.
Złapał grypę.
Pamiętnik Stefana
To już druga grypa w tym roku. Co do pierwszej, to nie
mam pretensji. Kilka dni do szkoły nie chodziłem i jakaś
klasówka się upiekła, ale teraz to po prostu okropność,
przepadają mi same wolne dni od nauki! I nikt mi już tego nie
wróci, chociaż to straszna niesprawiedliwość. Dziwnie jest
ten świat urządzony, żeby przez jedne mokre buty kłaść się na
cały tydzień do łóżka! I jak na złość mróz złapał na dobre,
chłopaki ganiają na łyżwach, a ja tu jestem unieszkodliwiony.
Ta największa gorączka już mi przeszła, ale gardło mnie
jeszcze boli i apetytu nie mam. A po świętach, to jak Wiktor
słusznie powiedział: zalewajka, zacierki i kapuśniak, ale moja
mama zalewajką robi bardzo smacznie.
Węgiel za mnie nosi tatuś. Ile razy wraca z piwnicy, to
czekam, czy powie, że coś zauważył. Ale jak dotąd — nic.
Lucynka tylko mi raz powiedziała, że Franek Gawroński
wychodził z naszych schodów do piwnicy. Mówił jej, że mu
tam piłka wpadła. Frajer, kto zimą lata z piłką? Myślę i myślę
o tych zaszyfrowanych kartkach. Dużo bym dał, żeby
wiedzieć, co tam pisze, ale patrzę jak wrona w kość w te cyfry
poprzetykane literami, i co to ma być ta „trumna i kalosze”
albo to, co widziała Elżbieta.
Przecież to nic nie znaczy; bo do trumny kalosze są
niepotrzebne, a śmierci w pelerynie też nie widziałem.
Dziwne...
Wiktor był u mnie tylko raz. Oho, o wilku mowa: słyszą go
w przedpokoju...
— Cześć pracy! Stefan, co robisz? Smarujesz i smarujesz w
tym zeszycie i co z tego? Wpadłem ci powiedzieć, że Kostek mi
nie dał tu do ciebie przychodzić, bo grypa jest zaraźliwa, ale po
pierwsze: przecież się z tobą nie całuję, a po drugie: mam ci
mnóstwo rzeczy do powiedzenia.
— A na ślizgawce byłeś?
— Byłem, ale lód się psuje i pewnie będzie znowu odwilż, bo
mamę łamało dziś w kolanie. Aha, i mama jutro jedzie na urlop
na całe dwa tygodnie, a ja będę za pańszczyźnianego chłopa.
— Jak to? — nie rozumiał Stefan.
— Proste jak słońce. Kostek po świętach ma jakieś ważne
egzaminy. Uczą się u nas od rana do nocy. Mieszkanie wygląda
jak jaskinia — dymu pełno, aż czarno. A ja mam cały dom na
głowie: sprzątanie, gotowanie, latanie do sklepu po wszystko i
jeszcze mi mama zapowiedziała, żebym dbał o Kostka.
A o mnie nikt nie pomyślał, że ferie bożenarodzeniowe to są
tylko raz na rok, żeby sobie biedny uczeń też wolnością
odetchnął. Ale gdzie tam, nawet tej wolności porządnie nie
powąchasz, a już ci jarzmo na szyję założą. I w ogóle kto z nami
się liczy? Na uroczystościach to tyle się mówi o przykładzie
Związku Radzieckiego. A dlaczego u nas ferie świąteczne
kończą się szóstego, a u nich dopiero piętnastego? Nie
mogliśmy tego przykładu wziąć z przodującego kraju
socjalizmu?
— No tak, ale tam przecież ferie zaczynają się później —
przypomniał sobie Stefan.
— To nie ma nic do rzeczy — kategorycznie oświadczył Wiktor
— nie musimy ich tak dokładnie naśladować. Ale nie martw się.
O wytchnieniu dla zaharowanej dziatwy szkolnej żaden
racjonalizator nie pomyśli. Aha, i Kostek nad łóżkiem
pozawieszał sobie różne takie formuły i spisy — to podobno
pomaga, niby że jak tylko oczy otworzy, to widzi, i przed
zaśnięciem też... Wiesz, to fajnie wygląda. Masz teraz czas,
mógłbyś dla mnie i Bartka coś ładnie wypisać.
— Ale co?
— Rusz głową i wymyśl sam, to i do kroniki STO będzie
można wpisać. Ja nie mam już czasu. Cześć, lecę urabiać sobie
ręce po łokcie za tego wyzyskiwacza Kostka. Wyobraź sobie,
powiedział mi, że mógłbym mu buty wyczyścić! Ale
niedoczekanie, żebym ja się krwawym potem oblewał nad
jego...
Ostatnie słowa Wiktora zginęły w szczęku zamykanych drzwi.
ROZDZIAŁ XVIII
STEFEK PROSI O POMOC. HIEROGLIFY BYŁY TRUDNIEJSZE.
PO NITCE DO KŁĘBKA
Dzień Nowego Roku Stefan świętował na leżąco. Czuł się, jak
zapewniał, doskonale i robił wszystko, żeby tylko uzyskać zgodę
na wstanie z łóżka, ale mama za każdym razem mierzyła mu
gorączkę i patrząc na termometr bez słowa przeczyła głową.
Stefan rzucał nienawistne spojrzenia na zimną, nieprzyjemną
w zetknięciu z ciałem szklaną rurkę, która, wyglądając
niewinnie, miała taką obezwładniającą siłę.
Pierwszego dnia po Nowym Roku wolno mu było wstać.
Chodził po mieszkaniu trochę jak nie na swoich nogach i
zrozumiał, że po chorobie łatwiej udawać jest zucha w pozycji
poziomej. O wyjściu z domu oczywiście nie mogło być mowy.
Stefan wałęsał się od okna do okna i z zazdrością patrzył na
kręcących się po podwórzu ludzi. Lucynka biegała z
koleżankami. W parku chłopcy rzucali mokrym, rozpływającym
się śniegiem. Pogoda była ponura i wilgotna, a jednak
przymusowe siedzenie w domu zdawało się Stefanowi
niezasłużoną krzywdą.
Radio, jedyna rozrywka w czasie choroby — znudziło mu się.
Książki „do czytania" były już przeczytane. Chodził z kąta w
kąt, nadęty, pełen pretensji nie wiadomo do kogo. Z godziny na
godzinę rosły w nim gorycz i żal do przyjaciół, że tak o nim
zapomnieli.
„Tchórze! — myślał. — Grypy się zlękli! Bartkowi, naturalnie,
zabroniła mama. Posłuszny! A gdyby to chodziło o Bartka, to ja
na nic bym nie patrzył. Niechby nawet nie wiem co,
poleciałbym go odwiedzić. A on... Wiktor też, myślałby kto:
wzór kolegi. W gadaniu nikt mu nie poradzi. Referat mógłby
wygłosić. «Dla przyjaciela to krew i życie, i do grobowej
deski!», ale jak co do czego przyjdzie, widać, co ta paplanina
warta. A Niedźwiedzki..."
Potok gorzkich myśli przerwało wejście Aliny. Zaróżowiona
spacerem, w palcie pokropionym odwilżą — kręciła się po
pokoju, trajkocząc wesoło po dawnemu.
— Oj, Stefan, nie żal ci ferii czy co? Nikt mądry w ferie nie
choruje, tylko ten, co na głowę upadł, a ty przecież zawsze się
chwalisz swoją makówką. A my z mamą byłyśmy kilka dni na
wsi, tam ładniej. Na Nowy Rok ojciec też przyjechał.
Wróciliśmy wczoraj, oj, mówię ci, dobrze jest trochę się
przewietrzyć. Byłam dziś u Elżbiety. Aha, zapomniałabym, tu
jest dla ciebie list. Oj, gdzie ja go wsadziłam? Jest. Masz.
Stefan zaczerwienił się. Elżbieta napisała do niego list!
Udając, że szuka lepszego oświetlenia, podszedł do okna i
rozwinął złożoną kilkakrotnie kartkę. List był od Bartka. Na
szczęście kręcąca się po całym pokoju Alina nie widziała
rozczarowania, jakie odmalowało się na twarzy Stefana.
„Stefku — pisał Bartek — ja też chorowałem, ale tylko dwa
dni. Na żołądek, bo za dużo zjadłem. Była zbiórka. Sewerek
zwariował. Moja mama pójdzie i powie, że tak nie można.
Wiktora na zbiórce nie było. Powiem wam, jak się zobaczymy.
Tymczasem nikomu ani słowa. Sekret STO! Śmierć
muszkieterom! Bartek."
— A ten Sewerek to kto? — zapytała Alina, kiedy Stefan
odwrócił się składając kartkę.
— Jak to? Więc czytałaś list Bartka?
— Niee... taak... to znaczy — plątała się Alina, aż oświadczyła
nagle: — Przecież to zwyczajna kartka, a list powinien być w
kopercie. Ty też przeczytałbyś. No co, może byś nie przeczytał?
Nie wytrzymałbyś. Jestem tego pewna. Po polsku przecież
napisane.
— A po jakiemu miało być? Po japońsku?
Stefan był wściekły, ale jego oburzenie nie robiło żadnego
wrażenia na Alinie, patrzącej z drwiącą miną.
— Niekoniecznie po japońsku — powiedziała z przekąsem. —
Jak już macie takie tajemnice, to powinniście je dobrze
zabezpieczyć.
W tej chwili Stefana olśniła pewna myśl. Pohamował gniew i
starając się zachować pozory głębokiego namysłu, powiedział
powoli:
— A wiesz, Alina, to właściwie można by robić. Nie, nie chodzi
o takie tam głupstwa — z lekceważeniem machnął przeczytaną
przed chwilą kartką. — Sewerek to nasz kolega, taki „gorliwy"
harcerz, pewnie coś nowego wymyślił i Bartek nabija się z
niego. Ale na przykład, gdyby ktoś z nas chciał przesłać w liście
jakąś tajemnicę, no, jakiś sekret, to powinien ją dobrze
schować, ukryć, nie tylko w kopercie, bo przecież jakby kto
chciał, to może i kopertę odkleić, nie?
— Jeszcze jak! — powiedziała Alina, jakby wiedziała coś o tym
z własnej praktyki.
— No, właśnie — ciągnął Stefan. — Gdyby te osoby, co do
siebie piszą, umiały po chińsku albo po japońsku, to można by
wy— rysować takie znaki, owszem, ale mnie się zdaje, że
najlepiej byłoby wymyślić jakiś swój alfabet, taki na własny,
osobisty użytek. To dobry pomysł, co? Jak myślisz?
— Aleś Amerykę odkrył!
Lekko drwiący, pobłażliwy ton głosu Aliny, która wyraźnie
traktowała Stefana jak młodszego brata, złościł go
niepomiernie, ale w dalszym ciągu nie dawał tego po sobie
poznać.
— Jaką tam Amerykę — mówił potulnie. — Wiem przecież, że
można ułożyć tajny szyfr. Nawet w jednej książce o tym
czytałem. Ale czy to łatwa rzecz? Wydaje mi się, że nie. Może
do tego trzeba posiadać większą wiedzę? Kiedy będziemy już w
starszych klasach, na pewno damy sobie z tym radę. Teraz —
ani mowy. To trzeba mieć lepsze pojęcie.
Alina ani się spostrzegła, kiedy Stefan zręcznymi
pochlebstwami doprowadził ją tam, dokąd chciał.
— No, nie święci garnki lepią — powiedziała łaskawie. — I ty
potrafiłbyś taki alfabet ułożyć.
— Wątpię. To chyba za trudne dla mnie.
— Wcale nie takie trudne. Gdyby ci na tym zależało,
powiedziałabym ci, jak to się robi.
— Naprawdę? Pycha! — szczerze ucieszył się Stefan. — Pomóż
mi, a za to, — jeżeli potrzebne ci będzie jakieś wypracowanie,
licz na mnie. Tylko jeden warunek: żeby to było wypracowanie
o niczym.
— U nas nie piszą wypracowań o niczym — obruszyła się
Alina — to tylko w waszej szkole takie głupstwa są możliwe.
— Jak to, nie pisujecie wypracowań o wakacjach? Nie
przychodziłaś do mnie? Albo „Złota jesień", albo... „Wieczór w
mieście", albo...
— Oj, Stefan, jakbyś zgadł. — Alina raptem zeszła ze swojego
Giewontu. — Już nam polonistka zapowiedziała coś o
„Ważnym wydarzeniu z dzieciństwa".
— Fajnie, napiszę ci na sto dwa.
— Ale to przecież nie jest o niczym.
— Dla mnie to jest o niczym. Takie rzeczy to ja mogę na
kilometry pisać. A na przykład z biologii „Zestawienie
wspólnych cech owadów" albo z historii „Dola chłopa w dawnej
Polsce", to mówię ci — kilka zdań napiszę, i koniec. Nawet
widłami nie popchnę.
— Nasza polonistka lubi takie według ciebie „o niczym",
zawsze nam coś takiego wymyśli. To się u nas nazywa „wolny"
temat.
— I słusznie. Przy takim temacie wolno wszystko napisać, co
się chce. Jakbyś na skrzydłach leciał. A nie jakieś wyliczanie
nóg, stawów, i to wszystko dokładnie, jak w książce. A skąd ja
mogę wiedzieć, kiedy dobrej pamięci nie mam? Ale miałaś mi
powiedzieć, jak zrobić ten tajny alfabet.
— No więc patrz — Alina wzięła leżący na stole ołówek Stefana
i pisała na skrawku gazety. — Chcesz, na przykład, podać swoje
imię „Stefan", to piszesz 15, 0, 7, 22, 8,11 — to znaczy, że 15 to
„s" a 0 to „t", a 7 to „e". Rozumiesz?
— Rozumiem, ale to bardzo trudno spamiętać, która cyfra
oznacza jakąś literę. To chyba trzeba wykuć?
— Można sobie ułatwić.
Stefan bez słowa patrzył na Alinę, chociaż obawiał się, że z
jego oczu wyczyta niecierpliwość, z jaką cisnęło mu się na usta
pytanie: „Jak ty odczytujesz swoje zaszyfrowane listy?" Zbytni
pośpiech, jakieś niezręczne pytanie — zdradziłyby go na
pewno. Milczał więc i z umiarkowanym zainteresowaniem
czekał na szczegółową instrukcję.
— Można sobie ułatwić umawiając się, na przykład, że „a" to
1, „b" to 2 i tak dalej po kolei. Ale taki szyfr — Alina wydęła usta
— to dla pierwszej klasy, więc lepiej zacząć od liczby 3 albo w
ogóle na odwrót ustawić alfabet. A możemy jeszcze, dla
ułatwienia, tylko co drugą literę zamieniać na cyfrę — przy
wprawie to, mówię ci: spojrzysz na list i już wiesz, o co chodzi.
— Ale mi zabiłaś klina! —
Stefan usiadł i aż podparł głowę rękami.
— Muszę zaraz dzisiaj ułożyć szyfr dla naszej — zająknął się,
bo o mało nie powiedział „organizacji" — dla naszej paczki. A
wtedy możesz być listonoszem.
Diabła zjesz, a nie przeczytasz, będziesz się skręcać...
— Ani mi się śni skręcać z powodu waszej dziecinnej
korespondencji. Chociaż gdybym chciała, odgadłabym na
pewno. Nie takie rzeczy odgadywano. Pewno nie wiesz, że w
Paryżu na jednym placu stoi obelisk, który Napoleon wywiózł z
Egiptu. Cały ten obelisk pokryty jest hieroglifami. Wyryto je
kilka wieków przed naszą erą. Kiedy Napoleon przywiózł ten
obelisk, nikt nie wiedział, co tam napisano. A jednak znalazł się
taki, co odczytał te hieroglify. Z twoim zaszyfrowanym listem
byłoby chyba trochę mniej kłopotu, co?
Ach, jakże Stefan żałował, że nikt nigdy nie oceni jego
anielskiej łagodności i cierpliwości! Jego baraniej miny, z jaką
patrzył na nie podejrzewającą niczego Alinę! O, Wiktor,
przyszły aktor, tego by nie potrafił.
Alinie bardzo pochlebiała uległość zwykle tak zadziornego
Stefana. Postanowiła dać mu jeszcze jedną dobrą radę:
— Stefan powiem ci jeszcze, że jeżeli chcecie mieć swój szyfr,
to powinniście jeszcze wymyślić sobie i hasło.
— To się wie — przyznał Stefan, choć wcale nie wiedział, o co
chodzi Alinie. Chciał już krzyknąć „Śmierć muszkieterom", ale
w ostatniej chwili zmienił zamiar i zawołał: — Cześć pracy!
— Nie, nie, to nie to. To musi być hasło za każdym razem
inne. Przecież ktoś mógłby odgadnąć wasz szyfr i na złość albo
dlą kawału powypisywać listy od ciebie do Bartka, a od Bartka
do ciebieA Powypisywałby jakieś głupstwa, pokłócilibyście się i
koniec waszej przyjaźni. A tak, jak pod listem jest hasło, to już
wiadomo, że pisze wtajemniczony.
— Sama mówiłaś, że za każdym razem hasło trzeba zmienić,
więc skąd ten, kto list dostanie, ma wiedzieć, że to list od
przyjaciela, jeśli tamten hasło zmienił, a ten nic nie wie?
— To trzeba się umówić. Hasło musi mieć dwa wyrazy, tak
dobrane, żeby ten pierwszy znaczył no... no coś z ogrodu, a
drugi, przypuśćmy, coś z żelaza. Obydwaj o tym wiecie, ty do
niego podpisujesz na przykład: „Rezeda i armata", a on do
ciebie: „Chryzantemy i konewka", Ty: „Porzeczki i żelazko", a
on...
— Kalafiory i nóż! — zawołał ucieszony Stefan. — Ależ to
świetnie! Strasznie mi się podoba! Kalarepa i fajerki! Ogórki i
żelazko! Fasola i most! Pietruszka i nożyczki! Fajnie!
— Dla ciebie w ogrodzie tylko same warzywa rosną —
powiedziała z przekąsem Alina.
— Niech ci będzie: „Róża i pogrzebacz." No! Już ja dla nas
wymyślę coś takiego, że ci oko zbieleje. Zobaczysz!
Stefanowi bardzo podobał się pomysł własnego szyfru,
przeznaczonego tylko dla członków STO, specjalnego hasła,
którego wyłączność i ciągła zmienność miała tyle uroku! To, co
mówił Alinie o ułożeniu zaraz dzisiaj tajnego szyfru, miał
zamiar rzeczywiście zrealizować. Ale nie mógł się już doczekać,
kiedy Alina sobie pójdzie. Miała dzisiaj humor zupełnie inny
niż wtedy na wizycie u Niedźwiedzkich. Trajkotała bez przerwy,
Stefan już nie bardzo słuchał, o czym ona mówi. Podziwiał
tylko szybkość wyrzucanych wyrazów i ilość sypiących się bez
końca opowieści.
Poszła wreszcie, Stefan natychmiast, wyciągnął zeszyt, do
którego przepisał cyfry i litery z tamtej kartki. N, 24 — a, 14, c,
15, ę — 6, k, 12, a, 21, k, 24 — 15, z, 12.
To o takim szyfrze Alina mówiła, że co druga litera
zamieniona jest cyfrą. Przecinki chyba oddzielają litery od
siebie. A co znaczą poprzeczne kreski? Ależ tak: oddzielają
poszczególne słowa. Pierwsze słowo: N, 24 — cóż to za wyraz?
Stefan przymierzył: no, ni, ne, nu, na. Najlepiej pasowało „na",
a więc 24 oznaczałoby literę „a". To już coś jest...
Kiedy pani Żórawcowa późnym popołudniem wróciła do
domu, zastała Stefana z wypiekami na twarzy, pochylonego
nad kartką pokrytą od góry do dołu rzędami liter i cyfr.
— Stefan, kładź się natychmiast do łóżka. Ty chyba znowu
masz gorączkę!
— Nie, mamusiu, nie mam żadnej gorączki. Jeść mi się chce
jak nie wiem co!
— To nie mogłeś sobie wziąć chleba czy kawałek ciasta?
Przyzwyczaiłeś się, żeby ci wszystko do ręki podać.
— Wcale nie to, mamusiu, tylko zupełnie zapomniałem o
jedzeniu. Tak się męczyłem i męczyłem...
— A co, zadanie takie trudne? No i rozwiązałeś?
— Rozwiązałem — oświadczył z triumfem Stefan. — Jeden
uczony to, wie mamusia, jeszcze gorzej się męczył, ale wreszcie
dobił do mety. Ja
Kartka, którą Alina wtedy wyjęła ze skrytki w piwnicy,
zawierała słowa:
„Na akcję składka 15 zł."
ROZDZIAŁ XIX
U WIKTORA SIEDZĄ DIABŁY. NIE TYLKO ACHILLES
MIAŁ PIĘTĘ. STO MA JUŻ WŁASNY SZYFR,
STEFAN BIERZE LEKCJE TAŃCA
Stefana po prostu skręcało z niecierpliwości. Znał tajemnicę!
Odgadł sekretny alfabet! Ale co to jest warte, jeżeli nie można
się przed nikim tym sukcesem pochwalić? Gdyby chociaż
Wiktorowi o tym powiedzieć? A jeżeli Wiktorowi, to dlaczego
nie Bartkowi? Bartek jest na pewno poważniejszy, nie
wygadałby się nawet przypadkiem z sekretu.
Ale... Teraz Stefan sam panuje nad sytuacją. A potem? Taki
na przykład Wiktor ma zawsze mnóstwo pomysłów. I wścieka
się, jeżeli Stefan lub Bartek nie przyznają mu racji, a znowu na
zgodzie z nim rzadko kiedy wychodzi się dobrze. Ileż kłopotów
było przez to nieszczęsne dyktando! Nie! lepiej nikomu o
„odkryciu" nie mówić.
Jednakże trzeba przynajmniej wykorzystać pomysł
tajemniczego szyfru dla Stowarzyszenia Trzech Osądzonych. To
można, a nawet należy zrobić wspólnie.
— Lucyna, musisz iść zaraz do Wiktora.
— Nie muszę, bo wcale mi się nie chce.
— Mówię ci, że musisz. -
— Nie! Już niedługo się ściemni, ja się boję.
— Taka duża dziewczyna, a taki tchórz, wstydziłabyś się. •
— Wcale się nie wstydzę. Jeszcze mnie chuligany napadną.
Stefan aż sykał ze złości. Niechby tak mama usłyszała o
chuliganach.
— Dobrze. Sam pójdę, chociaż jestem chory. A jak mi to
zaszkodzi i rozchoruję się, będzie na ciebie. A jak umrę, to
dopiero zobaczysz.
— Wcale nie umrzesz — upierała się Lucynka — bo już jesteś
zdrów.
— Mamusiu — prosi głośno Stefan — polecę do Wiktora.
— Ani mi się waż — odpowiada mama z kuchni. — Jeżeli jutro
będzie możliwa pogoda, to wyjdziesz.
— Ale, mamusiu, mnie koniecznie jest potrzebna geografia.
Dziś wieczór powtórzyłbym sobie, bo zaraz po świętach na
pewno będę odpowiadać.
— Zdążysz jeszcze jutro!
— Na jutro umówiliśmy się z Bartkiem. Mamy przerabiać
razem zadania. Dzisiaj cały wieczór mam wolny i nie mogę nic
bez książki zrobić, a potem jak dwójkę złapię, to wszyscy na
mnie. A czy ja mogę liczyć na czyjąś pomoc? Choćby tyle, co
brudu za paznokciem? Mogłaby przecież Lucyna skoczyć.
— Dobrze, niech idzie Lucynka — mówi, przekonana
argumentami Stefka, mama.
Lucyna się wykrzywia, pokazuje Stefkowi język, ale skoro
mama zdecydowała, że ma iść — pójdzie.
— Powiedz Wiktorowi, żeby tu natychmiast, ale to
natychmiast przyszedł, rozumiesz?
— Aha. Zachciało ci się, żeby on tu przyszedł, i ja mam tylko
po to iść. O żadnej geografii ani słowa. Wydało się.
— Nic się nie wydało. Myślałem, że się sama domyślisz.
Wiktor ma przyjść z geografią, oczywiście. Ale...
Lucynka już była za drzwiami. Wróciła po dobrym kwadransie
zapłakana, szlochająca.
— Ja nie chcę, ja już nigdy do Wiktora nie pójdę — żaliła się
od progu — tam straszy.
— Co za brednie — rozgniewała się mama. — Co tam było
takiego?
— Poszłam — chlipała Lucynka — wchodzę na tę klatkę, gdzie
mieszka Wiktor, a tam ciemno. Żarówki zepsute...
— No, to co wielkiego? — przerywa Stefan. — Przecież i u nas
światło czasem nawala.
— U Wiktora byłaś? — pyta mama.
— Byłam. Jak szłam na górę, to się nie bałam. Chociaż było
ciemno. Dopiero jak Wiktor otworzył...
— Nic nie rozumiem — rozgniewała się mama. — Jak już ci
Wiktor otworzył, to zrobiło się jasno i chyba Wiktora się nie
zlękłaś?
— A właśnie, że... a właśnie... bo u Wiktora diabły siedzą.
To zaczynało być ciekawe. Stefan, czując przyjemny dreszcz
po krzyżu, przysunął się do Lucynki.
— Widziałaś?
— Nie! Nie widziałam — Lucynie z oczu puściły się nowe
strumienie łez — chyba umarłabym ze strachu. W przedpokoju
stał tylko Wiktor. Przy samych drzwiach. Ale mówił... Sam
mówił.
— Co ci mówił? — przerwała ostro mama.
— Mówił, że nie może zaraz przyjść, bo musi najpierw wybić
diabła... i powiedział, że już nóg i rąk nie czuje... bo to już trzeci
diabeł... i że jak go tylko nabije, to przyjdzie.
Mama patrzyła na Lucynkę, na Stefka i znowu na Lucynkę.
Wzruszyła wreszcie ramionami.
— Niech tylko ten Wiktor zjawi się tutaj, już ja mu przemówię
do rozumu. Psie figle zawsze go się trzymają. A ty też głupia
jesteś, żeby w takie bzdury wierzyć. Geografię Stefkowi
przyniosłaś?
— Zapomniałam. Tylko powiedziałam, żeby przyszedł. A jaK
powiedział o tych diabłach, to zaraz uciekłam. I goniło mnie
coś. Nigdy już tam nie pójdę. I Wiktor niech tu nie przychodzi
— dodała po cichu. — Może te diabły za nim chodzą?
Wiktor biegł do Stefana, nie spodziewając się niczego. Kiedy
w przedpokoju z ust rozgniewanej pani Żórawcowej zaczął
płynąć potok oburzenia na jego „psie figle", na jego brak serca
— przecierał, jak się mówi, oczy.
— O co chodzi? — zapytał wreszcie.
— Niby nie wiesz? Po co straszyłeś Lucynkę?
— Ja? Straszyłem?
— Ty, ty, nie kto inny. Diabłami.
— Diabłami? — powtórzył Wiktor i z jego miny widać było, że
naprawdę nie rozumie, o czym mowa.
— Ja tu z wami zwariuję — powiedziała pani Żórawcowa. —
Lucynka, chodź tu.
Lucynka, ociągając się, weszła do przedpokoju. Przyjrzała się
podejrzliwie Wiktorowi, Kto go wie, co on tam ma z tymi
diabłami?
— A nie mówiłeś, że musisz jeszcze tego trzeciego diabła
nawalić? I że już cię ręce i nogi bolą? Nie mówiłeś?
Wiktor oparł się o ścianę i parsknął śmiechem.
— Nie diabła, ale szatana. Przypomnij sobie, mówiłem, że
muszę jeszcze jednego szatana naparzyć, tak?
— No tak, a jak wy się naparzacie, to znaczy...
— A naparzyć szatana to znaczy czarną kawę zrobić. Taką
czarną jak szatan. Proszę pani, nasz Kostek z kolegami uczy się
do egzaminu i ja im ciągle tę kawę naparzam. O rany, Lucyna,
ale z ciebie osesek — szatana od diabła nie odróżniasz.
Lucyna oddaliła się obrażona. Pani Żórawcowa z trudem
utrzymywała powagę.
— Prawdziwą kawę parzysz? I to taką mocną? Ileż to
kosztuje?
— E, proszę pani, to taki studencki szatan: dużo cykorii,
trochę prawdziwej kawy i tylko woda gorąca jak piekło. Ale im
smakuje!
Pomysł ułożenia tajemniczego, przeznaczonego tylko dla
użytku STO alfabetu podobał się Wiktorowi ogromnie.
— Że też dopiero teraz o tym pomyśleliśmy — biadał —
przecież dla takiej organizacji to ważna rzecz. Zwykły list każdy
może przeczytać; to, co się przez telefon mówi — każdy może
usłyszeć, a tak piszę ja do ciebie albo ty do mnie o jakichś
sprawach wielkiej państwowej wagi i nawet niech te listy trafią
w ręce wroga — nic z tego, nie ugryzie.
— No właśnie — Stefan mimo woli zadzierał nosa: przecież to
był jego pomysł. — Dawaj ołówek, ułożymy szyfr. To się Bartek
zadziwi!
Wypisał na kartce cały alfabet. Żeby skomplikować i utrudnić
niepowołanym odgadnięcie szyfru, poustawiał przy literach
cyfry na chybił trafił. Napisał według tego wyraz „Tajemnica" i
kazał przyjacielowi przeczytać. Wiktor biedził się długo. Z
trudem wyszukiwał wśród dwudziestu czterech liter właściwe
znaki. Zdenerwował się.
— Taki szyfr to do kitu, Z kartką nie mogę przeczytać, a co
dopiero bez kartki! To znaczy, że zawsze musiałbym przy sobie
nosić kartkę z alfabetem. A jestem roztargniony. Wszyscy
wielcy ludzie byli roztargnieni, wiesz?
— Teraz już wiem. No i co?
— A to, że roztargnieni ludzie wszystko gubią. Więc jak zgubię
kartkę z szyfrem, to już po naszej tajemnicy. Koniec i kropka.
— No, więc trzeba się szyfru nauczyć na pamięć.
— Jeszcze czego. Mało mam obkuwania lekcji, to jeszcze
takiego głupiego szyfru będę się uczył?
— Wymyśl mądrzejszy — obraził się Stefan.
— Naturalnie, że wymyślę. Najmądrzejsze jest to, co
najprostsze. Patrz: „a" to 1, „b" to 2, „c" to 3 i tak dalej. Niczego
nie potrzebuję wkuwać. Do policzenia wystarczą mi palce u
rąk. Muszę tylko pamiętać, że litery do „k" są w pierwszej
dziesiątce, a od „k" w drugiej i tych parę końcowych po „t" na
dodatek. I już. Proste jak drut. Widzisz, frajerze, proste, co?
— Bardzo proste — nadął się Stefan. — Szczególnie dla tych,
którzy będą chcieli nasz zaszyfrowany list przeczytać. To będzie
tak po twojemu: koniec i kropka.
— Nic podobnego. Żeby na taką prostą rzecz wpaść, to trzeba
mieć tu — Wiktor stuknął się zgiętym kciukiem w ciemię —
olej! Rozumiesz?
— Ani w ząb. Widocznie ja tu — Stefan z drwiącą miną
powtórzył gest Wiktora — nie mam tego oleju.
— No, przecież to nie twoja wina — Wiktor udał, że w słowach
Stefana nie słyszał drwiny. — Ja ci wszystko zaraz wytłumaczę.
Zwyczajni ludzie to sobie wyobrażają Bóg wie co, łamią głowy
nad rozwiązaniem najprostszej sprawy.
— A ty nie łamiesz głowy nad rozwiązywaniem najprostszych
zadań? — przypomniał nie bez satysfakcji Stefan.
— Nie! Nie łamię! Stwierdzam po prostu, że nie potrafię, i
odpisuję zadanie od ciebie albo od Bartka.
— Faktycznie. Genialne, bo takie proste. Tak?
— Nie masz co kpić. Wiesz, jak było z węzłem gordyjskim?
Stefan wzruszył ramionami. Teraz zrewanżował się Wiktor.
— No tak, każdy ma swoją piętę, a ty nawet dwie: polski i
historię...
— Ty też masz dwie pięty.
— Nie, ja achillesową mam tylko jedną: matematykę. Achilles
miał też tylko jedną taką.
— Kuternoga ten twój Achilles.
— Nie kuternoga. Miał wspaniałe obie nogi, a całe ciało
odporne na wszelkie strzały, tylko jedną piętę...
— Wiktor, jak ci zaraz przyłożę czymś twardym, to się okaże,
że masz piętę achillesową i na głowie, bo ci tam guz wyskoczy
jak kurze jajo. Takiś mocny w tej historii starożytnej? Powiedz
coś o twierdzeniu Pitagorasa.
— Poddaję się! Poddaję! — uciekał wokół stołu przed Stefkiem
Wiktor. — Niech tego Pitagorasa piekło pochłonie! Niech go
autentyczne szatany wezmą w swoje ręce. Ile ja się z tym
twierdzeniem namęczę! A po świętach na pewno matematyk
się do mnie przyczepi. Ma on na mnie oko. Zauważyłeś?
— Nie zauważyłem. Zdaje ci się. No, ale co z tym alfabetem?
— Aha, miałem ci opowiedzieć o Aleksandrze Macedońskim.
— A co mnie twój macedońszczak obchodzi? — rozgniewał się
Stefan. — Mieliśmy ułożyć alfabet, nie?
— No, przecież już go ułożyliśmy. Więc o co chodzi?
Z Wiktorem było tak zawsze. Co on wymyślił — musiało być
najlepsze. Stefanowi nie pozostawało teraz nic innego, jak
zaimponować mu podwójnym i zmiennym hasłem. Wiktor
zrozumiał w lot.
— Więc na przykład możemy wziąć nazwę z czegoś do
jedzenia.
— I dodać coś z geografii — dorzucił czym prędzej Stefan,
widząc, że mama zagląda do pokoju.
— Dobrze. No, więc na przykład bigos... — Wiktor z
przyjemnością pociągnął nosem, bo z kuchni szedł smakowity
bigosowy zapach.
— ...i Atlantyda! — dokończył Stefan.
— Mortadela i...
— Kanał Sueski...
— Kiszka kaszana...
— Archipelag Galapagos!
— Kartoflanka ze słoniną...
Stefan z rosnącym zdziwieniem przyglądał się Wiktorowi,
który wymieniając kolejne „coś do jedzenia", delektował się
wyraźnie, aż do przełykania śliny i przymykania oczu włącznie.
Całe szczęście, że nazwy potraw wymieniał półgłosem. Tym
głośniej Stefan zwracał się w stronę otwartych drzwi do
przedpokoju, rzucając nazwy geograficzne:
— I Przylądek Dobrej Nadziei!
— Albo tak: grochówka na żeberkach z kaszą, a na drugie:
kluski kładzione z serem. Mówię ci, pierwszorzędne papu.
Wiktor znowu przełknął ślinę.
— Czyś ty z byka spadł? Pod zaszyfrowanym listem będziesz
cały obiad gotować? — zawołał obudzony Stefan.
Wiktor ocknął się.
— E, nie... co to miało być? Aha, hasło. No tak, tylko że mi się
przypomniała mama. Wiesz, że mamy w domu nie ma. A jak
jest,— to — zawsze taki spis na cały tydzień zrobi i na
.kredensie w kuchni zawiesi! Kto jest w domu, to odpowiada za
to, żeby na przykład groch na noc wodą zalać albo po barszcz
skoczyć. I wiesz, Stefan, ja dziś kartoflankę ugotowałem —
palce lizać. Zostało na kolację, chyba żeby Kostek... Ale ja już
muszę iść, bo właśnie przypomniałem sobie o jednej bardzo
ważnej sprawie.
W tej chwili do pokoju zajrzała pani Żórawcowa.
— Chodźcie no do kuchni. Zjecie trochę bigosu.
Wiktor zaczął się wymawiać:
— Dziękuję bardzo. Wychodząc z domu tak się najadłem... I w
ogóle... muszę już wracać, bo Kostek pewnie o kolacji zapomni,
a mamusi nie ma...
— Nie kręć, tylko chodźcie tu prędzej, bo bigos stygnie.
Wobec tego Wiktor z takim animuszem wziął się do bigosu, że
mu pani Żórawcowa dwa razy dokładała. Po wypiciu herbaty ze
sporym kawałkiem ciasta wytarł usta chusteczką i elegancko
podziękował wstając od stołu.
— Wracajcie do swojej geografii — powiedziała mama
Stefana, który już w pokoju wytłumaczył zdziwionemu
Wiktorowi, co to znaczy.
Alfabet był ułożony. Należało tylko zawiadomić Bartka.
Bartuś wbrew przewidywaniom nie okazał ani zachwytu, ani
nawet zrozumienia dla tak doniosłej sprawy jak własny szyfr.
Był przecież spośród nich trzech najstateczniejszy, najbardziej
kierował się zdrowym rozsądkiem i szybującego w
przestworzach Wiktora często oblewał zimną wodą. Tak było i
teraz.
— No i co z tego? — zapytał wysłuchawszy entuzjastycznej i
nie pozbawionej jak zwykle przesady opowieści Wiktora. — No
i co z tego alfabetu? — powtórzył spokojnie.
Wiktor i Stefan oniemieli po prostu na tak obojętne
potraktowanie wspaniałej, ich zdaniem, nowiny.
— Jak to co? Nie rozumiesz? — zawołał Stefan. — Będziemy
mogli do siebie listy pisać!
— I tak możemy. Dostałeś mój list?
— No, właśnie: dostałem, ale jestem pewny, że go Alina
przeczytała.
— No i co z tego, że przeczytała? Stało się co?
— Tym razem się nie stało, ale gdybyś mi powierzał jaką
tajemnicę albo coś takiego ważnego...
— To nie przysłałbym tego przez Alinę, tylko powiedziałbym
ci wprost albo wysłałbym pocztą.
— A co, myślisz, że na poczcie nie potrafią otworzyć listu i
wykraść tajemnicy?
— Zwariowaliście — oświadczył Bartek. — O czym będziemy
się zawiadamiać? O tym, co na jutro zadane? Albo o tym, żeby
jeden do drugiego przyszedł? To ci wielkie sekrety!
— Daję słowo, mnie to zupełnie z nóg ścięło. — Wiktor rzucił
się na kanapę, aż jęknęły sprężyny. — Bartuś, żal mi cię
serdecznie. Masz zdolności do nauk ścisłych, racja. Matematyk
jesteś wspaniały — druga racja. Ale nie posiadasz za grosz
wyobraźni. Za pół grosza — też nie. Niby to jesteś taki
praktyczny, a pomyśl sobie o takiej sytuacji: na przykład ja
umieram. Leżę właśnie na łożu śmierci — to mówiąc Wiktor
wyciągnął się na kanapie jak długi i splótł na brzuchu dłonie —
i tylko mi żal, że do grobu zabieram ze sobą wiadomości o
ukrytych w parku skarbach. I oto, co robię: wyciągam siniejącą
dłoń i proszę o kartkę papieru, na której stawiam kilka znaków
zrozumiałych tylko dla was. Zwijam kartkę nadludzkim
wysiłkiem, rzucam ostatnie gasnące spojrzenie... I koniec. I
kropka. Wtedy nie Kostek, a wy, wierni przyjaciele,
odziedziczycie moją procę i zasuwkę z prawdziwego mosiądzu,
i kolekcję nakrętek na rzemyku.
Wiktor zakończył zastygłszy w nieruchomej pozie. Stefan
uległ nastrojowi i aż oddech powstrzymał. Raptem pokój
wypełnił wybuch serdecznego śmiechu. To Bartek upadł w
poprzek Wiktora na kanapę, aż nogami się nakrył, i pękał ze
śmiechu. Przyłączył się do niego po chwili Stefan, a i Wiktor,
usiłując się wydostać spod nieźle ważącego grubasa, krztusił się
śmiechem.
— Zgoda! — wołał Bartuś. — Poddaję się. Naturalnie na takie
okazje konieczny jest szyfr. O Boże! Cóż by nam ze Stefanem na
otarcie łez zostało, gdyby prawdziwą mosiężną zasuwkę
odziedziczył Kostek! A do tego najlepszą w klasie procę! Zgoda!
Od dzisiaj używamy waszego alfabetu!
Stefanowi odechciało się nagle śmiać. Jak to: „waszego"
alfabetu? Czekał, że Wiktor nieporozumienie sprostuje, ale ten
albo wcale nie słyszał pomyłki, albo nie przywiązywał do niej
wagi, bo znowu z właściwym sobie ferworem wprowadzał
Bartka w skomplikowaną dla nie wtajemniczonych, ale prostą
w zasadzie metodę używania hasła.
Bartek i tu zaoponował. Dziedzina jedzenia, owszem, była mu
równie bliska jak i Wiktorowi, ale co do geografii, której nie
lubił, sprzeciwił się od razu.
— Niech będzie coś z historii, to lepiej.
Wiktor zgodziłby się chętnie, było mu wszystko jedno, ale tu
już wtrącił się pełen urazy Stefan:
— Wykluczone. Ani słowa z żadnej historii. Nie zgadzam się.
— A widząc wymowne zdziwienie Bartka, postanowił sytuację
wyjaśnić: — No, tak. Nie wytrzeszczaj oczu. Mam prawo nie
zgadzać się. Kto wpadł na pomysł tego alfabetu? Ja. Kto
wymyślił takie kombinowane hasło? Może Wiktor, co? Na
żadną historię się nie zgadzam.
Wiktor nie życzył sobie dyskusji na temat zasług przy
powstawaniu alfabetu i hasła. Zaczął szybko:
— Wiesz, Bartek, z historią to naprawdę jakoś tak nieładnie
będzie. No, posłuchaj tylko: „Bitwa pod Grunwaldem i nóżki w
galarecie", albo: „Aleksander Macedoński i flaki z olejem". Nie,
to humor, słowo daję, tak nie można. Stefan ma rację. Historia
wysiada.
— Dwa do jednego, ustępuję — oświadczył rzeczowo Bartek.
Stefan przypomniał o kronice. Ani myślał rezygnować choćby
z tak skromnego uczczenia własnych zasług.
W chwili kiedy Bartek zamykał na klucz szufladę, w której
schowana była kronika, Elżbieta otworzyła drzwi i z miejsca
zapytała:
— Chłopcy, macie ochotę przyjść do naszej szkoły na zabawę?
Nie wiadomo kiedy Wiktor i Bartek wyrazili zgodę. Stefan nie
umiał znaleźć wymówki. Jego milczenie Elżbieta wzięła za
dobrą monetę.
Wieczorem ojciec siedział przy radiu. Nadawano skoczną
muzykę taneczną. Lucyna wyciągnęła mamę z kuchni i tańczyła
z nią naokoło stołu. Podskakiwała jak wróbel na nitce, aż się
ojciec śmiał, ale takt chwytała doskonale i obracała się zręcznie.
Stefan patrzył z zazdrością. W pewnej chwili powiedział głosem
szorstkim od zakłopotania:
— Tak, Lucynkę to mamusia nauczyła tańczyć, a ja to co? Inni
skaczą, tylko ja niby ten drąg w kącie...
Tego wieczoru Stefan został wprowadzony w arkana sztuki
tanecznej. Nawet mu ta pierwsza lekcja nieźle poszła.
ROZDZIAŁ XX
ROWER— CUDO. ZEMSTA PRZYGOTOWANA, ALE
PODSŁUCHANA. SEWERKA TRZEBA NAUCZYĆ ROZUMU
Rower, zakupiony przez Komitet Rodzicielski dla najlepszego
ucznia, stał w hallu szkoły na samym środku. Otaczały go cztery
słupki połączone listewkami i to było dobrze i źle zarazem. Źle,
bo każdy miał chętkę dotknąć go, oprzeć rękę na kierownicy,
przekonać się, czy pedały lekko chodzą, a były i takie
niedowiarki, które twierdziły, że to w ogóle nieprawdziwy
rower i szkoda po prostu czasu na oglądanie takiej „lipy".
Dziwnym zbiegiem okoliczności „niedowiarki" rekrutowały się
przeważnie z nielicznej, na szczęście, grupy patentowanych
leniuchów, których do umysłowego wysiłku nie mógł pobudzić
nawet taki cud jak ten śliczny rower.
Bo to był naprawdę śliczny rower! Oczu od niego nie można
było oderwać. W czasie pierwszych dni po feriach świątecznych
bariera oblepiona była stale ciekawskimi. Po każdym dzwonku
wylewające się z klas strugi chłopców i dziewcząt łączyły się w
jeden wartki strumień spływający z wielu pięter wprost na
parter, do hallu, kierunek — rower. I ciągle odkrywano jakieś
nowe zalety, ciągle warto było sycić oczy widokiem pięknego
sprzętu. Płynęły dni, fala podziwu nie słabła.
Czarno lakierowana rama, srebrzyste szprychy, wąskie
wyścigowe gumy, pachnące skórą siodełko, przerzutka, nawet
pompka, nawet hamulec — wszystko to było po stokroć
omawiane, wytykane palcami, obmacywane oczami.
Tu trzeba podkreślić przydatność bariery. Dobrze, że była, bo
żaden sprzęt, zrobiony przez najdoskonalszego nawet
rzemieślnika, nie oparłby się tylu dotknięciom. I skała kruszy
się pod wpływem stale spadających kropli.
— Całe szczęście, że_ tej nagrody nie można brać do ręki —
powiedział któregoś dnia Bartek stojąc z przyjaciółmi obok
bariery.
Przed chwilą właśnie woźny szkolny energicznie odsunął kilku
piątoklasistów tak gwałtownie napierających na listwę, że aż
wygięła się i niebezpiecznie zatrzeszczała. — Całe szczęście —
przytaknął mu Stefan.
— A co, ubyłoby go? — z zaczepką w głosie zapytał stojący
— Jakbyś zgadł — odpowiedział spokojnie Bartek. — Każdy
chciałby zakręcić — kołem, spróbować pedałów, hamulców.
Oho! Byliby i tacy, którzy próbowaliby, czy lakier pod
paznokciem nie schodzi. I przy końcu roku stałby tu całkiem
inny rower.
— Co za przyjemność takiego odrapańca dostać — wydął
wargi Stefan.
— A już na wyścig... ani mowy — dorzucił Wiktor.
— No, jeżeli o was chodzi, to możecie być zupełnie spokojni:
czy nowy, czy odrapany, ten rower do was nie trafi! Nie
martwcie się, moi kochani koledzy, szkoda nerwów.
Słowa te, wypowiedziane ze sztuczną swobodą i uprzejmością,
miały tak wyraźną intencję, że nawet flegmatyczny Bartek
uczuł się dotknięty.
— Dlaczego?
— Dlaczego? — powtórzyli ostro Stefan i Wiktor nachylając
się w stronę Sewerka.
— Dlatego że ten rower otrzyma w nagrodę ten, kto... kto...
jest sumienny... i pilny... i ma wyniki w przodowaniu, i stale
myśli o podniesieniu honoru harcerza!
Ostatnie słowa Sewerek wygłaszał już bohaterskim tonem, a
przy honorze uderzył we własną pierś, dając do zrozumienia, że
w tym właśnie miejscu wspomniany honor obrał sobie godne
siedlisko.
— Ależ z ciebie muszkieter! Myślałby kto! — zakpił Stefan.
— Faktycznie, istny Portos! — szydził Wiktor. — Czego tu nie
ma i obowiązek i sumienie, i honor! Tylko ci szpady i końskiego
ogona brak Sewerysiu, serce moje. Pluń na rower— Takie
muszkietery tylko z wysokości czterech kopyt przemawiały. A
ty masz tylko dwa, i to nie podkute.
Sewerek zrobił się purpurowy. Chłopcy i dziewczęta wokoło
zajęci byli oglądaniem roweru, ale kilkoro najbliżej stojących
słyszało tę wymianę zdań. Ktoś z aprobatą pociągnął nosem,
ktoś inny parsknął śmiechem.
— A ty się nie przezywaj! Rozumiesz? — rzucił się już wprost
do Wiktora Sewerek.
Wychowawca słysząc podniesiony głos zbliżał sie do
topniejącej na dźwięk dzwonka gromady. Na jego widok
Wiktor spotulniał jak baranek.
— Kto się przezywa? Stuknij się! Już lepiej powiedz, że ci
zanadto pochlebiam. Proszę pana — zwrócił się wprost do
nauczyciela — jeżeli ja go porównuję do muszkietera, do
takiego na przykład Aramisa — czy to jest przezwisko?
— A ten koński ogon, a te kopyta? — wołał zaperzony
Sewerek.
— To jest tak zwany „artystyczny opis postaci" — tłumaczył z
całą powagą Wiktor, a widząc zdziwione spojrzenie
nauczyciela, dodał w jego stronę: — na koniu, naturalnie.
Przechodzimy to teraz na polskim, Sewer, nie uważałeś na
ostatniej lekcji. Jak się nie weźmiesz w garść, to rower z twoich
planów wysiada — a raczej ty z roweru.
— Dosyć już! Do klas, nie słyszeliście dzwonka? — naglił
zniecierpliwiony nauczyciel.
— ...i pokazywał Sitarkowi notes. Ma w nim zapisane
wszystkie twoje ściągania: z czyjego zeszytu, co i kiedy — mówił
Bartek.
Wiktor, do którego te słowa były skierowane, siedział
oniemiały.
A przecież rzadko zdarzały się takie chwile, żeby mu brak było
właściwej odpowiedzi.
— No dobrze, i co z tego? — rzucił Stefan. — Czy Sitarek go
pytał?
— Nie potrzebował pytać. Sewerek sam się pochwalił, jutro
ma iść z tym notesem do pana kierownika. Żeby pan kierownik
zobaczył, jakie z nas dobrane towarzystwo.
— Z nas? — powtórzył Wiktor. — Przecież mówił tylko o mnie.
— Daj mi dokończyć. Najpierw mówił tylko o tobie. Że ty
żadnego szacunku dla władz harcerskich, to znaczy dla niego,
nie masz, że ciągle się z niego wyśmiewasz, że dla ciebie nic
świętego i tak dalej. A potem, że on cię jutro urządzi, że
zobaczysz i że razem z tobą wszystkie chwasty z tego pola
pszenicy, to znaczy z naszej klasy, trzeba wyrwać. A te chwasty
to niby Stefan i ja, bo my w notesie Sewerka też figurujemy.
— No, w zacnej kompanii zawsze raźniej, jak mówił Onufry
Zagłoba, którego szlachetne imię nie na darmo w STO noszę.
Widać było, że Wiktorowi wraca przytomność umysłu.
— A ten notes to tylko dla nas czy dla całej klasy? Sitarek też
tam figuruje? — chciał wiedzieć Stefan.
— Nie! Sitarka tam nie ma. Sewer powiedział, że kto z nim
jest, może się nie bać. A przecież Sitarek zawsze na każdą
zbiórkę zegarka mu pożycza. 'Wiec niby o nim Sewer nie pisze.
Sitarek nie bardzo w to wierzy. Powiedział do mnie, że mu się
to wszystko nie podoba, że tak harcerz nie postępuje.
— Ale Sewerkowi tego nie powiedział? Tchórz! — rzucił się
Wiktor, aż podniesiony raptownie pulpit stuknął i narobił
hałasu w pustej klasie.
— Nie powiedział — stwierdził Bartek i ciężko opuścił się na
ławkę.
Widać było, że dokonał nie lada wysiłku mówiąc tak długo.
— No i co teraz? — niecierpliwił się Stefan.
— Trzeba się zastanowić — myślał na głos Bartek.
— Aha, zastanowić, znam ja takie: zastanowić się, przemyśleć,
rozważyć i poddać pod dyskusję. Na coś takiego to ty, Bartuś,
możesz sobie pozwolić. Tę rękę daję — Wiktor w ferworze
wysunął lewą nogę i klepnął się po niej z rozmachem — tę rękę
pozwalam sobie uciąć, że o tobie tam jest
O wiele mniej niż o mnie. Ty, mój drogi, niczym pana
kierownika nie zastrzelisz. Ale ja! Rany Boskie, jeżeli on
zapisywał wszystko! Nie, ja do tego nie mogę dopuścić, żeby
przez takiego gałgana pan kierownik się zgryzł. Bo zgryzie się —
ja pana kierownika dobrze znam. I mamie powie, i mama się
też zgryzie. Nie, chłopaki, jeżeli my się na to zgodzimy, to niech
mnie tu zaraz, natychmiast... popelina ogarnie!
— Popelina? — Stefan przyglądał się podejrzliwie.
— A bo co? Kostek mówi zawsze „flanela", a mnie stać na
popelinę.
I koniec. I kropka.
— Nie gorączkuj się tak — powiedział Bartek, ale jego spokój
podziałał wręcz odwrotnie.
— Ja się gorączkuję? Ja? — pulpit Wiktora podskakiwał raz za
razem. — Okazuje się, że mnie nie znacie! Jestem spokojny jak
ocean! Jak wszystkie oceany świata skute podbiegunowym
mrozem. Tak. Żebyście wiedzieli i żeby was o tym przekonać,
idę natychmiast do Sewerka i z całym spokojem oświadczam
mu...
— Co? — spytał Bartek.
— Teraz ty nie dajesz mi dokończyć. A wiec, pozwól, moje
oświadczenie wygląda tak: W jedno ucho — raz! W drugie ucho
— dwa! — Wiktor boksował powietrze przed sobą, pulpit
hałasował nieustannie.
— Teraz... trzy! Krew idzie z nosa! Sewerysio ozdobnie
nakrywa się nogami. To cztery! A ja z najwyższą pogardą
spoglądam na niego, z góry, po prostu z czterdziestego piętra,
mówię: „Koniec i kropka" — i odchodzę z jego notesem w ręku.
Chłopaki! Cała klasa uratowana! Cała klasa! Kto tego dokonał?
Kto? ten oto stojący przed wami skromny młodzieniec, który
nie darmo nosi imię Wiktora.
— I Kijanki — złośliwie dorzucił Stefan. — To pewnie dlatego
zaraz się do bitki bierzesz. Ale kij ma dwa końce. I ta cała
sprawa wcale tak szybko nie pójdzie. Owszem, na leżącego
Sewerka możesz z góry patrzeć, ale połóż go przedtem. On ma
pięści mocne...
— To idziemy we trzech. Jesteśmy STO czy nie jesteśmy?
Ślubowaliśmy „wierność i braterstwo do ostatniego tchu"?
Pamiętacie? A jak nie chcecie, to znaczy całe nasze STO psu na
budę. I koniec. I kropka.
Teraz już Bartek nie wytrzymał:
— Dosyć tego. Ja na ciebie mogę też z czterdziestego piątego
piętra, wiesz? STO ma „świetlane cele" — tak pisze w kronice,
tak? Pamiętasz? A u ciebie świetlany cel to „w ucho — raz" i w
drugie — dwa"! I we trzech na jednego? Tak?
Wiktor nie wiedział, gdzie oczy podziać.
— Tak... ja też widzę, że tak nie można — odezwał się również
speszony Stefan, który przed chwilą gotów byłby iść na
wezwanie Wiktora
— krzyku się narobi, Sewerka matka przyleci do pana
kierownika i dojdą wszystkiego po nitce do kłębka. A przecież
chodzi o to, żeby Sewerek nie poszedł jutro z tym notesem...
— No więc co? — Wiktor patrzył na Bartka, który zdecydował:
— Napisz do niego parę słów. Grzecznie, Rzeczowo i
stanowczo.
— Dobra. Zaraz piszę — Wiktor nadrabiając miną wyrwał
kartkę z brulionu i już odgryzał koniec obsadki. — Jak zacząć?
Przecież nie „Szanowny Panie"? „Szanowny Kolego" też nie. To
pies — nie kolega.
— Napisz: „Szanowny Obywatelu!"
— Dobra: „Szanowny Obywatelu." Dalej już wiem.
Wiktor pisał wyraźnymi, energicznymi literami. Po dłuższej
chwili przeczytał:
„Szanowny Obywatelu! Słuchaj, Sewer, od samego początku
ryjesz pod nami i ryjesz. Do tej pory uchodziło Ci to na sucho.
Zwracanie uwagi na takie kreatury jak Ty jest poniżej naszej
godności. Ale jeżeli teraz polecisz na nas z jęzorem do
kierownika, to w najbliższe popołudnie własne zęby będziesz
niósł w tornistrze, a ojciec i matka na Twój widok trupem
padną. Zastanów się, chłopie, co Ci rodzice zawinili? Ocknij
się i zacznij żyć jak człowiek, to może przestaniesz być świnią,
czego Ci życzy z harcerskim pozdrowieniem
Wiktor Kijanka."
Bartek nie taił swojego niezadowolenia.
— Miało być grzecznie, a u ciebie to wyszło po prostu
ordynarnie. Wykreśl te „zęby".
— Wykreślam, niech ci będzie. A co na miejsce zębów?
— Nic, wykreśl do końca.
— Nic?... Tak nie można, bo mi się cała myśl zepsuje. Jak to
wygląda: „Ale jeżeli teraz polecisz na nas z jęzorem, to w
najbliższe popołudnie" — dalej wykreślone i co? Aha, już wiem,
wstawię w to miejsce „kości". To już jest bardzo elegancko. O
kościach to można w najlepszym towarzystwie, Co?
Nie, Bartkowi nie podobało się w dalszym ciągu. Aż się Stefan
zniecierpliwił:
— E, Bartuś, nie przesadzaj. Może chciałbyś, żeby tam jeszcze
gołąbka pokoju narysować? Bez tych zębów jest zupełnie
dobrze.
— Ja nie napisałbym tak — upierał się Bartek.
— Myślę! — zadzierając nosa do góry oświadczył Wiktor. —
Nie każdy tak potrafi. Od kiedy ja pracuję nad swoim stylem. A
styl to człowiek, wiesz? Jakiś mędrzec dawno temu tak
powiedział, wiesz? Ale nie zniechęcaj się, Bartuś. Pracuj nad
sobą. Może kiedyś, choćby w— małym stopniu, dorównasz mi.
Bartek tylko ramionami wzruszył na tę tyradę. Tymczasem
Wiktor złożył zręcznie kartkę i na wierzchu wypisał imię i
nazwisko adresata, mówiąc:
— Trzeba to natychmiast doręczyć zainteresowanej osobie.
Kto to
zrobi?
— Ja nie — powiedział Bartek.
— Ja też nie — dorzucił Stefan.
— No, to chodźmy pod jego dom, może się trafi jakaś okazja
— zadecydował Wiktor.
Okazja miała najwyżej siedem lat, urwany daszek u czapki i
bardzo zakatarzony, czerwony nos.
— Słuchaj no, mały, wiesz, gdzie mieszkają Witkowscy?
— Wiem, a bo co?
— A Sewerka Witkowskiego znasz? — Znam, a bo co?
— To weźmiesz tę kartkę i zaniesiesz do niego, dobra?
— Nie! Nie zaniosę.
— Zanieś. Co ci to szkodzi?
— Sam sobie zanieś. Sewerek się bije.
— Coś podobnego, takiego grzecznego chłopca jak ty bije? A
to gałgan! — urabiał malca Wiktor. — Ale w mieszkaniu tego
nie zrobi, nie bój się. Jego mama nie pozwoli, żeby cię zbił. A
jak zaniesiesz tę kartkę, to ci coś dam.
— A co?
— Znaczek. Fajny znaczek, zobaczysz. Za taki znaczek to ci
każdy w szkole da, co zechcesz. No, zaniesiesz?
Chłopak podszedł, aby wziąć kartkę.
— Do rąk własnych! Słyszysz? — krzyknął za nim Wiktor w
czeluść bramy.
Czekali kilka minut. Malec wrócił, wyciągnął czerwoną,
zmarzniętą jak i nos rękę.
— Daj znaczek.
— Oddałeś? — nie spieszył się Wiktor.