The words you are searching are inside this book. To get more targeted content, please make full-text search by clicking here.
Discover the best professional documents and content resources in AnyFlip Document Base.
Search
Published by Biblioteka Szkolna, 2021-09-10 12:32:26

Tajemnica zielonej pieczęci

muchy.
— Nie moja! Tego tam! — wskazał walizkę.
Stefkowi zrobiło się nieswojo. Bartek zbladł. Spojrzeli na

siebie, potem na Wiktora. O kim on mówi? Kto może być w
walizce?

Wiktor już stawiał walizkę na stole, już ją otwierał z
największą ostrożnością. Na dnie leżało coś długiego,
zawiniętego w gazetę. Po chwili oczom Bartka i Stefka ukazała
się rzeczywiście ręka, jakiej jeszcze nigdy nie widzieli: była to
ręka szkieletu. — A co? — podskakiwał rad z wrażenia Wiktor.

— A co? Nieprawdziwa? Może nieprawdziwa? Patrzcie, ile to
kosteczek człowiek ma w napięstku, aż trudno policzyć!

— Skąd... skąd ją masz? — wytchnął Bartek.
— Kostka kolega z uniwersytetu przyniósł. W sekrecie
pożyczył tylko na kilka dni. Nie chcieli mnie tu wpuścić, ale ja
usłyszałem, że coś na szafie kładą. Zajrzałem rano, jak tylko
Kostek szedł. Też się przestraszyłem. To jest nie
przestraszyłem, tylko tak jakoś... zadziwiłem się. Ale był
przecież biały dzień. Gdyby tak w nocy, to na pewno przestr...
to znaczy, zadziwiłbym sie więcej, a w dzień to od razu
pomyślałem sobie, że trzeba kolegom pokazać. Ale wam oko
zbielało!
Bartek z wyrazem obrzydzenia na twarzy odwrócił się do
okna. Stefan obejrzał rękę z bliska, dotknął posczepianych
drucikami kości dłoni, aż zachrobotały sucho jak przesypywana
fasola.
Patrzył to na rękę, to na Wiktora bez słowa.
Bartek pożegnał się szybko. Nie mówił nic, ale po jego minie
widać było, że pomysł Wiktora zapowiadający „coś
nadzwyczajnego" wydaje mu się po prostu nieporozumieniem.
Wiktor był wyraźnie zawiedziony. Szukał rekompensaty w
twarzy drugiego przyjaciela, ale i ten zachowywał się dziwnie. Z
rękami w kieszeniach stał przed szafą, na której leżała walizka,
i kiwał się miarowo, ruchem wahadła przenosząc ciężar ciała z
jednej nogi na drugą.

Przygryziona mocno górna warga nadawała jego twarzy obcy
wyraz, a patrzył na Wiktora, jakby go pierwszy raz widział.

— Słuchaj, Wiktor...
— No?
— Słuchaj, jesteś mój przyjaciel?
— A bo co się stało? — zapytał zaskoczony Wiktor.
— Mów: jesteś czy nie jesteś?
— Zwariowałeś? — Wiktor wzruszył ramionami.
— To znaczy, że nie jesteś — westchnął Stefan — a wobec
tego nie ma o czym gadać.
— Jak to nie ma! — rozzłościł się Wiktor. — I co znaczy ta
gimnastyka? „Przyjaciel, przyjaciel" — przedrzeźniał — może
chcesz, żebym ci tak, jak dziewczyny w albumie: „Zginęli Grecy,
zginęli Rzymianie, a nasza przyjaźń na zawsze zostanie!" —
wygłosił patetycznym tonem, z ręką na sercu.

Stefan zaprotestował.
— Nie. Powiedz naprawdę.
— Głupiś. Naprawdę to... sam wiesz. Co cię napadło?
— A co byś zrobił, gdybym cię prosił o rękę?
— Mnie o rękę? — Wiktor wybałuszył oczy.
— Ciebie. O rękę — powtórzył Stefan i zrobił głową ruch w
kierunku walizki.
— Aaa... o ten gnat? — zrozumiał wreszcie Wiktor i
przestraszył się zaraz, aż ręce rozłożył. — Coś ty, Stefek, co ty
myślisz, czy ty wiesz, co ja bym za to miał? Rany boskie! Lepiej

od razu brać nogi za pas i uciekać, gdzie pieprz rośnie.
— A co! Tak wygląda twoja przyjaźń?
— Nie pleć, bo jak mnie zgniewasz, to pożałujesz. Na co ci ten

kościotrup?
— Tego powiedzieć nie mogę — twardo oświadczył Stefan.
— Aha. Tego nie możesz, ale żeby mnie Kostek sprał, a mama

dołożyła drugie tyle, to ci nie przeszkadza? To możesz?
— Jestem związany... przysięgą — oświadczył Stefan, ściszając

głos i unikając oczu przyjaciela.
— Rany boskie! Przysięgą? — takie sprawy Wiktor rozumie w

lot.
— No, tak... jeżeli przysięga... ale, chłopie, zastanów się, co ja

mam powiedzieć, kiedy Kostek spyta mnie, gdzie się podziała
ręka? Wyschła? Myszy ją zjadły? Gołąbek pokoju wpadł przez
okno i wyniósł, żeby postraszyć nią podżegaczy wojennych?
no? Mówże!

— Nie wiem — odpowiedział na pół przytomnie Stefan. —
Wiem tylko, że zdarzają się między prawdziwymi przyjaciółmi
takie sprawy, kiedy jeden dla drugiego nawet krew daje sobie
wytoczyć, nawet życie swoje poświęci, a tobie kawałka kości
żal...

Wiktor łatwo dał się ponieść dramatycznemu nastrojowi.
— Krew! Naturalnie! Życie! Bierz od razu! Ale ty nie wiesz, co
to jest starszy brat! A do tego taki jak Kostek! A jeszcze do
spółki z mamą, bo mama, naturalnie, jak zawsze, przyzna mu
rację. I musiałby na pewno tę kość odkupić. A gdzie?
— Nie musiałby. Posłuchaj: mnie to jest potrzebne na jakieś
dwie, trzy godziny.
Wiktor odetchnął i usiadł.
— Kiedy?
— Jutro wieczorem.
— Aha. A jeżeli rano Kostek t o zabierze na uniwerek?
— Trudno. To już nie twoja wina.
— A jeżeli jutro wieczorem będą się tego uczyć?
— E, może nie będą...

— Bo ty byś tak chciał? A jakże! Ty w ogóle w cuda wierzysz.
Wiktor był wyraźnie zaniepokojony koniecznością
nadstawienia własnej skóry, ale już nie protestował tak
gwałtownie.
— Wiktor — głos Stefana był miękki, proszący — tylko na trzy
godziny! A może nawet krócej, odniosę ci to zaraz, jak tylko...
będę mógł. Pomyśl, przecież na pewno ty też znajdziesz się
kiedyś w takiej sytuacji... i wtedy ja tak samo...
— Tak samo? — obruszył się Wiktor, wpatrzony w leżącą na
dnie walizki kość. — Ty, Stefek, myślisz, że taki drobiazg może
się wszędzie znaleźć? A ja ci przysięgam, no, słyszysz?
Przysięgam ci, że we wszystkich blokach, w całej naszej
dzielnicy tylko u mnie, u Wiktora Kijanki, wiesz? A u ciebie na
przykład...
— ...znajdzie się jutro wieczorem. Przyniesiesz o godzinie
piątej. Będę czekać przed naszą klatką. Odniosę koło godziny
ósmej, i za darmo nie chcę: będziesz mógł mnie prosić o trzy
rzeczy. Nie odmówię, żeby nie wiem
Stefan rąbał zdanie po zdaniu w sposób pewny i
zdecydowany. Wyglądał jak wódz, który przemyślał dokładnie
plan bitwy i teraz wydaje kolejne rozkazy. Wiktor słuchał i
patrzył na przyjaciela z upodobaniem.
Chciał nawet wyrazić swój podziw, ale ostatnie zdanie
zwróciło jego myśl w innym kierunku.
— A klasówka z matmy kiedy?
— W środę, dobra — zrozumiał od razu Stefan.
— Ale ty nie myśl, że ja za to... — zastrzegł się Wiktor — jak
przyjaźń, to przyjaźń. Wypchaj się swoimi trzema rzeczami.
Klasówka „w ramach pomocy koleżeńskiej", rozumiesz? A
Kostek niech mnie nawet ze skóry obedrze. Trudno. Zagłoba
dla Wołodyjowskiego też wszystko by zrobił.
Wybrane i dokładnie przygotowane miejsce, drut i sznurek
pozwoliły w kilka minut umocować „rękę" w taki sposób, aby za
pociągnięciem sznurka podnosiła się i opuszczała.
Przygotowana kartka leżała już w skrytce. Kłódka była otwarta.

Teraz należało tylko wyczekać na odpowiednią porę, to znaczy
zmierzch, i zaczaić się za przepierzeniem piwnicy.

Co powiedzą „zieloni" na list Aliny? Czy zostawią coś dla niej?
Stefan, obawiając się, aby go matka nie nagnała do jakiejś
większej roboty, wolał do domu nie wracać. Stał przed sienią.
Myliłby się jednak ktoś, kto by sądził, że cały ten makabryczny
pomysł wymierzony był przeciw „zielonym". Wcale nie o nich
Stefanowi w tym wypadku chodziło. A o kogo? O Elżbietę
Niedźwiedzką.
To przecież Elżbietka, wtajemniczona przez Alinę, miała dziś
przyjść sprawdzić zawartość skrytki w cegłach. To ją właśnie
nastraszy przygotowana instalacja. Nastraszy tak, aby już nigdy
nie chciała do tej piwnicy zajrzeć. Aby nie wpadła w sieci
„zielonych".
Stefan już teraz upajał się tryumfem na myśl, jak to kiedyś,
kiedy Elżbieta przekona się, co on, Stefan, jest wart, opowie jej,
że i ten pomysł wyszedł z jego genialnej głowy.
— Dobry wieczór, Stefku, czekasz na kogoś? Może zajrzałbyś
do Alinki? Tak się nudzi — mówi pani Brodzka wychodząc z
klatki schodowej.
Chłopiec zaskoczony, nawet przestraszony trochę, kłania się i
wymawia od wizyty.
— Nie, nie mogę, zaraz muszę lecieć do domu. Ale przecież
koleżanki ją odwiedzają?
— Nie. Dziś nikt nie przyjdzie. Miała wpaść Elżbietka, ale
właśnie telefonowała, że nie może, bo matka...
Stefan nawet nie słyszał reszty słów. Cały plan — na nic!...
Okropnie zawiedziony, schodził do piwnicy z opuszczoną
głową. Trzeba wszystko rozmontować i odnieść zaraz
Wiktorowi, który czeka i pewnie o mało ze skóry nie wychodzi z
niecierpliwości i strachu.
Kiedy zaczyna odkręcać druty, słyszy kroki na kamiennych
schodach. Gasi latarkę. Ściska w ręku sznurek. Natęża słuch i
wzrok. Tak. To „zieloni", to ich latarka. Podchodzą do skrytki.
Podnoszą cegłę.

— Jest! — mówi cicho jeden.
— Mówiłem ci, że odpowie. Czytaj! — nakazuje drugi.
„A-ni gro-sza..." Co? Co? „Od-czep-cie się..."
— To nieprawda! — przerywa drugi głos. — Dawaj mnie! A-ni
gro-sza wię-cej..." „Odczep-cie się..." No, szef ją nauczy
rozumu!
— E, szef ma inne kłopoty... Chyba będzie musiał wiać...
— Co ty mówisz? A forsa?
— Kazał, żebyśmy sobie radzili sami. Liczyłem na tę
pięćdziesiątkę. A tu — golizna.
Zaklęli brzydko. Drugi głos odezwał się wściekły:
— Ja jej przypomnę! Daj ołówek.
I w tym momencie nad głowami chuliganów zachrobotało coś
dziwnie. Podnieśli głowy i latarkę.
Stefan usłyszał jakiś nieartykułowany, nieludzki ryk, tupot
nóg, upadek czegoś ciężkiego, łomot na schodach i trzaśniecie
drzwi.
Nie rozumiejąc, co się stało, zamarł z przerażenia. Po chwili
uprzytomnił sobie, że wkoło panuje cisza, tylko własne serce
dudni mu w piersi. Nie śmiał się ruszyć. Pewno zaraz tu
wpadną ludzie. Może tamtych zatrzymali? Może pan Chybała
zauważył uciekających?
Odczekał jeszcze chwilę. Nic nie słychać. Odetchnął głęboko i
zaświecił latarkę. Podniósł do góry. Gdzież ta ręka? Przecież w
momencie wchodzenia „zielonych" do piwnicy wisiała na desce.
A teraz jej nie ma. Może od tego rumoru spadła na ziemię?
Latarka Stefana omiata komórkę, chłopiec wybiega na
korytarz. Ani śladu.
Znowu ogarnia go przerażenie. Jeśli chuligani porwali rękę?
Jeżeli jej już tu nie ma? Co powie Wiktor?
Nogi uginają się pod Stefkiem... Przypadkowo światło latarki
pada na stos cegieł. Jest! Co za ulga!...
Jednocześnie Stefek pojmuje, że przygotowana dla kogo
innego instalacja uruchomiła się mimo woli sama, skutkiem
częściowego odkręcenia drutu i sznurka, który widocznie był

nie dość mocno trzymany w chwili podsłuchiwania rozmowy
„zielonych".

I to właśnie napędziło im takiego strachu.
— A dobrze wam tak! — cieszy się Stefek.
Nagle uświadamia sobie, że tak samo mogłaby się
przestraszyć Elżbieta! Uciekając, mogłaby przewrócić się,
złamać nogę!...
Po raz trzeci w tak krótkim czasie Stefanowi robi się zimno i
tak nieprzyjemnie, że aż musi oprzeć się plecami o ścianę.
W umówiony sposób, trzy razy po trzy, Stefan stuka do
mieszkania Wiktora. W błyskawicznie otwartych drzwiach
ukazuje się mocno blada, ale rozpromieniona twarz przyjaciela.
W ciągu ćwierci minuty wszystko leży na swoim miejscu i
wtedy Wiktor rzuca się na kanapę z westchnieniem ulgi.
— Stefek, ja ci mówię: to, co piszą w książkach o bitwach,
pojedynkach i oddawaniu życia — to wszystko bujda w
porównaniu z tym, co ja tu cierpiałem. Jestem zupełnie
nieżywy. Dziesięć razy umierałem. Każdy szmer na schodach
wydawał mi się krokami Kostka. Włosy podnosiły mi się jak
druty. Jeszcze sztywne, zobacz. Ucho, to lewe, wyciągnęło mi
się od nasłuchiwania. Na plecach dostałem wysypki. To
nerwowe. Drapałem się przez cały czas. Mam tam chyba po
prostu zdartą skórę. Każdy z trzech muszkieterów oddzielnie i
wszyscy razem wysiadają wobec tego, co ja przeżyłem.
— E... — ośmielił się wyrazić wątpliwość Stefan,
przypomniawszy własne niedawne przeżycie.
— Nie „eee", tylko słuchaj, jak ci mówi ktoś, kogo bliski
krewny medycynę studiuje. — Wiktor znowu podrapał się po
plecach. — To nerwowa wysypka. Nie wierzysz?
Zeskoczył z kanapy, ściągnął przez głowę koszulę i, obracając
się plecami do Stefana, zapytał:
— No co, widzisz? Muszę waleriany wziąć na uspokojenie.
Tylko to strasznie długo śmierdzi. Kostek będzie się dopytywał,
co mi się stało. Co ja mu powiem?
— Powiesz mu, że cię pchła ugryzła — spokojnie oświadczył

Stefan, wyciągając palec w kierunku leżącej na kanapie jasnej
koszuli Wiktora, po której skakała pchła okazałej wielkości.

Pani Żórawcowa znowu z powodu Stefana nie miała
spokojnej, nocy. Zrywał się z łóżka, krzyczał, wzywał ratunku,
uciekał przed jakimś kościotrupem.

Napojony szklanką lipowego kwiatu, usnął wreszcie na dobre.
Ale rozbudzeni rodzice długo nie mogli zasnąć.

— To wszystko z filmów — narzekała pani Żórawcowa —
musiał się wystraszyć i dlatego taki niespokojny.

— Chyba nie — wątpił ojciec — nie słyszałem o żadnym takim
filmie.

— Mamusiu — odezwała się szeptem Lucynka — Stefek ma
jedną książkę, gdzie jest wymalowana śmierć z kosą. Pewnie
mu się to przyśniło.

— Spij, śpij, sroko. Nie wyśpisz się.
— Jutro niedziela, mamo.
— Wiem przecież. A może byś ty, Władziu, z dziećmi do ZOO
przed obiadem pojechał? Powietrza tam lepszego użyją.
— Dobrze, Zosiu, pojadę.
Lucynka aż pisnęła z uciechy i, przestraszona, schowała głowę
pod kołdrę.
Rad nierad musiał Stefek Alinę odwiedzić. Przyszedł po niego
sam pan Brodzki. Było to wydarzenie dosyć niezwykłe, gdyż
wszyscy bliżsi i dalsi sąsiedzi wiedzieli, że w każdy niedzielny
ranek zaraz po śniadaniu pan Brodzki wychodził z domu „tylko
na jednego" do baru na Rzgowskiej. Działo się tak zawsze od
niepamiętnych czasów i nie można było o tym zapomnieć, gdyż
niedziela u Brodzkich zaczynała się głośną awanturą. Matka
Aliny chciała, żeby mąż został w domu, ojciec żądał pieniędzy,
przeklinał i trzaskał drzwiami.
I oto od paru już tygodni nie było u Brodzkich awantur. Nie
przynoszono pijanego pana Brodzkiego do domu. Pani Brodzka
nie chodziła z zapuchniętymi oczami.
Stefan nie zastanawiałby się nad tym, gdyby nie uwaga ojca
rzucona w odpowiedzi lokatorce z parteru, która przyszła

pożyczyć sznury do bielizny i trzy razy stwierdziła, że zmiana u
Brodzkich „w głowie się nie mieści".

— A co za cud taki? — zniecierpliwił się pan Żórawiec. —
Jeżeli gdzieś jest źle, to już musi całe życie być źle? Pewnie
sobie Brodzki powiedział: „Szlus!" Mógł sobie tak powiedzieć,
nie? I, dzięki Bogu, nam też spokojniej.

Kiedy w tę właśnie niedzielę pan Brodzki zastukał, drzwi
otworzył mu ojciec Stefka. Zapraszał nawet, żeby wszedł do
mieszkania i opowiedział, jak jest ze zdrowiem Alinki, ale pan
Brodzki podziękował i odmówił: śpieszy się, bo musi żonie
pomóc, i tylko prosi, żeby Stefek wpadł do córki.

Stefek wyszedł na schody, aby wyczyścić buty, i obiecał, że jak
tylko wrócą z ogrodu zoologicznego, to do Alinki zajdzie.

Szedł tam z ciężkim sercem. Obawiał się, że Alina znowu coś
przykrego opowie — albo po prostu przypomni, powtórzy
jeszcze raz to, co uwierało jak bolący ząb, którego nawet
językiem lepiej nie dotykać.

Alina leżała wysoko na poduszkach. W okiennym świetle
wydała się Stefanowi blada, aż zielonkawa, ale humor jej
dopisywał.

— Entliczek, pętliczek, mam własny stoliczek — powiedziała
do Stefka, pokazując specjalnie przystosowaną do łóżka deskę
na podpórkach.

— Tatuś zrobił.
Na kołdrze leżała książka. Stefan wziął ją do ręki i przeczytał
tytuł: „Lato leśnych ludzi."
— Podoba ci się? — zapytał.
— Tak. Z początku nie podobało mi się. A potem tatuś czytał
mi na głos i wydała mi się o wiele ciekawsza. Tatuś ładnie
czyta. A może to dlatego, że ja też...
— Co też?
— ...też wybieram się do lasu na wiosnę, jak tamci z książki.
— Jak to? — nie rozumiał Stefan.
— Wyjeżdżam do ciotki na wieś — tłumaczyła Alina — doktor
powiedział, że mam anemię, że to i dla nogi będzie lepiej, jak

się wzmocnię. Przyjadą po mnie pierwszego słonecznego dnia.
Może nawet jutro. Bo wiesz, ja jeszcze na tej nodze stanąć nie
mogę, żeby jej nie nadwerężać.

— Nudno ci tam będzie... — odwrócił temat Stefek.
— Nie. Tatuś ze mną jedzie, bierze urlop na cały miesiąc.
Mama przyjedzie co niedzielę.
— A szkoła?
— Już ten rok będzie stracony — westchnęła Alina. — Widzisz,
z moją nogą tak się jakoś przewleka, ale tatuś powiedział, ze
zdrowie najważniejsze. Może to i lepiej, że powtórzę klasę —
zastanowiła się. — Często w tym roku „bimbałam" sobie.
— Racja — przytaknął Stefek, ale ta jego skwapliwa zgoda nie
podobała się Alinie.
— Co za racja? Co ty o tym możesz wiedzieć? — zapytała
podejrzliwie. — Nie miałam warunków, a zresztą — machnęła
ręką. — Cieszę się, że się stąd urwę.
— Alinko, może byś coś zjadła? — zapytał pan Brodzki przez
drzwi.
— Później, tatusiu, później. Może żółtko z cukrem.
Na twarzy Stefana Alina musiała wyczytać jakieś zdziwienie,
bo nachyliła się w jego stronę i ściszyła głos:
— Wiesz, u nas teraz wszystko jest inaczej. Tatuś taki dobry
dla mnie. Nie zgadłbyś nigdy, dlaczego. Wtedy, w dniu mojego
wypadku, mamusia chciała, żeby ojciec odniósł klientce
płaszcz. Ojciec się uparł, że nie, bo klientki mają
zapowiedziane, żeby mu pieniędzy nie dawać. Więc nie chciał
iść. Musiałam iść ja. Spieszyłam się, pędziłam po tych mokrych
schodach, no i masz — wskazała nogę. — Tatuś myśli, że to
przez niego, że gdyby on wtedy poszedł... Tak się odmienił.
Chodzi koło mnie jak niańka, dla mamusi lepszy. A przecież...
sam wiesz, jak u nas było dawniej...

ROZDZIAŁ XXVI

ALINA WYJEŻDŻA. „ZIELONI" CZEGOŚ SZUKAJĄ.

PAMIĘTNIK STEFANA

Nazajutrz po tej rozmowie Alina wyjechała na wieś do ciotki.
Wyjechała z ojcem. Pani Brodzka wpadła „na chwilę" do
Żórawców i znowu pozostała tam dobre pół godziny. Ale tym
razem matka Stefana słuchała jej z przyjemnością i z
przyjemnością patrzyła na jej uradowaną, odmłodniałą twarz.
Pani Brodzka nie martwiła się już tak bardzo o nogę Aliny.
Doktor robił nadzieję; niech tylko cały organizm się wzmocni,
to wszystko wydobrzeje.

— A gdzie będzie miała lepiej niż u ciotki? — mówiła pary
Brodzka. — Gospodarka jak złote jabłko, swoich dzieci nie
mają, ptasiego mleka jej tam chyba zabraknie. I mąż dopilnuje.
Obiecał mi. A do tego przysiągł, że kieliszka do ust nie weźmie,
bo to wszystko — westchnęła — przez tę wódkę się porobiło.

— Daj Boże, żeby dotrzymał obietnicy — powiedziała pani
Żórawcowa, ale w głosie jej odezwała się jakaś nuta
powątpiewania, bo pani Brodzka zapewniła gorąco:

— O, dotrzyma. Co do tego jestem zupełnie spokojna. Ile razy
już miał okazję — i nic. Dawniej to klientkom musiałam mówić,
żeby pieniędzy za robotę, broń Boże, jemu nie zostawiały. A
teraz już nie: odda co do grosza. Nawet nie myślałam, że on tak
córkę kocha, a teraz widzę, że lepszego ojca na świecie nie ma.
Ulżyło mi, mówię pani, jakby mi kto furę kamieni z pleców
zdjął...

Stefanowi również ulżyło. Skończyły się kontakty z
„zielonymi". Najedli się widać strachu. Noga ich tu chyba nie
postanie, bo i po co? Alinie nic już nie zrobią. Szukaj wiatru w

polu. Wróci podobno na jesieni.
Dość szybko zrezygnował z chęci wykrycia szajki „zielonych".

Nici urywały się, a do tego, rozumiał dobrze, siły były
nierówne. Rozpatrując sprawę na zimno, widział, że jego
zwycięstwo wcale nie było pewne. Z jednej strony on sam, sam
jeden, a z drugiej — zorganizowana banda. Lepiej, że nie będzie
miał z nimi więcej do czynienia.

Ale myśl o tym, aby Elżbietę Niedźwiedzką przekonać, jak
bardzo daleka była od prawdy, oceniając go jako „baranią
głowę", nie opuszczała Stefka ani na chwilę.

Oczywiście zostawał tylko banalny sposób, na to nie było już
rady. Więc Stefan ze skóry wychodził przy odrabianiu lekcji:
zapisywał codziennie kilka stron pamiętnika, piśmienne lekcje
przygotowywał bardzo starannie, ustne — również.
Nauczycielka historii postawiła mu piątkę. Wprawiła w
zdumienie całą klasę, a]e sama była zaskoczona odpowiedziami
Stefana, Nikt naturalnie nie wiedział, że to pan Żórawiec padał
ofiarą Stefanowych „historycznych" wyczynów: musiał
rezygnować wieczorem z dokładnego czytania gazety,
zapoznając się zamiast tego z zadaną lekcją z historii, a potem
dokładnie, tak jak przy każdej robocie, pytanie za pytaniem,
sprawdzał u syna przyswojone wiadomości.

Korzyść była obustronna. Ojciec przypominał sobie własne
lata szkolne. Syn zrozumiał nagle, że historia jest ciekawą
nauką. Do tej pory nie cierpiał jej, bo zbyt wiele czasu
poświęcał na „kucie". Myślał, że tylko w ten sposób można
zadowolić wymagania nauczycielki. Teraz zrozumiał, że jedne
fakty historyczne wypływają z drugich, że byle uchwycić bieg
przyczyn i skutków, wspaniale można się posługiwać „swoimi
słowami", jak to właśnie robi ojciec.

— Tatuś to mógłby być nauczycielem — zawołał któregoś
wieczoru, a włożył w te słowa tyle uznania i podziwu dla ojca,
że ten aż pojaśniał z zadowolenia.

Przyjaciele zauważyli sukcesy Stefana. Wiktor przekonany
był, że głównym motorem tych osiągnięć jest rower. A Bartek

zaproponował, aby w kronice STO wkleić tabelkę stopni i
wpisywać tam piątki członków.

Wiktor protestował gorąco.
— Co za dziki pomysł! — wołał. — Czy po to organizowaliśmy
tajne stowarzyszenie, czy po to składaliśmy taką straszną
przysięgę, żeby raptem zamienić się w kujonów?
— Zapomniałeś widocznie — uspokajał go Bartek — że nasze
stowarzyszenie ma wyraźny cel...
— O niczym nie zapomniałem! — nie dał mu dokończyć
Wiktor.
— Owszem, świetlany cel, do którego przez cały czas dążę, ile
mi tchu w piersiach staje... Kto wie — rozczulił się nagle —
może z tego wszystkiego na samej mecie trupem padnę i jeżeli
mój szkielet przyda ci się na co, to, Stefek, zapiszę go tobie w
testamencie. Oj! — wrzasnął nagle, bo mu Stefan wsadził
potężną sójkę w bok. — Czyja co mówię? Przecież nic nie
mówię!
Bartek patrzył na Wiktora nie rozumiejąc, ale nie dał się
wyprowadzić z równowagi. Narysował tylko kółko na czole.
— Z ciebie, Wiktor, to prawdziwy Zagłoba — wtrącił
niezadowolony z czegoś Stefek. — On też wolał wszystko
fortelami załatwiać.
— Nie zgadzam się — zaprzeczył Bartek. — Zagłobie fortele
udawały się, a Wiktorowi — nie. Wyliczmy: po pierwsze —
dyktando, po drugie...
Wiktor skoczył, jakby go kto szydłem dźgnął.
— Po drugie, to ja ci powiem: lepszy ze mnie Zagłoba niż z
ciebie Wołodyjowski. Wołodyjowski Bohuna usiekł! A ty sobie z
głupią mapą nie potrafisz dać rady. Pingwiny u ciebie po
Arktyce chodzą, a białe niedźwiedzie po Antarktydzie. Cała
klasa się śmiała. Może nie? Co, może nie? Kiedyś taki bohater,
to spróbuj się z geografią, to...
— Dość! — krzyknął Stefan, widząc, że twarz Bartka zrobiła
się czerwona, aż sina, i że oczy mu zaszły łzami. — Kto powie
jeszcze jedno słowo, dostanie ode mnie w kark.

Groźba była niepotrzebna. Bartek miał zaciśnięte usta i nie
kwapił się ich otworzyć. Wiktor, zobaczywszy zmienioną twarz
kolegi, zamilkł również, a po jego minie widać było, że żałuje
wypowiedzianych słów.

— No, już. Ciszej nad tą trumną, koniec i kropka — odezwał
się po chwili.

— Nad jaką znowu trumną? — zapytał nagle Stefan i
podejrzliwie przyjrzał się Wiktorowi.

— Medyki u nas tak mówią, jak nie chcą gadać o czymś
nieprzyjemnym. Fajne, co? U mnie też z tą geometrią to...
rozpacz w zielone kropki...

— Jakie zielone kropki? Gdzie? — zapytał znowu Stefan.
— Na twoim nosie! — wrzasnął wściekły Wiktor i rzucił się na
Stefana.
Zaczęli się mocować, ale siły były równe. Otoczyła ich
gromada kolegów. Do końca przerwy podziwiano zapasy
przyjaciół, którzy po wyładowaniu złości wrócili w najlepszej
zgodzie do klasy i nie zauważyli nawet, że Bartek siedział już w
ławce od dawna.
I znowu Stefek dostał piątkę. Z polskiego! Kiedy pani
Ostrowska oddawała wypracowania, nie mógł się doczekać
swego zeszytu. Już go ogarniał lekki niepokój, a przygotował
się na najgorsze, widząc swój zeszyt w rękach nauczycielki jako
ostatni!
— Wypracowanie Żórawca jest najlepsze — powiedziała pani
Ostrowska niby zwyczajnym głosem, ale widać było, że z
trudem powstrzymuje uśmiech. — Z czystym sumieniem
postawiłam ci piątkę. A nawet... nawet postawiłabym ci więcej,
gdyby był wyższy stopień.
Klasa słuchała i uszom nie wierzyła. Jak to? Gramatyka, la
Gramatyka, z którą Stefan „koty darł" — postawiła mu piątkę?
Pani Ostrowska nie wytrzymała, uśmiechnęła się, aż błysnęły
dwa rzędy równych, ładnych zębów, i zapytała:
— Dziwicie się? Rozumiem: ja sama aż się zastanowiłam przy
ocenie wypracowania, ale musiałam być sprawiedliwa: piątka

zasłużona.
— Phi! — parsknął Sewerek — do zmyślania to Żórawiec ma

dryg, ma... jak zacznie opowiadać...
— Nie masz racji — przerwała pani Ostrowska. — To był ściśle

określony temat. Żórawiec w tak prosty i bezpośredni sposób
opisał, dlaczego Stasia Tarkowskiego uważa za szlachetnego
chłopca, podkreślił odpowiedzialność Stasia za powierzoną
jego opiece dziewczynkę, że, doprawdy, przeczytałam to
wypracowanie z przyjemnością.

— A... a błędy? — nie mógł wytrzymać Wiktor.
— I błędów w tym wypracowaniu nie ma. Opuszczone dwa
przecinki, to wszystko. Bardzo, bardzo się cieszę z twoich
postępów, Stefku.
Stefek zadowolony wracał z zeszytem na miejsce i nawet nie
widział skierowanych na siebie spojrzeń całej klasy. Szukał
tylko oczu Bartka. Już na miejscu odwrócił się do niego, chciał
o coś zapytać, ale zmroził go poważny, bez cienia uśmiechu
wyraz twarzy Niedźwiedzkiego.
— A przecież zdanie Bartka w tym względzie było ważne,
bardzo ważne! Stefan codziennie z największą satysfakcją
wyobrażał sobie zebraną przy stole rodzinę Niedźwiedzkich i
słyszał głos przyjaciela tryumfalnie obwieszczającego nowinę:
— „Stefek Żórawiec znowu dziś dostał piątkę!
Elżbieta na pewno podniosłaby wtedy wysoko brwi, mówiąc:
— Naprawdę? Chyba to niemożliwe?
— Słowo! Mogę ci jutro przynieść jego zeszyt — zaręczał brat".
Stefek w przewidywaniu, że Bartek naprawdę może zażądać
od niego zeszytu dla przekonania siostry — nosił ze sobą
wszystkie, a prawdopodobieństwo takiej sytuacji zmuszało go
do jeszcze staranniejszego odrabiania piśmiennych lekcji.
Ale Bartek zeszytu do tej pory nie żądał. Dlaczego? Stefan nie
znajdywał innego wytłumaczenia jak to, że po prostu do
wyimaginowanej rozmowy wtrącał się pan Niedźwiedzki,
oświadczając:
— „Ja w te piątki wierzę najzupełniej. Żórawiec to

inteligentny chłopiec. Jak świetnie umie rozumować... Co za
logika!"

No i oczywiście długo jeszcze przy stole toczy się rozmowa na
temat nieprzeciętnych wartości umysłowych Stefana Żórawca.
Tylko Elżbieta milczy. Usta ma zaciśnięte w linijkę, jest zła,
sumienie ją gryzie, gryzie coraz okropniej!...

A dobrze jej tak!
Z tych przyjemnych rozmyślań wyrywa nagle Stefka spokojny,
jak zawsze, ale trochę przygaszony głos Bartka:
— Ja, proszę pani, to zrobię.
Same zadziwiające rzeczy działy się na tej lekcji w klasie VI B!
Żórawiec napisał wypracowanie bez błędów ortograficznych, a
teraz Niedźwiedzki, który w ogóle jest niezłym uczniem, tylko
geografii nie znosi i ma z niej najsłabsze stopnie, podjął się
narysować mapkę podróży Stasia Tarkowskiego i Nel... Słyszał
to kto? I jeszcze: Wiktor Kijanka, zawsze pierwszy do
„zgrywania", zawsze mający tyle do powiedzenia, szczególnie
na lekcji polskiego, siedzi jakiś osowiały, głowę opuścił, nie
odzywa się nic.
Dziwne, niebywałe zjawiska.
— Stefek, ale pamiętaj: na rowerze będziemy jeździć po kolei,
co?
— Na jakim rowerze! O czym ty mówisz?
— Co ty, wariata udajesz? Mówię, żebyś nie zapominał, że do
roweru jest nas trzech. Ja opracuję regulamin. Tak wszystko
ułożę, że mucha nie siądzie.
— Ani mucha nie usiądzie na tym rowerze, ani ty też — zeźlił
się Stefan. — Ja ci radzę, Wiktor, weź się do geometrii, to ci
bardziej pójdzie na zdrowie niż rower. Przestań o nim myśleć.
— Ach, tak? — wrzasnął Wiktor. — To znaczy, że z twojego
roweru dla mnie — wysiadka?
— Z mojego roweru? — Stefan nagle pojął sens. — Tak, z
„mojego" wysiadka — powtórzył z ironią, ale Wiktor wcale tego
nie zauważył.
Zatrzymał się na środku ulicy, nie widząc, że stoi w jednej z

licznych kałuż. Pogoda była piękna, z dachów kapało ciurkiem.
Odsunął czapkę z czoła ruchem rycerza podnoszącego
przyłbicę, zadarł nos, na którym co dzień zwiększająca się ilość
piegów zwiastowała wiosnę, i wykrzyknął:

— No, to żebyś wiedział!
— Że co? — zapytał, zatrzymując się również, Stefek.
— Że koniec i kropka! — zakończył raptem Wiktor,
ostentacyjnie przechodząc na drugą stronę ulicy.
Opuścił go zwykły animusz. Wlókł się ze zwieszoną głową, ani
widząc lśniących mokrych gałęzi, nabrzmiałych młodych
pąków, które okrywały zieloną mgiełką zarośla parku.
Źle mu się zaczął tydzień. Bartkowi niepotrzebnie przygadał.
A teraz pokłócił się ze Stefanem. „Jaki poniedziałek, taki cały
tydzień" — mówi mama. Kostek się z niego śmieje i każe
Wiktorowi nie wierzyć w zabobony, ale jak jest naprawdę, to
się okaże Bartka urodziny jutro. Gdyby nie to, co było dzisiaj,
to może by ich Bartek zaprosił. U Niedźwiedzkich dają pyszny
placek z powidłami! A Stefan to chyba zgrywał. Niemożliwe,
żeby sam na tym rowerze jeździł. Przecież lekcje musi odrobić
— wtedy może jeździć Wiktor. A zresztą Stefan jest członkiem
STO. Będzie się musiał podporządkować większości. Wiktor
mu powie, Bartek też... Oj, niepotrzebnie przygadał Bartkowi...
Stefan nie przejął się gniewem Wiktora. Szedł mrużąc oczy i
nadstawiając twarz pod promienie słońca. Kurtkę miał rozpiętą
szeroko, szalik wepchnięty w kieszeń. On zauważył
gospodarującą w parku wiosnę. Słyszał, jak wesoło wydzierały
się wróble. Uśmiechnięty, pod zmrużonymi powiekami niósł
obraz twarzy Elżbiety, zdziwionej, po prostu niezadowolonej z
nowiny. Bartek już w domu. Już powiedział o jego piątce.
— A widzisz! A widzisz! — powtarzał sobie. Skręcił w
podwórko. W cieniu murów ogarnął go nagle chłód. Przed jego
klatką stał odwrócony plecami jakiś wysoki dryblas z teczką
pod pachą. Kiedy Stefan był już blisko, z drzwi wyskoczył jakiś
nieznajomy starszy chłopiec.
— Znalazłeś? — zapytał niecierpliwie ten wysoki.

Młodszy zaprzeczył ruchem głowy. Stefan zatrzymał się za
plecami wysokiego.

— Trzeba jeszcze raz poszu... — zaczął wysoki, a niższy
wrzasnął na Stefana:

— Czego oczy wytrzeszczasz? — zamierzył się trzymaną w
ręku teczką, ale wysoki nagle obrócił się, a zobaczywszy Stefka,
złapał młodszego gwałtownie za ramię i pociągnął bez słowa w
stronę bramy na drugim końcu podwórza.

Stefan stanął w progu klatki. Patrzył za nimi. Szli szybko, nie
obejrzeli się ani razu. Ten wysoki to był chyba kuzyn profesora
Pagacza... Stefan widział go tylko raz kiedyś przypadkowo i z
daleka: siedział z profesorem w gabinecie przy stole, a Stefan
załatwiał jakąś sprawę w przedpokoju. Kuzyn wtedy miał gęstą
czuprynę zaczesaną do góry. Ten tutaj włosy miał schowane
pod czapką. Może to kto inny? Czego oni tu szukali i u kogo?

Pamiętnik Stefan

Myślałem, że z „zielonymi” już koniec. Niestety, dziś
przekonałem się, że jest inaczej. Może i wystraszyli się wtedy
w pierwszej chwili, ale widocznie ochłonęli i postanowili
sprawdzić. Zdaje się, że ci dwaj, co ich widziałem pod naszą
klatką, należą do „zielonych”. I chyba wiem, czego szukali, bo
ja to znalazłem w naszej piwnicy. To była taka malutka
latarenka, z lampeczką wielkości grochu, z niklowym
ślicznym łańcuszkiem do uchwytu. Jeszcze nigdy takiej nie
widziałem. Musiała wtedy przy upadku któregoś z nich
prysnąć między sztachetami w moją stronę, bo znalazłem ją
w kartoflach, prawie pod okienkiem. Cacko.

Dziś rano z wielką przyjemnością wstałem i wyleciałem do
szkoły, bo pokój był pełen słońca i tak było ciepło, że mamusia
okna otworzyła jak szerokie... I na klatce schodowej okna
pootwierane. Pan Chybała dba, żeby słońce ze schodów
wygnało psie i kocie zapachy.

Leciałem w dół i słyszałem, że ktoś z hałasem biegnie przede

mną... Zastanowiło mnie to, bo nikt taki u nas na klatce nie
mieszka. Jedna Alina mogłaby tak lecieć, ale jej przecież nie
ma.

Chciałem dogonić, ale kiedy ja byłem na pierwszym piętrze,
to już drzwi trzasnęły na dole. Wychyliłem się z okna, które
jest zaraz nad drzwiami. Nie zobaczyłem nikogo, bo daszek
nad wejściem przeszkadzał, ale usłyszałem prowadzoną
półgłosem rozmowę stojących pod tym daszkiem. Jeden głos
mówił:

„...leżała bez ruchu parę tygodni."
„No to kto zabierał kartki? — pytał drugi.
„A teraz wywieźli ją."
„Wsypała nas!”
„E, po co miała wsypać? Bałaby się o własną skórę."
„A ja ci mówię, że jakaś granda. Trzeba zbadać, kto tu do
niej przycho..."
Dalej nie słyszałem, bo na pierwszym piętrze ktoś
wychodził, więc i ja musiałem zejść. Przed klatką nikogo już
nie było, tylko w stronę Bednarskiej szli ci sami, co wczoraj.
Starszy odwrócił się, zobaczył mnie i przyśpieszył kroku. Nie
słyszałem, czy co do siebie mówili, ale chyba tak, bo przy
furtce obaj przystanęli. Musiałem koło nich przejść. Młodszy
podstawił mi nogę, ale zauważyłem i przeskoczyłem. Dopiero
z bezpiecznej odległości zawołałem:
„Czego zaczepiasz? Czego szukasz na cudzym podwórku?”
A on od razu do mnie: „Ty szczeniaku, nie bądź za mądry, bo
cię tak... urządzimy, że popamiętasz.”
„Żebym ja ciebie wpierw nie urządził — wyrwało mi się —
sam jesteś szczeniak!” — kończyłem już w biegu, bo obaj
rzucili się za mną.
Długie nogi to jednak wspaniała rzecz: gnałem lekko jak
wiatr. Oni wkrótce zaprzestali pościgu, ale szli za mną, bo
kiedy przy bramie szkolnej przystanąłem, widziałem, że
zbliżają sią do naszej szkoły.
„A niech przyjdą” — pomyślałem sobie. Naskarżyć na mnie

nie mogą, bo sami zaczęli. I ja też miałbym coś do
powiedzenia. Zresztą gdyby nie głos dzwonka, to nawet
zaczekałbym na tych chuliganów. Dużo dałbym, żeby
zobaczyć ręce jednego i drugiego. Jeżeli któryś z nich ma pod
mankietem, kurzajkę, to już nie miałbym żadnej wątpliwości.
Ale jak to zrobić?

W klasie zastałem nowość. Bartek przyniósł oswojoną
kawkę, Wiktor już zapomniał, że się na mnie pogniewał. Z
Bartkiem też w najlepszej komitywie. Naturalnie kawka wiele
ułatwiła. A jaka mądra!

ROZDZIAŁ XXVII

FATALNY POCZĄTEK TYGODNIA. TEORIA O LEWEJ NODZE.
WIKTOR SIĘ ZAŁAMUJE. DOBROCZYNNE ZASTĘPSTWO.

WULKAN MATEMATYCZNY W GŁOWIE

Ten tydzień fatalnie się zaczął. Już na pierwszej
poniedziałkowej godzinie, którą była matematyka, Wiktor
złapał dwóję. A przecież za dwa tygodnie, zaraz po świętach
wielkanocnych, kończy się trzeci okres. Taka dwója mogła nie
tylko zatruć święta, ale rzucała cień na końcowe świadectwo.
Cień ten, według słów Wiktora, był „złowrogi i absolutnie
posępny".

Wiktor nie chciał wracać do domu przed wyjściem matki,
która tego dnia miała dyżur dopiero o czwartej po południu.

— Żebym nie wiem jak był wesoły, mogę na głowie stawać z
radości, mama od razu wie, że coś zmajstrowałem. A Kostek?
Ten dopiero jest po prostu jasnowidzem! Widocznie na
medycynie muszą to wykładać, a że moja mama ciągle ma z
doktorami do czynienia, więc się przyuczyła.

— Eee — wyraził najgłębsze powątpiewanie Bartek.
— A żebyś wiedział! — zapalił się Wiktor. — Ile razy ktoś
naszym bloku zachoruje, to najpierw do nas przylatują. Nie do
Kostka, tylko do mamy. Nawet w nocy. I mama zaraz wie, co
jest: czy zastrzyk, czy na przeczyszczenie, czy po doktora albo
po bańki. Moja mama wszystko potrafi.
— Ja nie o tym — uspokajał Bartek — tylko o jasnowidzeniu.
To nic z medycyną nie ma wspólnego..
— Jeżeli nie ma, to dlaczego twoja mama albo mama Stefka
nie pozna się tak od razu? — nie ustępował Wiktor.
— Moja mama, kiedy staram się być taki wesoły, to też pozna,

że coś nie w porządku. Najlepiej zaraz siąść do piśmiennych
lekcji, wtedy trudniej — mówił Stefan.

— Ja zawsze od razu mówię. Najlepsza metoda — zapewniał
Bartek.

— I o dwói z geografii też od razu powiedziałeś? — zaciekawił
się Stefan.

Bartek skrzywił się, jakby go ząb zabolał, zaczerwienił się
nawet i niechętnie bąknął:

— Tak...
Stefek zorientował się, że niechcący dotknął drażliwego
tematu. Od tamtego dnia, kiedy Niedźwiedzkiemu tak
paskudnie przygadał Wiktor, Bartkowa geografia stała się
czymś, czego nie należało poruszać w rozmowie.
Odczuł to na swojej skórze Wiktor, który próbował
zażartować na ten temat. Spokojny Bartek, grubas, miś,
stawiany wszystkim chłopcom za wzór dżentelmeńskiego
zachowania — wyszedł z siebie. Aniby go kto posądzał o taką
siłę i zręczność ciosów umieszczanych celnie w bokach i karku
zuchwalca. Aż Stefan musiał interweniować.
Od tej pory Wiktor nauczył się liczyć z pięścią Bartka i
zaprzestał dowcipów na temat gaf geograficznych kolegi. Cała
sprawa w zapomnienie jednak nie poszła. Niedźwiedzki już od
dłuższego czasu nie zapraszał do siebie ani Wiktora, ani
Stefana. Temu ostatniemu było to nawet na rękę; gryzący żal
do Elżbiety nurtował go w dalszym ciągu. Nie chciał jej widzieć.
Nie chciał z nią rozmawiać. Gdyby ją teraz spotkał na ulicy,
udałby, że jej nie widzi.
Ale Wiktorowi było przykro. Jego wspaniały apetyt, jego
żołądek bez dna odczuwały w dotkliwy sposób brak licznych i
dużych kawałków wspaniałego placka z powidłami, który
zwykle u Niedźwiedzkich podawano na podwieczorek.
„Szkoda, szkoda i żal" — myślał sobie Wiktor, ale głośno
mówił do Stefka:
— Nie, to nie. Koniec i kropka.
Tego poniedziałku, którym tak niefortunnie rozpoczął się

tydzień, przygnębiony Wiktor nadrabiał miną, i, chcąc
pocieszyć siebie, tłumaczył kolegom.

— W przesądy wierzyć nie trzeba, bo to ciemnota, ale tak
zupełnie się z nimi nie liczyć też nie można. Ja wam mówię: coś
w tym musi być, tylko że naukowym sposobem tego jeszcze nie
odkryli. Ale odkryją. Ja wam mówię. Najpierw zorganizują dla
nas na Marsie fajne kolonie letnie, o potem wezmą się i za lewe
nogi. Ja wam mówię.

— Za jakie znowu lewe nogi? — z przekąsem zapytał Stefan,
który od czasu uporania się z trudnościami ortografii i historii
zhardział i pozwalał sobie patrzeć z góry na kolegów. Ale
Wiktor się nie dał.

— Stefan — powiedział z udaną łagodnością — zaklinam cię
na świetlaną postać Stasia Tarkowskiego, tego młodego
dżentelmena, w którego ślady chciałbyś iść, i to, hm... hm...
domyślam się, z jakich względów... Czego rzucasz na mnie
błyskawice oczu? Słyszysz, co mówię, zaklinam cię, oszczędzaj
się!

— Cóż to ma znaczyć! — krzyknął wściekły Stefan.
— To ma znaczyć, że skutkiem zbytniego wysiłku nad
opanowaniem historii masz zachwianą równowagę umysłową,
rozumiesz? A równowaga to bardzo ważna rzecz. Batorego pod
Pskowem od „Batorego" w Gdyni odróżniasz już dobrze.
Słyszałem na własne uszy. Ale co z tego, jeżeli przestałeś
odróżniać lewą nogę od prawej? Zachwiana równowaga.
Wątpię, abyś przy tak rażących brakach rozeznania w świecie
nas otaczającym mógł iść śladami Sienkiewicza.
Cała ta scena nie wyglądała na koleżeńską wymianę zdań, a
przypominała raczej spotkanie na ringu. Stefan rwał się z
pięściami do Wiktora. Chudy, tyczkowaty Wiktor odskakiwał
zręcznie, unikając ciosów. A między nimi pękaty Bartek,
okręcający się w miarę potrzeby koło własnej osi i
wyciągniętymi rękami broniący tak swojej, jak i Wiktorowej
piersi przed ciosami ataku, powtarzał:
— Spokojnie. Spokojnie. Spokojnie, mówię.

Stefan zasapał się. Wyciągnął chustkę do nosa i, wycierając
nią twarz, prychnął:

— Błazen!
— Osioł! — odpowiedział tym samym tonem Wiktor i
wydawało się, że znowu skoczą sobie do oczu, ale nagle,
powodowani widocznie tym samym impulsem, jednocześnie
zwrócili się do Bartka:
— Bartek, prawda, że ja mam rację?
— Obaj, obaj macie rację — przyznał Bartek. — Ale teraz,
Wiktor, opowiedz o tych lewych nogach, bo ja też nic nie
rozumiem.
— No, od ciebie nie można tyle wymagać, co od kandydata na
sławnego pisarza — oświadczył wspaniałomyślnie Wiktor. — A
— w ogóle o lewych nogach wiem tyle, że nie należy nimi
wstawać z łóżka.
— A ile ty masz tych lewych? — Stefan udawał, że z
zainteresowaniem przygląda się kończynom dolnym Wiktora,
ale przyjaciel nie raczył zwrócić na to uwagi i wywodził dalej:
— Kto wstaje lewą nogą z łóżka, temu się cały dzień nie
powodzi. To fakt. A moje łóżko jest fatalnie ustawione. Z
prawej strony mam ścianę i muszę wstawać lewą nogą.
Czasami, szczególnie przed klasówką, uważam i staram się
wstać prawą nogą: przewracam się najpierw na brzuch i wtedy
to mi się udaje. Ale od jakiegoś czasu nie mogę się wcześniej
obudzić. Zegar przy— głuchł czy co, bo wcale nie słyszę, jak
bije. Dopiero kiedy Kostek ściąga ze mnie kołdrę, wyskakuję
wściekły z łóżka. A wtedy nie mogę pamiętać o tej nieszczęsnej
lewej nodze. Tak było i dzisiaj. No i rezultat: dwója jak drut.
— Po pierwsze: nie jak drut, bo ze znakiem zapytania, pan
Karniewicz obiecał, że cię jutro jeszcze raz przepyta. A po
drugie: dziwne, że to „prawo lewej nogi" działa u ciebie tylko w
zakresie matematyki — oświadczył zjadliwie Stefan.
— Bartuś, powiedz Stefanowi, że ja z nim nie rozmawiam.
— Bartuś, powiedz Wiktorowi, że jak nie będzie ze mną
rozmawiać, to kto mu dziś pomoże przygotować geometrię na

jutro?
— Bartek, powiedz Stefanowi, że gdybym miał nawet

zapalenia mózgu dostać, — żebym miał trupem przy tablicy
paść, żeby mnie mieli na marach ze szkoły jutro wynieść — to
nie skorzystam z jego ohydnej pomocy za żadną cenę i żeby się
nie ważył do mnie przyjść, bo go po schodach z dziesiątego
piętra zrzucę.

— Biedaku — westchnął z bólem Stefan — ty przecież
mieszkasz tylko na drugim.

— Nie gadaj do mnie! — wrzasnął Wiktor. — Bo ja z tobą nie
rozmawiam!

Wieczorem Wiktor żałował swoich popędliwych słów. Siedział
nad nieszczęsną geometrią, powtarzał na głos, czytał po cichu,
kreślił figury geometryczne w brulionie, a kiedy chciał
powtórzyć z pamięci, kiedy wyobrażał sobie, że stoi przed
tablicą i trzyma kredę w ręku, w głowie robiło się pusto i chyba
wiatr w niej hulał, bo aż szumiało.

Ach, gdyby przyszedł Stefan! On tak jakoś prosto
wyprowadzał jedno z drugiego, aż Wiktorowi rozjaśniało się w
głowie. Ach, gdyby on przyszedł! Chyba nie jest aż tak głupi,
żeby koleżeńskie pogróżki traktować inaczej niż żart. Stefek,
fajny chłopie, czemu nie przychodzisz?

Wiktor miotał się po pokoju, wyglądał oknem, rzucał tęskne
spojrzenia w ciemne okna mieszkania Żórawców — na próżno!

W pokoju było za ciepło, a może Wiktor miał gorączkę? Z
jednej strony dobrze byłoby na jutro zachorować, ale to ulga
tylko na kilka dni, a gdyby, nie daj Boże, dłuższa choroba —
wtedy dzisiejsza dwójka wypłynęłaby na świadectwie z
trzeciego okresu w całej okazałości.

— To jest los! To los — wzdychał Wiktor, przykładając gorące
czoło do chłodnej, chropawej ściany i nasłuchując, czy Stefan
nie stuka do drzwi.

Zamiast Stefana zjawił się Bartek, któremu uczucie przyjaźni
kazało pośpieszyć z pomocą.

Zastał Wiktora między kanapą a etażerką, w kącie słabo

oświetlonym przez lampę, stojącą na stole przy rozłożonym
brulionie.

— Wiktor, co ty tam robisz? — zapytał Bartek.
— Głową o ścianę chcę tłuc i patrzę, gdzie wygodniej —
odpowiedział ponuro Wiktor, nie opuszczając kąta.
— Szkoda ściany — stwierdził flegmatycznie Bartek. — A
geometrię powtarzasz? Idzie?
— Jak krew z nosa — mruknął Wiktor i nagle wykrzyknął z
rozpaczą: — To nie na moją głowę! Żebym nie wiem jak kuł i
kuł, to i tak nic z tego. Tu na niczym nie można popływać: dwa i
dwa jest cztery, musi być cztery i żeby nie wiem jaki geniusz, to
nic innego nie wymyśli: cztery i koniec, i kropka! Czasami już
mi się zdaje, że umiem. Patrzę na rysunek, niby rozumiem, a
jak mam powtórzyć z pamięci — ciemna mogiła! A najgorszy
ten Pitagoras. Rany boskie, po co on te katusze wymyślił! To
musiały być straszne czasy w tej starożytności. Nie dawali
widocznie uczonym pieniędzy na rozrywki, na jakieś podróże, z
wizytami widocznie też nie chodzili, bo tylko z nudów Pitagoras
mógł wymyślić tak okropną rzecz, jak tabliczka mnożenia albo
to twierdzenie... Ja przez niego kopyta wyciągnę, zobaczysz. Ja
nawet napis na pomnik mam już gotowy, posłuchaj...

Zatrzymaj się, przechodniu, i zakręć łzę w oku, tu śpi Wiktor
Kijanka, co umarł w tym roku, bo nie mógł dojść do ładu z

Pitagorasem i zostawił w żałobie całą szóstą klasę...

Dopilnuj, żeby to na marmurze było. Na białym. To moje
ostatnie życzenie przed śmiercią. Co, nie wierzysz? Już czuję,
jak mi w piersiach gra, a to suchoty, jestem pewny jak tego, że
tu stoję. A jeżeli nawet jeszcze rok pożyję, to już nie w tej samej
klasie, drogi przyjacielu, co ty. Czeka cię gorzkie ze mną
rozstanie na progu nowych nadziei i nowego życia w siódmej
klasie, do której mnie przez dwóję z rachunków nie zaproszą.

— Skończyłeś? — zapytał Bartek, na którym kwieciste zwroty
Wiktora nie zrobiły wrażenia — to siadaj. Zaczynajmy.

— Dobra. Zaczynajmy tę krzyżową drogę — oświadczył
tragicznym tonem Wiktor i usiadł przy stole, ale nagle
poderwał się żywo i zawołał zwyczajnie: — Bartuś, pomóż mi
zaraz łóżko przestawić, bo jeżeli zapomnę i jutro znowu wstanę
lewą nogą, to już mnie nic nie uratuje...

Człowiek drobiazgowy, to znaczy taki, który przyczepia się
nawet do cienia nieścisłości, uważałby, że przestawienie łóżka
nie miało żadnego wpływu na postępy Wiktora w geometrii. A
jednak...

Pan Karniewicz na lekcję nie przyszedł. Zastępstwo zlecono
wychowawcy dziesiątej klasy, starszemu, szpakowatemu panu z
gęstą szczotką siwych wąsów nad ustami.

Kiedy zajął miejsce na katedrze, w klasie VI B cisza była, jak
rzadko przy własnych nauczycielach. Przez chwilę
obserwowano się wzajemnie. W powietrzu drżał niepokój:
„Chyba nie będzie pytać..."

— Panie profesorze — wystąpił odważnie Wiktor — my teraz
tylko powtarzamy. Stale i wciąż w tę i z powrotem, żeby tego...
żeby opanować cały materiał, bo przecież to już koniec okresu.
I najlepiej, jeżeli to samo pan profesor... bo pan profesor
dobrze umie i przynajmniej czasu się nie traci.

— Aha — zrozumiał w lot nauczyciel — boicie się, żebym nie
sprawdzał waszych wiadomości? Nie obawiajcie się. Nie będę
pytać. Matematyka to nie moja specjalność. A jak
wykorzystamy tę godzinę?

— Niech nam pan coś opowie — zaczęły prosić dziewczynki.
— Coś? — nauczyciel potoczył wzrokiem po klasie. — Chyba
nie myślicie o bajkach?
— Panie profesorze — znowu zabrał głos Wiktor — my wiemy,
naturalnie, że wszyscy nauczyciele, jak byli mali, to byli bardzo
rzeczni i bardzo dobrze się uczyli, ale czy nie mógłby pan nam
Dowiedzieć o czymś takim życiowym, no, na przykład o tym,
jak pan był w naszym wieku i czegoś nie mógł za żadne
pieniądze zrozumieć, tak... ani w ząb i może nawet bał się pan
dwójki?

Klasa z wyczekiwaniem patrzyła w oczy nauczyciela. Może to,
o co zapytał Wiktor, wyda mu się niestosowne?

Nauczyciel zwrócił się do Wiktora z zainteresowaniem:,
— Czy chodzi o jakieś trudne zadanie z matematyki?
— Nie o zadanie — mówił już całkiem śmiało Wiktor — o
twierdzenie. O to nieszczęsne twierdzenie Pitagorasa, którego
my... którego ja... nie mogę zapamiętać.
Nauczyciel niespodziewanie roześmiał się.
— Dobrze się składa. Opowiem wam, jak sam kiedyś
przyswoiłem sobie to twierdzenie. Muszę się wam przyznać, że
matematyk był ze mnie kiepski...
— To zupełnie tak jak ja — ucieszył się głośno Wiktor.
— Jechałem, jak to się mówi, na samych trójkach.
— To niezupełnie jak ja — szepnął Wiktor.
— A nauczyciela matematyki mieliśmy wtedy w szkole bardzo
wymagającego.
Westchnienie zrozumienia odezwało się z różnych stron klasy.
— Twierdzenie Pitagorasa musiało mi sprawiać wiele
trudności, bo pewnego razu zniecierpliwiony nauczyciel (a
wykładowym językiem w szkole był wtedy język rosyjski]
powiedział mi: „Na wsie storony rawny Pitagorowy sztany."
Moi uczniowie z dziesiątej klasy, kiedy im to opowiedziałem,
przerobili to na polski: „W obie strony jednakowe spodnie
Pitagorasowe." Rozumiecie?
Nie. Klasa niczego nie rozumiała. Skąd spodnie?
— Przecież w Grecji nie noszono spodni — powiedział Bartek
— więc i Pitagoras...
— Tak. Masz słuszność — zgodził się nauczyciel — ' ale przy
odrobinie dobrej woli rysunek potrzebny do tego twierdzenia
może przypominać spodnie. No, patrzcie!
Podszedł do tablicy i narysował trójkąt — równoramienny,
Prostokątny, obrócony kątem prostym w dół.
— Wyobraźmy sobie, że są to takie spodenki, slipki.
Doszywamy do nich nogawki, które, jak widzicie, są
kwadratami zbudowanymi na przyprostokątnych. Tak?

Klasa potakiwała z zapałem.
— A teraz dodajemy do tych spodni górę, która jest
kwadratem zbudowanym na. gumce slipek, czyli
przeciwprostokątnej. No i teraz trzeba tylko zapamiętać, że na
te dwie „nogawki" wychodzi akurat ściśleco do joty tyle
materiału, co na „górę", to znaczy: a2+b2 = c2.

— Jak to? — Wiktor stał w ławce i mrugał oczami z wrażenia.
— Zaraz... zaraz... — z miny jego było widać, że coś zaczyna
rozumieć, nagle rzucił podejrzliwie:

— E, ale pan profesor te slipki takie równe zrobił, a przecież
trójkąty prostokątne są rozmaite. A wtedy?

— Racja — odpowiedział nauczyciel — wtedy „spodnie
Pitagorasa" wyglądają, jakby je zrobił brakorób, o, tak: jedna
nogawka dłuższa, druga krótsza. Ale i w tym wypadku ilość
zużytego materiału jest ściśle zgodna z formułą: a2+b2 = c2. No,
jednym słowem, zapamiętajcie sobie ten żarcik. „W obie —
strony jednakowe spodnie Pitagorasowe."

— O rany. Zrozumiałem! — zawołał olśniony Wiktor. — Teraz
przy każdych nogawkach nie boję się nic a nic. Zrozumiałem.

— I ja! I ja.! I ja! Ja też! — odezwały się liczne głosy i nagle
cała klasa wyrecytowała dwuwiersz o spodniach Pitagorasa.

— A to sztuka dopiero! — wyraził swój podziw Romek
Koziołkiewicz.

— Pokażę wam jeszcze jedną sztukę — oświadczył ubawiony
nauczyciel. — Powiedzcie mi tylko, jak wam się zdaje: czy wiele

czasu zabiera wam szkoła, czy niewiele?
— Wiele! O, bardzo wiele! — odpowiedział zgodny chór

głosów, a Wiktor dorzucił patetycznie:
— Pół życia, czyli pół szczęścia, a do tego drugie pół jest

całkiem zatrute przez to pierwsze pół.
— A więc ja wam dowiodę, że się mylicie. Kto na ochotnika do

tablicy?
Wyskoczył Sewerek.
— Napisz z boku trzysta sześćdziesiąt pięć dni — tyle, ile ma

rok. Sypiacie osiem godzin dziennie. Przemnóż je przez dni.
Dobrze. Teraz te godziny podziel przez dwadzieścia cztery,
wypadło sto dwadzieścia jeden dni. Odejmij je od roku. Zostało
nam dwieście czterdzieści cztery dni. Odejmij od tego tym
samym sposobem dni, które się złożą z godzin przeznaczonych
na mycie, jedzenie i odpoczynek. Liczymy na to po pięć godzin
dziennie. Pozostało nam sto sześćdziesiąt siedem dni. Odejmij
od tego pięćdziesiąt dwie niedziele. A teraz dwa miesiące
wakacji. I jeszcze miesiąc, na który się złożą ferie zimowe,
wielkanocne i inne święta. Cóż nam pozostaje na lekcje? Marne
dwadzieścia trzy dni, czyli niecały miesiąc. A tu ktoś
powiedział: pół życia!

Klasa osłupiałym wzrokiem śledziła działania arytmetyczne,
na tablicy. W kompletnej ciszy słychać było tylko stukanie
kredy po desce.

— Ale my przecież więcej, więcej... przecież od września do
lipca — odezwał się gorącym protestem głos którejś z
dziewczynek.

Nauczyciel, udając powagę, odpowiedział: — To złudzenie
optyczne. — I wskazał na tablicę. — Wyliczone ściśle. Zgodnie z
tabliczką mnożenia.

— Wiem! Wiem! — wrzasnął triumfalnie Wiktor. — Błąd jest
w tym miejscu, kiedy pan profesor...

Dawno nie było tak zabawnej lekcji w klasie VI B.
Żórawiec tego wszystkiego nie słyszał. Po trzech lekcjach
zwolnił się, bo u nich dzisiaj mieli otrzymać przydział węgla i

trzeba było dopilnować zwózki.
Wiktor biegł ze szkoły galopem. Wpadł do Stefana jak wicher.
— Stefan, już wiem, co było ze spodniami Pitagorasa! — wołał

od progu. — Nawet jeżeli je robił neptek, co się nic a nic na
krawieczyźnie — nie znał. Bo jeżeli jedna nogawka była dłuższa,
to znowu druga i tak do niej pasowała i razem było tego tyle, co
nad gumką, kapujesz?

ROZDZIAŁ XXVIII

SEWERKOWE NIEPOWODZENIA. GDZIE KASIA?

STEFEK SPOTYKA „ZIELONYCH". PAMIĘTNIK STEFANA

Bartkową kawkę, Kasię, znała już dobrze chyba cała szkoła.
Wśród gromady uczniów i uczennic Kasia miała mnóstwo
przyjaciół, a nawet wielbicieli. Co zresztą mówić o młodzieży,
jeżeli nawet pan kierownik polecił Bartkowi przynieść ją do
swego gabinetu i z zainteresowaniem przyglądał się
wyczynianym przez nią sztukom. Co mówić o panu kierowniku,
jeżeli stary woźny Kochasiu, który budził należny szacunek tak
wśród mikrusów, jak i używających już brzytwy najstarszych
uczniów — nawet on, ścigający bezlitośnie wszystko, cokolwiek
groziło porządkowi i czystości w szkole — uśmiechał się czule
pod zawiesistym wąsem na widok Kasi.

Bo Kasia — co do tego zgadzali się wszyscy — była
najładniejszą i najmądrzejszą kawką na świecie.

Czarne, tylko na karku popielate piórka, okrywały ją od
dzioba po pazurzaste łapki. Wśród tej czerni jak dwa turkusiki
błękitniały śliczne oczki. Ani piórko nie odstawało, ani jeden
pazurek nie nosił śladu jakiegokolwiek brudu. Kasia była
wielką porządnicką.

Przepadała za twarogiem. Dostawała go też przed lekcjami, po
lekcjach i na każdej przerwie. Matki osobistych znajomych Kasi
nie umiały sobie wytłumaczyć, dlaczego ich dzieci zaczęły tak
bardzo lubić twaróg, tym bardziej że niektóre do tej pory
krzywiły się na sam jego widok. Aż tu nagle prośby, aby na
drugie śniadanie chleb był tylko i tylko z twarogiem, żeby tego
twarogu było dużo, jak najwięcej.

Gdyby jakimś cudem udało się zgromadzić przynoszony od

paru tygodni do szkoły twaróg — powstałby zapas
wystarczający na dłuższy czas dla jakiejś zasobnej mleczarni.
Tymczasem ginęło to wszystko w gardziołku Kasi, która
podsuniętą grudkę zjadała do najmniejszego ździebełka,
czyściła potem bardzo starannie dziób i dziękowała
ofiarodawcy ukłonem, przechylając łepek i przymykając przy
tym oczy. Dla zobaczenia tego ukłonu malcy z pierwszej i
drugiej klasy gotowi byli roztrwonić wszystkie oszczędności na
ser i twaróg.

Inna sztuka Kasi polegała na umiejętnościach fryzjerskich.
Wystarczyło, aby Bartek Niedźwiedzki powiedział:
— Kasiu, uczesz! Uczesz!
Kasia podnosiła główkę, patrzała bystro niebieskimi ślepkami
w lewo, w prawo, siadała na najbardziej zrobionej „na kaktusa"
głowie i zaczynała po niej szorować dziobem, jakby chciała
uporządkować niesforne kosmyki.

Pewnego dnia, kiedy na przerwie „przeczesała" już kilka
fryzur, podniecona ogólną wesołością rzuciła się na ogromne
wiechcie wąsów samego Kochasiu, który przyglądał się jej
fryzjerskim wyczynom.

Bartek zmartwiał.
Gniew pana woźnego był groźniejszy niż wiele innych
kłopotów szkolnych.
Niebezpieczny, bo zwykle bardzo szybki w wymierzaniu
sprawiedliwości, Kochasiu był do tego pamiętliwy. Biada

śmiałkowi, który pozwoliłby sobie lekceważyć jego osobę.
Ale tym razem Kochasiu pierwszy zaczął się śmiać. Ciasno

otoczony przez zadzierających głowy, zachwyconych mikrusów,
powtarzał co chwila:

— A to zmyślna bestia! To zmyślna!
Od tej pory Bartek mógł liczyć na różne, a wcale nie do
pogardzenia w szkolnym życiu względy pana woźnego, u
którego Kasia zostawała w czasie lekcji i również pobierała
naukę, doskonaląc się w dalszych sztukach. Na przerwach
przylatywała na ramię Bartka, a tak się już oswoiła z
dzwonkiem szkolnym, że na jego dźwięk siadała na poręczy
schodów i czekała tam na swego właściciela.
Tak było i dzisiaj. Z Kasią na ramieniu wybiegł Bartek na
szkolne boisko i natychmiast został otoczony gromadą jej
przyjaciół, wśród których brak było tylko najmłodszych.
Właśnie wczoraj zainstalowano na skraju szkolnego
podwórka huśtawki i kratę dla mieszczącego się w tym samym
budynku przedszkola.
Malców, chodzących pierwszy rok do szkoły, ciągnęło jak
magnesem do huśtawki i kraty. Ale to przecież były
przedszkolackie rozrywki. Uczniowski honor nie pozwalał
okazywać dla nich nawet zainteresowania. Opór ten jednak
wymagał wiele męstwa i przerastał po prostu ludzkie
możliwości. Więc pierwszy „odważny", który nie sprostawszy
pokusie wdrapał się na szczyt kraty i stamtąd obwieszczał
głośnym piskiem swoją radość — znalazł natychmiast
naśladowców. Krata była po prostu oblepiona, a przy
huśtawkach ustawiła się kolejka.
Starszych chłopców roznosiła również wiosenna energia.
Ciepłe, prawie majowe słońce kazało zostawić w szatni szaliki i
rozpiąć kurtki. Stopy swędziały do biegu, ręce do kuksańców,
zziajane płuca nie mogły się dosyć nałykać świeżego powietrza.
Zaplątany w to wierzgające, biegające i boksujące się
rojowisko przypadkowy interesant z westchnieniem ulgi
lądował w wyludnionym korytarzu szkolnym i pierwsze zdanie

wychodzące z jego ust brzmiało:
— Ja bym w tym piekle i dziesięciu minut nie wytrzymał!
A informujący go Kochasiu twierdził pobłażliwie:
— Jakie tam piekło? Pauza! Zwyczajna pauza!
Kiedy na dźwięk dzwonka Bartek podbiegł do przymurka, na

którym zostawił Kasię nad sporą grudką twarogu — nie znalazł
jej tam. Pewnie wróciła sama na parapet okienny przy stoliku
woźnego. Nie. I tam jej nie było. Zaniepokojony wybiegł na
boisko, obleciał je wokoło — na próżno. Zdyszany, już po
wejściu nauczyciela, wpadł do klasy, którą migiem obiegła
wieść o zniknięciu kawki. Wszyscy jednak traktowali to
zniknięcie jako chwilowe zawieruszenie. Kasia wlazła po prostu
w jakiś kąt, może się schowała?

Lekcja mijała zwykłym torem. Uwaga klasy skoncentrowała
się na notesie nauczyciela: ostatnie stopnie przed świadectwem
na trzeci kwartał. Jeden Bartek nie przestawał myśleć o
ulubienicy. Ciągle starał się odtworzyć przebieg pauzy: wybiegł
przez drzwi z Kasią, stał przez chwilę pod ścianą. W pobliżu
Sewerek demonstrował rewolwer strzelający wodą. Biedny
Sewerek szukał ciągle sposobu na odzyskanie dawnej
popularności w klasie.

Na próżno. Od nieszczęsnego, ośmieszającego wydarzenia z
haftowanym hasłem powaga byłego zastępowego zniknęła
bezpowrotnie.

A tak przyjemnie było czuć się w klasie kimś znacznym,
ważnym! A tak trudno było z tej ważności zrezygnować! Nie
pomogły opowiadania o telewizorze u rodzonej ciotki, do
której, gdyby tylko chciał, mógłby zaprosić kolegów.
Otrzymany od ojca długopis nie wzbudził również większego
zainteresowania. Z rewolwerem było to samo. Już w czasie
dużej przerwy ilość chłopców obserwujących, jak za
pociśnięciem cyngla z lufy sikała woda, stopniała do trzech
najbliżej Sewerka siedzących kolegów, którzy mieli nadzieję, że
Sewerek pozwoli im wziąć rewolwer do ręki i wystrzelić wodą.

Ale Sewerek nie chciał wypuścić go ze swych rąk. I oto ku

cichemu zadowoleniu towarzyszy rewolwer „wysiadł". Coś w
nim zepsuło się — woda nie tryskała mocną strużką, tylko
chlupała i przelewała się na zewnątrz, wyciekając z lufy
kroplami i bańkami.

— Kataru dostał — stwierdził z satysfakcją Maniek. — Podaj
mu chusteczkę, bo to tak... nie tego...

— Do kitu z takim zasmarkańcem — oświadczył z pogardą
Wacek Sitarek, który na próżno prosił Sewerka o
„potrzymanie".

Odeszli. Sewerek został sam.
Działo się to wszystko na początku ostatniej pauzy. A co było
potem? Aha: przy huśtawkach rozległ się nieludzki wrzask i
kotłowanina. Ktoś kogoś popchnął, ktoś wsiadł bez kolejki, a
krzyku było jak przy katastrofie. Zleciało się całe boisko. Bartek
też tam skoczył, a po wymierzeniu sprawiedliwości gnał razem
z Wiktorem za Stefanem, który miał bardzo długie nogi i
dogonić było go trudno. Potem był już dzwonek i ani śladu
Kasi.
— Siedzi na oknie u woźnego — szeptem pocieszał Bartka
Wiktor — zobaczysz!
Ale to nie okazało się prawdą. Zmartwiony Kochasiu
oświadczył chłopcom, że sam obejrzał wszelkie zakamarki,
nawoływał Kasię, która i jego głos znała dobrze. Wszystko na
próżno.
— Musiały ją chyba inne kawki namówić — przypuszczał. —
Mało ich tutaj się kręci? Rajcowały, rajcowały, aż ją
przerajcowały.
Bartek był niepocieszony. Miał tak nieszczęśliwą minę, że obu
przyjaciołom serdecznie go było żal.
— Tak bywa w życiu — stwierdził filozoficznie Wiktor —
przywiąże się człowiek do czegoś, myśli, że to na całe życie, a tu
tymczasem frrr!... I co zostaje? Pusta klatka.
— Nie trzymałem Kasi w klatce — obruszył się Bartek.
— Wiem. Myślałem o swoim kanarku — wyjaśnił Wiktor. —
To z nim tak było. I żeby sobie chociaż poprawił, gdzie tam —

tego samego dnia kot go zjadł.
— A może jej było smutno? — zastanawiał się Stefan. — Sama

jedna między ludźmi. Każdy chce mieć kogoś bliskiego,
swojego, jakąś rodzinę czy przyjaciela.

— No, dobrze — godził się z bólem Bartek — ale żebym coś
zauważył, żebym widział, że jakaś osowiała, puściłbym ją na
wolność. Nawet tak było postanowione: jak się zrobi ciepło,
wyniesiemy ją do parku i tam, jeżeli zechce zostać, niech
zostaje. Wydawała się taka przywiązana, tak zaprzyjaźniona...
Elżbietka bardzo się zmartwi...

— Prawdziwa przyjaźń — przerwał mu Wiktor — może być
tylko między ludźmi.

— I między ludźmi też różnie bywa — westchnął Stefan
przypomniawszy sobie Elżbietkę. — Wydaje się ktoś przyjazny,
życzliwy, nieba chciałbyś mu przychylić, aż tu nagle frrr! i po
wszystkim.

— Ja mówię o prawdziwej przyjaźni — powiedział z naciskiem
Wiktor — o takiej jak nasza. Łączy nas wszystko: STO,
tajemnica, przysięga, tajny szyfr i wspólny wróg... — w tym
miejscu na wzruszenie ramion Stefana Wiktor dorzucił: —
Zobaczycie jeszcze, do czego on zdolny, ja wam mówię, to
tygrys.

— Z wybitymi zębami — wtrącił Stefan.
— Ale pazury jeszcze ma — nie ustępował Wiktor — i gdyby
nie nasza przyjaźń, tak mocna jak węzeł, którego nikt nie
potrafi rozwiązać... Ładnie powiedziałem, co? zapisz to jako
moją złotą myśl.
— To nie twoja. Gdzieś wyczytał? ,.
— Może i wyczytałem, nie szkodzi. Zapisz: „Prawdziwa
przyjaźń jest jak węzeł, którego nie potrafiłby rozwiązać nawet
Aleksander Macedoński — powtarza często mój przyjaciel,
Wiktor Kijanka." Zapamiętasz? I jeszcze to: „Za prawdziwą
przyjaźń warto dać się posiekać."
Kiedy indziej koledzy nie przepuściliby okazji do drwin z
górnolotnych wyrażeń Wiktora. Dziś, zwarzeni utratą kawki —

milczeli.
W domu Stefan od razu wyczuł, że stało się coś niedobrego.

Ojciec wrócił z fabryki wcześniej. Siedział w kuchni przy stole,
ale obiad już zjadł, bo stała przed nim szklanka herbaty.
Oprócz niej na stole znajdował się jeszcze słoik z malinami i
kartonik proszków od bólu głowy.

W domu Żórawców choroba gościła rzadko. Stefek albo
Lucynka przeziębiali się od czasu do czasu — to wszystko.
Chorującej matki Stefan nie pamiętał. Brała czasami proszek
od bólu głowy albo piła herbatę z malinami. Konfitura z malin,
co roku starannie przyrządzana i przechowywana w kredensie
na najwyższej półce, traktowana była raczej jako lekarstwo niż
smakołyk. Zdaniem mamy pomagała na zgryzoty. Ile razy
któreś z rodziców miało zmartwienie czy jakieś
nieprzyjemności, które nie chciały „zejść z głowy", na stole
zjawiał się słoik z pachnącymi, czerwonymi malinami.

Ale skąd wzięły się raptem zmartwienia? Przecież od kilku dni
czy nawet od tygodnia w domu było tak przyjemnie, tak wesoło.
Ojciec aż kipiał energią: wywiórkował sam podłogi, pomył
okna, obiecał mamie zaraz po świętach zreperować skrzynki do
kwiatów. A mama co wieczór brała ołówek do ręki i liczyła w
zeszycie, „na co sobie będzie można pozwolić". Bo ojciec,
kwalifikowany ślusarz, miał być od kwietnia przesunięty do
wyższej kategorii, a razem z tym otrzymać sporą podwyżkę
płacy. A może i premię na święta?

Ale i bez tej premii, która nie jest taka zupełnie pewna, z
obliczeń mamy wynikało, że święta w tym roku mogą być
lepsze. Oprócz tego .Lucynce sprawi się półbuciki, a ojcu buty.
Mama kupi wreszcie materiału na suknię, która miała być już
na Boże Narodzenie, tylko że nie starczyło pieniędzy. Stefka nie
można pominąć, a że ubranie i obuwie ma w dość dobrym
stanie i wstydu rodzicom nie sprawia, dostanie wymarzony
sportowy plecak z brezentu obszytego skórą, z rzemiennymi
szelkami, z kieszeniami zapinanymi na sprzączki, z paskami do
przytroczenia koca i menażki.

Stefek słuchał wyliczeń mamy milcząc, ale z wypiekami na
twarzy. Bo raz wypadało, że jeżeli święta mają być z mniejszą
szynką, to' na plecak wystarczy od razu. A znowu jeżeli szynkę
kupi się większą, to do plecaka trzeba będzie dołożyć z koperty,
która leżała w bieliźniarce pod równo ułożonymi poszewkami i
w której mama chowała „parę złotych na czarną godzinę".

Tak czy inaczej plecak był pewny i Stefek zasypiał unosząc w
sen widok własnej postaci z nowiutkim plecakiem na
ramionach wędrującej na całodzienną wycieczkę z kolegami.
Wyruszali oczywiście spod domu Bartka, a stojąca na balkonie
Elżbieta aż wychylała się przez poręcz, „podziwiając dziarską
sylwetkę pewnego znajomego harcerza...

Tak było jeszcze wczoraj wieczorem. A dziś zasępiona twarz
ojca, zaciśnięte usta matki, podającej bez słowa obiad Stefkowi,
kazały się czegoś obawiać. Coś się stało, coś niedobrego, ale co?

Z ciężkim sercem Stefan usiadł nad lekcjami. Nie było ich na
jutro wiele i uporał się z nimi szybko. W domu było mu źle, i
wyskoczył na podwórze. Świergot ptaków przypomniał Kasię.
Ni z tego, ni z owego zabrzmiały w uszach słowa: „Elżbietka
bardzo się zmartwi." A może kawka wróciła na szkolne boisko?
Może siedzi na parapecie okiennym i czeka na Bartka?

Decyzja, aby pobiec i sprawdzić to przypuszczenie, powstała w
jednej minucie. Szkoła była przecież tak blisko. Już podchodził
do niej, kiedy drogę zagrodziły mu dwie postacie: to byli
„zieloni". Nie zdążył pomyśleć, skąd się tu wzięli, kiedy ten
większy powiedział ostro:

— Mały, czy ty nie masz do nas żadnego interesu?
Zaskoczony Stefek milczał, a tymczasem drugi dodał:
— Mnie się zdaje, że chcesz nam coś powiedzieć.
— Nie — burknął Stefek..
— Nic a nic? — zapytał starszy i podsunął się o pół kroku..
— Nic! — wrzasnął Stefek, dał nura między „zielonych" i już
gnał po chodniku. Nie gonili go.
Brama szkolna stała otworem. Znowu, jak z Bartkiem,
obejrzał wszystkie miejsca, w których mogła utknąć Kasia. Nie

znalazł jej. Przez uchylone drzwi wsunął się do przedsionka.
Puste, ciche korytarze szkolne wydawały się obce. Szanując tę
ciszę, na palcach zbliżył się do stojącego w zagrodzie roweru i
zapatrzył się. Nagle przestraszył go głos Kochasiu:

— A ty co tu robisz?
Zaskoczony, speszony, ledwie zdołał wybąkać, że przyszedł
sprawdzić, czy Kasia nie wróciła.
Na podwórku spotkał pana kierownika. Ukłonił się, chciał
wyminąć, ale pan kierownik zatrzymał go.
— Rozmawiałem z twoim ojcem. Bardzo zgryziony.
Zrozumiałe — awans należał mu się już dawno. Tobie też chyba
przykro?
— Panie kierowniku — wybuchnął żalem Stefek — ja o niczym
nie wiem! Tatuś mi nic nie powiedział. Nie dopytywałem się, bo
rodzice strasznie się denerwują, że wtrącam się w nie swoje
sprawy. A sam pan kierownik widzi. Czy to w porządku, żeby
mnie nie obchodziło, o co mój tatuś się martwi?
— Nie — powiedział pan kierownik i zawrócił razem ze
Stefkiem.

Pamiętnik Stefana

Tatuś do wyższej kategorii nie przejdzie. Nie będzie miał
wyższej pensji i te święta wcale nie będą lepsze, a może nawet
i nie akie, jak w zeszłym roku, bo mamusia mówi, że wszystko
podrożało i końca z końcem nie może związać. O plecaku nie
ma co wspominać, bo i o innych sprawunkach się nie mówi.
Tylko Lucynka dostanie półbuty, bo stare za małe i już ją nogi
bolą! ale na nic więcej tymczasem pozwolić sobie nie możemy.

Gdyby nie pan kierownik, to w ogóle nic bym nie wiedział,
ale pan kierownik wrócił ze mną do domu i powiedział do
tatusia, że ja już jestem duży i wszystko rozumiem, a jeżeli
nawet czegoś nie rozumiem, to i tak powinienem wiedzieć, jak
postępuje mój ojciec, żebym sam, kiedy dorosnę, umiał
chodzić uczciwą drogą. I wszystko opowiedział, bo tatuś nie

bardzo się spieszył.
Więc to było tak: majster zapowiedział ojcu awans. Tatuś

się ucieszył, bo myślał, że to wszystko sprawiedliwie idzie. A
tymczasem majster chciał ojca tym awansem kupić. Bo przy
redukcjach chciał zwolnić jednego porządnego robotnika, a
zostawić swojego kumotra. Mój tatuś w takich sprawach
zawsze pierwszy ostro występuje. Więc majster myślał, że
przez ten obiecany awans to tatuś będzie cicho siedział. Ale
niedoczekanie, bo to byłaby straszna krzywda. Ten, co miał
być zwolniony z pracy, ma żonę i troje dzieci i dobrze pracuje,
a ten majstrowy kumoter to ani żony, ani dzieci, ani w ogóle
nic, tylko pijak i bumelant. Więc tatuś od razu na zebraniu
wystąpił, a za tatusiem inni, i zrobiło się straszne piekło, i
zwolnili różnych pijaków i bumelantów. Majster był zły, ale
nic nie powiedział, tylko później „okazało się”, że tymczasem
żadnych awansów nie będzie.

Więc tatuś się gryzł. Ale nie o ten awans, tylko o
niesprawiedliwość i że mamusia chciała wyprawić trochę
lepsze święta i kupić ten materiał na sukienkę, bo buty to
tatuś ma jeszcze zupełnie dobre. I ten plecak dla mnie.

Mamusia powiedziała, że nie ma się co martwić, bo dokupi
metr materiału i starą sukienkę przerobi. Widziała, jak Aliny
matka przerobiła tak dla pani Pagaczowej. Bardzo gustownie
wypadło. Wzięła znowu ołówek i znowu liczyła. Z rachunku
wypadło ostatecznie, że szynkę będzie można kupić tę
większą. Dobre i to.

Na plecak zaczekam do tatusiowego awansu. Przecież to
kiedyś nastąpi, bo sprawiedliwość musi być.

ROZDZIAŁ XXIX

MOŻE TO GUZY? KRADZIEŻ W SZKOLE! TAJEMNICZY ŚLAD.

PRZYJAŹŃSIĘ CHWIEJE, STEFAN MILCZY

W piątek Wiktor przypomniał nauczycielowi swoją „dwójkę z
zawieszeniem" i prosił o powtórne przepytanie.

Pan Karniewicz nie miał dużych złudzeń co do możliwości
Wiktora w matematyce i był nawet trochę zaskoczony jego
gorliwością, ale musiał być sprawiedliwy. Zapytał:

— Czujesz się na siłach?
— Na zupełnie dużych siłach, proszę pana — odpowiedział
skromnie, według własnego mniemania, Wiktor.
Nauczyciel był w dobrym humorze, a przesadny sposób
wyrażania się Wiktora znał już od dawna. Rozbawiony jego
odpowiedzią, uśmiechnął
— W cuda, jak wam wiadomo, nie wierzę, ale tak zwane przy
— siedzenie fałdów nawet w matematyce pomaga. Wystąp
wobec tego po laury, to znaczy w twoim wypadku po trójkę,
skoro się czujesz „na zupełnie dużych siłach".
Uwaga całej klasy skupiła się na stojącym przy tablicy
Wiktorze. Oczekiwano nie byle jakiej zabawy: Wiktor Kijanka,
najsłabszy z matematyki uczeń i „na dużych siłach"; To heca!
Nauczyciel nie miał zamiaru znęcać się nad Wiktorem.
Wiedział przecież, że wiele od niego wymagać nie może. Zaczął
od nietrudnego zadania. Wiktor rozwiązał je dość szybko.
Nauczyciel podyktował zadanie drugie, trudniejsze. Wiktor
zastanowił się na początku, potem chwilę w środku i znowu
gładko doszedł do końca. Pan Karniewicz zdziwiony spojrzał po
klasie. Napotkał wiele par oczu również wyrażających
zdziwienie. Powinien już odprawić Wiktora na miejsce, ale z

jakim stopniem? Co tu się stało?
— Słuchaj, Kijanka, a jak wyglądają twoje zainteresowania

geometrią? Odetchnąłbym z ulgą, gdyby jakoś udało się
nakłonić cię do bliższej znajomości hm... z Pitagorasem.

— Już się udało, proszę pana, Pitagoras to niezwykle mądry
filozof, a chociaż nie nosił spodni, to jednak...

— No, no, Kijanka, już zaczynasz swoje dowcipy —
niezadowolony nauczyciel zmarszczył brwi, nie wiedział
bowiem nic o zabawnym pomyśle swego zastępcy — spróbuj
sobie przypomnieć twierdzenie Pitagorasa.

Wiktor z pewnym namysłem, ale bardzo wyraźnie
wyrecytował poprawnie całe twierdzenie. Następnie, nie
czekając na polecenie nauczyciela, machnął na tablicy zgrabny
trójkąt prostokątny, wyrysował właściwe kwadraty i dowiódł,
co trzeba.

Zaskoczony nauczyciel wodził wzrokiem od stojącego przed
tablicą Wiktora do siedzących w ławkach uczniów, a wyraz jego
twarzy mówił o czymś więcej niż zwykłe zdziwienie: o
niepokoju.

— Słuchajcie, co to wszystko ma znaczyć? Powtarzam: w
żadne cuda nie wierzę. Może zmajstrowaliście primaaprilisowe
urządzenie? Ale przecież pierwszy kwietnia jest dopiero jutro.
No? Zmajstrowaliście coś?

— My nic a nic — zapewniał gorliwie Sewerek. — Chyba że...
— Aha — pan Karniewicz, wbrew życzeniom Sewerka, nadał
tej wypowiedzi szlachetny sens — chcesz powiedzieć, że go
podciągnęli? To przecież matematyczne głowy. Świetny pomysł
— cieszył się wychowawca. A widząc uśmiechnięte twarze
przyjaciół Wiktora, dorzucił: — Tak powinna wyglądać
przyjaźń. Wiktor, dziękuję, siadaj! Dwójkę przekreślam.
Jestem z ciebie całkiem zadowolony. Wiktor postanowił nosić
teraz głowę bardzo wysoko. Zakrawało to na zadzieranie nosa
tak wyraźnie, że aż mu Stefan bez ogródek powiedział:
— Zostaw już w spokoju Pitagorasa, a powiedz lepiej, ile to
jest siedem razy osiem?

— Pięćdziesiąt sześć — wypalił Wiktor. — O, mój drogi, nie
próbuj mnie złapać, dla mnie teraz cała tabliczka w tę i z
powrotem to dziecinna igraszka, rozumiesz?

— Nie rozumiem — wyznał Stefan.
— Ja też nie mogę tego zrozumieć — dodał Bartek--przecież
ja i Stefek najlepiej wiemy, jak trudno ci było z matematyką,
naprawdę trudno, a teraz....
— Sam się dziwiłem, skąd u mnie nagle wybuchła ta siła
matematyczna — tłumaczył Wiktor — bo to doprawdy jakaś
potężna siła, istna Mauna-Loa... Bartuś, jeżeli ci pamięć nie
dopisuje, to przypominam: Mauna-Loa, największy wulkan
świata, znajduje się na Hawajach. Czegoś się naindyczył?
Przecież ja... no już... więc mówię wam, nie boję się teraz
żadnego zadania. Nic a nic. A przecież nie tak dawno, Boże
kochany, przy tablicy nogi się pode mną uginały i oto...
— Rozjaśniło ci się — stwierdził Bartek.
— A wiecie dlaczego? Proste jak drut: guz. No, zwyczajny guz.
Rozumiecie?

— Rozumiem, że przy nabijaniu guza można zobaczyć
gwiazdy — zgadzał się Stefan — ale żeby się rozjaśniło na stałe i
pomogło w nauce? Jakim sposobem?

— Głupiś. Ja nie o takim guzie. Mnie po prostu w głowie na
tym matematycznym miejscu, gdzie prawdopodobnie
miałem tak zupełnie gładko, coś musiało się zmienić.
Kapujecie?

Stefek, jeżeli nie przestaniesz się śmiać, to ci wyskoczy guz, z
którego nie będziesz miał żadnej naukowej korzyści. Jak

Pitagorasa szanuję!
Bartek na wszelki wypadek wsunął się między Stefka i

Wiktora ciągnącego dalej swoje zwierzenia:
— ...Przecież ja tej matmy nie cierpiałem dlatego, że jej ani

ugryźć nie mogłem. Szkoda było na nią mojego czasu. Sami
widzieliście: wszystko było na marne. Mógłbym przysiąc, że
nigdy nic matematycznego nie będę mógł skapować. Aż tu
nagle, dzięki Pitagorasowi, okazało się, że kapuję!... Kapuję!!!
O, szlachetny filozofie z wyspy Samos, nie zawiedziesz się na
mnie. Laur olimpijski, zdobyty na mecie zwycięzców, na twojej
złożę skroni.

Stefan i Bartek patrzyli na Wiktora, niewiele z jego słów
rozumiejąc.

— Wlazł na gruszkę, rwał pietruszkę... — mruczał Stefan.
— Zgłosisz się na olimpiadę matematyczną? — domyślał się
Pełen zdumienia Bartek.
— Ani na gruszkę, ani na olimpiadę, a po prostu na... rower —
oświadczył tryumfalnie Wiktor. — O rany! Ale wy powoli
myślicie! Rower będzie mój! Nie widzę teraz żadnych
przeszkód, żeby go dostać. A kiedy go już będę mieć, to kto mi
zabroni zostać Królakiem?... No i wtedy wieniec laurowy
tacham do szkoły na Sienkiewicza.

Tam podobno znajduje się dopiersie Pitagorasa. Z
prawdziwego marmuru. I zawieszam na nim wieniec.

— Mówi się popiersie — poprawił Bartek.
— Może tak się mówi, ale poprawniej byłoby dopiersie, bo to
oznacza głowę i do piersi, dalej nic, tylko nóżka. Co, może nie?

— Owszem, podstawka — odrzekł wymijająco Bartek.
— Ty, Wiktor, w ogóle jesteś stworzony do wielkich rzeczy —
powiedział z przekąsem Stefan. — U ciebie wszystko kręci się
koło ministrów, Królaków, cudów i dziwów. Tylko patrzeć, jak
obok popiersia Pitagorasa stanie twoje, i to nie na jednej, ale na
dwóch nogach.
Wiktor westchnął tylko i przytoczył z uczuciem słowa wiersza,
którego uczono się na pamięć w roku ubiegłym:
— „...Nie wiadomo, nie wiadomo wcale, jak się sława w życiu
rozpoczyna..." Pamiętacie? A ty, Stefan, nie zazdrość. Przecież i
tobie będzie kiedyś przyjemnie, że przyjaźniłeś się z jakimś
nieprzeciętnym talentem. Może coś o mnie napiszesz? Czytałeś
przecież, jak Orzeszkowa pisała o Konopnickiej, z którą
chodziła do tej samej szkoły. Ja na twoim miejscu
zapisywałbym w pamiętniku nasze rozmowy. Nie śmiej się.
Może ci się to kiedyś przydać. Choćby do mojego życiorysu.
Jakaś złota myśl... Mówiliśmy już kiedyś o tym. I pamiętnik na
pewno przez takie rzeczy stanie się ciekawszy.
— Owszem, opisałem już raz, jak pan Karniewicz męczył się z
tobą, zanim ci ten wulkan matematyczny wyskoczył —
oświadczył złośliwie Stefan, ale Wiktor, przekonany o swojej
niewątpliwie sławnej przyszłości, odpowiedział wielkodusznie:
— I to już kiedyś było. Newton we wczesnej młodości też
obrywał dwóje z matematyki. Historia się powtarza, Stefku.
Przekonasz się, gdy ją lepiej opanujesz. Tymczasem, radzę ci,
zapisuj wszystko. Prawda, Bartuś? Stefek powinien pisać o
mnie dużo? .
— Pisanie na pewno Stefkowi nie zaszkodzi, tylko że... papier
drogi — odpowiedział Bartek. — I w ogóle za dużo tego
gadania. La-u-ry, mar-mu-ry, a kandydatów do losowania
roweru będzie niemało. Może go nikt z naszej trójki nie
wylosuje?
„Trójki"? A więc Bartek też ma nadzieję? Stefan i Wiktor
szybko wymienili spojrzenia i nagle uświadomili sobie, że
ostatnio Bartek przestał kuleć z geografii. A więc i on?...

Wiktor z zainteresowaniem przyjrzał się Bartkowej głowie,
jakby chciał tam zobaczyć wytłumaczenie osiągnięć
geograficznych przyjaciela. Ale zgrabna, okrągła głowa Bartka
pokryta była jedynie gęstą i lekko kędzierzawą szopą czarnych
włosów. Wobec tego zapytał:

— Bartuś, może u ciebie też?... No, mówię o tym guzie, o
wypukłości. Co?

— Owszem... Też wypukłość. Tylko że w kształcie globusa na
moim stole. Ogromnie rozjaśnia geografię. Nie wierzysz?

— Nie wierzę. Chyba że... wymienisz mi z pamięci wszystkie
rzeki Azji. Ale już, zaraz. A co?

Wiktor chciał tryumfować, gdy nagle jednocześnie z
rytmicznie wybijanymi na jego bokach kuksańcami w
proporcji: jedna sylaba — jeden kuksaniec, popłynął, rzadki w
ustach Bartka, strumień wymowy:

— Ob — i Irtysz — Jenisej! — Lena, Amur — Syr— i Amu--
daria! Huang— ho — Jangtcy— ciang — i Eufrat! Tygrys —
Indus — Brahmaputra! Ganges — Mekong!. Czy już wierzysz?
Jeśli nie, to powtórzę!
— Wierzę! Wierzę już! — krzyczał Wiktor, daremnie
zasłaniając się przed ciosami Bartka. — Też Wezuwiusz! Też
Etna! Jeszcze ci mało? No więc Cotopaxi, sześć tysięcy pięć
metrów nad poziomem morza! O rany!
Pierwszego kwietnia szkoła, jak zwykle w dzień
primaaprilisowy, stawiana była na głowie. Na to nie było
żadnej rady. Zrezygnowani nauczyciele z niezwykłą
ostrożnością przebywali korytarze, na których trudno było
przewidzieć, co im wyskoczy spod nóg lub spadnie ze ściany.
Przygotowani na wszystko, wchodzili do klas, gdzie znajdowali
innych uczniów, inne niż trzeba pomoce naukowe, katedrę
przesuniętą do pieca i odwróconą do góry nogami tablicę. Co
roku dla którejś podrastającej klasy najdowcipniejszym
wyczynem było podłożenie jajka zamiast kredy i wypchanego
jeża zamiast ścierki do tablicy.
Nie chcąc psuć uciechy uczniom, nauczyciele udawali

zaskoczonych, zdezorientowanych okropnie, aby wkrótce
potem śmiać się serdecznie z całą gromadą i opowiadać o
własnych dawnych uczniowskich prima aprilisach.

Zgodnie z nie pisanym, ale ściśle od lat przestrzeganym
prawem hece i kawały kończyły się razem z pierwszą lekcją. Na
przerwie opowiadano sobie wzajemnie, co która klasa
wymyśliła, typowano najlepszy figiel i dzień szkolny toczył się
już dalej normalnym torem.

Tylko jakiś niedoświadczony pierwszoklasista mógł się
wyrwać jeszcze w czasie dużej przerwy z oryginalnym
pomysłem w rodzaju: „O, jaka duża dziura!", ale milkł szybko,
unicestwiony pogardliwymi spojrzeniami i kąśliwymi uwagami
starszych kolegów.

Tak było i dzisiaj. Druga godzina lekcyjna, a był to właśnie
język polski, dobiegała końca bez żadnych godnych wzmianki
wydarzeń. Na minutę może przed dzwonkiem drzwi klasy
uchyliły się ostrożnie i ukazała się w nich ozdobiona białymi
wąsami głowa woźnego Kochasiu, na którego twarzy malował
się niepokój.

Widząc, że pani Ostrowska składa już dziennik lekcyjny,
woźny podszedł do katedry i powiedział szeptem kilka słów, po
których jego niepokój udzielił się nauczycielce.

— Naprawdę? — zapytała półgłosem. — To chyba niemożliwe.
Ale proszę, niech pan zapyta.

Dzwonek na przerwę dźwięczał donośnie, a zaintrygowana
klasa nie ruszała się z miejsca. Woźny przez chwilę wodził po
zwróconych w jego stronę, pełnych napięcia twarzach, może o
mgnienie oka dłużej zatrzymał wzrok na osobie Żórawca,
wreszcie zapytał:

— Kto z was, kochasiu, widział dzisiaj rower? Ten w hallu?
— Rower?... Dzisiaj?... A bo co?... A bo co?... — odezwały się
ze wszystkich stron klasy bezładne okrzyki. Ktoś zawołał: — E,
to pewnie jakiś prima aprilis — ale miny pani Ostrowskiej i
woźnego wykluczały żart. Kochasiu zapytał powtórnie:
— Nikt tego roweru nie widział? A kto z was zauważył, że go w

stojaku nie ma?
Nikt nie śpieszył się z odpowiedzią. Przypominano sobie

dzisiejszy poranek. Każdy wtedy myślał przede wszystkim o
figlu własnym lub własnej klasy. Cała uwaga pochłonięta była
jedynym problemem: uda się kawał czy nie uda? Stojący od
kilku miesięcy w tym samym miejscu rower nie stanowił
atrakcji. Kto by się nim w takim dniu interesował?

— Ja zauważyłem dziś rano, że roweru nie ma — rozległ się w
klasie pochłoniętej namysłem głos Stefana Żórawca — ale
myślałem...

— Co pomyślałeś? — nagliła pani Ostrowska, widząc, że
Stefan nie kończy. — Pomyślałem... — Stefan zatrzymał się
znowu niemile dotknięty badawczym wzrokiem woźnego, i
dokończył szybciej: — Pomyślałem, że rower wzięto do
oczyszczenia.

— Do oczyszczenia? — zdziwiła się nauczycielka. — Przecież to
był nowy rower. Skąd ci to przyszło do głowy?

Stefan pozbył się już nieprzyjemnego uczucia i kończył
rzeczowo:

— Parę dni temu, we wtorek czy w środę, nie pamiętam
dobrze, proszę pani, zwolniłem się z lekcji wcześniej, bo
musiałem dopilnować zwózki węgla, i wtedy na dole słyszałem
przechodząc, jak pan kierownik mówił do Kocha... do pana
woźnego, że rower trzeba by oczyścić z kurzu i że może
zrobiliby to uczniowie.

— Przechodziłeś wtedy? — przerwał woźny. — A ja cię nie
widziałem, kochasiu.

— Bo pan stał odwrócony plecami. Pan kierownik mógł mnie
widzieć...

— Proszę pani — wtrącił Wiktor — i mnie, i Bartkowi Stefan
mówił o tym. Nawet chcieliśmy iść do pana kierownika i
zaofiarować swoją pomoc, bo rzeczywiście rower był już mocno
przykurzony. Ale najpierw zginęła Kasia, potem ja przyłożyłem
się do Pitagorasa, potem wymyślaliśmy ten prima aprilis, no i
tak zeszło, aż...

— Aż rower zginął — powiedział gniewnie woźny.
— Rower zginął! Zginął ze szkoły! Ukradli rower! — wrzasnęło
kilka głosów i już nie było siły, która by mogła powstrzymać
wszystkich od rzucenia się do drzwi, dalej korytarzem na
schody i w dół po schodach aż do miejsca... po rowerze.
Faktycznie zostało tylko miejsce, kwadrat ujęty w cztery
drewniane słupki połączone listewkami, z których żadna nie
była złamana, wygięta czy w jakikolwiek sposób naruszona. A
jednak pusty środek, na którym leżała przewrócona podpórka
utrzymująca rower w postawie stojącej, wymownie świadczył o
tym, co zaszło.
Nie sama tylko klasa VI B zapytywana była o rower. Wieść o
jego zniknięciu obiegła już całą szkołę. Balustrada, otoczona
tłumem uczniów, zwiększającym się o coraz nowe, napływające
ze wszystkich stron partie, była zagrożona. Zaczynała
trzeszczeć. Każdy chciał zobaczyć, że do oglądania nic już nie
ma.
Dzwonić na zakończenie pauzy trzeba było aż dwa razy.
Niechętnie oddalano się od miejsca katastrofy. Bo to była
katastrofa, wstrząs dla małych i dużych, zagadka, fenomen:
najważniejszy, najgroźniejszy woźny, sławny Kochasiu we
własnej osobie, nie widział, jak mu sprzątnięto sprzed samego
nosa rower, szkolny rower, i to taki rower! Świat się kończy!!!
Stefek, Bartek i Wiktor również na własne oczy stwierdzili
pustkę w obrębie stoiska. Fakt nie wymagał komentarzy. Stefan
i Bartek milczeli. Wiktor zaczął się żołądkować:
— Niemożliwe! To niemożliwe, i koniec! Ja się nie zgadzam!
Protestuję! Weto i kropka!
— Nie zgadzasz się? Na co? — zapytał Bartek.
— Na to, żeby mój rower zginął, żeby go już nie było! To na
pewno czyjś idiotyczny kawał! To się jakiś osioł na dowcip
wysilił, ja wam mówię, że jutro rower będzie tu znowu stał. A
jeżeli nie, jeśliby naprawdę ktoś go ukradł, to...
— To co?
— To po co mi ten cały Pitagoras! Po co te guzy! — wybuchnął


Click to View FlipBook Version