ROZDZIAŁ I
KANAPA, PRZED KTÓRĄ DRŻY CAŁA SZKOŁA. STEFAN
ULEPSZA ORTOGRAFIĘ.
OBIETNICA ZA OBIETNICĘ. GUZY ŚWIADCZĄ O TALENCIE
O pierwszej w południe, kiedy dzień przewracał się na drugi
bok, w klasie V A robiło się gorąco. Okna po tej stronie
budynku wychodziły na zachód, ale wysokie, letnie słońce do
niewytrzymania rozgrzewało biegnącą pod szkołą ulicę, żelazne
sztachety, latarnie, a nawet wysokie, zaglądające na trzecie
piętro topole, które przez czerwiec ciągle jeszcze nie chciały się
poddać ulicznym kurzom i cieszyły oczy świeżą zielenią.
Ta zieleń ciemna i spokojna w godzinach rannych, kiedy
słońce zaglądało do klas położonych po drugiej stronie
korytarza, teraz nie pozwalała skupić się nad książką czy
zeszytem.
Duże i gładkie liście topoli, nasycone słonecznym blaskiem,
drgały przy najlżejszym powiewie wiatru. Przywodziły na myśl
drobno pofałdowaną, życzliwą bosym nogom powierzchnię
strumienia, miękką łąkę, miły cień drzewa na polnej miedzy —
wszystko, co było tak bardzo inne od kredy, atramentu i
papieru, wszystko, czego oczekiwali w tej chwili z
niecierpliwością naciągniętą do ostatnich granic uczniowie
klasy V A w jednej ze szkół na przedmieściu Łodzi.
Odbywała się ostatnia lekcja w tym roku szkolnym. Młoda
nauczycielka, a jednocześnie wychowawczyni tej klasy, Zofia
Ostrowska, nazywana przez uczniów „Gramatyką" — kończyła
rozdawać zeszyty z wypracowaniem. I ona rzucała tęskne
spojrzenia chylącym się pod wiatrem wierzchołkom topoli.
Nauczyciele też lubią wakacje.
Już tylko trzy zeszyty. Już tylko dwa. I ostatni.
— Żórawiec! W twoim wypracowaniu jest sporo zdrowego
sensu, mogłoby ono otrzymać nawet niezły stopień. Cóż, kiedy
ortografia — poniżej klasy pierwszej. Za taką ilość błędów nie
można postawić więcej niż dwójkę.
Przy pierwszych słowach nauczycielki Stefan Żórawiec
powstał. Lekko pochylony szedł między ławkami. Jasną,
falującą czuprynę odgarnął ręką do tyłu, a zielonkawe oczy
błysnęły hardo. Odebrał z rąk nauczycielki zeszyt, ukłonił się
niedbale i wracał na swoje miejsce.
Wiele par oczu spojrzało w jego stronę. Chłopiec zdawał sobie
z tego sprawę.
Hamowana złość kazała mu zagryźć dolną wargę. Siadając w
ławce, rzucił półgłosem:
— Nie szkodzi. Wszyscy wielcy ludzie pisali okropnie.
Głowy uczniów z niepokojem zwróciły się w stronę
nauczycielki: słyszała? Słyszała.
Na twarzy jej odbiła się przykrość. Ciemne, prawie zrastające
się brwi drgnęły. Klasa, w oczekiwaniu na „hecę", zapomniała o
zielonych topolach.
Nauczycielka ze spokojem, który nie przyszedł jej łatwo,
rzuciła w stronę krnąbrnego ucznia:
— Na przykład?
Stefan Żórawiec milczał.
— Na przykład? — powtórzyła wychowawczyni. — Skoro tak
twierdzisz, to chyba umiesz wymienić tych sławnych.
Stefan wstał niechętnie.
— No, chociażby... Napoleon. Widziałem jego podpis. Pisał
jak kura pazurem.
— Widziałeś chyba fotografię jego podpisu - poprawiła
nauczycielka. — Pisał rzeczywiście niewyraźnie. Ale błędów nie
robił. Ja nie za kaligrafię postawiłam ci dwójkę, tylko za błędy,
za mnóstwo błędów — powtórzyła z naciskiem pani Ostrowska.
— A Karol Wielki? — upierał się Stefan. — Ten w ogóle nie
umiał pisać. Zaledwie swoje imię. A do tej pory trzeba się o nim
uczyć.
— Ha! — rozłożyła ręce nauczycielka, a w głosie jej
zadźwięczała wyraźna drwina. — Skoro tą drogą chcesz dojść
do wielkości, to ci współczuję. Ten sposób wydaje mi się bardzo
przestarzały i... już nieskuteczny.
W klasie ktoś parsknął śmiechem. Stefan zaczerwienił się.
Nauczycielka zwróciła się do całej klasy:
— Przypominam jeszcze raz: jutro o dziewiątej zakończenie
roku i rozdanie świadectw.
Rozległ się dzwonek. Ledwo umilkł, dorzuciła:
— Oto i ostatni dzwonek w tym roku szkolnym.
Zamknęła dziennik i, schodząc z katedry, głęboko odetchnęła.
— Ale pani ciężko wzdycha — odezwał się obłudnie Franek
Gawroński.
Zmierzająca do drzwi wychowawczyni przystanęła. Spojrzała
na Franka, potem na Stefana.
— A czy mnie z wami było lekko? — powiedziała bez
uśmiechu i szybko wyszła z klasy.
Cała klasa, tak jak wstała na pożegnanie wychowawczyni,
skamieniała na chwilę.
Ale tylko na chwilę. Ledwo drzwi trzasnęły, nieprzyjemny
nastrój wyładował się na osobie Żórawca.
— To wstyd! To wstyd! — krzyżowały się okrzyki z różnych
stron klasy.
— Tak się nauczycielce odpowiada?
— Harcerz!
— Inna toby mu dwóję na świadectwo wlepiła!
— Ja wam mówię, że Gramatyka jeszcze wcale nie taka
najgorsza.
— Ale jej Stefan odpłacił!
— Napoleona zgrywa!
— Ty, Żórawiec! Napoleon na koniu jeździł, nie na bykach!...
Ostatnie powiedzenie wywołało ogólną wesołość.
Stefan stał blady, aż drobne piegi na nosie wystąpiły
wyraźniej. Twarz wykrzywiła mu wściekłość. Smukły,
wyrośnięty na swoje dwanaście lat, górował o pół głowy nad
kolegami. Toteż kiedy z zaciśniętymi pięściami zwrócił się w
stronę autora ostatniego żartu, zrobiło się od razu wokół niego
luźno. I nie wiadomo, czym zakończyłaby się ostatnia lekcja w
klasie V A, gdyby w tej właśnie chwili nie uchyliły się drzwi i
nie błysnęła w nich łysa jak kolano głowa starego woźnego,
zwanego „Kochasiu".
— Żórawiec, kochasiu! Do pana kierownika, już zaraz, na
jednej nodze, kochasiu!
Oburzenie i drwiny kolegów szybko zamieniły się w szczere
lub udane współczucie.
— Stefan! Masz pecha! — powiedział Wiktor.
— Poskarżyła! — krzyknął Franek Gawroński z satysfakcją w
głosie. — A co? Nie mówiłem? Wszyscy tak za nią: „dobra",
„dobra", a ja zawsze powtarzam: „Jaka ona tam dobra?" Jakby
była dobra...
— ...Toby cię na drugi rok nie zostawiła, chociaż masz pięć
dwójek - zadrwił Bartek Niedźwiedzki.
— E, tam! Z wami rozmawiać to szkoda języka strzępić —
rozgniewał się Franek i zwrócił się do Stefana: — Chodź,
Stefan, odprowadzę cię.
— Obejdzie się, sam trafię. Wiktor, zaczekaj na mnie! —
burknął Stefan i szybko wybiegł na korytarz.
Chłopcy wysypali się za nim. Kancelaria kierownika była na
pierwszym piętrze, więc po schodach towarzyszyli jeszcze
koledze.
— Żeby tylko nie na kanapie — szepnął do Wiktora Stefan.
— E, chyba dziś nie będzie czasu — pocieszał Wiktor. — Nie
bój
— Z kierownikiem rozmówisz się po męsku — dodawał
otuchy Bartek Niedźwiedzki.
— Pewnie — rzucił Stefan udając, że go ta cała sprawa
niewiele wzrusza. Ale było inaczej.
„Pewnie — myślał sobie — mężczyzna z mężczyzną zawsze się
dogada. Ale po co ja tej Gramatyce tak odszczeknąłem?"
Zapukał do drzwi kancelarii i zapytał siedzącą pod oknem
sekretarkę, czy można wejść do pana kierownika.
— A po co?
— Pan kierownik mnie wzywał — bąknął Stefan.
— Aha! — powiedziała sekretarka tonem, który znaczył:
„taki z ciebie ananas", i machnęła ręką w stronę drzwi gabinetu
— wejdź!
Stefan znowu zapukał, na głośne „proszę" wszedł i szurnąwszy
nogami zatrzymał się przy drzwiach.
Kierownik rozmawiał przez telefon. Na ukłon Stefana
odpowiedział kiwnięciem głowy i ruchem ręki wskazał na
miejsce koło biurka, za którym siedział, ale Stefan nie
skorzystał z zaproszenia. A nuż wezwany jest tylko po to, aby
oddać komuś w blokach list, jak to już nieraz bywało? Po co
zasiadać na krześle, po co zbliżać się do postrachu całej szkoły,
nieszczęsnej kanapy, która tak oto poważnie i godnie rozpiera
się na najszerszej ścianie wprost okien i biurka.
Stefan zerka w jej stronę, ale czym prędzej odwraca głową.
Już lepiej patrzeć na bibliotekę pełną książek. Któż to wszystko
zdąży przeczytać? Na bibliotece stoi puchar. Nagroda zdobyta
przez szkołę jeszcze w tych czasach, kiedy boisko szkolne było
prawdziwym boiskiem, a nie jak teraz placykiem uszczuplonym
przez ogródki z jednej strony, a szopy na węgiel z drugiej.
Stefan wzdycha i słyszy w tej chwili dźwięk słuchawki
kładzionej na widełki.
Chłopiec zwraca oczy na pana kierownika, który najpierw
ściera jakąś natrętną myśl z czoła, potem podsuwa na nie
okulary, patrzy lekko zaczerwienionymi oczyma na Stefana i
mówi:
— Powiedz no mi, Stefan, czy ci nie wstyd?
Stefanowi jest wstyd. Czerwieni się i jąka:
— Tak... już tu Gra... już tu pani od polskiego obsmarowała
mnie...
— Nie zgadłeś — mówi pan kierownik. — Nie rozmawiałem z
panią Ostrowską. Po prostu podpisywałem dziś świadectwa i
widziałem twoje stopnie. Trójka z polskiego. Więc pytam cię:
czy ci nie wstyd? Jesteś zdolny chłopiec. Masz dobre warunki
do nauki, a na świadectwie kilka trójek. I jedna z nich — z
języka ojczystego!...
— Tak — mówi już trochę śmielej Stefan — zdolny jestem,
ale przez tę ortografię to ja całe życie będę miał zmarnowane.
Ja już z tym wszystkim wytrzymać nie mogę.
— O! — zdziwił się kierownik. — Takiś nieszczęśliwy? A
dlaczego to inni twoi koledzy, nawet mniej zdolni od ciebie,
dają sobie radę? Na ogół wasza klasa dobrze z polskiego stoi.
— To prawda, ale ile się chłopaki namęczą, to nikt nie wie.
-Stefan przytakuje i gorączkowo myśli, czym bytu pana
kierownika zagadać? Aha, już wie. Próbuje: — W referatach na
różnych uroczystościach mówi się, że teraz nie ma ucisku
człowieka przez człowieka. A niechby tak kto do naszej klasy na
polski przyszedł, to dopiero by się przekonał. Ucisk — jak nie
wiem co!
— Jak to? — zdziwił się kierownik. — Co wy przez to
rozumiecie? Bo ja nic nie zauważyłem. Usiądźmy tu sobie na
kanapie i opowiedz mi o tym strasznym ucisku.
A więc stało się to najgorsze: rozmowa na kanapie. Zapraszani
na nią uczniowie woleliby siadać na desce nabitej gwoździami.
Rozmowa na kanapie była z reguły długa. Była dokumentna:
sianem nikt się nie mógł wykręcić. Nawet Wiktor Kijanka,
znany w całej szkole z tego, że kłamał bez drgnienia okiem i
wyłgiwał się z najtrudniejszych sytuacji, nawet on na tej
kanapie tracił cały swój rezon, twierdząc, że „na siedzący łganie
nie idzie".
Cóż miał robić nieszczęsny Stefan? Usiadł z miną tak ponurą,
że to jedno powinno pana kierownika wzruszyć. Niestety, pan
Marczyński, jeżeli się nawet i wzruszył, to zupełnie tego nie
okazał.
— Na historii i tak w ogóle — wyjaśnia Stefan starając się o
jak najpoważniejszy wyraz twarzy — to słyszymy, jak to na
przykład za pańszczyzny, w fabrykach jedni uciskali drugich.
Bogacze, znaczy się, uciskali biednych. I na przykład
Kościuszko czy Staszyc występowali w obronie uciskanych. A
jak pani Ostrowska mnie uciska za tę ortografię, to nie tylko
nikt w obronę mnie nie weźmie, ale jeszcze na mnie jak nie
wiem
Stefan kątem oka sprawdził, czy „ryba chwyciła haczyk".
Niestety, pan kierownik musiał mieć kamienne serce, bo
odezwał się z ledwo hamowaną kpiną:
— Mójżeś ty uciśniony biedaku!
— Tak — nie ustępował Stefan — pan kierownik się śmieje.
A przecież to ucisk kubek w kubek: pani Ostrowska posiada
naukę, a ja nie. Więc to zupełnie jak ten bogacz, który posiadał
i ciemiężył tego, który nic nie miał.
— Hola! To już bzdura — zaprotestował kierownik. — Pani
Ostrowska oddaje wam ze swego bogactwa, ile tylko może.
Wszystkim, co posiada, chce się z wami podzielić.
— No dobrze — zgodził się Stefan — jeżeli pani Ostrowska
niezupełnie jest taka jak ten bogacz, to my jednak czujemy się
uciskani. Po co tyle cierpień? Panie kierowniku, ja to bym
zupełni inaczej urządził!
— Ciekawe jak? — zainteresował się kierownik.
— Najgorsze w tej ortografii jest to, że mnóstwo trzeba
wykuć na pamięć. Dlatego tak mi trudno bo ja to lubię na
rozum wziąć. Jak coś zrozumiem, to od razu zapamiętam. Więc
w ortografii też wymyśliłbym wszystkie takie prawidła, żeby
każdy rozumiał, dlaczego się pisze tak, a nie inaczej. Na
przykład — herbata; jeżeli z cukrem, to pisałbym przez „ch", a
jak bez cukru to samo „h". Rozumie się samo przez się.
— Hm, a jak byś napisał na przykład „herbaciane róże"?
— Przez samo „h" — przecież nikt róż cukrem nie posypuje.
— A takie zdanie: „Ciotka poczęstowała nas herbatą"?
— Naturalnie przez „ch" — przecież się nie częstuje gości
herbatą bez cukru. Lepiej się pod ziemię zapaść niż przed
gośćmi zawstydzić.
— Ale przecież ta ciotka mogła być na przykład skąpa.
— O, panie kierowniku, skąpy to w ogóle nic nie da, ani
cukru, ani herbaty. Ja wiem, ja sam mam taką ciotkę.
Pan kierownik śmiał się na dobre. Podniesiony na duchu
Stefan wywodził swojej teorii ciąg dalszy:
— Albo na przykład kluska. Kluskę powinno się pisać przez
„ó", bo jest okrągła. No nie?
— Nie — zaprotestował kategorycznie pan kierownik. — Nie
zgadzam się z tobą. Znasz kluski kładzione?
— Znam.
— Okrągłe są?
— Nie. Kładzione to są przeważnie podługowate.
— A krajane?
— Krajane do pomidorowej zupy to są kwadratowe albo
takie spiczaste.
— No, więc gdzie te okrągłe?
— A kartoflane? Moja mama robi pyzy z kartofli, takie
okrągłe z dołkiem w środku. Pyszne są. — I Stefan przełknął
ślinę.
— Dobrze. Ale to pyzy. Nie ma w nich w ogóle „ó". Proszę cię
więc, pisz zawsze kluski przez „u" zwyczajne, bo wcale nie są
okrągłe. A co do herbaty, to wiesz przecież: przygotowuje się ją
zawsze bez cukru. Cukier podaje się oddzielnie. Każdy sobie
słodzi, ile chce. Pisz więc herbatę przez samo „h".
Stefan zamilkł na chwilę. Rzeczywiście, teraz już ani herbata,
ani kluska nie pomylą mu się nigdy. Żeby to Gramatyka chciała
tak każdy wyraz wytłumaczyć. Ale ona widocznie takiego
wykształcenia jak pan kierownik nie ma.
W tej chwili zadzwonił telefon na szafce pod oknem. Pan
Marczyński podszedł do aparatu, a Stefan, chcąc skorzystać z
okazji, sunął już w stronę drzwi. Nic z tego. Kierownik
powstrzymał go ruchem ręki i tylko powiedział do słuchawki:
— Dobrze. Za pół godziny będę.
Stefan struchlał. Boże! Przez pół godziny to można flaki z
człowieka wypruć.
Na szczęście nie zaproszono go już na kanapę. Kierownik
powiedział po prostu:
— Dzisiaj, niestety, musimy tę rozmowę zakończyć. Co do
twoich pomysłów, to owszem, posługuj się tym, co ci pomaga,
ale nie przesadzaj. Nie wszystko w ortografii da się wziąć na
rozum. Są wyrazy, których pisania trzeba się nauczyć na
pamięć. — Tu kierownik roześmiał się. — Himalaje pisze się
przez „h", chociaż leżą koło Chin.
— No, właśnie — westchnął Stefan. — A gdyby leżały w
Holandii...
— Nic na to nie poradzimy, Stefanie.
— ...albo gdyby Holandia leżała koło Himalajów?
— Albo żeby i Holandię, i Himalaje przenieść do
Hondurasu? Co? Wiesz przynajmniej, gdzie Honduras leży?
Stefan chciał się obrazić. Z geografii miał piątkę. Tego to pan
kierownik nie zauważył. A przecież ze Stefana i filatelista nie
byle jaki. Niejeden uczeń z siódmej zazdrościł mu albumu. Pan
Marczyński milczenie Stefana wytłumaczył sobie inaczej, bo
sam na swoje pytanie odpowiedział:
— Honduras leży w Ameryce Środkowej. I widzę, mój drogi,
że ty nie tylko ortografię przerobiłbyś po swojemu, ale i w
geografii narobił bigosu. Oj, Stefanie, Stefanie.
Stefan myślał, że to już koniec, i znowu posunął się w stronę
drzwi, ale kierownik zatrzymał go raz jeszcze.
— Chwileczkę, mam do ciebie prośbę. Powiedz, że się na nią
zgodzisz.
Kiedy indziej Stefan targowałby się. Chciałby wiedzieć, o co
chodzi, nie tak: kota w worku kupować. Ale zdawało mu się, że
najmniejszy jego opór spowoduje znowu zaproszenie na
kanapę i odpowiedział czym prędzej:
— Tak jest, panie kierowniku, zgodzę się.
— A więc proszę cię; zacznij pisać pamiętnik.
— Ja? Pamiętnik? — spłoszył się Stefan. — Jak dziewczyna?
— Dlaczego jak dziewczyna? Wielu sławnych ludzi pisało
pamiętniki. Teraz dzięki tym pamiętnikom korzystamy z ich
życiowego doświadczenia, dowiadujemy się wielu ciekawych
rzeczy o przeszłości.
— A jeżeli ja nie zostanę sławnym?
— To nie jest konieczne, zapewniam cię. Najważniejsze,
żebyś pisał o swoich pomysłach, o swoim życiu, o kolegach.
Chyba tematu ci nie zabraknie?
— O! Może pan kierownik być spokojny... Żebym tylko o
naszej klasie pisał, to wyszłaby cała książka. U nas w klasie to
prawie co dzień jakaś heca.
— Zauważyłem to — westchnął pan kierownik i popatrzył na
Stefana z wyrzutem. — Powiem ci nawet, że mi waszej
wychowawczyni serdecznie żal. Ma ona z wami trzy światy,
ma...
— Nam też czasami żal — przytaknął Stefan. — Ale co było
robić? To już nie nasza wina.
— Nie wasza? — kierownik ze zdumienia uniósł brwi w górę.
— A czyja?
— To pan kierownik nie pamięta, jak nasza klasa, zaraz we
wrześniu, delegację tu przysłała?
— Przypomnij no mi, nie pamiętam.
— No, właśnie. A teraz to wszystko na nas. A przecież już
wtedy prosiliśmy, żeby pan kierownik zmienił wychowawcę, bo
pani Ostrowska rady sobie z naszą klasą nie da. Cała szkoła
wie, że V A to, można powiedzieć, „lepsza klasa", że u nas jest
sporo chłopaków chętnych do różnych... takich
pomysłów........aktywistów", znaczy się, nie w ciemię bitych...
— Niestety! Wiem coś o tym — pokiwał głową kierownik.
— I prosiliśmy wtedy pana kierownika, żeby pani Ostrowska
wzięła piątą bara... — Stefan ugryzł się w język i poprawił: — V
B. Tam są prawie same takie spokojne niunie. Pani Ostrowskiej
byłoby o wiele lepiej. A u nas żeby był pan wychowawca, ten co
w zeszłym roku. Ale pan kierownik wcale tego nie chciał wziąć
pod uwagę. A teraz nazywa się, że my jesteśmy winni. To gdzie
jest sprawiedliwość na tym świecie?
Pan Marczyński nie przestawał kiwać głową. Chciał coś
powiedzieć, strzepnął ręką, wreszcie spytał:
— Tylu „aktywistów", mówisz? No cóż, trzeba będzie tę
sprawę jeszcze raz rozważyć.
Stefan ucieszył się.
— Panie kierowniku — zawołał składając ręce — ja już
wszystko obiecam i wszystkiego dotrzymam! Tylko niech pan
kierownik coś zrobi, żeby pani Ostrowska nie była już naszą
wychowawczynią. Bo pani Ostrowska i w szóstej klasie nie da
sobie z nami rady.
— A nie spoważniejecie w szóstej klasie?
— Na pewno nie — Stefan aż w piersi się grzmotnął. - Jak
amen w pacierzu. To już od razu jakoś tak źle się ułożyło. Do
naszej klasy męska ręka pasowałaby najlepiej.
— Tak myślisz? No dobrze, zastanowię się nad tym.
Obiecuję ci to w zamian za twoją obietnicę. Więc pisz
pamiętnik czy dziennik, jak wolisz. Może rozwiniesz w sobie
jakieś zdolności literackie. Kto wie? Podobno masz łatwość
wyrażania się w piśmie. A teraz zmiataj. Zaraz, jeszcze na
pamiątkę tej rozmowy dostaniesz ode mnie książkę.
— Z podpisem? — ucieszył się Stefan.
— Może być z podpisem. I proszę cię, nie rozstawaj się z tą
książką przy pisaniu. Dobrze?
— Dobrze — zapewnił uradowany Stefan. Ale mina mu
zrzedła, kiedy zobaczył, że pan Marczyński wyciągnął z szuflady
zieloną, niegrubą książkę z wyraźnym, czarnym tytułem
„Zasady pisowni polskiej".
Był to istny kubeł zimnej wody na głowę przyszłego sławnego
człowieka. Pan kierownik zdawał się nie dostrzegać
rozczarowanego wyrazu twarzy chłopca.
Trzepnął go po ramieniu i po chwili Stefan biegł do szatni.
Nikogo już tam nie było. Widocznie koledzy nie mogli się
doczekać i poszli do domu. Stefan spokojnie jak nigdy, z teczką
niesioną po ludzku pod pachą, ze smętnie zwieszoną głową
brnął przez szkolne podwórko.
Wiktor i Bartek Niedźwiedzki czekali przed bramą.
— Stefan, co tak długo? — zawołał Wiktor, a grubas Bartek
zapytał przyglądając się koledze uważnie:
— Siedziałeś na kanapie, co?
— Owszem, siedziałem i może siedziałbym jeszcze. Telefon
mnie wybawił. Pan kierownik musiał gdzieś iść.
— Miałeś szczęście — stwierdził spokojnie Bartek.
— No i o co chodziło? Gramatyka naskarżyła. Tak? —
Chudy, zwinny Wiktor okręcił się wokół Stefana, podskakując
jak wróbel przy każdym pytaniu.
— Nie, nie naskarżyła. I wiecie co, chłopaki? — Stefan nagle
ożywił się. — Zobaczycie, że w szóstej klasie Gramatyki z nami
nie będzie.
— Eee... skąd wiesz? — powątpiewał Bartek.
— Skąd wiem, to wiem, ale możesz mi wierzyć — powiedział
nadymając się Stefan. - Chcesz się założyć?
— Nie. Za długo czekać — odmówił Bartek.
Wiktor zniecierpliwił się na dobre.
— Powiesz po ludzku, czego od ciebie chciał kierownik, czy
nie? Bo zabieram się i idę.
Wyćwiczonym ruchem umieścił swoją teczkę płasko na
ciemnej, niesfornej czuprynie i wyraźnie zamierzał opuścić
kolegów. Stefan zrozumiał, że dłużej przeciągać struny nie
może. Spuścił więc skromnie oczy i oświadczył:
— Mam pisać pamiętnik.
— Pamiętnik? — zdziwili się obaj chłopcy jednocześnie. - Po
co?
— No... bo ja mam takie różne pomysły.
— A przecież niedawno za te właśnie pomysły dostałeś mycie
głowy?
— To od Gramatyki... A pan kierownik uważa, że z tych
pomysłów... może skorzystać ta... potomność i w ogóle nie
wiadomo, czy nie zostanę sławnym człowiekiem.
Tu Stefan spojrzał na kolegów i przekonał się, że jego słowa
zrobiły duże wrażenie. Szli jakiś czas w milczeniu. Wreszcie
Wiktor odezwał się pierwszy:
— A pytał się o co?
— Owszem, pytał.
— O co?
— O to, gdzie leży Honduras.
— Jak to? Nie wiedział tego? — Bartek nie posiadał się ze
zdumienia.
— Wiedział. Ale chciał jeszcze wiedzieć, czyja wiem.
— I co?
— Powiedziałem.
— I co?
— I nic. Dostałem książkę.
— Książkę? Na co?
— Na pamiątkę.
— Nic nie rozumiem — zdenerwował się ostatecznie Wiktor.
— Takie nadzwyczajne sprawy omawiał z tobą pan kierownik,
książkę ci podarował, a ty idziesz kwaśny, jakbyś się octu napił.
Co to znaczy?
— A to — wybuchnął Stefan — że i ty, gdybyś się podjął przez
całe wakacje codziennie w pamiętniku pisać, i do tego bez
błędów, to też nie skakałbyś na pewno z radości!
— Fiuuu! — gwizdnął Wiktor i dopiero teraz w jego oczach
błysnęło współczucie. — Najgorsze to „bez błędów", bo przecież
w ogóle pisanie idzie ci piorunem.
— Piorunem — mruknął Stefan — właśnie przez to błędy robię.
— Zaraz — zatrzymał się Bartek. — Dlaczego mówisz
„codziennie"? Najpierw była mowa tylko o pamiętniku.
— Bo i kierownik mówił raz „dziennik", a drugi raz
„pamiętnik".
— Aha. Wobec tego możesz pisać albo codziennie, albo raz na
kilka dni. Chyba że wyraźnie obiecałeś pisać codziennie?
— Nie. O czymś takim mowy nie było. Obiecałem tylko, że
będę pisać.
— W porządku — powiedział Wiktor. — Reszta zależy od
organizacji. Ja na twoim miejscu pisałbym tylko w te dni, kiedy
będzie padać. Na przykład: dziś jest ładnie — idziemy grać w
piłkę. Możesz nie napisać ani słowa.
— Dziś i tak się nie liczy, nawet żeby lało jak z cebra —
prostował dokładny zawsze Bartek — i jutro też nie. Wakacje
zaczynają się dopiero pojutrze.
— Wiktor! — twarz Stefka rozchmurzyła się uśmiechem. —
Kamień z serca mi zdjąłeś. Rzeczywiście, organizacja to grunt.
Pisać będę, bo słowo się rzekło. W dni deszczowe mogę
posiedzieć, nie szkodzi. Ale w pogodne, hulaj dusza!
— A jeżeli przez całe wakacje będzie lało? — spytał Bartek.
— Tfu! Tfu! — splunął przez lewe ramię Wiktor. — Żebyś nie
powiedział w złą godzinę. Ty, Bartek, zanadto czarno wszystko
widzisz. Jeszcze wakacje nam zapeszysz. Tfu!
— Wcale nie czarno widzę, tylko tak sobie myślę o kłopocie
Stefana. Bo jeżeli na przykład przez całe wakacje nie będzie ani
dnia deszczu, to co? To on nic nie napisze?
— Oj, Bartek — zawołał Stefan — nudny jesteś jak
przerobiona czytanka. To jest właśnie moje ryzyko. Dziś nie
pada — dziś nie piszę, a jutro zobaczy się, i koniec.
Przystanęli na Rzgowskiej, pod dużą kamienicą, w której
mieszkał Bartek
Niedźwiedzki. Wiktor i Stefan szli razem do bloków na
Bednarskiej. Stefan mieszkał w tych bliższych. Wiktor dopiero
za parkiem. Umówili' się na piłkę po południu i obaj pobiegli
na obiad.
Stefan był głodny jak wilk. Ptakiem frunął na swoje trzecie
piętro. Dzwonił do drzwi jak na pożar, a wpadłszy do
mieszkania, krzyknął:
— Mamo, dobra wieść, strasznie chce mi się jeść!
Matka, rozgniewana dzwonieniem, nieprędko dała się
udobruchać.
Powtarzała co chwilę:
— Poczekaj, niech tylko ojciec przyjdzie. Już ja mu powiem
wszystko.
Stefan wolał dzisiaj unikać, wszelkich zasadniczych rozmów z
ojcem, który w takich wypadkach, nie wiadomo dlaczego, robił
przegląd zeszytów syna i wypominał mu dawne, okupione już
grzechy. Niechby się dopatrzył ostatniej dzisiejszej dwójki!
Rany boskie! Lepiej obejść się bez tego. Toteż z własnej nie
przymuszonej chęci Stefan złapał wiadro ze śmieciami i klucze
od piwnicy, aby z powrotem przynieść węgla do kuchni.
Zapytał jeszcze, czy nie trzeba czego ze spółdzielni, aż
zdziwiona tą gorliwością Lucynka zapytała go podejrzliwie:
— Stefan, co ci się stało?
— Cielę na nogę mi nadeptało, wiesz? — odburknął Stefan i
już wychodząc pokazał jej w całej okazałości język.
Z zaplanowanej piłki, niestety, trzeba było zrezygnować.
Śliczne czerwcowe niebo zakryły ciemne chmury. Z okien było
widać dalekie zygzaki błyskawic, po których w coraz krótszym
odstępie czasu przewalał się grom.
.
Burza zbliżała się wielkimi krokami.
Matka własnoręcznie pozamykała okna. Zabroniła wyjść na
balkon, chociaż jeszcze nie padało. Przy każdej błyskawicy
żegnała się pobożnie. Naśladowała ją Lucynka z pogardą
patrząca na brata, który trzymał się po męsku: ojciec tego nie
robił.
Stefan zbliżył się do okna, w które biły już mocne bicze
deszczu. Zza gęstej zasłony ledwo było widać sylwetki drzew w
parku. Rynsztokami szorowała wartko woda. Na chodnikach
było pełno kałuż.
Stefan wyobraził sobie, jak wygląda w tej chwili ich dzikie
boisko, wydeptane własnymi nogami, w parku Leonarda. Po
takiej ulewie nie wiadomo, czy nawet jutro będzie można kopać
piłkę.
Odszedł od okna i kładł na stole wszystkie podręczniki i
zeszyty, jakie znajdowały się na jego półce i w teczce. Ułożył je
równo w dwie paczki, związał porządnie szpagatem i wsunął z
powrotem na etażerkę. Na wierzchu zostawił „Zasady" i gruby
zeszyt, który również dostał od pana kierownika.
Postanowił jeszcze uporządkować swój album ze znaczkami,
który w gorących dniach czerwcowych porządnie zaniedbał.
Przy ulubionym zajęciu czas biegł szybko.
Minęła burza. Niebo rozpogodziło się znowu. I tylko słońce
ukazało się o cały kawał bliżej zachodu.
Już przed samą kolacją, kiedy Stefan schowawszy album
przeglądał jakiś stary numer „Płomyka" — usłyszał dzwonek, a
potem w przedpokoju głos Alinki Brodzkiej, sąsiadki z drugiego
piętra. Pomyślał, że pewnie jak zwykle wpadła pożyczyć młynek
od pieprzu czy maszynkę do mięsa, ale właśnie mama
odpowiedziała jej:
— Jest w pokoju. Idźcie tam.
Stefan nie zdążył zastanowić się, dlaczego mama mówi do
Alinki „idźcie" — kiedy drzwi do pokoju otworzyły się i weszła
Alina, a za nią jakaś dziewczynka, którą on widział pierwszy raz
na oczy, a jednak wydawała mu się jak gdyby znajoma.
Alina zaczęła od razu po swojemu, jak katarynka:
— Stefku, dobry wieczór. Przyszłam do ciebie, bo moja
koleżanka bardzo chce cię poznać, .bo podobno piszesz książkę
i chciałybyśmy bardzo, żebyś nam powiedział, jak to się robi, i,
Elżbietko, to jest właśnie Stefan Żórawiec, kolega twego brata.
— Brata? — powiedział zbaraniały Stefan.
— Oj, Stefan, aleś ty niedomyślny! — roześmiała się Alinka. —
Przecież ona do Bartka podobna jak dwie krople wody.
Stefan zmieszał się jeszcze więcej. Rzeczywiście podobieństwo
było uderzające: czarne oczy, okrągła twarz, trochę zadarty nos
i czarne włosy. Bartek był tylko dużo niższy i grubszy od
siostry.
Obserwując to wszystko Stefan milczał. Rozumiał, że
powinien coś powiedzieć, ale co? Elżbietka nie kwapiła się
wybawić go z kłopotu. I ona była trochę zmieszana, kiedy
wyciągnąwszy rękę mówiła:
— Jestem Elżbietka Niedźwiedzka i... dlaczego kolega nigdy
nie przychodzi do Misia?
— Do Misia? — nie zrozumiał Stefan.
— No, do Bartka, my go tak w domu nazywamy.
Stefan uścisnął jej rękę, podsunął dziewczynkom krzesła, ale
co mówić, nie wiedział w dalszym ciągu. Jakże miał chodzić do
Bartka, kiedy nie przyjaźnił się z nim tak jak z Wiktorem? Tyle
że ze szkoły wracali często razem. Nie wydawało mu się
stosowne wysunięcie tego argumentu. Wolał więc powiedzieć:
— Tak... w ogóle. W naszej szkole strasznie dużo zadają.
— To zupełnie jak u nas — westchnęła Alina.
Stefan spojrzał na nią z nie ukrywaną pogardą.
— U was? To, co u was zadają, to w ogóle można powiedzieć
zero przy naszym. Każdy wie, że naszą szkołę najtrudniej
skończyć. A już jak kto skończy, to oho! Nie byle czym będzie!
Może nie wiesz, że naszą szkołę skończyło dwóch poetów, jeden
generał, jeden minister i...
— Wiem o tym tak samo dobrze, jak ty — przerwała mu Alina.
— Ci poeci i ten generał chodzili do szkoły na Podmiejskiej, ale
do której, czy do waszej, czy do naszej — nie wiadomo, a ten
generał to w ogóle podobno tylko do jednej klasy tu chodził.
Stefan zaperzył się na dobre. Zaniepokojona Elżbieta wtrąciła
czym prędzej do rozmowy:
— A czy kolega książkę zaraz zacznie pisać?
Stefan, który miał już jakąś ostrą replikę dla Aliny, zwrócił się
do Elżbietki. Grzeczne zapytanie wymagało grzecznej
odpowiedzi, więc opanował się:
— Tak, owszem... To jest... Niezupełnie zaraz. Najpierw będę
się w pisaniu wprawiać. Ale jak się już wprawię, to dopiero
będę pisać jedną książkę za drugą. Bo bez wprawy to nie można
pisać, nawet tej pierwszej książki. To trudna rzecz. Ale skąd
koleżanka o tym wie?
— Miś, jak tylko do domu wrócił, zaraz o tym opowiedział. I
jeszcze mówił, że kolega dostał książkę od kierownika szkoły i
że kolega będzie sławny. A czy kolega ma guzy na głowie?
Stefan spojrzał zdziwiony. „Jakie te dziewczyny są! —
pomyślał. — Tu o sławie, tu o guzach, groch z kapustą" — ale na
głos powiedział:
— Wczoraj, owszem, miałem. Koleżanki brat mi nabił. Ale ja
mu nabiłem dwa. Dziś już nawet śladu nie ma, bo zaraz
przyłożyłem zimny nóż. To najlepszy sposób na guzy. Niech
koleżanka stosuje na moją odpowiedzialność.
— Ach, nie — Elżbieta zaprzeczyła żywym ruchem głowy, aż
oba warkocze znalazły się za plecami. — Ja nie o takie guzy
pytam. Nasza nauczycielka opowiadała nam, że sławni ludzie
mieli na czaszce wypukłości, takie jak guzy...
Stefan zastanowił się nad słowami Elżbietki. To dopiero! A on
wcale o tym nie wiedział! Najchętniej obejrzałby zaraz swoją
głowę. Ale nie wypadało teraz tego zrobić. Alinka i tak patrzyła
na niego trochę drwiąco.
Całą rozmowę widocznie było dobrze słychać w kuchni, bo w
progu stanęła nagle matka mówiąc:
— A dlaczego wcale nie pochwaliłeś się książką od pana
kierownika? Pokaż no ją.
— Pokaż! Pokaż! — zawołała Alinka. Elżbieta milczała, ale po
minie widać było, że i ona chętnie zobaczyłaby ten prezent.
Dziewczętom Stefan próbowałby się wykręcić i może by mu
się to udało, z mamą nie było żartów. Sięgnął więc na półkę po
ten wątpliwego zaszczytu egzemplarz i czym prędzej rozłożył go
otwarty na stronie, gdzie widniał napis kierownika ukosem
przez tytuł:
— „Stefanowi Żórawcowi na pamiątkę rozmowy w ostatnim
dniu lekcji..." — przeczytała głośno Alina.
— To musiała być poważna rozmowa — zauważyła Elżbieta.
— Pewnie, że poważna — przyznał skwapliwie Stefan. — Nic
tam do śmiechu nie było. Taka rozmowa to może mieć dla mnie
i w ogóle dla mojej przyszłości duże znaczenie.
— Podoba mi się, że kolega tak poważnie patrzy na życie. Nasz
Bartuś to o niczym takim nie lubi nawet mówić. No, ale on
musi ciągle się troszczyć o swoje zdrowie.
— Co też koleżanka mówi! — zawołał Stefan. — Przecież on
jest najzdrowszy z całej naszej klasy.
— Ale jak był mały, to bardzo ciężko chorował. Dlatego
mamusia ciągle drży o niego, bo widzi kolega...
— Oj, dajcie spokój z tym „kolego" i „koleżanko", bo już
słuchać nie mogę. Mówcie sobie po imieniu, i już.
— Alinko — stropiła się Elżbieta. — Jaka ty jesteś! Może
kolega sobie tego wcale nie życzy?
— Owszem — bąkał Stefan — chyba że koleżanka tego nie
chce?
— No to... Stefku — zaczęła Elżbieta, ale widać było, że jej to
niełatwo przyszło, bo aż się zarumieniła — powiedz, o czym
będziesz pisać w swoich książkach?
— O wszystkim. O szkole, o domu, o kolegach i w ogóle.
— To napisz o mnie — wyrwało się Alince — i o Eli.
Ale ta zaprotestowała gorąco:
— Nie, nie, za nic na świecie! Książki trzeba pisać o czymś
ważnym i pięknym, a cóż można o mnie?
— No, no, nie bądź taka skromna — powiedziała Alina. —
Przecież o każdym można coś napisać. Jeden ma urodę — po
minie można było poznać, że Alina do takich zalicza siebie —
drugi pięknie gra, tak jak ty. — I zwracając się do Stefka,
dodała: — Stefek, mówię ci, żebyś ty słyszał, jak ona gra! Kto
wie, może też będzie sławną artystką jak ta... no, wiesz?...
Stefek nie miał pojęcia, o kim mowa, ale nie zdradzał się z
tym. Jeszcze mogłyby o nim powiedzieć, że jest „ciemną masą".
Myślał, że Elżbietka powie nazwisko, o które chodziło Alinie.
Ale Elżbietka zerwała się nagle z krzesła i oświadczyła, że musi
już iść, bo przecież tylko na chwilkę wpadła do Aliny, a
tymczasem z tej chwilki zrobiła się cała godzina. Stefek
pomyślał, że to jest gruba przesada. Zdawało mu się, że
dziewczęta dopiero co weszły. Kiedy Alina zaproponowała, żeby
razem z nią odprowadził Elżbietkę do rogu, zgodził się chętnie i
wyszli z mieszkania we trójkę.
Rozmowa jakoś nie kleiła się. Stefan już za bramą powiedział
Elżbietce, że jest podobna do Bartka, tylko trochę wyższa.
Później przy rogu Szarej oświadczył, że Bartek jest do niej
podobny, tylko trochę niższy. Potem nie zdążył już nic do
swoich wypowiedzi dodać, bo stanęli na rogu Rzgowskiej przed
domem, w którym mieszkała Elżbietka. Żegnając się
powiedziała:
— Stefku, przyjdź kiedyś do nas, mamusia na pewno się
ucieszy.
Wracając Stefan prawie nie słyszał, co do niego mówiła
Alinka. Nie mógł zupełnie zrozumieć, dlaczego mama Elżbietki
ma się ucieszyć, kiedy on przyjdzie.
Zapytał o to wreszcie Aliny.
Ta wyśmiała go:
— Jaki ty jesteś niewychowany. To się tylko tak mówi. Z
grzeczności. Nie rozumiesz?
— Nie rozumiem, wcale nie rozumiem, dlaczego mówi się coś
takiego „tylko tak". Przecież mogła o swojej mamie nic nie
wspominać, jeżeli to nieprawda. A jasne, że nieprawda, bo z
czego miałaby się ucieszyć? Przecież mnie nawet nie zna. A co
do wychowania, to wypraszam sobie. Ojciec mnie chowa,
matka mnie chowa, a od babci nieraz porządnie oberwę. W
tramwaju ustępuję miejsca, w sklepie się nie pcham. Ale moja
mama nie lubi kłamstwa. I jak powiedziałbym komuś „przyjdź,
mama się ucieszy", tobym takie bicie dostał, że ojej! Po robocie
to nieraz mamie aż głowa pęka, więc w domu spokój być musi.
Alina słuchała tego potoku wymowy z pobłażliwą wyższością.
Kiedy Stefan skończył, a wchodzili już na podwórko,
powiedziała:
— Aleś ty jeszcze dziecinny!
Stefek skamieniał z obrazy. On „dziecinny"! I to kto mu
zarzuca, Alina? Zdaje się jej, że jest dorosła, bo przeszła do
siódmej klasy!
— A ty nie jesteś dziecinna, co? Bo z bikiniarzem chodzisz.
— Nieprawda! — krzyknęła Alina. — Kłamiesz!
— Nie kłamię. Widziałem cię wczoraj w parku.
— Ciemno było. Nie widziałeś.
— A jakże! Dla mnie światła wystarczyło. Pod pachę z nim
szłaś. Poczekaj, powiem twojej mamie, to cię zleje aż miło.
— Stefku, Stefanku — głos Aliny płynął miodem. — Na żartach
się nie znasz. Tak mi się tylko powiedziało. Wcale nie jesteś
dziecinny. Książkę masz pisać. I możesz naprawdę zostać
sławny. Elżbietka od razu się na tobie poznała. Powiedziała mi,
że cię podziwia.
— Uhm — burknął Stefek, ale widać było, że go ostatnie słowa
ujęły. — Za co miałaby mnie podziwiać? Znowu pewnie jakie
łgarstwo.
— Nie, nie. Ona jest przecież artystką. Ma takie wyczucie,
mówię ci. Zresztą może mi jeszcze coś o tym powie. To ja ci
wtedy też powiem, tylko, mój drogi, nie wspominaj nic mojej
mamie o tym parku... Stefku, dobrze? Proszę cię.
Pozwolił się ubłagać. W domu musiał zaraz nakryć stół do
kolacji, bo to należało do niego. Ojciec naradzał się z matką,
kiedy wziąć urlop — w sierpniu czy w lipcu. Miał pojechać
wtedy z Lucynką do brata na wieś. Lucynka chwaliła się, że ma
same piątki na cenzurze. Zapytany o stopnie Stefan wolał
powiedzieć, że dopiero jutro będzie pewny w tym względzie.
Zaraz też zaczął opowiadać o, swoim udziale w uroczystości
zakończenia roku. Będzie śpiewać w chórze i recytować wiersz.
Mama, jak zwykle, pierwsza wstała od stołu.
— Stefek, Lucynka — zabierajcie się do mycia. I żebym wam
dwa razy nie przypominała. Nie chcę się jutro spalić ze wstydu
za wasze brudne uszy.
Na próżno Stefek, który nie lubił myć uszu, przekonywał
matkę, że po pierwsze, mył je przedwczoraj, a po drugie, będzie
przecież występować na scenie, a ze sceny nawet
najbrudniejsze uszy wydają się czyste. Mama była nieubłagana.
Już leżąc w łóżku Stefek przypomniał sobie o guzach, o
których mówiła Elżbietka. Aż usiadł i obiema rękami obmacał
głowę. Guzów nie było. Czyżby zniknęły od przykładania
zimnego noża? A może one rosną razem ze sławą?...
Co do podziwiania, to go nikt do tej pory nie podziwiał oprócz
mamy, która zawsze „nie może wyjść z podziwu", że on tak
szybko drze spodnie! Ale zastanawiając się, doszedł do
wniosku, że na takim podziwie wcale mu nie zależy.
ROZDZIAŁ II
PAMIĘTNIK STEFANA
Lato przeminęło tak jakoś zupełnie za prędko. Znowu jestem
w Łodzi. Chciałem się zobaczyć z kolegami, ale okazało się to
niemożliwe. Wiktor dopiero jutro wraca ze wsi od babki, a
Bartka też chyba nie ma w domu. Dzwoniłem tak, że umarły
by się obudził, ale nikt drzwi nie otwierał. Aż wyszła jakaś
pani z przeciwka i skrzyczała mnie. A dlaczego? Przecież nie
do niej dzwoniłem.
W czasie wakacji nie pisałem ani dziennika, ani pamiętnika.
Przez cały lipiec słońce tak grzało, że po prostu szkoda było
każdej chwili spędzonej w domu. Raz po południu chciałem
się już poświęcić i zostać w domu, ale przyszedł Wiktor i
powiedział, że nie szanuję własności społecznej, bo „młodzież
to skarb narodu”, trzeba, żeby była silna i wysportowana, a
nie zdechła i krzywa od siedzenia nad zeszytem. Więc
pobiegliśmy z piłką do parku. Ale tego dnia mieliśmy pecha,
bo Wiktor strzelił gola prosto w drzwi świetlicy robotniczej. A
te drzwi były szklane i bardzo jakieś kiepskie, bo zaraz się
rozbiły, i to bardzo głośno.
Zdążyliśmy uciec w krzaki, a przez te drzwi ktoś wyszedł i
tak wymyślał, że coś okropnego. Wiktor powiedział, że to
wstyd, jak ludzie nie oceniają, mają świetlicą W pałacu, a
krzyczą jak pastuchy za bydłem. Już tego dnia nie graliśmy.
Baliśmy się, chociaż Wiktor powiedział, że trzeba grać, a
jakby ktoś krzyczał na nas, to właśnie powiedzieć, że o niczym
nie wiemy, że dopiero przyszliśmy, że gdyby to była nasza
sprawka, to nie przyszlibyśmy na pewno. Ja nie chciałem tak
zrobić, Bartek też nie i Wiktor poszedł z nami.
W domu coś mnie podkusiło i pochwaliłem się Lucynce, że
tak nam się udało uciec, a ta papla wszystko powiedziała
ojcu. Miałem za swoje. Ojciec stwierdził, że jesteśmy gałgany i
że mamy zaraz jutro iść i za szybę zapłacić.
Mama też dołożyła swoją porcją. Opowiedziała, że słyszała
sama, jak jedna pani mówiła, kiedy park i pałac oddawano
robotnikom, że „hołota wszystko tu zniszczy", więc mama
sobie nie życzy, żeby jej dzieci były za tę „hołotę”.
Na drugi dzień powiedziałem chłopakom, że musimy się
złożyć na szybę. Widziałem, że to się nikomu nie spodobało. A
najwięcej się rzucał Wicek Mrozowski, ten, co chodził do
szkoły na Czerwoną. Wołał, że niech ten za szybą płaci, kto
rozbił. Ale Bartek się nie zgodził. Powiedział, że jednemu to za
trudno, zresztą każdemu może się taka rzecz zdarzyć i zaraz
dał dwa złote. Nie wszyscy dali. Jedni nie mieli, a inni nie
chcieli. Zebraliśmy dziewiętnaście złotych i ja z Wiktorem
poszliśmy zanieść te pieniądze do świetlicy.
Siedziała tam jedna pani za biurkiem. Najpierw jak
dowiedziała się, że to nasza sprawka, to tak nas zezwała, aż
strach, a potem jak położyliśmy pieniądze i Wiktor
powiedział, jak to on potrafi, że się „poczuwamy do winy" i
„podchodzimy samokrytycznie”, to trochę przestała. Wreszcie
burknęła, że może jeszcze z nas będą ludzie, chociaż to bardzo
wątpliwe. Chłopcy czekali na placu i Wiktor musiał wszystko
opowiedzieć. Ten umie opowiadać! Mówi, że będzie kiedyś
aktorem. Już teraz do tego się wprawia. Lubi czytać na głos i
czyta naprawdę ładnie. A jak tylko jest okazja, to „odgrywa”.
On naprawdę do teatru ma duże zdolności.
Zaczął opowiadać, jak to on „w naszym imieniu pieniądze za
rozbitą szybę złożył na biurku”. A ta pani „ze łzami w oczach
dziękowała i powiedziała, że ten piękny uczynek przynosi
zaszczyt naszym wychowawcom i wart jest, żeby go wpisać
złotymi literami”, tylko że na razie nie ma gdzie.
„A na to ja powiedziałem — opowiadał dalej Wiktor — że
młodzież szkolna zawsze chce postępować zgodnie z honorem
i w razie czego jest gotowa od ust sobie odjąć, byle tylko
honoru nie splamić. A na to: «Chłopcy! — mówiła ta zza
biurka. — Niech was przygarną do swego łona, niech ucałuję
wasze jasne czoła...» A ja: «Obywatelko, jeszcze nie
zasłużyliśmy na taki zaszczyt, ale będziemy się usilnie
starać!»”
Tak opowiadał Wiktor, a umiał to wszystko tak odegrać, że
gdybym z nim razem nie był, to pomyślałbym, że to wszystko
prawda. Inni uwierzyli i widać było, że im się podobało.
Tylko Wicek Mrozowski powiedział, że ma w nosie wszystkie
honory. A Wiktor mu nawymyślał od zgnilizny moralnej i od
skąpej hołoty, bo Wicek składki nie dał. Więc zaczęła się
draka. Spraliśmy porządnie Wieka i jego przyjaciół, którzy
mu się podlizują, bo on ma zawsze pieniądze i funduje.
Ja miałem tylko dwa guzy. Przykładałem w domu nóż i
przypomniała mi się Elżbieta. Myślę, że gdyby słuchała
opowiadania Wiktora, to musiałaby nas podziwiać. Chociaż
to niezupełnie była prawda, ale projekt oddania pieniędzy za
szybę ja zgłosiłem. Może Bartek w domu o tym opowiedział?
Ja też próbowałem w domu opowiedzieć wszystko tak jak
Wiktor, ale ledwo zacząłem, ojciec gazetę odłożył i mówi:
— Że co? Powtórz no.
A mama we drzwiach stanęła i tak mi się przyglądała, że od
razu zacząłem od początku i powiedziałem, jak było
naprawdę. Okazało się, że tatuś tą panią zna. To sekretarka
klubu racjonalizatorów. Kiedy powtórzyłem Wiktorowi tę
wiadomość, powiedział, że to jakaś „mało wyrobiona” osoba,
ale trudno, nie można wymagać, żeby w każdej świetlicy
siedziały osoby „na poziomie”. Dopiero jak my dorośniemy, to
będzie inaczej.
Nie jestem pewny, czy ta zmiana będzie duża. Na całą naszą
klasą tylko jeden Wiktor taki „wyrobiony" w języku.
W lipcu jeszcze wiele dni było ładnych i często grywaliśmy w
piłkę, ale już ostrożniej. Składam sobie na kompas i tamtych
dwóch złotych bardzo mi żal.
W sierpniu wyjechaliśmy na kolonie. I dopiero pierwszego
deszczowego dnia zobaczyłem, że ani zeszytu, ani książki od
pana kierownika nie zabrałem, z domu. Co było robić?
Wychowawcy tyle mieli zajęcia, że nie miałem po prostu
sumienia zawracać im głowy jeszcze moimi kłopotami. Tak
więc można powiedzieć, że ze szlachetnych pobudek pisanie
miałem uniemożliwione. Drugiego dnia deszczu, kiedy po
południu zaczęło mi się strasznie nudzić, wpadłem na pomysł,
żeby napisać do domu do tatusia, żeby mi wysłał zeszyt i
książkę pocztą. A trzeciego dnia, kiedy już zdecydowałem się i
siadłem do pisania listu — zaczęło się przejaśniać. Wtedy
pomyślałem sobie, że szkoda byłoby fatygi mojej i ojca, bo
zanim list dojdzie do Łodzi, a paczka do mnie, to deszcz może
się skończyć. I rzeczywiście, to była taka „trzydniówka”, a
potem do końca kolonii ani kropla nie spadła.
Teraz po powrocie do domu sumienie mnie trochę gryzie,
więc usiadłem i piszę, żeby za tamtą „trzydniówkę” odrobić.
W tym roku postanawiam sobie wyrabiać charakter. To nie
jest taka łatwa rzecz. Od razu całego charakteru wyrobić nie
można. Nie ma mowy. Trzeba po kawałku.
Więc najpierw postanawiam, że moje słowo to będzie
„żelazobeton ", że jeżeli co obiecam, to dotrzymam. Mój tatuś
też uważa, że słowo to święta rzecz, i w fabryce wszyscy
widzą, że „majster Żórawiec słów na wiatr nie rzuca”. Kiedyś
kolega ojca opowiadał o tym w domu. Mnie było wtedy
bardzo przyjemnie, że mój ojciec taki słowny.
Chociaż z drugiej strony, to ja tę słowność ojca boleśnie,
można powiedzieć, odczuwam. Ile razy mam, obiecane lanie,
to mnie nigdy nie minie. Ale i innych obietnic tatuś
dotrzymuje. Na przykład przed wyjazdem otrzymałem
obiecany scyzoryk. I to jaki! Cztery nierdzewne ostrza i
prawdziwa rogowa — oprawa. Chłopakom mało oczy na
wierzch nie wyszły z zazdrości. Taki jest mój ojciec! Jak mam
kłopot jaki, to często idę z nim do ojca. Teraz też
powiedziałem, że o to pisanie spokoju nie mam, czy jestem w
porządku. A tatuś na tó, że skoro spokoju nie mam, to
najlepszy dowód, że nie jestem w porządku.
„Jak z robotą nawaliłeś — powiedział — to nie zawracaj
sobie głowy zgryzotami, tylko rękawy zawiń i gazuj."
Zaraz też sobie postanowiłem, że za tę „trzydniówkę” to
napiszę dzień po dniu trzy razy, a potem solidnie raz na
tydzień albo jak będzie coś ciekawszego, to nawet częściej, ale
ten raz na tydzień to zawsze a zawsze, żeby nawet nie wiem
co. I jak sobie postanowiłem, to zaraz przestało mnie gryźć.
Jakby ręką odjął.
Z Bartkiem już się widziałem. Zdziwił się na mój widok, że
jestem taki opalony. Był na koloniach, które urządziła
fabryka jego ojca, w górach. Miejsce do kąpania mieli
świetne, ale on obiecał mamie, że nie będzie siedział ani w
wodzie, ani na słońcu, ani na wilgotnej trawie, ani po
zachodzie słońca na dworze. Bardzo zajęty był tym
uważaniem, ale nie chorował ani razu. Aż się dziwię. Bo ja z
samego takiego uważania rozchorowałbym się ciężko.
W czasie naszej rozmowy weszła do pokoju mama Bartka i
chociaż już ją widziałem kilka razy, bo w lipcu wpadałem, do
Bartka dosyć często, przyjrzałem się jej na nowo. Wcale nie
wyglądała na osobę, która mogłaby wymyślić na wakacje
takie tortury.
Kiedy piliśmy kawę, do pokoju wpadła Elżbieta. Na mój
widok krzyknęła „ach " / wyleciała za drzwi jak z procy. Aż
mi się nieprzyjemnie zrobiło. Czyżby się mnie przestraszyła?
Myślałem, że może zrobiły mi się wąsy od powideł, którymi
nasmarowany był chleb. Spojrzałem ukradkiem w szybę od
kredensu. Wszystko było w porządku. Nawet włosy leżały na
głowie jak ulizane. Zanim wyszedłem do Bartka, dobrze je
wyszczotkowałem. I paznokcie miałem obcięte. Niech sobie
nikt u Bartka nie myśli, że jestem brudas. A ta Elżbieta tylko
„ach”, i tyle. Szkoda całego zachodu. Aż mi z tego wszystkiego
chleb wypadł z rąk na obrus. Całe szczęście, że nie tą
posmarowaną stroną.
Po podwieczorku poszliśmy obaj z Bartkiem do Wiktora. Już
wrócił ze wsi od stryja. Czarny jak Cygan i wyciągnął się w
górę, tylko zdaje mi się, że jeszcze chudszy, niż był. Powiedział
nam, że na wsi żaden z chłopaków nie mógł dać mu rady. Ja
nie bardzo w to wierzyłem i Wiktor zaraz chciał się ze mną
spróbować, ale Bartuś powiedział, że próbować będziemy się
na boisku, bo w domu przy takiej okazji to może się coś stłuc, i
lepiej, żeby Wiktor opowiedział, jak spędził wakacje.
Więc Wiktor zaczął opowiadać, jak dobrał tam sobie paczkę
kolegów i jak prawie co niedziela odgrywali w szkole jakieś
sztuki.
Wyszliśmy od niego wszyscy i zaraz na podwórku
spróbowałem się z nim. Nie dał mi rady, ale czułem; że na
tym stryj owym wikcie zmocniał. Przybyło mu trochę mięsa i
chyba już w tym roku brat nie będzie się na nim jak na
szkielecie kości uczył.
Pożegnałem się z kolegami przed bramą, a na podwórku
koło naszej klatki schodowej zobaczyłem Alinę z jakimś
chłopakiem,. Alina wyglądała zupełnie jak dorosła panna;
uczesana była w koński ogon, w ręku torebka. A ten chłopak
to był Wicek Mro— zowski. Nie poznałem go od razu, bo
włosy zapuścił i kurtkę miał nową, jakąś taką dziwną,
jasnozieloną, i krawat w deseń,
Alina pożegnała się z nim zaraz i na schody wchodziliśmy
razem. Pytam się jej, co robiła przez wakacje, a ona nic, tylko
o Wicku, że to taki nadzwyczajny chłopiec.
„Nadzwyczajny! — mówię. — Włosy zapuszcza i w ogóle na
bikiniarza wygląda. Dadzą mu jutro w szkole, zobaczysz,
zaraz będzie inaczej wyglądać."
„Co ty pleciesz? — oburzyła się Alina. — On już jest uczniem
technikum fotograficznego, to jest szkoła dla dorosłych. Wicek
ma już prawie szesnaście lat."
„Wiem — mówię — przecież w piątej klasie siedział dwa lata
lw siódmej tak samo. Ledwo ją skończył. Mój stryjeczny brat
z nim chodził. Wicek ma bardzo twardą głowę. Zobaczymy,
jakie cuda pokaże w tym technikum. Już ja w to nie wierzę."
„A ja wierzę — zaprzeczyła Alina. — To jest bardzo zdolny
chłopiec. Będzie robić artystyczne zdjęcia. Już ma aparat.
Sfotografuje mnie. Zobaczysz. Powiedział, że jestem
fotogeniczna. W ogóle on ma bardzo artystyczną duszę.
Czasami tak coś powie, jak prawdziwy poeta."
Pokiwałem z politowaniem głową, ale ona przekonywała
mnie dalej:, Wiesz, jak mnie nazwał? Kalina. Tak. Czy to nie
pięknie? Chciałabym się tak nazywać. Stefanku, proszę cię,
mów tak do a mnie od dzisiaj."
„Czyś ty zwariowała? — mówię. — Przecież to nie jest
ludzkie imię. Przecież o kalinie to pisze w tym wierszu, że
«rosła z liściem szerokim». Co to ma wspólnego z tobą? Gdzie
liść, gdzie potok, gdzie «drobny deszcz piła»?" Na to Alina
powiedziała mi, że jestem kompletny osioł, bo na poezji nie
rozumiem się nic a nic. A ja jej powiedziałem, że skoro jest
„kalina", to niech spojrzy „jak w lusterko — w wodę", to
zobaczy, że z tym ogonem jest jeszcze bardziej ruda niż przed
wakacjami. Na to ona trzasnęła swoimi drzwiami, bo już
byliśmy na drugim piętrze, a jeszcze przedtem pokazała mi
język. A taka niby dorosła. Dorośli przecież języka nie
pokazują. Może jej się zdaje, że jak jest w siódmej klasie, to już
Bóg wie co, a cóż to siódma klasa? Za rok i ja w niej będę.
Swoją drogą żal mi tej Aliny. Co ona temu winna, że jest
ruda? Ma rudego ojca, którego ludzie nie szanują, bo pijak i
awantury urządza prawie co sobotę. Gdyby nie matka, która
jest krawcową i zarobi, to Alina pewno biedy najadłaby się
niemało. A rudym być to nie daj Boże! U nas w IV A był jeden
rudy, to nikt go po imieniu nie nazywał. Muszę się zapytać
Elżbiety, czy Alinę przezywają.
Czarne włosy, takie jak ma Elżbieta, to są ładne. W ogóle
Elżbieta wydaje mi się mądrzejsza. Widać, że to zupełnie co
innego. I gra podobno pięknie. Do tej pory nie znałem żadnej
dziewczyny, która by się nazywała Elżbieta. To chyba ładne
imię.
ROZDZIAŁ III
CEGŁA Z JASNEGO NIEBA! FATALNE PODSUMOWANIE.
POBITYWŁASNĄ BRONIĄ.
Dzień był piękny, słoneczny i ciepły. Stefan biegł do szkoły
ulicą, jakże odmienioną w ciągu dwóch miesięcy wakacji. Już
tu się jesień rozgościła po swojemu, kolorowo.
Jeszcze na Bednarskiej dogonił Stefana Wiktor, a w bramę
szkoły wchodzili już całą znajomą gromadą.
Budynek pękał od gwaru, aż trudno się było zrozumieć.
Nawoływano się, wymieniano uściski, każdy miał mnóstwo do
powiedzenia, każdy był ciekaw nowin. Biegano z klasy do klasy
i oglądano je ciekawie. Szkoła, odnowiona w czasie wakacji,
wydawała się inna.
Znajomy głos dzwonka wyłonił z tego zamętu poszczególne
klasy. Pomaszerowano do auli i wszystko odbyło się
wiadomym, a zawsze na nowo wzruszającym porządkiem.
Na zakończenie uroczystości kierownik oświadczył, iż pięknie
odnowiony budynek szkolny oddaje pod szczególną opiekę
młodzieży i robi to z całym zaufaniem, bo wie, że młodzież tej
szkoły na to zasługuje.
Odśpiewano hymn i wszyscy powędrowali do swoich klas.
Jeszcze wtedy Stefanowi tak było przyjemnie, tak się nie
wiadomo z czego cieszył!
Tymczasem ledwo VI A zdążyła zająć miejsca w ławkach,
kiedy do klasy weszła pani Ostrowska, zeszłoroczna wychowa-
wczyni. Wydobyła z teczki kartkę i zaraz zaczęła wypisywać na
tablicy plan lekcji.
Stefan poczuł łokieć Wiktora.
— A mówiłeś przed wakacjami, że jej z nami nie będzie?
— Mówiłem, mówiłem— odburknął Stefan.— Dzisiejszy dzień
się nie liczy.
Nagle do klasy wszedł nauczyciel fizyki, pan Karniewicz.
Towarzyszyły mu cztery dziewczynki z VI B. Na powitanie klasy
odpowiedział uśmiechem i zwrócił się do wychowawczyni:
— Z polecenia pana kierownika oddaję pani cztery moje
wychowanki i proszę o czwórkę chłopaków.
Stefana od razu coś tknęło, ale własnym uszom nie wierzył,
kiedy pani Ostrowska odpowiedziała:
— Tak, wiem, pan kierownik mówił mi o tym. Z mojej klasy
do pana przejdą: Stefan Żórawiec, Bartek Niedźwiedzki,
Wiktor Kijanka i Romek Koziołkiewicz. Sami rozumiecie—
zwróciła się do klasy— jedna klasa ma za wiele dziewcząt,
druga— chłopców, i to jest niewłaściwe, dlatego się rozstajemy.
Myślę, że mi wstydu w tamtej klasie nie zrobicie. Do widzenia,
zobaczymy się jutro. Będę u was na polskim na trzeciej
godzinie.
Cóż było robić. Wymieniona czwórka wyszła z ławek i
pomaszerowała za panem Karniewiczem. Miny mieli nietęgie.
Szczególnie Romek, kompletnie zbaraniały, powtarzał co
chwila:
— Ale dlaczego ja? Dlaczego ja?
Nauczyciel wskazał im drzwi VI B. Wchodzących do klasy
powitał zgodny chór:— Przyszły asy z piątej klasy!
— Nie z piątej— sprostował Bartek.— Tylko z szóstej.
— No, w szóstej jesteście dopiero od dzisiaj— powiedział jakoś
nieprzyjaźnie Sewerek Witkowski— i to sobie zapamiętajcie: u
nas asami nie będziecie. Co to to nie.
— Przez was to nam zabrano cztery najlepsze koleżanki—
pisnęła któraś z dziewcząt.
— Jak to, przez nas?— zapytał spokojnie Bartek.— Czy my tu
chcieliśmy przyjść?
— Ten straszliwy cios uderzył w nas jak piorun z jasnego
nieba. I zgruchotał jak młode brzózki o wiośnie— „zagrał" po
swojemu Wiktor i widać było, że na nie oswojonych z jego
stylem dziewczętach zrobiło to duże wrażenie. Ale tylko na
dziewczętach, bo Sewerek zawołał:
— Brzózki jak brzózki, ale z was dobre ziółka, to wiemy. To
przez was pani Ostrowska mało nie osiwiała! To przez was nasz
zastęp ciągnął się cały rok w ogonie! Wasi koledzy szaleją z
radości, że się was pozbyli, a my...
— Łżesz— przerwał mu Wiktor.— Kiedy opuszczaliśmy klasę,
panowała w niej tragiczna cisza. Słychać było tylko
przyspieszony łomot rozdartych żalem serc. Jeszcze na
korytarzu doleciało nas głębokie westchnienie czterdziestu
przyjacielskich piersi. -
To było westchnienie ulgi...— rzucił kpiąco głos spod pieca,
ale nie dokończył. Do klasy wchodził nauczyciel.
„Nowi" zajęli cztery wolne miejsca pod oknem. Bartuś z
Wiktorem w trzeciej, a Stefan z Romkiem w drugiej ławce.
Nauczyciel udzielił kilku potrzebnych informacji i można było
rozejść się do domu.
Uczniowie i uczennice VI B wychodzili szybko parami lub
pojedynczo. Na „nowych" nikt nie zwracał uwagi. Gdy zostali w
klasie sami, Romek wybuchnął:
— Ale za co mnie przeniesiono? Za co? To przecież wy
spóźnialiście się prawie przez cały rok. To wy obrywaliście
dwójki, to wy mieliście zawsze dzikie pomysły. To przez was
klasa miała złą opinię! Ale ja? Za co?
Nikt mu nie odpowiadał. Dołączenie go do wiadomej trójki
było ze wszech miar dziwne. Należał rzeczywiście do
najsolidniejszych uczniów.
Wodził po kolegach swoimi okrągłymi, trochę wytrzeszczo-
nymi oczami i żądał odpowiedzi. Zlitował się nad nim Bartek.
— Żeby było do pary.
Romek machnął desperacko ręką i nie powiedziawszy nawet
„do widzenia" wybiegł z klasy.
Stefan, Bartek i Wiktor opuścili ją również. W milczeniu i nie
spiesząc się doszli do parku. Już nie wydawał się taki piękny
jak rano. Dostrzegli ubytek liści na drzewach, a te pod nogami
szeleściły smętnie.
Wiktor skręcił w boczną alejkę i usiadł na jednej z ławek.
Koledzy poszli za jego przykładem.
Milczenie przerwał Bartek:
— Stefan, skąd wiedziałeś o tym przed wakacjami?
— O niczym nie wiedziałem! Wtedy mówiłem wam tylko, że
Gramatyka nie będzie naszą wychowawczynią w szóstej klasie.
— Zgadza się: w szóstej klasie Gramatyka nie jest naszą
wychowawczynią.
— Ale ja nie tak myślałem!— wybuchnął Stefan.— Myślałem,
że to Gramatykę z naszej klasy zabiorą może gdzieś do
młodszych klas. Przecież nie mogła sobie z nami dać rady.
— Teraz, kiedy zamiast nas są te cztery niunie, da sobie radę
— stwierdził z całym spokojem Bartek.
— To już innego wyjścia nie było?— pienił się w dalszym ciągu
Stefan.— Nie! Ja tego nigdy panu kierownikowi nie zapomnę!
Nigdy!
— A co? Obiecywał ci coś?
— Obiecywał! Pewnie że obiecywał! Mówił, że pomyśli...
— E, tam— przerwał niecierpliwie Wiktor.— Ty myślałeś, że
kierownik pomyśli... Widzimy, co z tego myślenia wyszło. I nic
na to nie poradzimy! Jak pan kierownik tak postanowił, to
skończone. Nie zostaje nam nic innego, tylko urządzić się w tej
sytuacji jak najlepiej. I uprzedzam was: mnie się ten Sewerysio
nie podoba.
— Mnie się cała klasa nie podoba— rzucił Stefan.
— I mnie się nie. podoba— mówił Bartek.— Tam miałem
miejsce spokojne, wygodne, w kącie. A tu pod samym oknem.
Jak będzie wiało, zaziębię się na pewno.
— I jak oni nas przyjęli!— rozpamiętywał Wiktor.— Od razu
wyliczyli nam wszystko, co było i czego nie było.
— A czego nie było?
— Oj, Bartek, ty ze swoją dokładnością to do szału możesz
człowieka doprowadzić!— irytował się Wiktor.— Czego nie
było? Nie słyszałeś, jak Sewerek mówił, że Gramatyka przez nas
osiwiała? Przecież jeszcze nie osiwiała.
— To prawda, jeszcze nie osiwiała.
— A widzisz! I, chłopaki, mówię wam— zapalał się Wiktor—
nie dajmy się! Bo ja to już czuję, że ten Sewerysio będzie chciał
w nas orać! Niewolników z nas zrobi! Pot z nas będzie
strumieniami płynąć! Będzie nas gnębił tak, jak Rzym gnębił
Kartaginę!... Al trafiła kosa na kamień. Znajdzie się teraz w
klasie VI B— tu Wiktor grzmotnął się w chudą, ale szeroką
pierś— Hannibal, syn Hazdrubala! Drzyj, tyranie!
— Nie przesadzaj— uspokajał go Bartek.— A że nie przyjęli
nas z. otwartymi ramionami? Zrozumiałe: nie pamiętasz, jak to
w zeszłym roku pokłóciliśmy się z nimi i nazwaliśmy ich
baranami? Że V A to „asy", a VB to „barany"?
— O psiakość!— zawołał Wiktor.— Zapomniałem. A to
rzeczywiście fatalnie się złożyło. Ale nie trzeba przypominać o
tym teraz, kiedy my tam jesteśmy. Nie trzeba.
— Pewnie— potwierdził Stefan.— ! Ale chodźmy już do domu,
bo mnie się z tego zmartwienia jeść chce jak nie wiem co.
— Chodźmy— zgodził się Bartek.— I nie trzeba się tak
martwić. Może się wszystko ułoży.
— Ale tymczasem, chłopaki— zastrzegł Stefan— umawiamy
się: w domu o całej hecy nie mówimy. Rodzicom nic do tego.
Zaraz będą się dopytywać, a co, a dlaczego? Słyszysz, Bartek,
nie mów nic w domu. Jesteśmy w szóstej, i koniec.
W drodze do domu Wiktor jeszcze nie mógł się uspokoić.
— Jakie jednak te kobiety są mało odważne — mówił do
Stefana.
— Mężczyzna na przykład w takim wypadku powiedziałby:
„Panie kierowniku, niech chłopcy zostaną w mojej klasie.
Prawda, że trochę niespokojni, ale za to jakie głowy otwarte!
Ozdoba całej klasy, można powiedzieć. A może to przyszła
chluba narodu? Spróbuję jeszcze rok z nimi, zobaczę!" Tak
powiedziałby mężczyzna. Tak postąpiłby każdy z nas. A
Gramatyka? Poszła, jak to się mówi, po najmniejszej linii
oporu. Co za brak odwagi! To straszna rzecz być kobietą!
Stefan milczał. Bardzo boleśnie przeżywał swój zawód co do
pana kierownika. Czuł się jak człowiek wystrychnięty na dudka,
zawiedziony w rachubach.
Nie przeszkodziło mu to pochłonąć podwójnej ilości zupy.
Przerywał jedzenie rzadkimi, ale za to głębokimi, filozoficznymi
uwagami, których musiała wysłuchiwać Lucynka. Przy
pierwszym talerzu zupy powiedział:
— Na tym świecie to tak już jest, że starsi rządzą, a młodzież
musi słuchać.
A przy drugim:
— Gdyby było na odwrót, to "byłoby o wiele ciekawiej.
Następnego dnia lekcje mijały jedna za drugą w bardzo
przyjemnym nastroju. Nic nie było na dzisiaj zadane, więc
żaden nauczyciel nie gniewał się za nie odrobione lekcje.
— Żeby tak było cały rok, to naprawdę nauczyciele
oszczędziliby sobie wiele zdrowia. A ile przykrości uniknęliby
uczniowie! — mówił na dużej przerwie Wiktor.
— I życie mogłoby być takie piękne — dodawał Stefan. — A
tymczasem zamiast na tym odcinku coś uprościć, to tylko
ciągle nowe konstytucje, wynalazki i odkrycia. Pomyślcie, co
będzie musiał umieć uczeń szóstej klasy za sto lat?
— Stefan, masz szczęście — stwierdził spokojnie Bartek.
— A niby ty nie takie samo? — zdziwił się Stefan.
— Nie. Ty większe. Przecież nie masz głowy do dat. A przeszło
sto lat to oho! Ile do zapamiętania przybędzie.
— Każdy z nas ma jakąś piętę achillesową w głowie—
westchnął Wiktor. — Stefan — ortografię, ja — matmę, ty —
geografię. Ale mówmy o przyjemniejszych rzeczach.
Widzieliście te błyski smutku w oczach Gramatyki, kiedy
przyszła do nas na polski?
— Smutku?— zdziwił się Bartek. — Nie zauważyłem.
Dziewczyny ją tak obstąpiły, chyba na złość nam dopytywały
się ciągle o te przeniesione koleżanki. Ale rozmowa była
wesoła.
— Ja siedzę bliżej. Dobrze widziałem. Mówię wam. To
sztuczna wesołość. Gramatykę rozdziera ukryty ból po naszej
stracie. Cierpi niewymownie... — tu Wiktor złapał się za serce z
wyrazem takiego bólu, że aż jakaś przechodząca uczennica
zatrzymała się na chwilę przestraszona.— Ale stało się! I już
jest za późno. Teraz żeby cała rada pedagogiczna uklękła przed
nami, nie wrócimy do VI A. Prawda, chłopaki?
— Nie wrócimy — powiedział Stefan.
— Nie, nie ma obawy — dorzucił Bartek myśląc raczej o tej
klęczącej radzie pedagogicznej.
Rozpoczęty tak przyjemnie dzień zakończył się zgrzytem.
Na ostatniej godzinie wychowawca zapowiedział „podsumowa
— me wakacji". Nie spodziewającej się niczego trójce przyjaciół
cegła spadła na głowę. Niewinnie brzmiące „podsumowanie"
okazało się sprawdzeniem podjętych w czerwcu zobowiązań
wakacyjnych.
Skóra na „nowych" ścierpła. W ich dawnej klasie nigdy nic
podobnego nie miało miejsca. Zobowiązania co roku
podejmowano, owszem, ale nikt ich nie zapisywał i nikt nie
sprawdzał po wakacjach, a tu?!
Na polecenie wychowawcy Sewerek odczytywał zobowiązania
z listy.
Chłopcy mieli jeszcze nadzieję, że ich nazwiska nie figurują na
niej. Niestety! Pan Karniewicz, zakończywszy sprawdzanie
„swoich", zwrócił się do Romka:
— A teraz, Koziołkiewicz, powiedz nam o zobowiązaniach
waszej czwórki.
— Ja tak dobrze nie pamiętam — zaczął ociągając się Romek.
— Ja byłem na wakacjach u wujka gajowego i pomagałem w
oczyszczaniu leśnych pasów. Mam zaświadczenie, z leśnictwa.
Jutro przyniosę, bo nie wiedziałem... A oni niech sami mówią,
ja nie pamiętam. Stefan miał, zdaje się, zbierać jakieś kamienie
i... Stefan, nie kop mnie pod ławką, bo ja dla ciebie kłamać nie
będę. Pewnie znowu zaczniecie się wykręcać, jak zawsze.
A to zdrajca! Stefek o mało nie spalił się ze wstydu. Trzeba
było się przyznać do nie spełnionego zadania. Zupełnie o nim
zapomniał. I Bartek nie spreparował obiecanego rybiego
szkieletu. Zaskoczony Wiktor ratował się jak mógł barwnym
opisem urządzanych na wsi wieczornic, ale naprawdę, to nie
pamiętał nawet, czego się podjął...
Po lekcjach zatrzymali Romka w klasie. Chcieli go nauczyć
rozumu, ale się wcale nie zląkł.
— Ruszcie mnie tylko — powiedział — zaraz pójdę do pana
kierownika i wszystko powiem. Zobaczycie, że was wyrzucą ze
szkoły.
Chłopcy wymienili spojrzenia, a Wiktor rozłożył ręce. —
Chłopie, czy nie rozumiesz, że na kolegów donosi tylko zdrajca?
A człowiek szlachetny, taki jak ja albo Stefan, albo Bartuś, to
raczej odda swoje młode życie, raczej pozwoli sobie
rozpalonymi obcęgami język wyrwać, a kolegi nie wyda. A ty!...
Ech, Romek, mówię ci, że gdyby można cię było uszlachetnić
jakimiś pigułkami albo proszkiem, to ja bym buty sprzedał,
ostatnią koszulę bym z grzbietu ściągnął na pokrycie kosztów,
bo ja dla kolegi...
— No, no — przerwał mu Roman — gdyby takie pigułki
istniały, to na was dawno złożyłaby się cała klasa. Szlachetni! A
dlaczego mnie Stefek pod ławką kopał? Cyganić chciał, już ja
was znam, ale nie bójcie się!
Nie dowiedzieli się, czego mieli się nie obawiać. Romek na
tym zdaniu zakończył i wyszedł z klasy. Patrzyli na siebie
trochę zaskoczeni niewątpliwą słusznością jego wywodów,
wreszcie Wiktor westchnął:
— Chodźmy. Wielka szkoda, że go przenieśli razem z nami.
Nic dobrego z tego nie wyniknie...
— Nie masz racji — zaprzeczył Bartek. — Nie ma tego złego, co
by na dobre nie dało się obrócić. Ja już sobie pomyślałem. Jak
mnie będą piłować w domu na temat „dlaczego", to właśnie
Romek, uczeń bardzo dobry, jest dowodem, że to tylko takie
przesunięcie dla usprawnienia pracy.
Stefan spojrzał na Bartka z podziwem i powiedział:
— A wiesz, że to wspaniały pomysł. Jeżeli siostra cię zapyta,
dlaczego nas...
— Elżbietka na pewno nie zapyta. Co ją to obchodzi? Zresztą
ja tak tylko na wszelki wypadek, bo właściwie kto o tym wie
oprócz naszej klasy?
Wlekli się pustym korytarzem. W całym gmachu panowała
cisza. Nagle kiedy dochodzili już do schodów, z drugiego piętra
zjechał po poręczy repetujący piątą klasę Franek Gawroński...
Zobaczywszy ich przystanął na zakręcie, przyłożył zgięte palce
do czoła i zawołał: — Beee! Beee!
Chłopcy oniemieli z oburzenia. Ten Franek, ten repetent
ośmiela się z nich drwić! Wreszcie Wiktor opanował się i
odezwał wyniośle:
— Oto lekkomyślne pacholę z młodszej klasy, które przy
najbliższej okazji połamie — nogi, wydaje jakieś dźwięki
zupełnie niestosowne w tych dostojnych murach.
— Beee! Beee! Przeflancowali was do „baraniej"! Cała szkoła
ma uciechę. Beee! Beee!
Ostatnie słowa dobiegły chłopców już z dołu, dokąd Franek,
zauważywszy jakiś podejrzany ruch Stefana, zjechał
błyskawicznie.
— To się nazywa być pobitym własną bronią— stwierdził Bar
— tek.— To wymyśliłeś ty, Wiktor.
— Wymyśliłem, wymyśliłem — przedrzeźniał go Wiktor —
jeszcze niejedno wymyślę, wiesz? Stać mnie na dobry pomysł!
Na poczekaniu! — Tu nagle olśniony czymś Wiktor palnął się w
czoło. — Chłopaki! Jesteśmy uratowani! Stefan, dawaj
scyzoryk!
— Na co?
— Nie pytaj, tylko dawaj! Bartek, stój tu i pilnuj, czy kto nie
idzie na — schodach. Stefan, leć w drugi koniec korytarza.
Jeżeli kogo zauważycie, zaczniecie kasłać i schodzić na dół. Ja
sobie tu sam dam radę.
Chłopcy ustawili się według wskazówek Wiktora. Mieli oko na
schody, ale zerkali od czasu do czasu w stronę Wiktora, który
wrócił do drzwi klasy znajdującej się mniej więcej w połowie
korytarza, przystawił sobie do nich odwrócony do góry nogami
drewniany kosz na śmieci i majstrował coś przy tabliczce.
Kiedy skończył i ruchem ręki wezwał przyjaciół, zobaczyli jego
dzieło. Na ciemnej politurze drzwi odcinały się jasno wyrżnięte
scyzorykiem litery. Razem z emaliowaną, przybitą do drzwi
tabliczką tworzyły napis: „Klasa VI Bojowa".
— Teraz już żadnych wątpliwości nie będzie. Prawda? Jak
myślicie?
Bartek w milczeniu przytakiwał głową. Stefkowi sam pomysł
podobał się również, gryzło go tylko sumienie z powodu
podrapanych drzwi.
— Nie można było kartki przykleić? — zapytał.
— Kartkę zdarliby od razu i po wszystkim. A nazwa musi się
przyjąć.
— A jutro zawołają nas do kierownika — powiedział powoli
Bartek.
— O rany! — zawołał Stefan. — Jak trzeba będzie za drzwi
zapłacić, to ojciec każe mi wziąć z tych składanych na kompas.
Ja nigdy nie uzbieram całej sumy!
— Spokojna głowa — rzekł Wiktor. — Wyjdźcie tym
korytarzem na dół i przez okno z pierwszej klasy. Uwaga, żeby
was kto nie widział. Ja muszę przez szatnię, bo mam tam
kurtkę. Jeżeli woźny mnie zauważy, posądzenie padnie na
mnie. Jak się jutro zrobi heca, wyprzecie się w żywe oczy; nic
nie wiecie, wyszliście wpierw. A ja się wytłumaczę, nie bójcie
się, nie pierwszy raz...
Chłopcom udało się wymknąć niepostrzeżenie według rady
Wiktora. Bartek pożegnał się szybko. Obiecał wychowawcy
przynieść ten rybi szkielet.
ROZDZIAŁ IV
NASZA KLASA „BOJOWA". OSIOŁ POPSUŁ
— MĄDRY NAPRAWIŁ. ŁADNE ZOO!
Stefan wrócił do domu z nieprzyjemnym uczuciem. Dręczyło
go, że dołożył ręki do niszczenia drzwi. A jeżeli Gawroński jutro
powie, że widział ich ostatnich na korytarzu? Cała ta sprawa,
jak chory ząb, dokuczała mu aż do wieczora.
Wybiegł na podwórze i zastał już tam Wiktora, który czuł się
tu jak u siebie. Mocowali się, ganiali, aż wreszcie przysiedli
odpocząć. W pewnej chwili Stefan zobaczył idące Alinę i
Elżbietkę. Nie wiedział, jak się zachować. Może Alina jeszcze
się gniewa? Najchętniej udałby, że ich nie widzi.
Tymczasem Alina ich spostrzegła. Podeszła wiodąc Elżbietę za
sobą.
Stefan speszył się, ale przeszło mu to szybciej niż zwykle.
Musiał po prostu podziwiać obrotność i zręczność kolegi.
Usiłował go naśladować.
Wiktor podniósł się szybko na widok dziewcząt, przywitał,
zaprosił na ławkę i zaraz, jak to on, zaczął coś opowiadać.
Stefan tymczasem przyglądał się ukradkiem Elżbiecie. Na tle
jasnej, białoróżowej Alinki z podfryzowaną, złotą grzywką — jej
gładkie, czarne włosy i mocno opalona twarz wyglądały tak
jakoś szlachetnie.
Elżbietka również kilkakrotnie uważnie spojrzała na Stefana.
Poruszył się niespokojnie: szyi wczoraj nie umył, może to
widać?
W pewnej chwili doszły go słowa Aliny:
— ...i podobno przesadzono was do baranów?
Stefan o mało z ławki nie spadł. Za nic w świecie nie
spojrzałby w tej chwili na Elżbietkę. Ale Wiktor nie stracił
głowy.
— Do bojowych, Alinko, do bojowych, zapamiętaj to sobie:
„Szósta bojowa". Ktoś cię źle poinformował.
Stefanowi przemknęło przez głowę, że ten ktoś to Franek
Gawroński. Mieszka w następnej klatce za Aliną, a balkon mają
wspólny, tylko przegrodzony.
— Jak to? — mówiła Alina. — Przecież byliście w klasie
„asów". I wyrzucono was do B.
— Nic podobnego — mówił Wiktor. — U nas klasy A to klasy
„aktywistów", takich, co lubią różne akcje społeczne, w
harcerstwie i w ogóle. Tak się złożyło, że w naszej klasie A było
kilku chłopców, co to i aktywni, i bojowi, a w klasie szóstej B, to
znaczy bojowej, aktywnych było trochę za mało...
— Jak to „bojowych"? Co to znaczy? — zapytała Elżbieta.
— To znaczy bojowych... na polu nauki — tłumaczył Wiktor. —
Na przykład przesunięty został Romek Koziołkiewicz, jeden z
najlepszych uczniów. O sobie, naturalnie, wrodzona skromność
nie pozwala nam mówić.
— Nigdy nie myślałam, że nasz Bartuś jest taki bojowy w
nauce — dziwiła się Elżbieta.
— Bo nikt nie jest doceniany we własnej rodzinie — stwierdził
Wiktor. — Ja w domu — też.
— I ja — westchnął Stefan.
— A czy są u was klasy C? — spytała Elżbieta.
— Są, ale tylko młodsze: pierwsze i drugie. To są klasy tak
zwane „cudowne". Chodzą do nich same „cudowne dzieci".
Takie, co to jak mają dwa lata, to już rwą się do elementarza
albo do pisania...
— Phi! — wydęła wargi Alina. — W waszej szkole to same
nadzwyczajności: aktywiści, bojowi, cudowni. A gdzie się ci
zwyczajni, naj zwyczajniejsi podzieli?
— We wszystkich innych szkołach — odpalił Wiktor. — W
waszej, na Czerwonej, na Sienkiewicza i gdzie indziej. Przecież
jest mnóstwo szkół w mieście, a taka jak nasza tylko jedna.
Alina nie wiedziała, co na to odpowiedzieć, wzruszyła tylko
ramionami, ale Elżbieta uśmiechnąwszy się zapytała:
— A czy w waszej szkole nie jest trochę nudno? Bo kiedy
wszystko jest takie nadzwyczajne?...
— Nie, wcale. Atmosfera, owszem, jest poważna, ale staramy
się ją od czasu do czasu ożywić, prawda, Stefan?
Ściemniało. Elżbieta zaczęła się żegnać. Wiktor przypomniał
sobie, że dziś na niego kolej gotowania kolacji. Jego matka
wraca ze szpitala późno i oni z bratem na zmianę gotują
kolację. Wyszli z podwórza razem.
— Powiedziałabym ci jedną rzecz, ale się boję — mówiła Alina
do Stefana. — Dlaczego? — A bo zaraz wypaplesz.
— Ja wypaplę? — oburzył się Stefan. — Wypaplałem kiedy?
Pamiętasz, raz mi powiedziałaś, że Elżbietka mnie podziwia.
Ani słówka nikomu nie pisnąłem, a przecież przyjaźnię się z
Wiktorem i zawsze mówimy sobie wszystko.
— No właśnie, a ten twój Wiktor to ma język. Istny pytel!
Adwokatem powinien zostać.
— Nie, on będzie artystą. On co dzień na głos czyta!
— Artystą? Filmowym?
— Nie wiem, ale zdaje się, że w teatrze. W filmie na jego gust
chyba za mało mówią. On lubi zgrywać. Mówię ci, jak zacznie,
to wcale nie poznasz, że on tak udaje. Wszyscy się na to
nabierają, nawet nauczyciele.
— Dobrze, żeś mi powiedział. Niech ja go jutro spotkam! —
zawołała Alina.
— Alina! — przestraszył się nie na żarty Stefan. — Widzisz, kto
jest papla? Ledwie ci coś powiedziałem, a ty zaraz z jęzorem.
Swojej „jednej rzeczy" nie powiedziałaś, a ze mnie wyciągnęłaś.
Pamiętaj: jedno słowo powiesz, to tak cię spiorę, że...
Rozzłoszczony Stefan popędził schodami w górę,
przeskakując po kilka stopni.
— Zaczekaj! — wołała goniąc go Alina. — Zaczekaj, to ci
powiem!
Nie zaczekał.
Rano Wiktor był wezwany do pana kierownika, ale się wyłgał.
To jedno potrafił robić wspaniale. I teraz, zdając relację
przyjaciołom, opowiadał, że przy końcu rozmowy pan
kierownik miał po prostu łzy w oczach z żalu, iż jego, Wiktora,
o taką rzecz posądził.
Ale największe piekło zrobiła klasa. To dotknęło trójkę
przyjaciół do żywego. Bo jak to? Oni z narażeniem się na
największe nieprzyjemności ratują honor klasy, przerabiają z
„baraniej" na „bojową" (cała szkoła już mówi o „szóstej
bojowej"], a tu taka zapłata? I na jakiej podstawie te
posądzenia. Kto widział?!
— Na takiej — odpowiadał Sewerek — że dopóki was tu nie
było, to żadnych awantur też nie było. Ledwo przyszliście, już
cała szkoła wie, że VIB to wandale, niszczyciele własności
publicznej.
— A jak piorun w tę klasę trzaśnie, to też przez nas, bo
przedtem tego nie było? — dowodził Bartek.
— Trupem padnę, a nie przyznam się do tego, czego nie
zrobiłem! — wołał Wiktor. — Jak lew będę się bronił do
ostatniej kropli krwi!
Pan kierownik mi uwierzył, a wy nie chcecie.
— Pan kierownik nie zna cię tak dobrze jak my! — Taka
Kijanka, a jak lew się broni!
Klasa wybuchnęła śmiechem, ale Wiktor nie zdetonował się
wcale. Stanął jak Juliusz Cezar na Forum Romanum, rękę
położył na wypiętej piersi i zawołał:
— Kijanka jestem, ale zawsze będę się bronił przed zniewagą
jak lew i...
Tu zaciął się trochę, a Maniek, ten dowcipniś spod pieca,
podpowiedział: — I sto tygrysów!
— ...i sto tygrysów! — dokończył z patosem Wiktor, a klasa
znowu odpowiedziała śmiechem.
Nie wiadomo jednak, czy dyskusja nie skończyłaby się bójką,
gdyby w klasie nie było wychowawcy. Pozwalał wypowiadać się
swobodnie, słuchał z uwagą, śmiał się razem z wszystkimi,
wreszcie powiedział:
— Skoro dowodów nie ma, nie można nikogo posądzać.
Widocznie ktoś nam zrobił paskudny kawał. Może to się jeszcze
kiedy wykryje? Może winowajca nie zastanowił się i sam już
tego żałuje? Mnie wystarcza, że wszystkich ten postępek
oburza.
Wszyscy rozumiemy: tak mógł postąpić tylko ktoś bardzo
głupi.
W kilka dni później Stefan przyniósł do szkoły zdobyty u
stolarza kawał brązowej szpachlówki, a Bartek szpachlę.
Wiktor przystawił stołek do drzwi i starannie zasmarowywał
wydrapane litery. Pół klasy przytrzymywało chyboczący się
stołek, drugie pół przyglądało się robocie Wiktora, a wszyscy
słyszeli, jak powtórzył kilkakrotnie:
— Osioł jakiś, zwyczajny, dardanelski osioł pociął drzwi, a
teraz ja się muszę męczyć!...
Wiktor w niedzielę, przy końcu gry w piłkę, skręcił nogę.
Ledwo go koledzy doprowadzili do domu. Noga puchła w
oczach. Na kilka dni był unieruchomiony w łóżku. I dobrze się
stało, bo przy jego obecności nie obeszłoby się bez nowej
awantury.
Właśnie zmieniono gazetkę ścienną na korytarzu pierwszego
piętra i każdy, kto przechodził, mógł przeczytać między innymi
i taki wierszyk:
Choć w książkach piszą, że zginęli Wandale,
to ci Wandale nie zginęli wcale.
Pod drzwi szóstej klasy idźcie, moi mili,
zobaczcie, co z drzwiami Wandale zrobili.
Przed drzwiami klasy VI B gromadził się tłum,
zaszpachlowanego napisu na pierwszy rzut oka nie można było
odczytać, a z wiersza nie wynikało, o której szóstej mowa.
Ciągle się pytano, czy to tu. Szczególnie pętaki z młodszych klas
nie dawały spokoju.
Jakiś malec z drugiej wpadł po dużej przerwie i zawołał:
— Gdzie te Wandale? — Głupi jesteś — powiedział mu Stefan
— nie o Wandali chodzi, tylko o to, co zrobili.
— Phi! Nic takiego! Ja bym to lepiej zrobił, tylko nie dosięgnę.
A Wandala nigdy nie widziałem. Pokażcie go.
I tak było co pauza. Nareszcie Bartek, spokojny, małomówny
przeważnie Bartek, zdenerwował się i poszedł do Sewerka.
— Kto ten wiersz napisał?
— Bo co?
— Pytam cię, czy wiesz, kto ten wiersz napisał?
— Wiem, ale ci nie powiem.
— Dobrze, ale go zdejmij.
— A to z jakiej racji?
— Zdejmij, bo już w tej klasie wytrzymać nie można.
— Patrzcie go! Wytrzymać nie można — drwił Sewerek — to
się przenieś.
Ale klasa VI B miała dosyć tej sławy na całą szkołę. Bartka
poparło kilkanaście głosów:
— Sewer, zdejmij ten wiersz! Dosyć już!
Sewerek sprzeciwiał się zajadle. Sprawa oparła się o
wychowawcę. Pan Karniewicz polecił wierszyk zdjąć.
Sewerek był wściekły. Rzucał piorunujące spojrzenia na
Bartka. W szatni Stefan usłyszał, jak mówił:
— Ja ich dopilnuję. Przestanie to „zoo" brykać.
— Jakie znowu „zoo"? — spytał czyjś głos. — To, co do nas
przyszło z VI A. Żuraw, niedźwiedź, kozioł i kijanka.
— A to rzeczywiście „zoo"! — za ścianą palt słychać było
głośny śmiech. Po południu Stefan z Bartkiem odwiedzili
chorego kolegę. Noga wyglądała już dobrze. Wiktor zapowiadał
swój powrót do szkoły. Stefan opowiedział, co słyszał w szatni.
Wiktor skrzywił się:
— Przylgnie to do nas. Przezwisko utrafione.
— Przezwisko jak przezwisko — burknął Bartek — mnie się
bardziej nie podoba to „dopilnuję ich".
— A ja się tego nie boję — stawiał się Wiktor.
— W V A nie tacy jak Sewerek nas pilnowali, a upilnować nie
mogli.
— Wiktor — mitygował go Stefan — nie zapominaj, że w V A
byliśmy jedną zgraną paczką, a tu jakoś głupio ułożyło się od
początku: my i
— Oni i „zoo" — rzucił Bartek z ironią.
— „Zoo" i barany — złościł się Wiktor. — Doprawdy, ja nie
wiem, jak ja w tej klasie wytrzymam. Wszystko takie ulizane,
grzeczne, to nie na mój gust. Chłopaki, urządźmy coś!
— Dobrze, urządźmy — zgodził się Bartek. — Czy ty myślisz,
że tylko tobie się nudzi? A przecież ty chociaż w domu masz
trochę rozrywki, a ja... Ale na razie musimy naprawić nasze
stosunki z klasą. Zaprzyjaźnić się czy...
— Bartek! — wybuchnął Wiktor. — Oni na nas — „zoo", a ty
chcesz do nich z przyjaźnią?
— Nie — oni. To tylko Sewerysio. I właśnie żeby jego zgnębić,
musimy mieć klasę za sobą.
Bartek jak zwykle rozumował słusznie, Wiktor musiał mu
przyznać rację.
Stefana zaciekawiło to, co Bartek mówił o swoim domu. To
jemu w domu się nudzi? Mieszkanie mają tak ładnie
urządzone. Bartek ma swój stolik, półkę i dużo książek, zawsze
parę złotych przy sobie. Chyba jego rodzicom dobrze się
powodzi?
Elżbietka będzie artystką... Tak ładnie podobno gra na
fortepianie. A Bartkowi nudzi się?
— Tak ci się zdaje — odpowiedział zapytany Bartek — ale
pomyśl: Elżbieta zawsze albo siedzi z nosem utkwionym w
książce, albo ćwiczy do znudzenia jedno i to samo. Mama nigdy
nie ma czasu; ojciec, jak wróci z fabryki, to tylko prosi, żeby
była cisza, bo zmęczony. Każdy zamyka się w swoim kącie...
Stefan westchnął ze zrozumieniem.
— To urządźmy coś, Bartek, ty zawsze miałeś dobre pomysły.
Nie takie postrzelone jak Wiktor... albo ja — dorzucił
samokrytycznie.
— Mam już coś na myśli.
— Co? Powiedz!
— Niedługo wam powiem, ale jeszcze nie teraz. Wiesz, ja lubię
najpierw mieć projekt wykończony i dopiero o nim mówić.
Stefan wiedział o tym. Bartek taki już jest: dokładny, lubiący,
żeby wszystko było „zapięte na ostatni guzik".
ROZDZIAŁ V
TAJEMNICZE WPŁYWY ALINY. ROMEK WYKOŁOWANY NA
AMEN. WSZYSTKO NA PRÓŻNO! STEFAN KRĘCI, JAK MOŻE.
Stefan lubił późne, wieczorne godziny. Rozkładał się wtedy ze
swoimi sprawami na uprzątniętym kuchennym stole, Lucynka
zaraz po kolacji szła spać. Rodzice siedzieli przy dużej lampie w
pokoju. Nikt mu nie przeszkadzał w „utrwalaniu". Bo te późne
zajęcia Stefek nazywał utrwalaniem, to znaczy powtarzaniem
odrobionych już przed kolacją lekcji. W rzeczywistości
wyglądało to trochę inaczej. Czasami była to po prostu ciekawa
książka do czytania, czasami album ze znaczkami, a zdarzało
się i tak, że dopiero o tej godzinie Stefek zaczynał odrabianie
lekcji pocąc się ze strachu, czy zdąży nadgonić stracony przed
kolacją czas. Mówiło się wtedy, że „na jutro strasznie dużo
zadane".
Dziś w domu było wyjątkowo spokojnie. Ojciec zapowiedział
późny powrót z zebrania, mama wyszła przeszyć coś na
maszynie u sąsiadki. Lucynka spała. Stefek kończył wklejanie
dwóch znaczków Chińskiej Republiki Ludowej, kiedy usłyszał
lekkie pukanie do drzwi.
Przyszła Alina. Kiedy zaczęła od razu: — Stefku, mój złoty! Ty
jesteś taki mądry! — wiadomo było, że nie może dać sobie rady
z lekcjami. Rzeczywiście miała napisać na jutro wypracowanie
domowe o wakacjach.
— Stefku, błagam cię, pomóż. Idzie mi jak z kamienia.
Stefek nie miał ochoty — pomagać Alinie. Schlebiało mu
jednak przekonanie o jego możliwościach.
— „Błagam cię" — przedrzeźniał — a potem znowu będziesz
zadzierać nosa i mówić, że jestem dziecinny