Wiktor i rozwodziłby dalej swoje gorzkie żale, gdyby nie
Bartek, który w tej właśnie chwili zwrócił uwagę na małą
kartkę, niedbale wsuniętą w szparę między słupkiem a listwą.
Tkwiła tam nie zauważona przez nikogo do tej pory, aż Bartek
wyciągnął po nią rękę i zaczął rozwijać...
Stefek, stojący obok Bartka, nie spuszczał oczu z rozwijanej
powoli kartki. Mignęło mu coś zielono i nagle, nie zdając sobie
sprawy z tego, co czyni, chwycił mocną ręką pulchną garść
Bartka, wydarł z niej kartkę i popędził w górę schodów,
przeskakując je po trzy od razu. Tuż za jego plecami gnał
Wiktor sycząc:
— Dawaj zaraz! Pokaż mi! Pokazujesz? Dasz?
— Dam ci w łeb! — warknął Stefan.
O dobre dwa kroki za nimi biegł zasapany Bartek. Do klasy
wpadli ostatni, narażając się na ostre wymówki wychowawcy.
Stefan kartki oddać ani nawet pokazać nie chciał. Na próżno
w czasie lekcji Wiktor szturchnął go w plecy, nie żałując przy
tym mało wybrednych pogróżek. Na próżno w czasie przerw
doskakiwał do niego, wymachując mu przed nosem
zaciśniętymi kułakami. Stefek udawał niewzruszonego.
Opędzał się przed napastliwością kolegi jak mógł, odsuwał jego
ręce i ze sztuczną obojętnością zbywał słowami:
— Nie ma o czym gadać. Bzdura. Szkoda na to czasu.
Wiktor nie dawał za wygraną, ale widać było, że jest już
zmęczony. Bartek natomiast nie odzywał się ani słowem i to
spokojne, pełne niemego wyrzutu milczenie przejmowało
Stefka prawdziwym niepokojem.
Wychodzili ze szkoły naburmuszeni. Wiktor prychał od czasu
do czasu jak kot, Bartek miał wyraźnie odętą minę, Stefan
rzucał niespokojne spojrzenie. Nie zwracało to niczyjej uwagi.
W całej szkole dawał się odczuwać nieprzyjemny, pełen
podejrzeń i różnych najdziwaczniejszych przypuszczeń nastrój.
W hallu, niedaleko drzwi wejściowych, stał z groźną,
niezadowoloną miną Kochasiu i przyglądał się wszystkim
uważniej niż zwykle. W pewnej chwili Stefan spotkał jego oczy,
w których wyczytał i wyrzut, i nawet coś w rodzaju potępienia.
Czuł te oczy na swoich plecach aż do samych drzwi, za którymi
mimo woli poruszył łopatkami, jakby chcąc się uwolnić od
przykrego wrażenia.
— Stefan, pytam cię ostatni raz: pokażesz tę kartkę? — głos
Wiktora brzmiał bardzo stanowczo.
Odpowiedzią było milczenie.
— Albo przynajmniej powiesz, co tam było napisane? Bo,
jeżeli nie... — stanowczość zabarwiła się rozpaczą, gotową na
wszystko. To zapewne skłoniło Bartka do zabrania głosu:
— Nic tam nie było. Nic oprócz pieczęci. Takiej samej, jaką
znalazłeś kiedyś w dziurze od kałamarza.
— Takiej zielonej? Z kropkami? — przypomniał sobie
błyskawicznie Wiktor.
Bartek już otwierał usta. Nagle instynktownie uskoczył w bok
przed ciosem Stefana.
Żórawiec nie spodziewał się tak zręcznego uniku ze strony
mało na ogół wygimnastykowanego Bartka. Cios, wymierzony z
mocnym zamachem, napotkawszy próżnię, pociągnął go za
sobą. Stefan zachwiał się, potknął i rozciągnął na chodniku jak
długi.
Wiktor wybuchnął śmiechem. To była sprawiedliwość
wymierzona ręką losu.
— A dobrze ci tak! A widzisz! — zawołał z satysfakcją.
Stefan podniósł się natychmiast i rzuciłby się na pewno na
Wiktora. Przeszkodził mu Bartek.
W chwili upadku Stefana z kieszeni jego kurtki wypadł jakiś
przedmiot i potoczył się wprost pod nogi Bartka. Podniesiony
przez niego, leżał właśnie na wyciągniętej w kierunku
właściciela dłoni.
Był to niewielki kawałek linoleum, na którym wyraźnie
występowało wycięte, zabarwione zielonym tuszem kółko z
tajemniczą, a przecież nie pierwszy raz widzianą literką w
otoczeniu czterech kropek.
Wiktor gwizdnął przeciągle i bardzo wymownie. Oczy Bartka,
utkwione w twarzy Stefka, również żądały wyjaśnień.
Ale żadne wyjaśnienia nie nastąpiły. Stefan bez pośpiechu, z
rezygnacją człowieka, który już utracił wszelką nadzieję na
wykaraskanie się z niemiłej sytuacji, ponieważ wszystko
sprzysięgło się świadczyć przeciwko niemu, wziął nieszczęsną
pieczątkę, schował ją do kieszeni i stał przed przyjaciółmi w
milczeniu.
Unikając zetknięcia się z ich oczami, zwiesił głowę. Całą jego
uwagę zaprzątnął niewielki, okrągły kamyk, podrzucany
zręcznie czubkiem trzewika.
To już było ponad wytrzymanie Wiktora.
— Milczysz? — pytał wzburzony do najwyższego stopnia. —
Ukrywasz jakieś ohydne sprawy przed nami, przed swoimi
najlepszymi przyjaciółmi? Przed przyjaciółmi, którzy by dla
ciebie... którzy by za ciebie... O! tego już dłużej ścierpieć nie
można!, Bartuś! Wołodyjowski! Bracie! — zwrócił się z
potrójnym i niemniej patetycznym wezwaniem do
Niedźwiedzkiego. — Czyż my nie mamy ani źdźbła poczucia tak
zwanej godności osobistej? Mamy na szczęście to szlachetne i,
niestety, nie wszystkim dostępne uczucie. Ono właśnie nie
pozwala nam pozostawać dłużej w towarzystwie Żórawca ani
chwili. Ono właśnie zabrania nam marnować w tym
towarzystwie nasz drogocenny, być może, dla przyszłych
pokoleń czas i tracić go na daremne tarzanie się w prochu u
stóp głuchego na prośby przyjaciół Żórawca. Ono każe nam
odejść z tego miejsca w ponurym milczeniu, bez jednego słowa.
W tym momencie Wiktor z tragicznym wyrazem twarzy
chwycił Bartka za rękę i pociągnął go, lekko opierającego się,
na drugą stronę ulicy.
Ale odejście bez jednego słowa było widocznie herkulesowym
wyczynem dla zwykłego na razie śmiertelnika Wiktora, gdyż
jeszcze na środku nie uczęszczanej na szczęście jezdni odwrócił
Się w stronę Stefana i rzekł z bólem w głosie:
— Czuję, z największym przerażeniem czuję, że gmach naszej
Przyjaźni, ten potężny, zbudowany ogromnym wysiłkiem
gmach, rysuje się, chwieje i, o zgrozo! może lada chwila
runie!.., A wszystko to zrobi własnymi rękami nasz serdeczny
przyjaciel!... Kto wie — dodał Wiktor ciszej, przekraczając
krawężnik —, może nasz były serdeczny przyjaciel.
Stefan stał jeszcze chwilę w miejscu, w którym go opuścili
przyjaciele. To było właściwe słowo: opuścili. Ruszył wreszcie
chodnikiem, ale nie uczynił tego świadomie. Same nogi
poniosły go w stronę domu.
Szumiało mu trochę w głowie: „Co ten Wiktor naplótł?
Trajkotał jak katarynka. Powiedział: ohydne sprawy... Co on
miał na myśli?... Tak... Źle się stało, że wyrwałem tę kartkę z
rąk Bartka."
Można by przecież tak jak wtedy przy kałamarzach ruszyć
ramionami i udać, że się o niczym nie wie.
Co za licho pchnęło jego rękę? Potem już jedno wypływało z
drugiego, a najgorsza ta pieczątka!... Nie trzeba się dziwić, że
Wiktor i Bartek zbaranieli na jej widok. On sam na ich miejscu
zachowałby się chyba tak samo... A co zrobiliby oni w jego
położeniu? Bartek na pewno nie gadałby za wiele i może
wymyśliłby coś sensowniejszego, ale Wiktor?
Naturalnie, o szajce, o Alinie, o skrytce wiedziałby już od
dawna każdy, kto by tylko miał czas cierpliwie słuchać
paplaniny Wiktora.
„Co ja powinienem teraz zrobić? Co teraz zrobić?" — pytał
siebie po raz nie wiadomo który Stefan.
Po obiedzie usiadł przy stole nad rozłożoną książką i
przygnębiony, ale już trochę spokojniejszy, zaczął myśleć nad
swoją, sytuacją.
Rzeczywiście wykręcić się nie było sposobu. Albo nie mówić
nic, albo powiedzieć całą prawdę: kto posługiwał się zieloną
pieczęcią, do kogo pisano listy, co było w listach, dlaczego
okazało się potrzebne podrobienie pieczęci, jak to było z
„szarotką", kto Stefanowi pomagał — i tak dalej, wszystko, aż
do końca.
ROZDZIAŁ XXX
LIST, KTÓREGO NIE MOŻNA ODCZYTAĆ. ZNIKĄD POMOCY.
W OPUSTOSZAŁYM KIOSKU.
ELŻBIETA WKRACZA W SAMĄ PORĘ. ZNOWU KANAPA
Zamyślony Stefan nie spostrzegł, że od kilku minut Lucynka
obserwuje go ze współczuciem wywołanym przez zgnębiony,
nieszczęśliwy wyraz twarzy brata.
— Stefan! — odzywa się, ale brat jej nie słyszy. — Stefek! —
powtarza głośniej. — Co tak patrzysz i patrzysz na tę jedną
stronę? — Przecież tam nie ma żadnego obrazka?...
Stefek podnosi głowę, przytomnieje i chce dać jakąś ostrą
odprawę małej siostrzyczce, ale w tej chwili słychać z
przedpokoju głos dzwonka u drzwi wejściowych i polecenie
matki z kuchni:
— Otwórzcie tam!
Stefan automatycznie wstaje od stołu, wyprzedza go jednak
szybkonoga Lucynka. Otwiera drzwi założone łańcuchem i
przez szeroką szparę pyta:
— Do kogo? Do Stefka? Pokaż. A kto ci to dał?
Brat słysząc swoje imię szybko znajduje się koło niej. Za
drzwiami stoi jakiś mikrus i podaje złożoną kilkakrotnie
kartkę. Stefan odbiera ją i zapytuje również:
— Kto ci to dał?
— Taki jeden — mówi mikrus — on mieszka w tamtych
blokach... I taki drugi z nim był... Ale nie wiem, jak się nazywa.
Kazali mi przynieść tu kartkę.
— No, dobra, możesz zmiatać — mówi Stefan i zatrzaskuje
drzwi ku oburzeniu siostry, która myśli, że trzeba było
powiedzieć malcowi jakieś grzeczne słowo, choćby „dziękuję",
ale już tak jest, że zawsze liczą się tylko starsi, a kto młodszy, to
nic a nic nie znaczy.
Lucynka wzdycha żałośnie, tym bardziej że brat razem z tą
jakąś kartką zamyka się w łazience. Tam, naturalnie, nikt nie
zobaczy, co było w liście i jak to Stefan przyjął! Obrażona idzie
do mamy, aby podzielić się wszystkimi swoimi spostrzeżeniami
co do dziwnego zachowania się brata.
A Stefek, bezpiecznie odgrodzony od świata, przysiada na
wannie i ogląda list adresowany (poznał to od razu] ręką
Wiktora.
Rozwija kartkę. List napisany jest szyfrem. U dołu widnieją
podpisy: „Zagłoba" z zamaszystym zawijasem i skromne „M.
W." — to znaczy „Michał Wołodyjowski". Stefan usiłuje
przypomnieć sobie szyfr STO, którym nie posługiwał się
dotychczas ani razu. Jak to było? Wiktor wymyślił coś bardzo
prostego, coś takiego, że jeden to „a", dwa to „b" i tak dalej. Ale
to do napisanego na kartce tekstu nie pasuje. Czyżby Stefan
zapomniał, jaka była zasada odczytywania szyfru? A jeżeli w
tekście jest coś bardzo ważnego? Jeżeli ten list ma rozstrzygnąć
jakąś decydującą dla nich wszystkich sprawę? Może Wiktor
przeprasza go za to wszystko, co w jego słowach było takie
przykre, za te „hańbiące sprawy" i tym podobne rzeczy? W
liście jest mnóstwo wykrzykników, a więc redagował go Wiktor.
Pewnie go sumienie dręczy, że przyjaciela zostawił na środku
drogi jak psa. Bo Bartek nie miał chęci odejść, to było
widoczne.
Ale jak odczytać treść listu? O, co za głupota! Dziecinna
zabawa w jakieś szyfry i pseudonimy. Co za bzdura!
„Pójdę najlepiej do Bartka i powiem mu wprost: rozmówmy
się po męsku. Daj mi słowo, że będziesz milczał, i słuchaj!"
Z tym mocnym postanowieniem Stefan dla zachowania
pozorów spuszcza wodę i głośno wychodzi z łazienki. Szuka w
brulionie szyfru STO, ale, niestety, widocznie go wcale nie
zapisał — znajduje tylko szyfr „zielonych", który i tak odczytuje
z pamięci.
Do pokoju zagląda dostatecznie przez Lucynkę zaniepokojona
mama.
— Stefan, czy wszystko w porządku? — przygląda mu się
uważnie.
— Czyś ty czasem nie oberwał dwójki?
— Dwójki? Zapomniałem już, jak wygląda takie coś — Stefan
chce się uśmiechnąć, ale wypada to bardzo blado.
— Bo jakoś dziwnie wyglądasz.
— Tak, mamusia myśli, że tylko od dwójki można źle wyglą-
dać — mówi z goryczą Stefan — a w życiu to się różnie zdarza...
— Mójżeś ty! — mama z przesadnym komizmem składa ręce.
— Takie już masz życiowe kłopoty?
Teraz Stefan dotknięty jest boleśnie „do samego żywego
mięsa". Chowa się więc jak ślimak do wnętrza, do najdalszego
miejsca w skorupie i mówi z doskonale udaną swobodą:
— Zmęczony jestem. Przecież niedługo już koniec szkoły.
Naharowałem się... Wyjdę trochę do parku, mamusiu.
— Wyjdź, wyjdź — mówi już uspokojona mama. — Co prawda,
to prawda, nad książką siadywałeś rzetelnie.
Te słowa kiedy indziej mogłyby ułagodzić ostrość
poprzednich, ale nie dzisiaj, kiedy Stefek jest naprawdę
zdenerwowany i czuje się pokrzywdzony przez wszystkich,
wszystkich, nie rozumiany nawet przez najbliższych przyjaciół,
nawet przez matkę!
Nikt nigdy go nie rozumiał. Jeden pan kierownik traktował go
poważnie. I Elżbieta, chociaż o klasę starsza. Zresztą Elżbieta
też okazała się niewarta zaufania... A może jednak powiedzieć o
wszystkim Bartkowi i naradzić się nad dalszymi krokami?...
Wiktor, po zostawieniu Stefana koło szkoły, zaciągnął Bartka
do siebie. Mieszkanie było puste, więc nadawało się na odbycie
narady, jaką — zdaniem Wiktora — należało zaraz, natychmiast
odbyć.
— Ty Stefana nie znasz — mówił do Bartka — ty nie wiesz, jaki
to uparty kozioł. Jak sobie co postanowi, to żeby się paliło,
waliło — musi do tego dojść. Tak i z tym rowerem. Zobaczył, że
ja jestem groźny rywal, że ty z geografią dajesz sobie radę. Oho!
rower stoi pod znakiem zapytania! To szach mach — zniknął
jak kamfora. I koniec, i kropka. Nikt go nie dostanie.
— Nie mów tak. Stefan nie taki, żeby sobie cudzą rzecz
przywłaszczał.
— A czy ja mówię, że on sobie przywłaszczył? Po pierwsze: nie
cudza, bo skoro się dobrze uczył, to już miał do niej trochę
prawa. Po drugie: nie przywłaszczył, bo tylko schował. Ja ci
mówię, schował go dobrze i tylko tyle.
— Po co? Zastanów się.
— To ty się zastanów, bo z mojego zastanowienia wynika, że
przez ten czas, kiedy wszyscy już o rowerze zapomną, Stefan
napisze jakieś „W pustyni i w puszczy" albo jakąś „Chatę wuja
Toma", zrobi się sławny na całą szkołę i wszyscy powiedzą, że
mu się należy porządna nagroda. A wtedy fiku, miku! rower
stanie na swoim miejscu, a wszyscy zawołają, żeby go dać temu
cudownemu dziecku, co takie śliczne książki pisze.
— Bzdury!
— Nie bzdury. We Francji jest taka dziewczyna, co wiersze
pisze, to w Polsce trzynastoletni chłopak może machnąć jakichś
„Trzech muszkieterów". Co, może Polacy gorsi? Co?
— Stefek roweru nie ukrył. Nawet by mu to do głowy nie
przyszło — upierał się Bartek.
— Nie przyszłoby? O, mój kochany, jemu nie takie rzeczy do
głowy przychodzą. Wtedy, z tą moją ręką, błagał mnie na
kolanach, zaklinał ze łzami w oczach. Zlitowałem się, rękę
dałem. Trzy godziny ją trzymał. Myślałem, że zwariuję ze
strachu...
— Trzy godziny trzymał cię za rękę? — dziwił się Bartek.
— Wariat! Mówię o kościanej ręce. Poleciał z nią gdzieś. Kiedy
spytałem, po co, to wykręcał się: „nie mogę powiedzieć,
przysięgałem". Teraz wiesz, co mu do głowy może przyjść?
— Z tą ręką to w ogóle było niepotrzebne. Ja się brzydzę
takich rzeczy.
— On się nie brzydził.
— Może chciał siostrze pokazać?
— Siostrze? A jakże! Na jedno słowo „szatan" spazmów
dostała, taka delikatna, więc jakby kawałek nieboszczyka
zobaczyła, to karetka pogotowia byłaby w robocie. Ja ci mówię,
nie broń Stefka, tylko go zaraz wykreśl z naszej złotej księgi.
No, co tak się patrzysz? Złota, nie złota, ale to ładniej brzmi.
— Nie ma go za co wykreślać.
— Za zdradę go wykreśl. Za zdradę! Lata gdzieś ze szkieletem,
nie wiadomo gdzie, składa jakieś przysięgi, nie wiadomo komu.
Tłumaczyć się nie chce. To nie kolega. Głosuję za skreśleniem
go z listy członków.
— Ja głosuję przeciw.
— O rany, w ten sposób nie ma większości głosów i do kitu
całe głosowanie! Mówię ci: Stefan wysiada z STO.
— Tak nie można. Ma prawo się bronić. Może na
wytłumaczyć, dlaczego zdenerwowała go ta kartka
— Dlatego, że on ją zgubił. Widziałeś przecież pieczątkę.
— Nie. W tym coś musi być. Chodźmy do niego.
— O, niedoczekanie, żebym ja leżał u jego stóp i łasił się jak
foksterier. Tak nisko mój honor nie upadł, żebym ja do tego
zdrajcy poszedł, co ukrywa takie ciekawe rzeczy: jakaś pieczęć,
jacyś złodzieje! O rany, ze skóry można wyskoczyć, a on nam
ani słówka. Nieużyty jak pies i z STO wysiadka! Znać go nie
chcę!
— No, to napiszmy do niego, żeby przyszedł na godzinę piątą
do parku na naszą ławkę.
— Dobrze. Napiszmy. Ale szyfrem, bo to zawsze milej, jak
człowieka taki dreszcz przechodzi: tajemnica. Ja mu zaraz
wygarnę! Ja mu zaraz wyrąbię!
„...Jeżeli nie przyjdziesz na nasz zew, jeżeli nie po wiesz, co,
kto i dlaczego, to precz z naszych oczu Zgiń i przepadnij,
sobku! Imperialisto, co byś wszystkie przyjemności dla siebie
chciał zagarnąć, nie troszcząc się o innych, to znaczy o
najbliższych przyjaciół! Jeżeli nie powiesz nam o tych
sekretach, to wiedz:
Nasza przyjaźń rozcięta!
Miecz rzucony w morze!
Żaden Macedończyk
związać jej nie może!"
Wiktor napisał to na kartce. Potem na drugiej wypisał cały
alfabet, a obok każdej litery postawił cyfrę-Teraz już łatwo tekst
zamienić na szyfr. Popełnił tylko jeden błąd: ze zdenerwowania
litery policzył o końca: „z" to jeden, „y" to dwa itd. Dlatego
Stefan nie mógł listu odczytać. Przecież trzeba było ustawić
cyfry akurat na odwrót.
Stefek biegł prawie, gnany chęcią jak najszybszego
podzielenia się z przyjacielem przypuszczeniami,
zmartwieniami i ciężarem kłopotów.
Furtka w drucianej siatce otaczającej bloki zacięła się chyba
na złość, i Stefan niecierpliwie szarpał się z nią przez dłuższą
chwilę. Widział nadchodzących od strony ulicy Pabianickiej
trzech kolegów z tej samej klasy, wśród których idący w środku
Wacek Sitarek mówił coś, gestykulując żywo rękami.
Na koniec furtka była otwarta. Stefan przystanął przed nią i
czekał na zbliżających się chłopców. Może wiedzą coś o
kradzieży roweru?
Już go zobaczyli. Wacek przestał gestykulować, mówi jeszcze
coś do towarzyszy i raptem wszyscy trzej odwracają się do
Stefka plecami i oddalają nierównym, przyśpieszonym krokiem
w stronę, z której przyszli.
Cóż to ma znaczyć? Czy kto ich zawołał? Nie, w perspektywie
ulicy nie widać nikogo oprócz kilku małych dzieci idących z
piłką do parku. Odpowiedź była jedna: nie chcieli, aby się do
nich przyłączył.
Krew gorącą falą uderzyła Stefkowi do głowy. Nie chcieli się z
nim spotkać! Nie chcieli z nim rozmawiać!
Posądzają go pewnie o to, że ma coś wspólnego z zaginięciem
roweru! Wiktor musiał już wszystko o pieczęci wypaplać! Szli
prawdopodobnie do niego! Och, ten Wiktor! Ten Wiktor!
Najwięcej, najwznioślej gadał o przyjaźni, o stowarzyszeniu, a
wystarczył drobiazg, głupia pieczątka, żeby z najlepszego kolegi
zrobić wspólnika złodziei!... O, Boże!...
Stefek czuje teraz zimne ciarki przebiegające po plecach:
złodziejski wspólnik! Przylepią do człowieka taką wstrętną łatę,
a potem jak ją zedrzeć?
Prędzej! Prędzej do Bartka! Bartek nie taki... Bartek poradzi.
Energicznie zwraca się w prawo i maszeruje chodnikiem w
stronę Rzgowskiej.
Ale widocznie złe moce sprzysięgły się tego dnia, aby Stefkowi
co chwila zagradzać drogę.
Ledwo uszedł kilkanaście kroków, zobaczył idącą w jego
stronę Elżbietkę. Jest jeszcze daleko, wątpliwe, aby go już
dostrzegła, jednak strach ogarnia chłopca.
A jeżeli Wiktor był u Bartka, jeżeli opowiedział u
Niedźwiedzkich o wydarzeniach w szkole i o swoich
podejrzeniach? Jeżeli Elżbieta też myśli o nim, że on mógł
zrobić co podobnego?... Na pewno uda, że go wcale nie widzi! A
może też, jak tamci, zawróci na pięcie, aby się z nim nie
spotkać?...
Wszystkie te myśli przelatują galopem przez głowę Stefka.
Jakiś mocny impuls każe mu uskoczyć za stojący na rogu
opustoszały kiosk i ukryć się w nim. Przez szpary rozłażących
się desek można obserwować ulicę.
Elżbieta zbliża się, teraz widać, że idzie w towarzystwie
koleżanki, jednej z tych, które były u Niedźwiedzkich na
przyjęciu w święta Bożego Narodzenia. Rozmawiają. Elżbieta
raczej słucha, potakuje. Blisko kiosku spotykają trzecią
koleżankę. Przystają, śmieją się, cieszą nie wiadomo czego. Są
prawie równego wzrostu, wszystkie trzy w granatowych
płaszczykach. Elżbieta ma warkocze przewiązane czerwonymi
wstążkami. Za każdym żywym ruchem głowy ogniste kokardy
fruwają na jej ramionach. Nie słychać, o czym mówią. Ale
wykrzykniki i śmiech przypominają ćwierkające w drzewach
nad ich głowami ptaki.
— A to gaduły — mruczy Stefan, który chętnie opuściłby swoje
ukrycie. Kiosk — stoi tu pusty od jesieni, kiedy to dwa razy w
krótkim czasie okradano go. Nikt nie chciał podjąć w nim
pracy. Niszczeje na deszczu, nie konserwowany, nie pilnowany,
bezpański. Ukradziono już drzwi, okiennice, a mimo to
napełnia go wstrętny zaduch. Stefanowi gęsta ślina wzbiera w
ustach, pluje z obrzydzeniem. Co za głupi pomysł z tym
uciekaniem przed Elżbietą? Co ona go obchodzi? Niech sobie
myśli, co chce. Ukłoniłby się, a gdyby udała, że go nie widzi, to
jeszcze lepiej. Nie zależy mu na takich niemądrych
dziewczynach...
Poszły sobie. Nareszcie! Stefan z ulgą odwraca się od szpary,
przez którą obserwował dziewczęta... i nagle kryje się po raz
drugi w kącie kiosku.
Małą uliczką, prostopadłą do Bednarskiej, wolnym,
spacerowym krokiem idą „zieloni". Nie mogą zobaczyć
ukrytego Stefana, on za to doskonale może im się przyjrzeć.
Starszy ma szesnaście lub siedemnaście lat. Ubrany w brązową,
zamszową kurtkę, z pretensjonalnie podniesionym kołnierzem,
w ciemne, długie spodnie i czarne półbuty — wygląda na
ucznia, tym bardziej że niesie w ręku paczkę związanych
rzemykiem książek. Młodszy to chyba tak zwany „łebek".
Zapuszczone „na fanfana" włosy, malutki beret z wymyślnie
ułożonymi po bokach fałdami, kusa marynarka, kolorowy
szalik, wszystko to wygląda komicznie i wymownie świadczy, że
chłopak opuścił już progi szkolne. Musi mieszkać pewnie
gdzieś w okolicy bloków. Twarz i sylwetka są Stefanowi
znajome. Co do starszego, nie może sobie przypomnieć: jego to
widział u profesora Pagacza, czy nie jego?
Przystanęli tuż obok kiosku. Starszy obejrzał się w obie strony
— nikt się nie zbliżał. Zaczął szybko wydawać polecenia
młodszemu, którego nazywał Luckiem.
Stefan słyszał każde słowo. Rozmowa była krótka, ale
wstrząsnęła nim do głębi. Zaciskał pięści, żeby nie wyskoczyć,
nie rzucić się na tych łobuzów. O, bo to byli chuligani
najgorszego rzędu. Umawiali się na najbliższą środę, aby
okraść w blokach parterowe mieszkanie, w którym na noc
zostawiano zawsze otwarte okno.
Wszystko było przygotowane, wypatrzone, przewidziane.
Lucek miał zanieść informacje „szefowi". Już się mieli rozejść,
kiedy Lucek zapytał:
— Słuchaj, Wil, a jeżeli „szef będzie się wściekać, że rower
jeszcze nie u niego?
— Niech się wścieka. Powiedz, że jest dobrze schowany i
trzeba odczekać, aż koło tej sprawy ucichnie. I jeszcze jedno:
ani słowa o tym, żeś tam, ośle, zostawił nasz znak. „Szef
rozerwałby cię na kawałki.
— Sam jesteś osioł! — Lucek ruszył ramionami. — Najpierw
kazałeś, żebym zawsze o tym pamiętał, a teraz taki gwałt.
— Ośle, ośle nad osłami! — denerwował się Wil. — To było
dobre na początku, przy kawałkach, a nie przy takich...
— A to nie kawał? — przerwał Lucek. Fajny kawał. Był rower
— roweru nie ma. Prima aprilis.
— Szkoda, że nie zostawiłeś tam jeszcze biletu ze swoim
nazwiskiem, imieniem i adresem. Po takiej nitce do kłębka
możemy się wszyscy znaleźć pod kluczem. Nie rozumiesz,
bałwanie? Sam mówiłeś, że ten bubek listy do Aliny podkradał.
— E, może nie podkradał, co by mu z tego przyszło? Ale o tej
pieczątce nie wspomnę, masz rację. Zresztą nikt jej na pewno
nie zauważył, wymietli ze śmieciami, nie ma o co robić krzyku!
Rozeszli się. Wil zawrócił, skąd przyszedł. Lucek szybkim
krokiem podążył w stronę Pabianickiej.
Stefan z niecierpliwością czekał na chwilę, kiedy bezpiecznie
będzie mógł opuścić swoje ukrycie. Biegł prawie do Bartka.
Powie mu zaraz o wszystkim. Naradzą się! Chyba o tym, co ma
być w środę, trzeba uprzedzić lokatorów? Najlepiej niech
zamkną okno.
Zaaferowany Stefek wpadł na rogu na kogoś idącego
naprzeciw. Przepraszając automatycznie, podniósł głowę i
zobaczył nad sobą wielkie wąsy woźnego Kochasiu. Odskoczył,
przestraszony nie tylko powagą osoby, ale i wyrazem twarzy,
który nie wróżył nic dobrego.
— Dokąd to, kochasiu? Gdzie tak na złamanie karku pędzisz,
kochasiu? — zapytał surowo pan woźny.
— Ja? Tak sobie... idę i już, a bo co? — Stefan zaczynał się
irytować, poczerwieniał. Po co miał się tłumaczyć? Nie robił
przecież nic złego.
— Tak sobie, kochasiu? — przedrzeźniał go pan woźny. — To
czegoś się, kochasiu, tak zaczerwienił? A ja właśnie do was
szedłem, kochasiu.
— Do nas? Po co? — zdziwił się Stefek.
— Do ciebie, kochasiu. Powiedz no mi, Żórawiec, ale nie kłam,
kochasiu, tylko całą prawdę powiedz. Po co ty wczoraj przed
wieczorem tak się przyglądałeś rowerowi? Co, kochasiu?
Stefek zdębiał.
— Ja? Rowerowi?
— Przecież się nie wyprzesz, kochasiu. Zastałem cię wczoraj
przed wieczorem koło roweru, tak, kochasiu?
— Tak, ale ja przecież nie do roweru! — Stefek odzyskał
przytomność. — Ja panu mówiłem, że przyleciałem do szkoły,
bo myślałem, że może się Kasia znalazła. Przecież mówiłem
panu, pan mnie się pytał...— Pytać, to ja pamiętam, kochasiu,
że cię pytałem. I że mi tak odpowiedziałeś, też pamiętam. Ale
chciałem cię jeszcze raz zapytać, kochasiu. A może ty coś
wiesz?
Nieszczęsny Stefek oblał się po raz drugi łuną krwi, widząc
wyraźną podejrzliwość w oczach woźnego. Ale nie
odpowiedział nic. Już się zaciął. Już teraz — żeby go smażono,
pieczono — nie piśnie ani słowa. Stał jak kozioł z opuszczoną
głową i milczał.
Woźny czekał chwilę, drugą, wreszcie powiedział głęboko
wzdychając:
— Toż ja widzę, że to jakaś niewyraźna sprawa, kochasiu. I do
pana kierownika tak powiedziałem.
— A pan kierownik co? — Stefek rzucił głową jak źrebak. —
Pan kierownik, wiadomo, kochasiu, śpieszyć się nie lubi.
Powiedział, żeby zaczekać do poniedziałku, sam z tobą
porozmawia. Może się przyz... Stój! Zaczekaj! Gdzie ty lecisz?
Reszty słów Stefan nie słyszał. Rzucił się jak wariat w bok i
gnał, nie patrząc przed siebie.
„Więc pan kierownik też myśli, że to ja! I pewnie mi nie
uwierzy! Jak to wtedy było: «Kto raz skłamie...» O ra...!"
Ktoś go chwyta za ramię. Zatrzymuje szarpnięciem na
miejscu. Tuż przed nim, ocierając się prawie o jego nos,
przejeżdża wielki, czerwony autobus. Gdyby nie to szarpnięcie,
leżałby teraz pod jego kołami. Gdyby nie Elżbietka, bo to ona
właśnie chwyciła go za ramię.
— Stefek, co się z tobą dzieje? — pyta przerażona. — Co się
stało? Czy jesteś chory?
— Nic mi nie jest. — Stefek strząsa rękę Elżbiety ze swego
ramienia. — Nic mi nie jest — odpowiada szorstko. — Daj mi
spokój.
— Nie, Stefku, tobie coś jest, ja wiem — nie zraża się
Elżbietka. — Stałam przed naszą bramą, widziałam cię z
daleka, myślałam, że idziesz do nas. Ucieszyłam się, bo
chciałam ci coś powiedzieć. Woźny zatrzymał cię na rogu. I
nagle, jak nieprzytomny, skoczyłeś przed siebie. Pobiegłam,
dogoniłam cię na szczęście...
— Daj mi spokój! Idź sobie! — odsuwa ją Stefan i chce odejść,
ale Elżbieta nie ustępuje.
— Ja widzę, że ci coś jest, Stefan, powiedz mi, może razem
znajdziemy radę. Zawsze warto podzielić się kłopotem z kimś
życzliwym.
— A czy ty jesteś życzliwa? — wybucha Stefan. — Gdybyś była
życzliwa, to nie mówiłabyś o mnie, że jestem barania głowa, że
mam cielęce oczy, że...
— Ja? O tobie? — przerwała mu Elżbieta. — To ty o mnie
mówiłeś, że jestem indycze jajo! A ten portret kto narysował?
Nie ty?
Elżbieta wyciąga z kieszeni szkolnego fartuszka notes, a z
niego kartkę złożoną we czworo. Rozwija i oczom zdumionego
Stefka ukazuje się rysunek twarzy pocętkowanej kropkami.
Twarz otoczona jest dwoma warkoczami, a żeby nie było już
żadnej wątpliwości, u dołu biegnie podpis: „Portret E. N."
— Ja tego nie rysowałem — stwierdza Stefek. — Kto ci to
powiedział?
— Alina. O tym indyczym jaju — też ona.
— Mnie o tych rogach i oczach też powiedziała Alina! — woła
Stefek i nagle — rozjaśnia mu się w głowie. —
Elżbietko, ona chciała nas pokłócić!
Chciała, żebyśmy się pogniewali i nie rozmawiali ze sobą. Tak.
A to ze mnie osioł! Teraz dopiero to zrozumiałem!
— Ale dlaczego? Dlaczego? Nie, to niemożliwe. Co by jej na
tym zależało?
— Ja ci powiem, dlaczego! Posłuchaj!
Idą powoli Rzgowską w stronę domu Niedźwiedzkich,
chwilami przystają. Dochodzą do bramy domu, w którym
Elżbietka mieszka. Wchodzą na górę. Stefek nie chce wejść do
mieszkania. Nie chce w tej chwili spotkać się z Bartkiem.
Siadają na parapecie okna. Opowiadanie dobiega końca.
Elżbieta słucha z uwagą, z przejęciem. Przecież i ona otarła się
o sprawy związane z „zieloną pieczęcią" parę razy.
Telefonowała do inżyniera Roświatyńskiego, na prośbę Aliny
zaglądała do skrytki, raz nawet położyła tam kartkę.
— Alina mnie tak prosiła, aż płakała. Myślałam, że to jakieś
sercowe kłopoty. A te łobuzy szantażowały ją! Boże! Jak to
dobrze, że wyjechała!
Teraz jeszcze o rowerze... Stefkowi jest bardzo ciężko. Bardzo
przykro mówić, że pan kierownik posądza go...
— Nieprawda! — przerywa energicznie Elżbieta. — To już
sobie wymyśliłeś. Najlepszy dowód, że pan kierownik nie
posądza cię, jeżeli odłożył wszystko do poniedziałku. Gdyby cię
posądzał, to możesz być pewny, że wezwałby ciebie i nie tylko
ciebie, ale i ojca natychmiast.
To wydaje się Stefanowi słuszne. Oddycha głęboko. Robi mu
się lżej na sercu. — Tak myślisz? — powtarza. — Tak myślisz?
— Tak myślę, a jeszcze i to, że teraz powinieneś iść do pana
kierownika i opowiedzieć wszystko, co wiesz o tych
chuliganach. Przecież to są złodzieje, a może nawet
zbrodniarze. Nimi powinna zająć się milicja.
— Tak. Tak samo sobie pomyślałem wtedy, kiedy mi na
„próbie" kazali wyrwać torebkę kobiecie. Uciekłem i tyle mnie
widzieli.
— A tych dwóch wtedy nie było? — Nie. Zresztą mało kogo
wtedy widziałem. Ten starszy, Wil... — Wil się nazywa?
— Tak. Zdaje mi się, że ja go kiedyś u profesora Pagacza
widziałem.
— Ależ tak! Bardzo możliwe. Panna Irena opowiadała o
jakimś kuzynie, mówiła o nim: Wilhelm. Straszne kłopoty z
nim mieli, bo się nie chciał uczyć. Z dwóch szkół już go
wyrzucili. Może to ten właśnie?
— Więc mówisz, żebym poszedł do pana kierownika?
— Tak, i to zaraz. Przekonasz się, że to najlepsza rada.
— Dobra — mówi Stefan. — No, to dziękuję ci. Do widzenia!
Elżbieta idzie schodami w górę. Nagle Stefan woła:
— Zaczekaj, Elżbietko!
Elżbietka zatrzymuje się u swoich drzwi.
— Słuchaj, a o to... indycze jajo dlaczego miałaś żal? — Takie
głupstwo.
— Dla ciebie głupstwo, a dla mnie bardzo przykra sprawa. Nie
mam przecież tych piegów tak dużo. Raptem tylko siedem.
— Słuchaj, nie martw się — pociesza Stefan — nadejdzie lato,
będziesz ich miała o wiele więcej, mnóstwo! Co? Nie wierzysz?
Przysięgam ci! Wiktor latem nie ma ani jednego
niepiegowatego miejsca na twarzy. Nie martw się!
Elżbieta śmieje się. Stefan zadowolony pędzi w dół i po
drodze o mało nie zbija z nóg wracającej z miasta Kaktusicy.
— Przepraszam! Bardzo przepraszam! Ogromnie
przepraszam?
To ostatnie Stefan wołał już na ulicy, biegnąc do szkoły, gdzie
pan kierownik pracuje wieczorami, na kursach dla dorosłych.
Jeszcze godzinę temu Stefana nie przyciągnięto by tu nawet
końmi. A gdyby to się jakoś udało, nie powiedziałby ani słowa.
Zaciąłby się, i koniec. A teraz szedł dobrowolnie. Nie było mu
lekko, ale czuł, że robi to, co w tej sytuacji jest jedynym
wyjściem.
Pan kierownik siedział za biurkiem, pisał coś. Trochę się
zdziwił wizytą Stefka. Nie odkładając pióra, powiedział:
— Cóż tam nowego? — i podsunął okulary na czoło.
— Panie kierowniku, chciałbym powiedzieć o jednej sprawie..,
Pan kierownik odłożył pióro, zdjął okulary i wskazał krzesło
koło biurka.
— Siadaj! Słucham cię.
— Panie kierowniku — Stefek nabrał powietrza w płuca i
obejrzał się na kanapę — to jest taka zupełnie poważna i długa
sprawa.
— Dobrze — pan kierownik wstał zza biurka. — Usiądźmy na
kanapie.
Stefan opowiadał teraz trochę inaczej niż Elżbietce. Wtedy był
wzburzony, zdenerwowany, rzucał bezładnie słowa, ważne
fakty przeplatając z drobiazgami nie mającymi znaczenia.
Tu rozmowa była spokojniejsza, męska. Wydarzenia
następowały po sobie w logicznym porządku, od razu
wyprowadzane były wnioski.
Pan kierownik nie przerywał opowiadania ani słowem.
Dopiero kiedy Stefek skończył, zapytał:
— Czy o tym wszystkim, o czym mi tu opowiedziałeś, wie
jeszcze ktoś oprócz ciebie?
— Tak.
— Możesz mi powiedzieć, kto?
— Tak... to jedna dziewczyna... koleżanka.
— Nie rozgada? Masz do niej zaufanie?
— Ona? O, panie kierowniku, to naprawdę bardzo mądra
dziewczyna! Taka... taka... no, jak to się mówi, „w pagiedzik!"
— W co?
— W pagiedzik. PGD to Państwowe Gospodarstwo Drzewne.
Pan kierownik tego nie wie? To znaczy: w dechę.
— Aha, teraz wiem: w pagiedzik, czyli w dechę. Czyja ją znam?
— Elżbietę? Nie wiem. To siostra Bartka Niedźwiedzkiego.
— Nie znam. Ale jeżeli podobna do brata...
— Podobna, tylko że jeszcze lepsza, panie kierowniku.
Przekonałem się.
— To dobrze. Bo widzisz, Stefan, aby wykryć tę szajkę, trzeba
postępować ostrożnie, rozumiesz? Nie spłoszyć ich. Nie mów
nikomu już, dobrze? Z twoimi rodzicami ja sam porozmawiam.
Dobrze, żeś do mnie z tym przyszedł. Dziękuję ci za zaufanie.
Szkoda tylko... szkoda, że nie wcześniej. Rozumiesz mnie?
— Rozumiem, panie kierowniku — westchnął Stefan. —
Dopiero dzisiaj. Szkoda, że człowiek nie ma od razu całego
rozumu,, tylko tak mu po kwaterce przybywa.
— Ba! — powiedział pan kierownik. Dobre i to!
Z lekkim sercem Stefan wracał do domu. Teraz dopiero
zrozumiał powiedzenie pani Brodzkiej: „Jakby mi kto furę
kamieni z pleców zdjął!" Już pan kierownik zrobi wszystko, co
potrzeba. Ciekawe, jakim sposobem złapią chuliganów? Stefek
dużo by dał, żeby być przy tym. Ofiarowywał nawet swą pomoc
panu kierownikowi, ale usłyszał:
— Nie. To już zostaw dorosłym.
Jeszcze tylko trzeba załatwić sprawę z przyjaciółmi. Ale jak?
Nic im powiedzieć nie może. Obiecał panu kierownikowi. A co
było na tej kartce? Czego od niego chcieli?
Jakby w odpowiedzi na pytanie zjawiają się Bartek i Wiktor.
Stoją przed jego furtką. Może szukali go w mieszkaniu?
— Śmierć muszkieterom! — mówi, jakby nigdy nic, Stefan.
— Dlaczego nie stawiłeś się na wezwanie? — pyta Wiktor z
groźną miną inkwizytora.
— Na jakie wezwanie?
— Nie udawaj, list dostałeś do własnych rąk — ciągnie Wiktor.
— Dostałem. — Stefan wyciąga z kieszeni list. — Ale rozgryźć
go nie mogłem. Masz, czytaj sam.
— Trzeba być kretynem, żeby nie zapamiętać tak łatwego
szyfru: „a" to jeden, „b" to dwa, zapomniałeś?
— Nie zapomniałem — mówi Stefan — spróbuj odczytać.
Zmierzch zapada z każdą minutą szybciej. Wiktor nie może
odczytać tekstu rzekomo z powodu braku światła. Ale Stefan
nie daje za wygraną. Z humorem ciągnie opierającego się.
Wiktora pod zapaloną już latarnię. Wiktor i tu nie może
dopasować szyfru.
— Trzeba być kretynem, żeby... — odgryza się Stefan.
— No, no, nie pozwalaj sobie! — przerywa Wiktor. — To
wszystko ze zdenerwowania. Z twojej oczywiście winy.
Przyjmuję do wiadomości twoje tłumaczenie. Rzeczywiście, nie
mogłeś się stawić na godzinę wyznaczoną przez dwie trzecie
naszego stowarzyszenia. Ale ponieważ mam nadmiernie
szlachetne serce, nie mogę patrzeć na twój ból i łzy, wobec tego
pół winy daruję ci, a drugie pół zostanie darowane, kiedy nam
wszystko od a do z opowiesz.
Trudno sobie wyobrazić zawód i rozpacz, jakie odmalowały
się na twarzy "Wiktora, kiedy dowiedział się, że Stefan nie
opowie niczego Dopiero za tydzień.
Bartek zrozumiał szybko. Obaj ze Stefanem uspokajali,
ugadywali Wiktora Chodziło przecież tylko o tydzień
cierpliwości.
— Wy jesteście inni! — wołał Wiktor. — Stefan, ty nawet
wyobrazić sobie — nie możesz, że ja mara inne usposobienie
niż ty. Mnie roznosi niecierpliwość i wtedy o mało nie pęknę ze
złości.
— Wyobrażam to sobie, owszem... — Stefek kiwa głową. —
Bartuś, co tu Wiktor na mnie wygadywał?
Wiktor z niepokojem patrzy na Bartka, ale to przyzwoity
kolega i rozsądny chłopak. Mówi:
— Nic. Nic takiego, co by warto pamiętać.
ROZDZIAŁ XXXI
PAMIĘTNIK STEFANA. WIKTOR PISZE LIST DO MINISTRA.
ZNALEZIONE SZCZĄTKI.
KTO DOSTAŁ ROWER? ELŻBIETA JEST W DECHĘ!
Pamiętnik Stefana
Ile to tygodni minęło, a ja nie miałem czasu, żeby wziąć
pióro do ręki i zajrzeć do tego zeszytu, Ciągle sobie mówiłem:
może jutro — a jak to jutro nadeszło, znowu odkładałem. Ale
teraz muszę wszystko po kolei chociaż zanotować, bo takie
rzeczy już mi się chyba nigdy w życiu nie zdarzą. Myślą o
tych chuliganach, a właściwie .złodziejach, bo okazali się
prawdziwymi złodziejami.
Złapano ich zaraz w tę umówioną środę. Wpadli w zasadzkę
jak wilki w sidła. Okno było otwarte jak zwykle, tylko że w
mieszkaniu milicjant z rewolwerem na nich czekał. Ulica też
była z obydwu stron obstawiona. Nie mieli gdzie uciekać.
Cała trójka, bo było ich trzech, trafiła do komisariatu:
Wszystko to wiem od pana kierownika, który tego samego
dnia jeszcze przed moim wyjściem do szkoły przyszedł do nas
i wszystko opowiedział. Właściwie to przyszedł po mnie; nie
chciał, żeby to zrobił milicjant, bo mamusi, chociaż już o
wszystkim wiedziała, byłoby bardzo nieprzyjemnie,
wyglądałoby, że mnie policjant prowadzi. A tak to razem z
panem kierownikiem poszliśmy do Komendy Dzielnicowej.
Musiałem powiedzieć, czy to ci sami, co się namawiali.
Najstarszy to był Wil, poznałem go od razu, a dwóch
młodszych widziałem pierwszy raz. Wszyscy wyglądali
wstrętnie. Brudni, rozczochrani, widać było, że całą noc nie
spali.
Wil na mnie spojrzał, aż mnie mróz przeszedł. Na pewno
gdyby mógł, toby mnie rozszarpał. Ale się nie zląkłem, tylko
powiedziałem, że go poznaję, i powtórzyłem wszystko, co
słyszałem, i że widziałem go, jak się kręcił po naszym
podwórku.
Miałem przy sobie tę małą latareczkę. Pokazałem ją i
powiedziałem, gdzie znalazłem. Milicjant zapytał Wiła:
„Czy to twoja latarka?”
„Nie moja. Pierwszy raz na oczy ją widzę. Pewnie komu
buchnął."
„Nie byłeś w piwnicy?" — zapytał milicjant.
„Nie byłem. Po co miałem tam chodzić? Widziałeś mnie? —
rzucił się Wil do mnie.
Powiedziałem tak, jak było naprawdę: twarzy nie
widziałem, tylko rękę z kurzajką pod mankietem.
Wil się na to roześmiał i sam, nie proszony, odsunął rękawy
kurtki aż po łokcie. Kurzajki nie było.
Speszył mnie, bo prawie miałem pewność, że to on. A
tymczasem milicjant kazał zawinąć rękawy tym dwom i
zaraz jeden zaczął płakać.
Miał kurzajkę, poznałem ją od razu, wielka jak grosz i
pęknięta przez środek.
Przyznał się, ale nie chciał mówić. Dopiero kiedy Wiła i tego
drugiego wyprowadzono .do innego pokoju — powiedział
wszystko, co wiedział.
Milicjant pisał. Pan kierownik słuchał i czasami patrzył na
mnie, a mnie było strasznie żal tego chłopaka i o mało sam
nie zapłakałem, bo to przecież mogło się zdarzyć i ze mną.
Wciągnęli go tak jak mnie. Miało to być stowarzyszenie
sportowe tylko dla najlepszych chłopaków. Złożył przysięgę,
otrzymał pseudonim, „Zuch". Robili różne śmieszne kawały.
„Szef" dawał im czekoladę i bilety do kina. Potem była druga
przysięga i to już nie było kółko sportowe, tylko „Związek
Napoleonów". Każdy musiał być odważny jak Napoleon i
zasłużyć na „królewskie życie". Trzeba było wykonywać różne
polecenia „Szefa", który w nagrodę, na konto „królewskiego
życia”, dawał po parę złotych.
„Szefa" nie każdy znał i nie każdy widywał. Polecenia były
ustne albo na piśmie z zieloną pieczęcią, na której była taka
litera wyglądająca z jednej strony jak „Z", a z drugiej jak„N”:
Związek Napoleonów.
Kiedy to mówił, wyciągnąłem z kieszeni swoją pieczątkę.
Przestraszył się. Trzeba go było długo namawiać, żeby
opowiadał dalej.
Mówił, że bardzo się bali „Szefa" i tych, co od niego
przynosili rozkazy. Musieli je dokładnie wykonywać, bo kto
nie słuchał, było z nim marnie. Jednego chłopaka za
nieposłuszeństwo tak zbili, że aż miał żebro złamane.
A tę latarkę dostał od Wiła w nagrodę za noszenie jakichś
paczek. Nie wie, co w tych paczkach było. Adres, zawsze ten
sam, pamiętał i podał.
Milicjant wypytywał go i zapisywał. Potem
przyprowadzono drugiego chłopaka. Ten łgał i stawiał się.
Wołał, że on o niczym nie wie, że go tylko znajomy, to znaczy
Wil, poprosił, aby chwilę pod oknem zaczekał, myślał, że to
mieszkanie Wiła, i różne takie łgarstwa, ale już nie pamiętam,
bo ciągle mi było żal tego pierwszego chłopaka. I ciągle sobie
myślałem, jak łatwo i ja mógłbym się tu znaleźć nie jako
świadek... Potem przez dwa dni milicjanci ciągle odwiedzali
kogoś z naszej klatki. Byli u Roświatyńskich, byli u Brodzkich
i dwa razy u profesora Pagacza.
Pani Brodzka znowu przyszła do nas ..zapłakana. Musiałem
wszystko od początku opowiedzieć. Tatuś mi kazał. Było mi
bardzo wstyd, bo pani Brodzka dziękowała mi, że podrobiłem
tę korespondencję i nie pokazywałem Alinie kartek, a tatuś
przerwał jej, że nie ma za co dziękować, bo zamiast takie
cudy niewidy wyprawiać, to powinienem od razu rodzicom
powiedzieć.
Tatuś to zupełnie tak mówi jak pan kierownik, ale przecież
obaj nie wiedzą, co ja wtedy przeżywałem. O plotkach, jakich
narobiła Alina, nie powiedziałem ani słowa. Byłoby mi
przykro i o niej tak źle mówić, i swoje osobiste sprawy
wyciągać.
Mamusia tak się przejęła, że z tego wszystkiego ciasto nam
się nie udało. Każdy placek miał zakalec. Tatuś nic nie mówił,
udawał, że nie widzi, żeby nie dodawać żalu, ale mamusia
sama powiedziała:
„Lepiej, że się ciasto nie wydarzyło, niżby dziecko na złą
drogę poszło."
To dziecko to niby ja, bo mamusi ciągle się zdaję, że ja
jestem mały, chociaż już mam przeszło trzynaście lat.
A przecież za to „dziecko” mamusia tyle się pochwał
nasłuchała, jak nigdy. Ciągle do nas ktoś przychodził.
I ci lokatorzy z parteru, których nie okradli, i inżynier
Roświatyński, bo już się dowiedział, kto telefonował o
„szarotce”, i rodzice Bartka, i nawet pan Chybała przyszedł
powiedzieć, że teraz na pewno będzie spokojniej w blokach i
w parku, bo chuligani są pod kluczem. I wszyscy o mnie
dobrze mówili.
Przyszedł i profesor Pagacz. Było widać, że jest mu przykro.
Rozmawiał długo z tatusiem. Opowiadał o matce Wiła, jakie
to dla niej straszne. A latarka byto profesora. Zginęła mu
wtedy w parku, kiedy mu wyrwali walizkę.
Przy dzieleniu się jajkiem tatuś mi życzył, żebym wyrósł na
pociechę mamie, a mamusia znowu na odwrót, żeby — ojcu,
ale wiedziałem, że oboje radzi są ze mnie. I Lucyna, zdaje się,
więcej mnie szanuje.
Wiktor tak się tą sprawą przejął, że chodzi odmieniony nie
do poznania. Patrzy we mnie jak w obraz. Nie przerywa mi
jak dawniej, liczy się z każdym moim słowem. Ale znam go i
wiem, że to nie na długo. Któregoś dnia powiedział mi, że ma
zamiar pisać dziennik.
„Po co?” — zapytałem.
„Na wszelki wypadek — odpowiedział. — Bardzo
prawdopodobne, że ty zostaniesz sławnym detektywem, więc
ja teraz będę zapisywać różne rzeczy o tobie i twoje złote
myśli..."
„Kiedyja nie mam żadnych złotych myśli” — mówię.
„Gdybyś nie miał złotych myśli, nie wpadłbyś na ten sposób
wystawienia chuliganów do wiatru. A po „naszym rowerze
do dziś nawet by wspomnienie zbladło."
Zapomniałem napisać, że kiedy wróciliśmy po świętach do
szkoły, rower stał na swoim miejscu, jakby się nigdy stamtąd
nie ruszał. Tylko bariera była mocniejsza, a sam rower
umocowany łańcuchem. Wszyscy się bardzo cieszyli. Jeden
Sewerek minę miał niewyraźną.
Kochasiu wygładził wąsy i klepnął mnie po ramieniu.
„No, kochasiu, co było, to było, nie gniewaj się. Głowę masz,
kochasiu, nie tylko do czapki. Ija, i pan kierownik tak
uważamy” — powiedział.
Jednym słowem, wszyscy okazali mi dużo uznania, a
niektórzy nawet podziwu.
Tylko Elżbieta... tylko Elżbieta zachowała się inaczej.
Spotkał mnie pod tym względem ogromny zawód. Najpierw
pomyślałem sobie nawet, żeby wcale o tym nie pisać, bo to
jest naprawdę rzecz dla mnie przykra, ale kiedy przejrzałem
swój pamiętnik i widzę, że tam jest dużo o Elżbiecie, nie mogę
i tego pominąć.
Bartek, jak to Bartek, wiele na ten temat nie mówił, tylko
cieszył się, że i rower znaleziono, i wiele jeszcze innych rzeczy.
Parę razy pisali o tej sprawie w „Expressie” Raz pod tytułem
„Amatorzy królewskiego życia złodziejami w szkole”, a drugi
raz „Szajka młodocianych chuliganów postrachem okolicy”
Mam oba wycinki z gazety. Dowiedziałem się z nich wiele.
Milicja, po nitce do kłębka, wykryła wszystko.
I napad na profesora w parku, i różne kradzieże w blokach,
i dwukrotne obrabowanie kiosku, i wyrywanie torebek
samotnym kobietom na ulicy i wyłudzanie od chłopaków i
dziewcząt pieniędzy groźbą albo obietnicami. Wszystko to
robili członkowie „Związku Napoleonów”. „Szef" siedzi już za
kratkami. Udawał studenta, nosił studencką czapkę, ale
nawet ogólniaka nie skończył. Wykolejeniec. A podobno
zdolny, bardzo zdolny, tylko uczyć się nie chciał. Wciągał
chłopaków w takie różne niby nadzwyczajności, a potem
szantażował, że milicja jest na ich tropie, że musi
„posmarować” Zmuszał do posłuszeństwa. Co ukradli, było
dla niego, a im na odczepnego dawał parę groszy.
Cała szkoła opisy w„Expressie" czytała. Gadaliśmy o tym
stale, a Wiktor parę razy mówił, że gdyby nie ja, to ci
chuligani grasowaliby jeszcze. W gazecie o mnie nie było. Pan
kierownik zaraz wtedy w milicji zastrzegł, żeby mojego
nazwiska nie wymieniać. Może to i lepiej, bo chociaż
przyjemnie byłoby czytać czarno na białym, że się do
złapania szajki przyczyniłem, z drugiej znów strony, kto wie,
czy inne chuligany nie mściłyby się na mnie?
Co do Elżbiety — to i ona o tym wszystkim wiedziała. I ode
mnie, i z gazet, i... od Aliny, bo Alina do niej napisała list.
Drobnym maczkiem na całe cztery strony. Nie czytałem, tylko
mi Elżbieta pokazywała i opowiedziała. Alina już dawno
przyznała się do wszystkiego ojcu. Bo jej było strasznie wstyd
i sumienie jej spać nie dawało, że ojciec jest dla niej taki
dobry, troskliwy jak najczulsza niańka, a ona tak podle
postępowała. Wyniosła z domu raz materiał na bluzkę, a raz
jakąś torebkę, którą jej mama dostała w prezencie od klientki.
Wyniosła, bo „Szef" żądał pieniędzy i groził, że jeżeli się nie
postara o pieniądze, to zawiadomi matkę, że ona się spotyka z
Wickiem,. A potem znowu grozili, że matka się dowie o tych
wynoszonych rzeczach.
Alina już traciła głowę, już nie wiadomo co gotowa była
zrobić, żeby się tylko nie wydało. A pani Brodzka myślała, że
to mąż na wódkę wyniósł, i było straszne piekło.
Kiedy Alina zauważyła, że ja coś zmiarkowałem z tą składką
na wieniec, to już się zatrwożyła, tylko ją ten mój napis nad
wejściem do klatki schodowej uratował. Ale potem bała się
znowu, że o materiale na bluzkę dowiem się w rozmowie z
Elżbietą. Niepokoiło ją, że Elżbieta może się ze mną
zaprzyjaźnić i jakimś nieostrożnym słowem zdradzi to, co
wie. Dlatego postanowiła nas poróżnić. Dlatego mnie o
Elżbietce, a Elżbietce o mnie opowiadała niestworzone rzeczy.
Teraz tego bardzo żałuje. Przeprasza Elżbietę i przeprasza
mnie. Może do mnie oddzielnie napisze, ale teraz jej bardzo
wstyd, bo to przecież ja uratowałem ją, bo to przecież mnie
zawdzięcza, że nie zasiądzie na ławie oskarżonych razem z
chuliganami, którzy Bóg wie do czego mogli ją doprowadzić...
Elżbieta zaglądała do listu, opowiadała, trochę czytała.
Kiedy skończyła, nie patrzyłem jej w oczy, bo wiedziałem, że
teraz na koniec i ona mnie pochwali, i czułem się trochę
głupio, jak zawsze w takich wypadkach. Ale ona nic dalej nie
mówiła. Pomyślałem sobie, że pewnie trudno jej znaleźć takie
niezwykłe pochwały, przecież nawet Wiktor, który jest
wygadany, kiedy się dowiedział o tym wszystkim, to tylko
powtarzał „rany Julek!" bez końca.
Żeby to milczenie przerwać, powiedziałem:
„Głupia Alina, przecież ja dawno o wszystkim wiedziałem: i
o Wicku, i o materiale na bluzkę, i pieczątkę u niej widziałem.
Nie potrzebowałem się od nikogo dowiadywać. Ma się ten
kark i głowę na nim."
A ona mówi:
„Głowę, owszem, ale jaką? Według mnie — mówi — nie tylko
Alina okazała się głupia. Pamiętasz naszą rozmowę? Ja
zauważyłam, że jej coś jest. Dlaczego mi wtedy nic nie
powiedziałeś? Znaleźlibyśmy radę. Gdyby już wtedy złapano
tych chuliganów, to może uratowałoby się jakiego chłopaka,
może i niejednego z tych, których do tej pory „Szef" «Związku
Napoleonów» wciągnął. Tak... — mówi — głowę na karku
masz, ale w głowie... nie bardzo."
Tak mnie pochwaliła Elżbieta!
Kiedy to usłyszałem, zrobiło mi się coś takiego, że naprawdę
językiem nie mogłem ruszyć. A potem jak już mogłem, to nie
wiedziałem, co powiedzieć, bo rzeczywiście, gdybym
wcześniej...
I jeszcze Elżbieta zapytała mnie, dlaczego tak długo o
niczym nikomu nie powiedziałem.
A ja dalej milczałem, bo najpierw nie mówiłem ze strachu, a
później to chciałem jej na złość pokazać, że nie jestem żadne
cielę i dużo potrafię. Ani jednego, ani drugiego nie mogłem
przecież powiedzieć. I Elżbieta była zła, że ja nic nie mówię.
„No, to może mi powiesz, co to za napis, o którym pisze
Alina?”
Tego też za żadne skarby nie powiedziałbym. Wykręciłem
się.
„Taki tam — mówię — nieważny napis na ścianie. Nawet już
nie pamiętam.."
Ale Elżbieta była coraz więcej zła i już ze mną nie mówiła,
tylko się pożegnała, powiedziała, że musi iść na lekcję muzyki,
i wyszła, bo to było u nich w domu. A potem przyszedł Bartek
i zaczęliśmy mówić o tym, kto dostanie rower na 1 czerwca.
Ale ja nawet dobrze nie słyszałem, co on mówił,
A teraz myślę, że może głupio postąpiłem. Trzeba było
powiedzieć. Przecież sam się z tego śmieję. Jak mogłem słowo
„decha” przez samo „h" napisać! Teraz już by mi się to nie
przytrafiło. Piszę prawie bez błędów.
A może Elżbieta wyśmiałaby sam pomysł napisu? Może nie
podobałby się jej?
Chyba lepiej, że nie powiedziałem. Z dziewczynami to nigdy
nie wiadomo. Myślałem, że mnie pochwali, a tak mi głowę
zmyła, że się jeszcze do tej pory otrząsam. Brrr!
Stefan i Bartek stali w parku pod oknami Wiktora. Wołali go
po imieniu. W otwartym oknie nie pokazywał się nikt, tylko
biała firanka kołysała się lekko.
Zniecierpliwiony Stefan włożył palce do ust i gwizdnął w
umówiony sposób. Pomogło.
Wiktor, odsunąwszy firankę, wychylił się energicznie i
machając nieprzytomnie rękami na stojących w dole kolegów,
rzucił półgłosem:
— Jeszcze chwilę! Tylko skończę z ministrem! — i zniknął.
Chłopcy spojrzeli na siebie nie rozumiejąc, co miały znaczyć
te słowa.
— Czyżby u nich był minister z wizytą? — zdziwił się Bartek.
— A jakże! Minister ma ważniejsze rzeczy na głowie niż
odwiedzać Wiktora — obruszył się Stefan, ale sam był
zaintrygowany.
Po dłuższej chwili przybiegł Wiktor. Trzymał w ręku zeszyt,
minę miał tajemniczą.
— Napisałem do ministra list! — oświadczył z tryumfem.
— O rowery dla nas? — zawołał Stefan z nie ukrywaną ironią.
— Nie o rowery. O zupełnie coś innego. Ty, Stefek, pomimo
wszystko jesteś egoistą, ty myślisz tylko o rowerze...
— A ty? — przerwał Stefan.
— A ja pomyślałem o naszych najmłodszych kolegach, o tych
nieletnich dzieciach, wśród których spędziłem wczoraj dyżur w
świetlicy. I napisałem do ministra...
— Mów po ludzku — zniecierpliwił się Bartek.
— Wiktor i „po ludzku"? Zaraz tu usłyszymy cudy niewidy. Co
drugie zdanie będzie z książki albo z gazety — obruszył się
Stefan.
— A właśnie że nie! — zaprotestował Wiktor. — Do ministra
od kolei to może bym tak uroczyście napisał, ale do swojego
ministra?
— Jak to, do swojego?
— No, od oświaty, to znaczy od szkoły, nie rozumiesz?
Chłopaki, przecież on się musi o nas martwić jeszcze przez całe
sześć lat. To nie swój?... Więc napisałem prostymi słowami.
Mam tu na brudno. Posłuchajcie:
„Panie Ministrze! I Pan kiedyś był dzieckiem, i Pan musiał
chodzić do szkoły i odrabiać lekcje. Możliwe, że Pan nie myślał
wtedy o tym, że Pan będzie siedział' na najważniejszym miejscu
w całym ministerstwie. A jeżeli Pan myślał, to ja i moi dwaj
przyjaciele bardzo się cieszymy, że się Panu tak udało. Ale inni
chłopcy też chcieliby wyrosnąć na ludzi. Niestety, jest to
niemożliwe. Powinni przecież uczyć się usilnie i z ochotą. A oni
załamują się. Sam to widziałem na własne oczy. Jak tylko
usiądą nad zeszytami, to zaczynają płakać i załamują się
kompletnie. Papier jest zły, kleksy robią się same, litery wyłażą
za linijki albo rozlewają się.
Nauczycielka gniewa się za takie brzydkie pisanie. Ja ją
rozumiem, bo rzeczywiście, jeżeli same takie: «Ala ma kota» —
to niech chociaż będzie ładnie napisane, ale to nie maluchy
winne, tylko zeszyty, które' przed wojną były zupełnie inne, bo
moja mama dobrze pamięta. Więc, Panie Ministrze, uprzejmie
prosimy, żeby Pan Minister polecił wyrabiać lepsze zeszyty, bo
dla Pana to chyba drobiazg, a maluchy przestaną łzy wylewać,
nauczycielki przestaną się denerwować, a rodzice przestaną się
martwić i będą mieli nadzieję, że z ich dzieci też coś dobrego
wyrośnie.
Z głębokim szacunkiem Uczniowie kl. VI B".
— No i tu się podpiszemy — kończył Wiktor. — Podoba się
wam?
— I co z tego? — zapytał bez entuzjazmu Stefan.
— Jak to, co z tego? Nie rozumiesz? Co ty byś zrobił, gdybyś
był ministrem i dostał taki list?
— Korale mecyje! Wydałbym zarządzenie, żeby zeszyty były
lepsze, i już.
— Nie nadajesz się na ministra — oświadczył Wiktor. — A ty,
Bartek, co byś zrobił?
— Ja najpierw kazałbym z najbliższego sklepu przynieść parę
zeszytów i sprawdziłbym. Potem wydałbym zarządzenie, i
koniec:
— Ty się też nie nadajesz.
— A co ty byś zrobił? — zapytali chłopcy jednocześnie.
— Ja po przeczytaniu tego listu, owszem, zrobiłbym to, co wy,
owszem, ale zaraz potem pomyślałbym: „Co za mądre chłopaki
pisały ten list. Dawać ich tu! Może by im jaką przyjemność
sprawić? Może chcieliby mieć rowery albo co?!"
Przyjaciele wybuchnęli śmiechem.
— Wiktor! Szkoda, że nie jesteś ministrem! — wołał Bartek, a
Stefan:
— Pięknie to wymyśliłeś. O nic ci nie chodzi, tylko o te biedne
dzieci!
— Stefan — Wiktor udawał łagodność — nie śmiej się tak, bo
ci coś w gardle przeskoczy i zaczniesz się jąkać. Szkoda byłoby,
masz przecie piękną wymowę. Tylko ci trochę obycia brak,
znaczy oblatania. Ty myślisz, że do ministra to można tak od
razu szast— prast i o rowerze. Przyglądaj się więcej ludziom
obytym. Nie zauważyłeś, że kiedy na przykład pani
Niedźwiedzka pyta nas, czy nie jesteśmy głodni, to ja zawsze
mówię: „Absolutnie wcale. Dziękuję bardzo, ale właśnie
niedawno jadłem." A jak dobrze wiesz, charakter mam taki, że
ciągle mi się jeść chce. Pięć kawałków placka to dla mnie
mucha, ale żadnego nie wezmę bez proszenia. Taki już jestem;
I nie ty mnie będziesz uczył, jak do ministra pisać. I to do
najważniejszego.
— Dlaczego najważniejszego? — zapytał Bartek.
— Dlatego, że od oświaty. Nie rozumiesz? Przecież gdyby nie
było oświaty, to ogóle nikt nie mógłby zostać ministrem!
Przyjaciele szli do szkoły, aby się spotkać z Wackiem
Sitarkiem. Mieli wybrać i wymierzyć plac do siatkówki na
przylegającym do tyłów budynku szkolnego kartoflisku, które
od niedawna przydzielono szkole.
Czasu mieli dosyć, nie śpieszyli się. Nagle Bartek stuknął się w
głowę.
— Musimy wpaść na podwórko Stefka. Obiecałem Elżbiecie.
Lećmy!
Puścili się pędem, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi
Bartkowi. Zatrzymali się na płytach chodnika przed Stefkową
klatką schodową.
Bartek zadarł głowę do góry, przyglądał się ścianie... Stefan
już wiedział, czego przyjaciel szukał, co obiecał siostrze.
— O co chodzi? — nie rozumiał w dalszym ciągu Wiktor.
— Elżbieta kazała mi przeczytać, co tu napisane — tłumaczył
Bartek — obiecałem, że zobaczę to własnymi oczami. Ale nic
nie widać. Coś jej się chyba przyśniło?
Stefan z łatwością odgadywał zmyte deszczem słowa, z
których widoczne były tylko nikłe resztki, niezrozumiałe dla nie
wtajemniczonych. Bystrooki Wiktor pomagał Bartkowi:
— Tu, na lewo widzisz „eta" zupełnie wyraźnie.
— A tu coś takiego, jakby „est", tak, to „est" — Bartek notował
na kartce.
— Więcej nic chyba tu nie widać — podsuwał Stefan.
— O! O, tu na prawo, prawie pod oknem — odkrył Wiktor —
„eh". Widzicie! I to już wszystko. Jazda do szkoły, bo czas.
— „Eta... est... eh...", Co to może znaczyć? — zastanawiał się
już na ulicy Bartek.
— To na pewno po łacinie. Widziałem u naszego Kostka. On
wszystkie recepty po łacinie musi pisać. Wiecie?
Na boisku przed szkołą Sitarka nie było. Z daleko spostrzegł
ich siedzący na stopniach wejściowych Sewerek Witkowski,
wstał i podbiegł wołając:
— Wacek nie przyjdzie. Coś mu w domu wypadło. Prosił,
żebym ja go zastąpił. O, i sznur przyniosłem.
Parę miesięcy temu cała trójka przyjęłaby taką propozycję
przynajmniej krzywymi minami, jeżeli nie ostrą odpowiedzią.
Ale tyle się spraw przetoczyło, tyle wspólnych zmartwień i
radości. Czas otarł ostre kanty zadrażnień, jak woda kamienie
toczące się po dnie strugi.
Zresztą Sewerek ze skóry wyłaził, żeby jego stosunki z całym
„zoo", a przede wszystkim z trójką aktywistów były jak
najlepsze. Zrozumiał własną wobec nich bezsilność i poddał
się. Tak to przynajmniej wyglądało.
Nie podlizywał się nauczycielom, nie wyskakiwał ze skargami
na kolegów, zrobił się bardziej uczynny.
Nawet Wiktor, najzaciętszy przecież wróg Sewerka, zrobił
kiedyś odkrycie:
— Wiecie, że Sewerek ma jednak coś z człowieka!
Bartek i Stefek zauważyli to trochę wcześniej i wcześniej
przestali odsuwać się od nie łubianego początkowo kolegi.
Podśmiewali się jeszcze z jego przesadnego zamiłowania do
porządku w zeszytach, gdzie żadna kropka, żaden przecinek nie
śmiały wychylić się ani o milimetr z właściwego miejsca, oraz z
jego nadmiernej ochoty do rządzenia. Sewerek lubił być
pierwszym, ważnym, tym, od którego wiele zależy i na którego
skinienie czekają tłumy kolegów.
Uczył się najlepiej z całej klasy. Jeden Romek Koziołkiewicz
doganiał go, ale takiej kolekcji piątek nie miał nikt w całej
szkole. Coraz częściej, coraz głośniej wymieniano nazwisko
Sewerka jako zdobywcy roweru w niedalekiej przyszłości.
Jedni mówili o tym z podziwem, drudzy z zazdrością, ale
wszyscy zgadzali się: to uczeń z najlepszymi wynikami.
Los od jakiegoś czasu uśmiechał się do Sewerka łaskawie.
Jakby mało było spełniającego się marzenia o rowerze, Sewer
wygrał na jakimś konkursie futbolówkę. Wspaniałą,
pierwszorzędną futbolówkę, na której widok nogi same rwały
się do biegu i kopania.
Piłka ta pomogła ambitnemu chłopcu odzyskać popularność
w klasie. Oświadczył bowiem, że skoro tylko boisko będzie
przygotowane, futbolówka stanie się własnością klasy VIB,
która zorganizuje własną drużynę piłki nożnej.
I teraz Sewer piłkę trzymał pod pachą. Wymierzą boisko, a
potem pokopią trochę na podwórzu szkolnym. O tej godzinie
nikomu to nie przeszkodzi.
Już byli na tyłach szkoły. Już Bartek i Stefek szukali patyków
zdatnych na kołki do mierzenia, kiedy Wiktor jednym
uderzeniem pięści wypchnął piłkę spod ramienia kolegi, złapał
ją, odbił Okilka kroków i zawoławszy:
— Trzymaj, uciekaj! — rzucił mocno w Sewerka.
Przerzucali się kilkakrotnie, aż Sewerek toczącą się po ziemi
piłkę kopnął z całej siły w stronę Wiktora. Stali pod samą
szkołą, ziemia tu była ubita równo. Piłka biegła bardzo szybko,
nagle zawadziła o jakąś przeszkodę, skręciła gwałtownie i
wpadła w otwarte okienko szkolnej piwnicy. Wiktor zawołał, że
zaraz ją wydostanie, i popędził naokoło budynku. Sewerek
podszedł do Bartka i Stefka. Mierzyli krokami odległość.
Po dłuższej chwili Wiktor ukazał się zza węgła szkoły. Szedł
jakoś dziwnie, twardo stawiał nogi, zaciśniętą prawą rękę
wyciągnął groźnie. Lewą trzymał za plecami. Kiedy podszedł
bliżej, zauważyli, że twarz miał pobladłą z wściekłości.
— Ty... ty!... — syczał zbliżając się do Sewerka.
— Co? Co?... Czego chcesz? — cofał się ów ze zdumieniem i
strachem.
— Wiktor! Zwariowałeś? — wrzasnął Stefan, zagradzając
drogę..
— O co idzie?
— O to! — wrzasnął Wiktor i wysunął zza pleców rękę, w
której trzymał koniec sznurka, ściśle opasującego nieżywego
ptaka... Sznurek był mocny, okrągły, zjadliwie zielonego
koloru. W ciągu wielu miesięcy służył Sewerkowi do
związywania książek.
Postrzępione, szurpate, zakurzone piórka, sztywnie sterczące
łapki z zakrzywionymi pazurkami, bezsilnie zwisający, na wpół
otwarty dziób wyglądały tak żałośnie, że Bartek aż jęknął.
Stefan zawołał: — Kasia! — i nic więcej nie mógł wydobyć ze
ściśniętego gardła. Jeden Wiktor usiłował wyrzucić z siebie
wściekłość:
— Ty... zbrodniarzu!... Tylko zbój mógł tak postąpić!
Sewerek zbladł.
— Ja nie chciałem! Chłopaki, przysięgam, ja nie chciałem jej
zabić!
— Gadaj, coś zrobił! — napierał Wiktor.
— Wtedy... wtedy... wszyscy na tę kawkę tylko... i na was...
nikt nie chciał ze mną... nawet ten rewolwer nic... Więc
chciałem, żeby kawka na trochę zginęła... Związałem i
wrzuciłem do piwnicy. Chciałem później wypuścić, ale piwnica
była zamknięta. A potem nie znalazłem, myślałem, że wyplątała
się, uciekła. »Chłopaki, ja naprawdę nie chciałem. Niechby
sobie żyła... Co mnie!...
Sewerek mówił coraz ciszej. Zagryzał wargi. Widać było, że ze
wszystkich sił walczy ze łzami, które napełniały mu gardło,
oczy, wreszcie smugami popłynęły po twarzy.
Patrzeć na to nie było można. Bartek milcząc wziął sznurek z
rąk Wiktora i skierował się w stronę rosnącej przy płocie akacji.
Stefan mu towarzyszył. Trzeba było ptaszka zakopać.
Wiktor został przy Sewerku, obawiając się, aby ten nie uciekł.
Sprawa nie była zakończona. Stał odwrócony bokiem, patrząc
w stronę przyjaciół.
— Wiktor — odezwał się prosząco Sewerek — słuchaj, dam
wam coś. Piłkę, chcesz?
— O nie, bratku, jutro cała szkoła się dowie! Co tam cała
szkoła! W gazetach ogłoszę! Do Ligi Ochrony Zwierząt napiszę!
Sfotografuję cię! Cały świat się zatrzęsie ze zgrozy! Słuchajcie,
on nas chce przekupić!
— Nie przekupić! — żachnął się Sewer. — Bartek, posłuchaj: ja
chcę coś za to... no, coś swojego dla was... dla ciebie.
Bartek milczał. Tak strasznie miał ściśnięte serce. Tak mu
było żal Kasi...
Podniósł oczy na Sewerka i nagle uderzyła go zmiana w
twarzy kolegi. Czysty, przygładzony zawsze Sewerek wyglądał
żałośnie. Rozrzucone włosy, umazane łzami policzki, oberwany
szarpnięciem Wiktora guzik od marynarki. Na kim tu się było
mścić?
Bo Wiktor właśnie o zemście krzyczał. Żeby Sewera, jak on
kawkę, związać, rzucić do lochu, niech ginie z głodu, niech
zobaczy!
Zamilkł wreszcie, nie słysząc ani sprzeciwu, ani poparcia
kolegów. Stefan, który do tej pory nie odezwał się ani słowem,
zwrócił się nagle do Sewerka i wyraził głośno myśl, która mu
właśnie przyszła do głowy:
— I to ty masz dostać rower?
— Właśnie! — wrzasnął Wiktor. — O, niedoczekanie!
Zobaczycie, co się będzie działo jutro w szkole! W całym
mieście! Ja się tym zajmę! Zaraz idę do pana kierownika!
— Daj spokój — westchnął Bartek. — Co się stało, to się nie
odstanie.
— Jak to, więc dopuścisz, żeby on?... — Wiktor z oburzenia
nie mógł dokończyć zdania.
— Niech on sam... on sam... — cicho powiedział Bartek nie
patrząc na Sewerka i powoli poszedł w stronę bramy.
Rower w dniu Święta Dziecka otrzymał Romek Koziołkiewicz.
Nie posiadał się z radości, kiedy wreszcie w to uwierzył. Bo nie
od razu uwierzył. Pan kierownik musiał dwa razy powtarzać
nazwisko. Nie tylko on jeden był zaskoczony tak przyjaznym
dla niego obrotem fortuny. Ale w tym dniu uroczystym, kiedy w
domu, w szkole, w całym mieście przygotowano wiele
niespodzianek, nie było czasu na długie zajmowanie się
wyróżnieniem, które zresztą wszyscy uznali za sprawiedliwe.
Dopiero nazajutrz... Wacek Sitarek, przechodząc przez hali
szkolny, zauważył Sewerka sterczącego samotnie z oczami
utkwionymi w miejsce, gdzie jeszcze wczoraj stał rower, a dziś
po barierze nawet śladu nie było.
— A co, żal ci? — zawołał z satysfakcją i czekał na jakąś
niewybredną odpowiedź kolegi, który nie puszczał płazem
zaczepek. Nie doczekał się. Sewerek, spłoszony, z miną
winowajcy złapanego na gorącym uczynku, pognał na górę.
Niejednej jeszcze kąśliwej uwagi związanej z rowerem, który
„przeszedł Sewerkowi koło nosa", musiał wysłuchać
nieszczęsny chłopak. Zastanawiające było, że nie podejmował
dyskusji. I jeszcze jedno: wśród znęcających się nie było nikogo
z trójki znającej tajemnicę Sewerka.
Po którejś tam pauzie do klasy VI B wszedł z wychowawcą
pan kierownik. Natychmiast ucichł zwykły harmider, nie tylko
ze względu na niecodzienną wizytę, ale i na zagadkowy, a
jednocześnie radosny wyraz twarzy ich obydwu.
To będzie chyba coś przyjemnego...
— W tym tygodniu — zaczął pan kierownik — mamy dwa
święta: czwartek i niedzielę. Postanowiliśmy to wykorzystać...
W klasie wszyscy wstrzymali oddech.
— ...Szóste i siódme klasy pojadą na czterodniową wycieczkę
w Pieniny.
— Hurrraaa! — wydarł się ogłuszający wrzask z wielu piersi i
niesamowita radość ogarnęła całą gromadę.
Minęła długa chwila, zanim można było omówić szczegóły.
Wycieczka miała być zorganizowana tanim kosztem, tak
zwanym gospodarczym sposobem. Zabierano ze sobą część
prowiantu i namioty.
Na przygotowanie do wyjazdu było tylko dwa dni, a pan
Karniewicz zapowiedział od razu, że klasa VI B ma dać
przykład, jak powinna wyglądać „sprawna gromada
młodocianych turystów".
Sewerek Witkowski, który co roku z ojcem robił dłuższe
wycieczki, miał doświadczenie w tej dziedzinie. Okazał się
pomocny w przygotowaniach do wymarszu. Udzielał cennych
rad w wyborze ekwipunku, był prawą ręką pana Karniewicza i
czuł się w swoim żywiole.
Stefan w pierwszym momencie szalał z radości. On jeden w
całej klasie ma kompas! Na Święto Dziecka ojciec dołożył mu
do uskładanych oszczędności i razem poszli kupić kompas, o
którym Stefan tak długo marzył! I oto wycieczka była
doskonałą okazją do pochwalenia się przed światem
posiadaniem tak ważnego i pięknego przedmiotu.
Radość ta trwała jednak krótko. A plecak? Plecak jest przecież
konieczny, ale to ab-so-lu-tnie konieczny. W co zapakować
prowiant, przybory do mycia, sweter i skarpety na zmianę?
Wiktor miał podobne zmartwienie. Zwierzając je sobie, obaj
chłopcy z zazdrością stwierdzili, że Bartek to ma życie „jak po
maśle". Jego rodzice mogli go zaopatrzyć we wszystko. On
chyba nawet nie rozumie, że można czegoś nie mieć.
— Ja w domu o kupnie plecaka nie wspomnę — mówił Stefan
— co, ja głupi jestem? Mamusia nawet te pieniądze „na czarną
godzinę" ruszyła, bo ojcu buty były koniecznie potrzebne.
— Au nas Kostkowi nowe ubranie. Musowo. Wiesz, przecież
on stale między ludźmi. I egzaminy pozdawał celująco. Mama
powiedziała, że sobie ręce urobi, a sprawi. Nocne dyżury
dodatkowo wzięła. Ale, Stefek, o co my się martwimy? Grunt to
fason trzymać. Z worka też można plecak zrobić. A ty masz
przecież taką dużą teczkę!
— Trudno będzie wszystko zmieścić.
— To upchasz. A przecież co dzień z paczki ubędzie żywności.
I mydło się wymydli... Nie martw się.
Pewnie, można i z teczką. Ale cóż to za turysta dźwigający w
jednej ręce wypchaną teczkę, w drugiej koc, może jeszcze
butelkę z mlekiem na sznurku?
Wieczorem, w dniu poprzedzającym wyjazd, Stefan
porozkładał przygotowane rzeczy na stole. Sporo tego było.
Postanowił zapakować wszystko w kawał brezentowego płótna.
Owinie sznurkiem tak, aby można było pakunek nieść na
plecach. Zrolowany koc przymocuje do paczki.
Nie ma innego wyjścia.
Nagle w przedpokoju rozległ się dzwonek. Wpada zziajany
Bartek. W ręku trzyma plecak.
— Stefan, dlaczego nie mówiłeś? Przed chwilą był u mnie
Sewer i zupełnie przypadkowo dowiedzieliśmy się. Elżbieta
zaraz wyniosła swój i kazała mi do ciebie gnać. Uff!...
Elżbieta? Ta Elżbieta, która od czasu, kiedy Stefan nie chciał
jej powiedzieć, co to był za napis, kiedy nie udało jej się
również odkryć tajemnicy przy pomocy Bartka — boczyła się
wyraźnie. Nie wdawała się nigdy w dłuższe rozmowy,
odpowiadała półsłówkami. Co tu dużo mówić — miała do
Stefka żal.
A teraz postąpiła tak wielkodusznie! Bo to się nazywa
wielkoduszność, jeżeli ktoś z kimś się gniewa czy ma urazę, a w
potrzebie pomoże mu. Elżbieta jest szlachetna. Tylko
szlachetnych stać na wielkoduszność.
Rankiem na dworcu, jak zwykle, bieganina, rwetes. Pociąg z
wycieczką zaraz odjedzie. W każdym oknie uradowane,
szczęśliwe twarze.
Gruby Bartuś zasłania prawie całe okno. Nad jednym jego
ramieniem głowa Wiktora, nad drugim Stefka. Pod oknem stoi
Elżbieta. Zaklina Bartka, żeby tylko się nie przeziębił. Prosi
kolegów w imieniu matki, żeby mu nie pozwolili włazić do
wody. Bartek jest trochę zły.
Pociąg rusza. Elżbieta idzie przy oknie.
— Wiktor — mówi — proszę cię, uważaj. On jest taki skłonny
do anginy, Wiktor...
Koła biegną szybciej. Stefan do tej pory nie znalazł okazji, aby
podziękować Elżbiecie za plecak. Nabrał nagle odwagi. Odsuwa
Bartka, wychyla się z okna i woła głośno:
— Elżbieta! Tam było napisane, że ty jesteś w dechę! Jesteś
dziewczyna w dechę!... Dziękuję!...
Sylwetki stojących na peronie maleją. Ale Stefan z daleka
jeszcze widzi, jak serdecznie śmieje się Elżbieta.
O Autorce
Któż z nas - młodzieży szkolnej lat 50. i 60 nie czytał
„Tajemnicy zielonej pieczęci" i utożsamiał się z jedną z postaci
Stowarzyszenia Trzech Osądzonych. Zacząłem ją czytać w tym
samym czasie, co zaczyna się akcja powieści - tuż przed
końcem roku szkolnego klasy V. Zaraz z dwoma kolegami
stworzyliśmy na wzór STO własny związek, którego działalność
polegała jednak niemal wyłącznie na pisaniu do siebie
zaszyfrowanych listów składanych w starym piecu żelaznym,
stojącym w piwnicy. Czasowo też byliśmy zbliżeni do
bohaterów powieści, chociaż trochę młodsi. Trójka bohaterów
„Tajemnicy..." to rocznik 1944, my byliśmy 1948. Szkolna
lektura a jak celnie utrafiona w nasze gusta. Do „Tajemnicy
zielonej pieczęci" wracałem kilkakrotnie, później
zainteresowałem nią moją córkę (rocznik 1973) by po bardzo
wielu latach powrócić do niej w XXI wieku już jako emeryt.
Pierwsze wydanie tej książki, wypożyczyłem ze szkolnej
biblioteki, potem kupiłem egzemplarz IV wydania z 1969 roku,
który mam do dziś i pieczołowicie przechowywany przekazałem
w bardzo dobrym stanie moim wnukom.
Hanna Ożogowska urodziła się w Warszawie w 1904 roku, a
więc wydając „Tajemnicę... miała 55 lat. Ale czytając jej
powieści, zadziwia niezwykła znajomość zachowań, gwary,
sposobu myślenia i mentalności młodzieży o której pisze.
Odnosi się wrażenie, że jest nieustannie tą młodą osobą, która
dopiero wyszła ze szkolnej ławki i zakończywszy naukę może
wreszcie podzielić się swymi spostrzeżeniami.
Ożogowska była tłumaczką literatury włoskiej, rosyjskiej i
niemieckiej, poetką i cenionym pedagogiem, lecz w jej
książkach nie ma nadmiernie moralizatorskich i przesadnie
wychowawczych wzorów. Są za to realistyczne postacie
profesorów, wychowawców, kierownika szkoły, którzy potrafią
z nawet najbardziej krnąbrnymi uczniakami znaleźć wspólny
język i wskazać sposób postępowania odbiegający od
ówczesnych wzorców poprawczo-wychowawczych. Są również
szalone postawy, niejednokrotnie naganne, lecz równocześnie
inteligentne i wzniosłe. Trójka przyjaciół, to trzy różne
charaktery, które nawzajem się uzupełniają, pomagają sobie
wzajemnie, lecz i ostro krytykują a nawet walczą ze sobą.
Obrazu młodzieży lat 50. dopełnia starsza młodzież, z których
jeden jest wzorem do naśladowania, drugi niestety dość szybko
wszedł na złą drogę. Są również dziewczyny, nieco starsze o
różnych charakterach i prezentujące jakby dwa odrębne światy
i inny punkt widzenia. Całości powieści towarzyszy znakomita,
żywa atmosfera i niebanalny humor. Można powiedzieć, że
fascynująca fabuła umiejętnie przechodzi w treści
wychowawcze wywołując w bohaterach lekko, ale wyraźnie
zarysowującą się przemianę.
Odniosłem się co prawda do „Tajemnicy zielonej pieczęci" ale
w równie „zachłanny" sposób czyta się „Dziewczynę i chłopaka"
, „Głowę na tranzystorach", „Chłopaka na opak, „Złotą kulę"
czy „Ucho od śledzia".
Autorka publikowała także na łamach Świerszczyka,
Płomyczka i Płomyka, niezwykle popularnego przed wojną i w
latach 50. czasopisma dla młodzieży starszej. Była jego
redaktorem naczelnym, a po wojnie także nauczycielką i
dyrektorką Liceum Pedagogicznego, kształcącego
wychowawczynie przedszkola, czyli jak się wtedy mówiło:
przedszkolanki. Pisała także dla młodszych dzieci - „W
Marcelkowej klasie", „Uczniowie III klasy", „Marcinkowe
wierszyki", „Malowany wózek", „Na Karolewskiej".
Publikować zaczęła dopiero po wojnie, pierwsza książeczka „O
ślimaku co pierogów z serem szukał" ukazała się w 1950 roku,
ostatnia w 1989 „Druga klasa fajna klasa" i „Pióro do
pióreczka".
Hanna Ożogowska zmarła w wieku 91 lat w Warszawie.