Hugh Lofting
Poczta Doktora Dolittle
Przełożyła z języka angielskiego Janina Mortkowiczowa
Ilustrował Zbigniew Lengren (kolorowały dzieci)
Tytuł oryginału Doctor Dolittle's Post Office
Pierwsze wydanie oryginalne 1923
Wydanie polskie 1957
WSTĘP.
Prawie cała historia z pocztą doktora Dolittle (dowiecie się o
tym z następnych stronic tej książki) zdarzyła się w powrotnej
drodze z Afryki zachodniej. Opowiem wam najpierw, po co
doktor udał się w tę podróż, i zacznę od tego, jak skierował swój
statek z Afryki do ojczyzny, do miasta Puddleby nad rzeką Marsh.
Otóż dwugłowiec po dłuższym pobycie w Anglii zaczął tęsknić
do Afryki. I chociaż był ogromnie przywiązany do doktora i nigdy
nie opuściłby go na zawsze, jednak pewnego zimowego dnia, gdy
pogoda była wyjątkowo brzydka i dokuczliwa, zapytał doktora,
czy nie zechciałby wybrać się na kilka tygodni do Afryki.
Doktor powiedział, że owszem, gdyż już dość dawno nie ruszał
się z miejsca, a zresztą sam czuje, że podczas tych zimnych,
grudniowych dni zmiana powietrza dobrze mu zrobi.
Wkrótce więc wyruszył w świat. Oprócz dwugłowca zabrał ze
sobą kaczkę Dab-Dab, psa Jipa, prosię Geb-Geb, sowę Tu-Tu oraz
białą mysz - wszystkich wiernych towarzyszy, którzy kiedyś
odbyli razem z nim pełną przygód podróż z Kraju Małp do Anglii.
Żeby pojechać do Afryki, doktor kupił maty, stary statek, który
wprawdzie był już porządnie nadwerężony przez wichry i burze,
ale jeszcze dzielnie się trzymał i mógł przetrwać niejedną
zawieruchę.
Popłynęli aż na południowy brzeg zatoki Benin, gdzie zwiedzili
dużo państw afrykańskich i poznali wiele osobliwych szczepów.
Gdy przebywali na lądzie, dwugłowiec mógł biegać po swoich
dawnych pastwiskach i używać do woli swobody.
Pewnego ranka doktor spostrzegł z radością, że jego stare
znajome, jaskółki, znowu krążą nad stojącym na kotwicy
statkiem, szykując się do swojego dorocznego odlotu na północ.
Zapytały doktora, czy i on wybiera się z powrotem do Anglii,
-3-
gdyż mogłyby mu towarzyszyć, tak jak wówczas, gdy uciekał z
królestwa Jolliginki.
Ponieważ dwugłowiec nie miał nic przeciwko temu, żeby
wracać, doktor podziękował jaskółkom i powiedział, że zgadza się
chętnie na ich towarzystwo. Do końca tego dnia wszyscy mieli
pełne ręce roboty przy zaopatrzeniu statku w żywność i
przygotowaniach do tak długiej podróży.
Nazajutrz wszystko było gotowe i można było wyruszyć na
morze. Podniesiono kotwicę i statek doktora Dolittle popłynął z
rozwiniętymi żaglami, popędzany na północ pomyślnym wiatrem.
I odtąd rozpoczyna się opowiadanie o poczcie doktora Dolittle.
-4-
CZĘŚĆ PIERWSZA.
Rozdział I. ZUZANNA.
Pewnego dnia w pierwszym tygodniu podróży, gdy doktor
Dolittle wraz ze zwierzętami siedział przy śniadaniu wokoło
wielkiego stołu w kajucie, przyfrunęła jaskółka i oznajmiła, że
chciałaby pomówić z doktorem.
Jan Dolittle wstał natychmiast od stołu i wyszedł na korytarz,
gdzie czekał na niego przewodnik jaskółek, bardzo miły, zgrabny
ptak o śmigłych skrzydłach i bystrych, czarnych oczkach.
Nazywano go więc „Kapitanem Śmigłym”. Pod tym
przydomkiem znany był w całym skrzydlatym świecie.
Śmigły był rekordzistą w łapaniu much i w akrobacji
powietrznej na wszystkich zawodach w Europie, Afryce, Azji i
Ameryce. Przez długie lata zwyciężał stale, a ostatniego roku
pokonał nawet swój własny rekord: przeleciał Atlantyk w
jedenaście i pół godziny, lecąc z szybkością przeszło dwustu mil
na godzinę.
- Dzień dobry, Śmigły! - powiedział doktor Dolittle. - Czego
sobie życzysz?
- Doktorze - szepnął ptaszek tajemniczo - nieco na zachód, na
milę odległości od statku, zauważyliśmy czółno, w którym
znajduje się zupełnie sama czarna kobieta. Kobieta płacze
rozpaczliwie i nawet odłożyła wiosła. Płynie na pełnym morzu
daleko od lądu - według moich obliczeń co najmniej o dziesięć
mil1, gdyż obecnie mijamy zatokę Fantippo i rozpoznajemy z
trudem brzegi Afryki. W tak malutkim czółnie na otwartym morzu
grozi jej wielkie niebezpieczeństwo. Ale najwidoczniej nie zdaje
1 Mila angielska - tysiąc sześćset dziewięć metrów.
-5-
sobie z tego sprawy. Siedzi na dnie łodzi i płacze, wcale nie
próbując się ratować. Czy nie mógłby pan z nią pomówić?
Obawiamy się, że spotkało ją coś bardzo złego.
- Rozumie się - powiedział doktor. - Lećcie powoli w stronę
czółna, a ja skieruję statek za wami.
Jan Dolittle wszedł na pokład i kiedy skierował statek w ślad za
lotem jaskółek, ujrzał wkrótce małe, czarne czółno unoszące się i
opadające na falach. Na olbrzymiej powierzchni wody wyglądało
ono tak nikle, że można było je wziąć za kawałek drewna albo za
kij, albo też w ogóle go nie zauważyć. W czółnie siedziała kobieta
z pochyloną głową.
- Co się stało? - zapytał doktor, gdy zbliżyli się o tyle, żeby móc
z nią rozmawiać. - Dlaczego oddaliła się pani tak bardzo od lądu?
Czy pani nie rozumie, że grozi pani wielkie niebezpieczeństwo,
gdy nadciągnie burza?
Kobieta podniosła powoli głowę.
- Idź sobie - zawołała - i pozostaw mnie mojej rozpaczy! Czyż
nie dość złego doznałam już od was, białych ludzi?
Doktor Dolittle skierował statek jeszcze bliżej do czółna i nie
przestawał przemawiać przyjaźnie do kobiety. Ale ona długo
jeszcze nie dowierzała mu jedynie dlatego, że był białym.
Stopniowo jednak doktor pozyskiwał jej zaufanie i w końcu
opowiedziała mu, gorzko płacząc, swoją historię.
W owych czasach miano właśnie znieść niewolnictwo.
Większość rządów surowo zakazała więzienia, kupna i sprzedaży
niewolników. Ale źli ludzie przybywali jeszcze wciąż na
zachodnie wybrzeża Afryki, chwytali lub kupowali niewolników i
zabierali ze sobą do innych krajów, gdzie zmuszano ich do pracy
na plantacjach bawełny i tytoniu. Niejeden królik afrykański
sprzedawał tym ludziom swoich jeńców wojennych i zarabiał w
ten sposób bardzo dużo pieniędzy.
-6-
Kobieta z czółna należała do szczepu prowadzącego wojnę z
królem Fantippo. Fantippo było to afrykańskie królestwo
położone na wybrzeżu, w pobliżu którego jaskółki dostrzegły
czółno. W ciągu tej wojny król Fantippo zdobył wielu jeńców i
wśród nich znajdował się również małżonek tej kobiety. Wkrótce
po ukończeniu wojny do królestwa Fantippo przybyło na statku
kilku białych ludzi w poszukiwaniu niewolników na plantacje
tytoniu. Gdy się król dowiedział, ile pieniędzy zaofiarowali ci
ludzie za czarnych niewolników, przyszło mu na myśl, żeby im
sprzedać swoich jeńców.
Kobieta nazywała się Zuzanna, a jej mąż był bardzo silnym,
pięknym mężczyzną. Król Fantippo zatrzymałby go bardzo
chętnie przy sobie, gdyż lubił mieć silnych mężczyzn na swoim
dworze. Ale i handlarze kupowali chętnie niewolników zdolnych
do ciężkiej pracy na plantacjach i ofiarowali królowi za małżonka
Zuzanny wyjątkowo wielką sumę pieniędzy. I król sprzedał go.
Zuzanna opowiedziała doktorowi, jak przez długi czas płynęła
w swym czółnie za statkiem białych ludzi i błagała ich, aby jej
zwrócili męża. Ale wyśmiali ją tylko, statek popłynął swoją drogą
i wkrótce zniknął jej z oczu.
Dlatego znienawidziła wszystkich białych ludzi i nie chciała
odpowiadać doktorowi, gdy przypłynął do jej czółna.
Doktor Dolittle rozgniewał się bardzo słysząc historię Zuzanny i
zapytał ją, kiedy statek handlarzy niewolników, unoszący jej
męża, wypłynął na morze.
Powiedziała, że pół godziny temu. Bez męża, dodała, życie nie
ma już dla niej żadnej wartości, toteż gdy statek popłynął wzdłuż
brzegów na północ i straciła go z oczu, zalała się łzami i
pozwoliła swemu czółnu płynąć, gdzie chce, gdyż nie miała już sił
ani energii wiosłować z powrotem ku lądowi.
-7-
Jan Dolittle przyrzekł kobiecie, że jej na pewno dopomoże. Był
gotów natychmiast pogonić za handlarzem niewolników z
największą szybkością, na jaką było stać statek. Ale kaczka Dab-
Dab słusznie zwróciła mu uwagę, że jego statek posuwa się
bardzo powoli i handlarze niewolników mogą go z łatwością
spostrzec i nie pozwolą mu się przybliżyć.
Doktor kazał więc opuścić kotwicę i przesiadł się do czółna
kobiety. Potem poprosił jaskółki, aby mu służyły za
przewodników, i popłynął ku północy wzdłuż wybrzeża;
przeszukał wszystkie zatoki i wszystkie wyspy, upatrując statku
handlarza niewolników, który uprowadził małżonka Zuzanny.
Ale po wielu godzinach bezskutecznych poszukiwań zapadła
noc i jaskółki nie mogły już nic dojrzeć z tak wielkiej odległości,
ponieważ noc była ciemna, bezksiężycowa.
Biedna Zuzanna zaczęła znowu płakać, gdy doktor oświadczył
jej, że podczas nocy trzeba zaprzestać poszukiwań.
- Jutro rano - powiedziała - statek okrutnego handlarza
niewolników oddali się o wiele mil i nigdy już nie odzyskam
mego małżonka. Biada mi, biada!
Doktor pocieszał ją, jak tylko mógł, obiecując, że jeśli mu się
nie uda zwrócić jej utraconego małżonka, postara się dla niej o
innego, równie dobrego.
Ale ten pomysł nie podobał się Zuzannie i lamentowała dalej:
„Biada mi, biada!”.
Tak głośno zawodziła, że doktor, leżąc na dnie czółna, co i tak
nie było bardzo wygodne, nie mógł zasnąć. Usiadł więc i zaczął
nasłuchiwać. Kilka jaskółek, wśród których znajdował się słynny
Kapitan Śmigły, zostało przy nim i siedząc na skraju czółna
naradzało się z doktorem, w jaki sposób pomóc biednej kobiecie.
Nagle Śmigły powiedział: „Pst” i wskazał na zachód, na ciemną,
falującą toń.
-8-
Nawet Zuzanna przestała lamentować i spojrzała tam, gdzie na
czarnym, niewyraźnym tle brzegu morskiego można było dojrzeć
słabe światełko.
- Statek! - zawołał Jan Dolittle.
- Tak - rzekł Śmigły - statek, na pewno statek. Może to znowu
jakiś statek handlarzy niewolników.
- Jeżeli nawet jest to statek handlarzy niewolników - powiedział
doktor - to na pewno nie ten, którego poszukujemy. Zmierza w
innym kierunku; tamten popłynął na północ.
- Pofrunę tam - powiedział Śmigły - i przekonam się, co to za
statek, potem wrócę i powiem wam. Kto wie, może okaże się
pomocny w naszych poszukiwaniach.
Śmigły pofrunął więc ku słabemu światełku w ciemnościach,
gdy doktor Dolittle rozmyślał o swoim statku, który zostawił na
kotwicy przy wybrzeżu o kilka mil na południe.
Po upływie dwudziestu minut doktor zaczął się niepokoić, gdyż
Śmigły przy szybkości swego lotu powinien był już dawno być z
powrotem.
Ale niebawem słynny przywódca zatoczył z szumem skrzydeł
półkole nad głową doktora, a potem opuścił się lekko jak piórko
na jego kolana.
- Jest to wielki okręt - szczebiotała jaskółka nie mogąc złapać
tchu - o wysokich, wielkich masztach, który, jak sądzę, mógłby
rozwinąć wielką szybkość. Ale teraz posuwa się bardzo ostrożnie
w widocznej obawie przed głębiami i mieliznami. To bardzo
ładny okręt, zupełnie nowy, dwie armaty wyglądają z jego
otworów. Ludzie na nim są bardzo dobrze ubrani w wytworne,
granatowe sukno, nie tak jak zwyczajni marynarze. A na kadłubie
wymalowano kilka liter, zdaje mi się, że to jest nazwa okrętu.
Naturalnie, że nie mogłem odczytać, ale pamiętam jeszcze, jak
wyglądały. Daj mi rękę, a pokażę ci.
-9-
I Śmigły zaczął wodzić pazurkami po dłoni doktora, ale zanim
skończył, doktor zerwał się na równe nogi i o mało nie przewrócił
czółna.
- S.J.K.M. - to znaczy Statek Jego Królewskiej Mości! To okręt
marynarki wojennej. Przy jego pomocy poradzimy sobie z
handlarzami niewolników!
Rozdział II. JAK DOKTOR ZOSTAŁ PRZYJĘTY
NA OKRĘCIE WOJENNYM.
Teraz Jan Dolittle i Zuzanna dołożyli wszystkich sił, aby jak
najprędzej dopłynąć czółnem do światełka. Noc była spokojna, ale
na wielkich falach oceanu mała łódka kołysała się jak na huśtawce
i Zuzanna musiała użyć całej swej zręczności, aby utrzymać ją w
równowadze. Po upływie godziny doktor Dolittle zauważył, że
okręt już nie płynie im naprzeciw, lecz jak gdyby stoi w miejscu, i
kiedy nareszcie dotarł do wynurzającego się z ciemności kształtu,
zrozumiał, dlaczego tak jest. Mianowicie okręt wojenny najechał
na statek doktora pozostawiony bez światła na kotwicy. Na
szczęście żaden z dwóch statków nie odniósł poważniejszego
uszkodzenia.
Zauważywszy drabinkę sznurową, zwieszającą się z boku
okrętu wojennego, doktor wraz z Zuzanną wdrapali się po niej w
górę i weszli na pokład, aby się rozmówić z kapitanem.
Kapitan przechadzał się na przednim pokładzie i mruczał coś do
siebie.
- Dobry wieczór! - powiedział doktor uprzejmie. - Mamy piękną
pogodę.
- 10 -
Kapitan podszedł do niego i wywijając mu pięścią przed nosem
zagrzmiał, wskazując statek kołyszący się obok okrętu
wojennego.
- Czy ta arka Noego tam w dole należy do pana?
- Hm, chwilowo nie, w ogóle jednak tak - rzekł doktor. -
Dlaczego pan pyta o to?
- Może pan będzie łaskaw - wrzeszczał kapitan z warzą
wykrzywioną wściekłością - powiedzieć mi, co pan sobie, do
pioruna, myślał zostawiając to stare pudło na kotwicy bez światła
w taką czarną noc? Jaki z pana marynarz, do kroćset? Kieruję
okrętem wojennym Jego Królewskiej Mości, poluję na handlarza
niewolników Jima Bonesa, gonię za nim od tygodni i jakbym nie
miał dość kłopotów z tym przeklętym wybrzeżem, muszę się na
dobitek zderzyć z takim pudłem zakotwiczonym bez światła! Całe
szczęście, że jechałem powoli, bo gruntowaliśmy właśnie wodę,
inaczej poszlibyśmy wszyscy na dno. Wołałem, ale nikt z
waszego statku nie odpowiadał. Włażę więc na pokład z nabitym
pistoletem, bo przecież mógł się tam ukrywać handlarz
niewolników chcący nas schwytać w pułapkę. Przemykam się
ostrożnie, zaglądam wszędzie, ale nie spotykam żywej duszy.
Wreszcie znajduję w kajucie prosię śpiące na fotelu. Czy pan
często zostawia tak swój statek pod opieką wysypiającego się
prosięcia? Dlaczego nie znajduje się pan na tym statku, jeśli to jest
pana własność? Gdzie pan był?
- Odbywałem przejażdżkę łodzią z damą - odpowiedział doktor i
uśmiechnął się dobrotliwie do Zuzanny, której się znowu zbierało
na płacz.
- Przejażdżkę z damą ! - wrzasnął kapitan. - Ja pana...
- Tak jest - powiedział doktor - pan pozwoli, że ją przedstawię.
To jest Zuzanna, panie kapitanie...
Ale kapitan przerwał mu i przywołał stojącego obok marynarza.
- 11 -
- Ja pana nauczę zostawiać swoją arkę Noego na pełnym morzu,
żeby królewski okręt wojenny na nią wpadał! Ładny mi żeglarz,
włóczęga, wilk morski. Czy panu się zdaje, że przepisy żeglugi
istnieją dla zabawy? Halo! - zwrócił się do drugiego oficera, który
podszedł na jego znak. - Uwięzić natychmiast tego człowieka!
- 12 -
- Rozkaz, panie kapitanie - powiedział drugi oficer i zanim
doktor się spostrzegł, miał już na rękach mocno zaciśnięte
kajdanki.
- Ależ ta dama była pogrążona w najczarniejszej rozpaczy -
bronił się doktor. - Śpieszyłem się tak bardzo, że zapomniałem
zupełnie o oświetleniu statku. Zresztą nie było jeszcze wtedy
ciemno.
- Zabierz go! - ryczał kapitan. - Zabierz go, bo inaczej nie ręczę
za siebie.
I biedny doktor Dolittle został zaciągnięty przez drugiego
oficera na schody, które prowadziły na dolny pokład. Ale na
pierwszych stopniach uczepił się mocno liny i trzymał się jej
dostatecznie długo, żeby krzyknąć w stronę kapitana:
- Gdybym zechciał, mógłbym panu powiedzieć, gdzie się
znajduje Jim Bones.
- Co to ma znaczyć? - wrzasnął kapitan. - Przyprowadźcie go z
powrotem!
- Co pan powiedział?
- Powiedziałem - mruknął doktor i wyciągnąwszy
skrępowanymi rękami chustkę, wytarł nią nos - że gdybym chciał,
mógłbym panu powiedzieć, gdzie jest Jim Bones.
- Handlarz niewolników, Jim Bones? - zawołał kapitan. -
Przecież właśnie na poszukiwanie tego człowieka wysłał mnie
Rząd. Gdzie on jest?
- Pamięć nie dopisuje mi, gdy mam skrępowane ręce -
powiedział doktor spokojnie i wskazał na kajdanki. - Może
gdybyście mi to zdjęli, mógłbym sobie przypomnieć.
- Ach, proszę mi wybaczyć - powiedział kapitan i od razu zaczął
się zupełnie inaczej zachowywać. - Proszę natychmiast uwolnić
więźnia.
- 13 -
A gdy drugi oficer zdjął doktorowi kajdanki, kapitan
powiedział:
- I proszę przynieść tu krzesło. Może nasz gość jest zmęczony.
Potem doktor opowiedział całą historię o Zuzannie i jej
troskach. A wszyscy oficerowie z całego okrętu zgromadzili się na
pokładzie i przysłuchiwali się.
- I nie wątpię - kończył doktor Dolittle - że handlarz
niewolników, który uprowadził męża Zuzanny, jest to właśnie
poszukiwany przez pana Jim Bones, panie kapitanie!
- Z pewnością - powiedział kapitan. - Wiem, że krąży gdzieś w
pobliżu wybrzeża. Ale gdzie się teraz podziewa? Tego ptaszka
schwytać niełatwo.
- Popłynął na północ - rzekł doktor. - Ale pański okręt może
płynąć z taką szybkością, że go na pewno dogoni. Jeżeli ukrył się
w jednej z tych zatok albo u ujścia rzeki, to mam tu ze sobą kilka
ptaków, które, gdy się tylko rozwidni, odnajdą go i powiedzą nam,
gdzie jest.
Kapitan spojrzał ze zdziwieniem na przysłuchujących się
oficerów, którzy uśmiechali się z niedowierzaniem.
- Co pan powiedział? - zapytał kapitan. - Ptaki? Gołębie czy
tresowane kanarki?
- Nie - rzekł Jan Dolittle. - Mówię o jaskółkach, które odbywają
lot do Europy. Obiecały uprzejmie towarzyszyć memu statkowi w
powrotnej drodze. Jesteśmy mianowicie w przyjaźni.
Teraz wszyscy oficerowie roześmiali się i stuknęli palcami w
czoło; co miało znaczyć, że uważają Jana Dolittle za wariata.
Kapitan, który sądził, że doktor kpi z niego, wpadł znowu w złość
i chciał go koniecznie z powrotem uwięzić.
Ale pierwszy oficer szepnął do niego:
- 14 -
- Dlaczego by me wypróbować tego jegomościa? Płyniemy
przecież i tak w północnym kierunku. Gdy odbywałem służbę na
wodach angielskich, zdaje mi się, że słyszałem o jakimś osobniku
z zachodnich okolic kraju, który posiada osobliwą władzę nad
zwierzętami i ptakami. Prawdopodobnie to ten sam. Nazywał się
Dolittle. Wydaje mi się nieszkodliwy. A może istotnie w jakiś
sposób przyda się nam. Widocznie cudzoziemcy dowierzają mu,
gdyż inaczej ta kobieta nie przybyłaby tu z nim razem. Wie pan
przecież, jak oni się boją wyruszać z białymi na morze.
Kapitan myślał przez chwilę, a potem zwrócił się do doktora
mówiąc:
- Według mego zdania, jest pan po prostu zwariowany, mój
drogi panie. Ale jeśli chce mi pan dopomóc do schwytania Jima
Bonesa, handlarza niewolników, jest mi wszystko jedno, jakich
środków pan użyje. Ruszamy w drogę skoro świt. Ale biada panu,
jeśli chce się pan tylko zabawić na koszt Marynarki Wojennej
Jego Królewskiej Mości. Powiem panu od razu, że skończy się to
dla pana najgroźniejszą awanturą, jaka pana kiedykolwiek
spotkała. Teraz idź pan przede wszystkim do swojej arki i zapal
pan światła; powiedz pan także świni, że jeśli pozwoli im zgasnąć,
zrobię z niej kiełbasę dla mojej załogi.
Wśród śmiechów i żartów doktor Dolittle przelazł przez poręcz
okrętu na swój własny statek, aby zapalić na nim światło. Ale gdy
nazajutrz powrócił na okręt wojenny z tysiącem jaskółek,
oficerowie Marynarki Wojennej Jego Królewskiej Mości nie mieli
już wcale ochoty stroić żartów z Jana Dolittle.
Słońce wschodziło nad dalekim wybrzeżem Afryki i poranek
był tak piękny, jak sobie tylko można było wymarzyć.
Śmigły omówił w nocy z doktorem wszystkie plany. Na długo
przedtem, zanim wielki okręt wojenny podniósł kotwicę i puścił
się w drogę, wyprzedził go o wiele mil znakomity przywódca
- 15 -
jaskółek, otoczony chmarą najczujniejszych ptaków, i przeszukał
wybrzeże i wszystkie zakątki, w których handlarz niewolników
mógłby się ukrywać.
Śmigły obmyślił wraz z Janem Dolittle rodzaj systemu
telegraficznego: tysiące małych ptaków wyciągnęły się długą linią
w locie wzdłuż wybrzeża, aż niebo było nimi naznaczone niby
małymi, czarnymi kropkami i przesyłały wiadomości doktorowi.
Jedna jaskółka udzielała ich świergotem drugiej, ta znów
następnej i tak poprzez długie szeregi ptaków biegła wieść niby po
drutach telegraficznych i docierała na okręt wojenny do doktora,
który w ten sposób był stale poinformowany o przebiegu
poszukiwań.
Około południa nadana została wiadomość, że statek
niewolników Bonesa zauważono za górzystym przylądkiem.
Zawiadomiono, że należy mieć się na baczności, gdyż statek
gotów jest do natychmiastowego odjazdu. Handlarze niewolników
przybili do brzegu tylko po to, aby nabrać wody, i ustawili warty,
które w razie potrzeby miały natychmiast dać sygnał do odwrotu.
Gdy doktor Dolittle oznajmił o tym kapitanowi, ten zmienił
kierunek okrętu i trzymał się bliżej brzegu, starając się pozostać w
ukryciu. Marynarzom przykazano zachowywać się bardzo cicho,
aby okręt wojenny mógł niepostrzeżenie zbliżyć się do handlarzy
niewolników.
Ponieważ kapitan spodziewał się, że handlarze rozpoczną
walkę, rozkazał trzymać broń w pogotowiu. Ale właśnie w chwili
gdy mieli okrążyć wielki przylądek, jeden z niemądrych
artylerzystów przypadkiem wystrzelił. Bumm! Strzał rozległ się
głośno i odbił grzmiącym echem ponad powierzchnią cichego
oceanu.
- 16 -
Natychmiast przybiegła po jaskółczych liniach telegraficznych
wiadomość, że handlarze niewolników zostali ostrzeżeni i
uciekają.
I rzeczywiście, gdy okręt wojenny okrążył wreszcie przylądek,
ujrzano statek handlarzy niewolników płynący z rozwiniętymi
żaglami w odległości dobrych dziesięciu mil.
Rozdział III. MISTRZOWSKI STRZAŁ.
Rozpoczął się gorączkowy pościg. Była czwarta godzina po
południu i zmierzch zbliżał się szybko.
Kapitan po uprzednim wyłajaniu głupiego artylerzysty, który
niechcący wystrzelił, doszedł do wniosku, że jeśli handlarz
niewolników nie zostanie pochwycony przed nadejściem
ciemności, wymknie im się z pewnością na zawsze. Gdyż Bones
był to sprytny i wytrawny łotr, który znał wyśmienicie zachodnie
wybrzeże Afryki, po dziś dzień zwane niekiedy Wybrzeżem
Niewolników. Gdy ciemności zapadną, będzie płynął bez świateł i
znajdzie z łatwością jakąś kryjówkę, gdzie się ukryje, albo też
podwoi szybkość swego statku i oddali się o wiele mil, zanim
nadejdzie świt.
Kapitan rozkazał więc płynąć z największym pośpiechem. W
owych czasach zaledwie rozpoczynano stosowanie pary, i to w
połączeniu z żaglami, aby wyzyskać siłę wiatru. Kapitan był
bardzo dumny ze swego okrętu, który nazywał się „Violetta”. I
bardzo mu zależało na tym, aby „Violettcie” przypadła zasługa
schwytania Bonesa, handlarza niewolników, który tak długo
opierał się flocie wojennej i uprawiał swój ponury handel nawet
po zakazie rządowym. Polecił więc, aby maszyny okrętu
pracowały całą siłą pary.
- 17 -
Gęsty, czarny dym unosił się z kominów, zaciemniał błękitne
morze i brudził piękne, białe żagle, wydymane przez wiatr.
Maszyniście również bardzo zależało na tym, aby jego okręt
dogonił Bonesa, dorzucił więc paliwa do kotła dla nadania
okrętowi większej szybkości i wyszedł na pokład, aby przyjrzeć
się pogoni. Tymczasem ze straszliwym hukiem pękł jeden z
nowiuteńkich kotłów parowych i spowodował straszne
spustoszenie w hali maszyn.
Na szczęście „Violetta” była pierwszorzędnym żaglowcem i
żagle jej pracowały należycie, pruła więc dalej fale z wielką
szybkością i przestrzeń między nią a statkiem handlarzy
niewolników zmniejszała się coraz bardziej.
Lecz chytry Bones nie dawał się tak łatwo schwytać. Niebawem
słońce zaczęło się zniżać, kapitan marszczył brwi i tupał nogami,
gdyż wiedział, że z nadejściem ciemności wróg umknie mu z
pewnością.
Tymczasem załoga nie dawała spokoju marynarzowi, który tak
nieopatrznie wyrwał się ze swym strzałem. Żeby być takim
głupcem i ostrzec Bonesa, który teraz najprawdopodobniej
umknie! Odległość między statkami była wciąż jeszcze zbyt
wielka, żeby można było dosięgnąć handlarzy niewolników z
broni, jakiej wówczas używano. Ale gdy kapitan ujrzał, że zmrok
schodzi już na wodę i że lada chwila nieprzyjaciel umknie, wydał
rozkaz ustawienia armat, choć nie miał nadziei, aby z takiej
odległości trafiły w statek handlarzy niewolników.
Śmigły od chwili rozpoczęcia pogoni usadowił się dla
odpoczynku na okręcie wojennym i rozmawiał właśnie z
doktorem Dolittle, gdy rozległ się rozkaz kapitana, aby dać ognia.
Doktor udał się wraz z jaskółką na dół, chcąc przyjrzeć się
nabijaniu armat.
- 18 -
Na dolnym pokładzie okrętu panowała bardzo powściągliwa, ale
niemniej gorąca atmosfera. Artylerzyści oparci o armaty
nastawiali je, obserwując nieprzyjacielski statek, gotowi w każdej
chwili do dania ognia na rozkaz. Tylko biedny, niezręczny
marynarz zalewał się łzami, opłakując własną głupotę.
Nagle jakiś oficer krzyknął: „Ognia!!” - i z hukiem, od którego
zadrżał cały statek, wyleciało ponad wodę osiem wielkich kuł
armatnich. Pac, pac, pac - padały wszystkie, jedna po drugiej, w
ocean, nie wyrządzając nikomu najmniejszej szkody.
- Marne oświetlenie - mruknęli artylerzyści. - Czy można w tych
przeklętych ciemnościach trafić z odległości dwóch mil?
Ale Śmigły szepnął doktorowi do ucha:
- Niech pan poprosi, aby mi pozwolono jeden raz wycelować. Ja
lepiej od nich widzę w ciemnościach.
Ale właśnie w tej chwili kapitan nakazał wstrzymać ogień i
artylerzyści opuścili swoje miejsca.
Zaledwie odeszli, Śmigły skoczył na jedną z armat, oparł się
nóżkami i spojrzał bystrymi, czarnymi oczkami na celownik.
Potem zasygnalizował skrzydełkami doktorowi, który stał za nim,
jak ma nastawić armatę.
- Ognia! - zawołał i doktor Dolittle wypalił.
- Co to ma znaczyć, do stu piorunów?! - ryknął kapitan z
mostka, gdy huk zamilkł. - Czyż nie rozkazałem zaprzestać ognia?
Ale pierwszy oficer pociągnął go za rękaw i wskazał na morze.
Kula armatnia, którą wycelował Śmigły, rozszczepiła główny
maszt na statku handlarza niewolników na dwie części i żagle
opadły na pokład jak kupa łachmanów.
- Do stu piorunów! - zawołał kapitan. - Trafiliśmy! Patrzcie,
Bones sygnalizuje, że się poddaje.
- 19 -
Teraz kapitan, chcący jeszcze przed chwilą koniecznie ukarać
człowieka, który strzelił bez rozkazu, dopytywał się, kto
wycelował tak cudownie i znakomicie, że zmusił handlarza
niewolników do poddania się. Doktor Dolittle chciał mu
powiedzieć, że to Śmigły, ale ptaszek szepnął mu do ucha:
- Niech pan się nie fatyguje, on i tak nie uwierzy. Strzelaliśmy z
armaty tego marynarza, który przedtem niepotrzebnie wystrzelił.
Niech więc jemu przypadnie ta zasługa. Może dostanie za to jakiś
medal i humor mu się poprawi.
Na pokładzie „Violetty” zapanowało wielkie podniecenie, gdyż
zbliżano się do uszkodzonego statku handlarzy niewolników.
Bones, przywódca, został wraz ze swoją załogą, składającą się z
jedenastu innych łotrów, uwięziony i zamknięty w okrętowym
areszcie.
Potem Jan Dolittle z Zuzanną oraz z kilkoma marynarzami i
oficerami weszli na zwyciężony statek. Był on pełen skutych w
łańcuchy niewolników. Zuzanna odnalazła swego małżonka i
zalała się łzami radości.
Natychmiast uwolniono czarnych ludzi z łańcuchów i
przeprowadzono ich na okręt wojenny. Potem „Violetta” wzięła
na hol uszkodzony statek. I tak się skończył handel żywym
towarem pana Bonesa.
Na pokładzie okrętu wojennego zapanowała radość. Ściskano
sobie ręce, winszowano wzajemnie, a dla uwolnionych więźniów
urządzono na głównym pomoście wspaniały obiad. Doktor
Dolittle zaś, Zuzanna i jej małżonek zostali zaproszeni do jadalni
oficerskiej, gdzie pito ich zdrowie portwajnem, a kapitan i doktor
wygłosili przemówienia.
Następnego dnia, gdy tylko słońce wzeszło, okręt wojenny
popłynął znowu wzdłuż brzegów, odwożąc Murzynów do ich
ojczyzny.
- 20 -
Zajęło to bardzo dużo czasu, gdyż Bones zebrał niewolników z
wszystkich możliwych szczepów. Minęło już południe, gdy
doktor Dolittle wraz z Zuzanną i jej małżonkiem dostał się
wreszcie na swój własny statek, na którym wciąż jeszcze, zgodnie
z umową, paliły się światła mimo jasnego dnia.
Kapitan ściskał ręce Jana Dolittle i dziękował mu za wielką
pomoc okazaną Flocie Jego Królewskiej Mości oraz pytał o jego
adres w Anglii, gdyż chciał opowiedzieć o nim swemu Rządowi.
Najprawdopodobniej Królowa zechce mu nadać szlachectwo i
obdarzy jakimś orderem czy czymś podobnym. Ale doktor
Dolittle powiedział, że wolałby funt dobrej herbaty: od kilku
miesięcy nie pił herbaty, a ta, którą mu podano w jadalni
oficerskiej, smakowała mu bardzo.
Kapitan więc podarował mu pięć funtów najlepszej chińskiej
herbaty i podziękował jeszcze raz w imieniu Królowej i Rządu.
„Violetta” zatoczyła szeroki łuk na północ i popłynęła do
Anglii, a marynarze w granatowych bluzach tłoczyli się na
pokładzie i żegnali doktora Dolittle trzykrotnym: „Hura” -
rozlegającym się echem po oceanie.
Jip, Dab-Dab, Geb-Geb, Tu-Tu i reszta zwierząt otoczyły teraz
doktora, prosząc, aby im opowiedział wszystkie swoje przygody.
Zanim doktor zakończył opowiadanie, była już pora na
podwieczorek. Poprosił więc Zuzannę i jej małżonka, aby
zechcieli napić się z nim herbaty, zanim wyjdą na ląd.
Zgodzili się chętnie. Doktor sam przyrządził herbatę, która była
wyśmienita. W czasie podwieczorku Zuzanna i jej małżonek,
imieniem Begwe, zabawiali doktora rozmową o królestwie
Fantippo.
- Zdaje mi się, że nie mam po co tam wracać - powiedział
Begwe, małżonek Zuzanny. - Nie miałbym nawet nic przeciwko
temu, żeby służyć w armii króla Fantippo, ale jeśli tam znowu
- 21 -
zjawi się jakiś handlarz niewolników, to król sprzeda mnie z
pewnością po raz drugi. Czy wysłałaś list do naszego kuzyna,
Zuzanno?
- Tak - odpowiedziała Zuzanna - ale wątpię, czy go dostał, gdyż
nie odpisał mi ani słowa.
Doktor spytał Zuzanny, w jaki sposób wysłała swój list.
Opowiedziała mu, że kiedy Bones zaofiarował królowi tak
wysoką cenę za jej męża, skusiło to króla Fantippo do sprzedania
go. Zuzanna, chcąc uratować małżonka, powiedziała, że może
dostać ze swojego kraju od bogatego kuzyna dwanaście wołów i
trzydzieści kóz, i poprosiła króla, żeby zaczekał, aż ona napisze
list i otrzyma odpowiedź. Król Fantippo cenił bardzo wysoko
owce i kozy, gdyż bydło miało w jego kraju taką samą wartość jak
pieniądze. Obiecał więc Zuzannie, że o ile w ciągu dwóch dni
dostarczy mu dwanaście wołów i trzydzieści kóz, puści wolno jej
małżonka, zamiast sprzedawać go handlarzowi niewolników.
Zuzanna pobiegła więc do zawodowego pisarza listów (prości
ludzie z jej szczepu na ogół nie umieli pisać) i kazała sobie
napisać list; w liście prosiła swego kuzyna, aby jak najszybciej
przysłał królowi Fantippo woły i kozy. List ten nadała na poczcie
w Fantippo.
Ale minęło dwanaście dni i nie nadeszło ani bydło, ani
odpowiedź. Tak więc biedny Begwe został sprzedany handlarzowi
niewolników.
- 22 -
Rozdział IV. KRÓLEWSKA POCZTA W
FANTIPPO.
Urząd pocztowy królestwa Fantippo była to dziwna instytucja.
Zresztą należy przyznać, że samo istnienie urzędu pocztowego
oraz regularne roznoszenie listów było czymś nadzwyczajnym w
dzikim, afrykańskim państwie. Powstała zaś ta poczta w taki oto
sposób.
Na kilka lat przed podróżą doktora Dolittle mówiono w
większości cywilizowanych krajów świata bardzo dużo o
połączeniach pocztowych i o tym, ile ma kosztować przesyłka
listów w kraju i za granicę; umówiono się wówczas, że koszty
przesyłki z jednej części Anglii do drugiej powinny wynosić
jednego pensa2. Za bardzo grube listy musiano naturalnie płacić
więcej. Potem ktoś wymyślił znaczki pocztowe: o wartości
jednego pensa, dwóch pensów, po dwa i pół pensa,
sześciopensówki i po szylingu3. Każdy znaczek miał inny kolor i
były na nich bardzo ładne rysunki albo i portrety Królowej,
niektóre z koroną, inne bez korony na głowie.
Potem Francja, Stany Zjednoczone i wiele innych państw
zaczęły robić to samo, tylko że za te znaczki płacono innymi
pieniędzmi i ozdabiano je podobiznami ich własnych królów,
królowych i prezydentów.
I oto zdarzyło się pewnego dnia, że do wybrzeża zachodniej
Afryki przybił statek i przywiózł list dla Koka, króla Fantippo.
Król Koko nie widział nigdy przedtem znaczka pocztowego;
przywołał białego kupca, który przebywał w jego stolicy, i zapytał
go, czyja to twarz narysowana jest na znaczku.
2 Pens - drobna moneta angielska.
3 Szyling - dwanaście pensów.
- 23 -
Biały kupiec wytłumaczył mu całą historię poczty i państwowej
sieci urzędów pocztowych i powiedział, że jeśli w jego ojczyźnie,
Anglii, chce się wysłać list do jakiejkolwiek części świata,
wystarczy przykleić na kopercie znaczek z wizerunkiem Królowej
i wrzucić list do skrzynki pocztowej znajdującej się na
najbliższym rogu ulicy, a list dojdzie na pewno na miejsce swego
przeznaczenia.
- Aha - powiedział król - nowe czary! Doskonale! Potężne
królestwo Fantippo będzie także miało urząd pocztowy, a moje
pogodne, piękne oblicze ozdobi wszystkie znaczki! Użyjemy
jeszcze większych czarów i nasze listy będą prędzej dochodziły na
miejsce.
I król Fantippo, który był bardzo próżny, kazał sporządzić
mnóstwo znaczków pocztowych ze swoim wizerunkiem, niektóre
z koroną, inne bez korony, jedne uśmiechnięte, inne ze
zmarszczoną brwią, jedne na koniu, inne na rowerze. Ale
najdumniejszy był ze znaczka dziesięciopensowego, który
przedstawiał go grającego w golfa, grę, której się niedawno
nauczył od kilku Szkotów poszukujących złota w jego królestwie.
Kazał także zrobić skrzynki pocztowe, zupełnie takie same jak
te, które mu opisał kupiec, umieścił je na rogach ulic i powiedział
swoim poddanym, że wystarczy tylko nalepić znaczki na listy i
wrzucić je do tych skrzynek, aby zawędrowały na krańce świata.
Ale niebawem ludzie zaczęli się uskarżać, że ich oszukano.
Zapłacili rzetelnie za znaczki, zaufali ich sile czarodziejskiej i
wrzucili listy do skrzynek, tak jak im powiedziano. Tymczasem
pewnego dnia krowa wpadła na jedną ze skrzynek i rozwaliła ją, a
wtedy okazało się, że wszystkie listy, które ludzie wrzucili, leżały
tu najspokojniej i nie myślały nigdzie powędrować.
Król bardzo się rozgniewał, przywołał białego kupca i
powiedział:
- 24 -
- Oszukałeś Moją Królewską Mość. Te znaczki, o których mi
opowiadałeś, nie mają żadnej mocy czarodziejskiej. Wytłumacz
mi to.
Wtedy kupiec powiedział, że listy wędrują nie z powodu jakiejś
siły czarodziejskiej znajdującej się w znaczkach i skrzynkach.
Prawdziwe urzędy pocztowe mają listonoszy, którzy wyjmują
listy ze skrzynek. I w dalszym ciągu rozmowy objaśnił królowi
wszystkie czynności urzędu pocztowego.
Król, który był bardzo upartym człowiekiem, obstawał dalej
przy tym, że Fantippo musi mieć swój urząd pocztowy, zamówił
więc w Anglii setki mundurów i czapek i ubrał w nie swoich
czarnych poddanych, którzy mieli spełniać czynności listonoszy.
Ale czarnym ludziom było za gorąco w ciężkich mundurach, bo
wobec upałów panujących stale w Fantippo, jedynym ich
ubraniem dotychczas były sznury paciorków. Zrzucili więc
spodnie i kurtki i nosili tylko czapki. Uniform listonosza w
Fantippo składał się więc teraz z ładnej czapki, sznura paciorków i
torby.
Odkąd król Koko miał już listonoszy, urząd poczty w Fantippo
zaczął rzeczywiście pracować. Listy ty wyjmowane ze skrzynek i
wysyłane, gdy przybył statek, a nadchodząca poczta była
roznoszona po domach w Fantippo trzy razy dziennie. W urzędzie
pocztowym panował największy ruch w całym mieście.
Ale ludzie w zachodniej Afryce mają osobliwy gust. Ponad
wszystko lubią pstre kolory. I kilku elegantów z Fantippo zaczęło
odklejać znaczki z listów i przystrajać się w nie. Wyglądali bardzo
efektownie i oryginalnie i taki strój był wysoko ceniony przez
tuziemców. Mniej więcej w tym samym czasie w cywilizowani
świecie powstał istny szał zbierania znaczków pocztowych. We
wszystkich krajach ludzie zaczęli kupować albumy i wlepiać do
nich znaczki. Rzadki taczek był w wielkiej cenie.
- 25 -
Pewnego dnia dwóch takich zbieraczy przyjechało do Fantippo.
Znaczek, którego obaj poszukiwali do swoich kolekcji, był to
„czerwony dwu i półpensowy Fantippo”, którego król nie
pozwalał wypuszczać, gdyż uważał, że wygląda na nim nieładnie.
Wskutek go, że rozpowszechnianie tego znaczka było zakazane
stał się bardzo rzadkim okazem. Gdy ci dwaj przybysze zeszli ze
- 26 -
statku na ląd, podszedł tuziemiec, żeby im odnieść walizki. I w
tejże chwili przybysze zauważyli na piersi tragarza „dwu
półpensowy czerwony Fantippo”. Obaj zbieracze chcieli ten
znaczek kupić, a że każdy chciał go koniecznie mieć w swoim
zbiorze, zaofiarowali w krótkim czasie bardzo dużą sumę,
prześcigając się wzajemnie.
Kiedy król Koko usłyszał o tym, odwiedził jednego ze zbieraczy
i zapytał go, dlaczego ludzie ofiarowują tak wysoką cenę za stary,
zużyty znaczek. Biały opowiedział o nowej namiętności zbierania
znaczków pocztowych, która ogarnęła cały cywilizowany świat.
Jakkolwiek król Koko był zdania, że cały cywilizowany świat
oszalał, doszedł jednak do wniosku, że zrobi daleko lepszy interes
sprzedając znaczki do zbiorów niż do listów w urzędzie
pocztowym. Odtąd ilekroć zjawiał się jakiś statek w porcie
Fantippo, król wysyłał swego głównego poczmistrza, bardzo
wysokiego urzędnika, który w stroju składającym się z dwóch
sznurków muszelek i czapki listonosza, ale bez torby, przynosił
na statek znaczki przeznaczone dla zbieraczy.
Handel znaczkami pocztowymi przynosił takie zyski, że król
kazał przyspieszać ich druk, aby nowa partia była gotowa, gdy ten
sam statek będzie powracał do Anglii.
Ale od czasu kiedy znaczki sprzedawane były zbieraczom, a nie
naklejane na listy, działalność poczty w Fantippo znacznie się
pogorszyła.
Gdy Zuzanna opowiedziała doktorowi o liście, który wysłała do
swego kuzyna i na który nie otrzymała odpowiedzi, coś
przypomniało się nagle Janowi Dolittle. W jednej z jego
poprzednich podróży statek pasażerski, którym jechał, zatrzymał
się w porcie Fantippo, chociaż ani jeden pasażer tam nie wysiadł.
Natomiast na pokład wszedł urzędnik pocztowy i zaproponował
kolekcję nowych, zielonych i fioletowych znaczków. Doktor
- 27 -
Dolittle, który był wówczas gorliwym zbieraczem znaczków,
kupił sobie trzy komplety.
Teraz, kiedy dowiedział się o liście Zuzanny, zrozumiał, jak
funkcjonował wówczas urząd pocztowy w Fantippo i dlaczego
Zuzanna nie otrzymała odpowiedzi, która mogła wybawić z
niewoli jej męża.
Gdy Zuzanna i Begwe wstali, żeby się pożegnać, ponieważ było
już późno, Jan Dolittle ujrzał łódź zmierzającą ku jego statkowi.
Siedział w niej sam król Koko, który przybywał na statek białych,
aby sprzedawać znaczki.
Doktor Dolittle zaczął z nim rozmawiać i powiedział mu
szczerze i otwarcie, że powinien się wstydzić takiego urzędu
pocztowego. Potem poczęstował go filiżanką herbaty i
wytłumaczył, jak to się stało, że list Zuzanny nie został
prawdopodobnie nigdy doręczony jej kuzynowi.
Król słuchał uważnie i teraz sam zrozumiał, jakie braki miał
jego urząd pocztowy. Potem poprosił doktora Dolittle, aby wraz z
Zuzanną i Begwe wysiadł na ląd w Fantippo i dopomógł mu do
zaprowadzenia porządku w urzędzie pocztowym.
Rozdział V. PODRÓŻ ZOSTAJE ODŁOŻONA.
Jan Dolittle dał się namówić i przyjął propozycję króla, sądząc,
że zrobi w ten sposób coś pożytecznego. Ale gdy wsiadł do łodzi
z królem, z Zuzanną i z Begwe, aby udać się do Fantippo, nie
zdawał sobie wcale sprawy z tego, jakiej wielkiej pracy się
podejmuje i ile dziwnych przygód go czeka.
Fantippo wyglądało zupełnie inaczej niż wszystkie afrykańskie
wsie i osiedla, które zwiedzał dotychczas. Była to bardzo wielka
osada, prawie tak wielka jak prawdziwe miasto; panował tam
- 28 -
nastrój pogodny i wesoły, a mieszkańcy, podobnie jak król, byli
weseli i zadowoleni.
Po zapoznaniu doktora Dolittle ze wszystkimi władzami
szczepu Fantippo, zaprowadzono go do urzędu pocztowego, który
znajdował się w strasznym stanie.
Wszędzie leżały listy - na podłodze, w starych szufladach i
skrytkach, nawet na ulicy przed budynkiem poczty. Doktor
wytłumaczył królowi, że tak dalej być nie może, że przyzwoicie
prowadzone urzędy obchodzą się z listami ofrankowanymi, to
znaczy opatrzonymi znaczkami, troskliwie i z poszanowaniem.
Nic dziwnego, że list Zuzanny nigdy nie doszedł do jej kuzyna,
jeśli poczta była tak prowadzona.
Wtedy król Koko zaczął go znowu błagać, aby urządził
prawdziwy urząd pocztowy w Fantippo, i doktor powiedział
wreszcie, że zobaczy, co da się zrobić. Wszedł do urzędu, zdjął
marynarkę i wziął się do roboty.
Ale po kilku godzinach najuciążliwszej pracy Jan Dolittle zdał
sobie sprawę z tego, że tej olbrzymiej roboty nad
doprowadzeniem urzędu pocztowego w Fantippo do porządku nie
da się wykonać w ciągu jednego lub dwóch dni. Trzeba będzie na
to przeznaczyć co najmniej kilka tygodni. Powiedział to królowi,
który kazał natychmiast sprowadzić statek doktora do portu i
zakotwiczyć, a zwierzęta wysadzić na ląd. Dla doktora Dolittle i
jego przyjaciół przeznaczono ładny, nowy dom na głównej ulicy,
gdzie mieli mieszkać podczas porządkowania królewskiej poczty
w Fantippo.
Po dziesięciu dniach zdołał Jan Dolittle zorganizować zupełnie
dobrze tak zwaną pocztę krajową. Poczta krajowa przewozi listy z
jednej części kraju do drugiej albo z jednej dzielnicy miasta do
innej; pocztę zaś, która wysyła listy poza kraj, do obcych państw,
nazywamy pocztą zagraniczną. Zorganizowanie regularnej i
- 29 -
dobrze działającej poczty zagranicznej w Fantippo uważał doktor
za bardzo trudne, gdyż statki, które by mogły zabierać listy za
granicę, przybywały tu bardzo rzadko. Jakkolwiek król Koko był
bardzo dumny ze swego Fantippo, w cywilizowanych państwach
było ono uważane za nie bardzo ważny kraj i do portu jego
przybywały w ciągu roku zaledwie dwa albo trzy statki.
Pewnego wczesnego ranka, gdy doktor leżał jeszcze w łóżku i
rozmyślał, co by tu zrobić dla uruchomienia poczty zagranicznej,
Dab-Dab i Jip przynieśli mu śniadanie na tacy i oznajmili, że
przybyła jaskółka z wieścią od Śmigłego, podniebnego
szybkobiegacza. Jan Dolittle poprosił, aby weszła, i niebawem
ptaszek zasiadł w nogach łóżka.
- Dzień dobry! - rzekł doktor zdejmując skorupkę z jajka na
twardo. - Czym ci mogę służyć?
- Kapitan Śmigły chciałby wiedzieć - powiedziała jaskółka - jak
długo pan chce tu jeszcze zostać. Proszę, niech pan nie myśli, że
się skarży, nikomu z nas nie przychodzi nic podobnego na myśl.
Ale nasza podróż trwa dłużej, niż przypuszczaliśmy. Pierwsze
opóźnienie nastąpiło wówczas, gdyśmy tropili handlarza
niewolników, Bonesa, a teraz zdaje się, że będzie pan musiał
zajmować się tym urzędem pocztowym jeszcze przez kilka
tygodni. Zazwyczaj o tej porze roku jesteśmy już w Anglii i
gniazda nasze są dawno przygotowane do życia rodzinnego.
Wylęgu piskląt nie możemy w żaden sposób odłożyć. Proszę,
niech pan nie sądzi, że się skarżymy, ale to opóźnienie jest dla nas
bardzo niewygodne.
- Ależ naturalnie. Rozumiem was całkowicie - powiedział
doktor posypując jajko solą. - Bardzo mi przykro. Ale dlaczego
Śmigły sam się do mnie z tym nie zwrócił?
- Mam wrażenie, że nie bardzo miał na to ochotę - rzekła
jaskółka. - Myślał może, że pan się obrazi.
- 30 -
- Skądże! - zawołał doktor. - Tyleście mi pomogły. Proszę cię,
powiedz Śmigłemu, że chcę się z nim zobaczyć, gdy tylko się
ubiorę. Wszystko ułoży się pomyślnie, jestem pewien. Poczekaj
chwilkę, zdaje mi się, że już cię gdzieś widziałem. Czy to nie ty
mieszkałaś któregoś lata u mnie w Puddleby w gniazdku nad
stajnią?
- Nie - powiedział ptaszek - ale ja jestem tą jaskółką, która
przyniosła panu wiadomość o chorych małpach.
- Ach tak, rozumie się! - zawołał doktor. - Od razu wiedziałem,
że skądś cię znam. Jakże musiało ci być wtedy trudno lecieć
podczas zimy do Anglii, kiedy wszędzie leży śnieg i nigdzie nie
mogłaś znaleźć pożywienia. Bardzo to było dzielnie z twojej
strony.
- Tak, to była ciężka przeprawa - rzekła jaskółka. - Nieraz o
mało nie zamarzłam. Lot prosto w paszczę lodowatego wichru był
po prostu straszny, ale trzeba się było na to zdobyć, bo inaczej
wszystkie afrykańskie małpy by wymarły.
- Dlaczego właśnie ciebie wybrano do przyniesienia mi tej
wiadomości? - zapytał Jan Dolittle.
- Śmigły chciał lecieć sam - rzekła jaskółka. - Jest przecież
bardzo odważny i szybki jak błyskawica. Ale inne jaskółki nie
chciały go puścić. Powiedziały, że życie przywódcy jest zbyt
cenne i nie można go narażać na tak ciężką przeprawę. Gdyby
zginął, nie byłoby go kim zastąpić. Gdyż pominąwszy to, że jest
tak chyży i dzielny, jest to najmądrzejszy przywódca, jakiego
kiedykolwiek miałyśmy. Za każdym razem gdy my, jaskółki,
jesteśmy w trudnej sytuacji, znajduje jakieś wyjście. Jest
urodzonym wodzem. Nie tylko szybko fruwa, ale i szybko myśli.
- Tak, tak - mruczał doktor strząsając w zamyśleniu kruszyny
chleba z kołdry. - Ale dlaczego wówczas ciebie wybrano?
- 31 -
- Nikt mnie nie wybrał - odrzekła jaskółka. - Wszystkie byłyśmy
gotowe polecieć, aby tylko Śmigły nie narażał swego życia.
Wtedy nasz przywódca powiedział, że najsłuszniej będzie
powierzyć wybór losowi. Nazbierałyśmy dużo listków i
oderwałyśmy od wszystkich, z wyjątkiem jednego, ogonki, potem
wsypałyśmy liście do dużej łupiny orzecha kokosowego i
wymieszałyśmy porządnie. A potem zaczęłyśmy dziobać z
zamkniętymi oczyma. Jaskółka, która by trafiła na listek z
ogonkiem, miała polecieć do Anglii. I to mnie właśnie dostał się
ten listek. Przed odlotem pożegnałam się jeszcze z mężem, gdyż
obawiałam się, że już nie wrócę. A teraz jestem bardzo rada, że na
mnie padł los.
- Dlaczego? - spytał doktor stawiając tacę na kolanach i
układając poduszki.
- Widzi pan - szczebiotała jaskółka podnosząc prawą nóżkę,
przewiązaną czerwoną wstążeczką - oto, co dostałam.
- Cóż to takiego? - zdziwił się doktor.
- Żeby wszyscy się dowiedzieli - odpowiedziała jaskółka
skromnie - jaka byłam dzielna.
- Ach, teraz rozumiem - rzekł doktor - odznaczono cię za
odwagę.
- Tak. Dotąd byłam po prostu Świergotką, a teraz wzywają mnie
Goniec-Świergotka.
- Winszuję ci - powiedział Jan Dolittle. - Ale teraz usze już
wstać, bo mam strasznie dużo roboty. Proszę cię, nie zapomnij
powiedzieć Śmigłemu, że będę o dziesiątej godzinie na statku. Do
widzenia!
Gdy Dab-Dab z Jipem weszli, aby zabrać tacę, Doktor Dolittle
golił się przed lustrem, przytrzymując ręką czubek nosa, i mruczał
do siebie:
- 32 -
- To jedyna droga do zorganizowania zagranicznej poczty w
Fantippo. Dlaczego mi to wcześniej nie przyszło na myśl? Moja
poczta nadmorska będzie najszybsza ze wszystkich istniejących
na świecie. Ma się rozumieć! To jedyne, co nas uratuje -
jaskółcza poczta!
Rozdział VI WYSPA NICZYJA.
Gdy się tylko doktor ubrał i ogolił, poszedł zaraz na statek na
spotkanie ze Śmigłym.
- Jest mi bardzo przykro, Śmigły - powiedział - że prawiłem
wam tyle kłopotu przeciągając mój pobyt utaj. Ale muszę
naprawdę zająć się tą pocztą. Prawdę powiedziawszy, jest w
okropnym stanie.
- Tak, tak, wiem o tym - rzekł Śmigły - i gdyby się tylko dało,
my jaskółki, zrobiłybyśmy to chętnie dla pana, żeby nie lecieć
wcale w tym roku do Anglii. Nie byłoby nic strasznego,
gdybyśmy jedno lato spędziły w Afryce. Ale nie możemy
budować naszych gniazd na krzewach. Wolimy je umieszczać na
domach, na stodołach i innych budynkach.
- Przecież w Fantippo są także domy - powiedział doktor.
- Tak - przyznał Śmigły - ale za małe i za hałaśliwe, dzieci
murzyńskie bawią się koło nich przez cały dzień. Nasze jajka i
pisklęta nie byłyby ani przez chwilę bezpieczne. A poza tym te
domy nie nadają się do tego celu, większość z nich to lepianki z
trawy i gliny, dachy pochylają się w odwrotnym kierunku, rynny
są blisko ziemi i tak dalej. My lubimy mocne, trwałe, angielskie
budynki, koło których ludzie nie kręcą się przez cały dzień, nie
krzyczą, nie biją w bębny - spokojne, ciche budynki jak stare
stodoły i stajnie, gdzie ludzie, jeśli w ogóle przychodzą,
- 33 -
zachowują się z godnością i przyzwoicie, a odchodzą w porę.
Lubimy ludzi, widzi pan, na ich właściwym miejscu. A samiczka,
wysiadająca małe, musi mieć zapewniony spokój.
- Rozumie się - powiedział doktor Dolittle - jakkolwiek mnie
często bawi wesołe usposobienie mieszkańców Fantippo,
rozumiem dobrze wasz punkt widzenia. Ale może przydałby się
wam mój stary statek? Tam będziecie miały z pewnością spokój.
Nikt tam teraz nie mieszka, a jest w nim tyle szczelin, dziur i
zakamarków, w których mogłybyście budować gniazda. Co
sądzisz o tym?
- To doskonała myśl - rzekł Śmigły. - Jeśli pan może przez kilka
tygodni obejść się bez swego statku. Bo, oczywiście, nic z tego
nie będzie, jeśli pan zaraz potem, gdy małe się wylęgną, wyruszy
w podróż - wtedy nasze pisklęta dostałyby z pewnością morskiej
choroby.
- Naturalnie - rzekł doktor. - Ale nie ma obawy, abym wkrótce
wyruszył. Możecie mieć cały statek do rozporządzenia i nikt wam
nie będzie przeszkadzał.
- Dobrze - powiedział Śmigły - powiem więc jaskółkom, że
mogą już rozpoczynać budowę gniazd. A potem, gdy pan będzie
chciał wyruszyć w drogę, odprowadzimy pana do kraju, aby
wskazać drogę zarówno panu, jak i naszym pisklętom. Zazwyczaj
odbywają one swą doroczną pierwszą podróż w odwrotnym
kierunku, mianowicie z Anglii do Afryki. Pierwszą podróż
bowiem muszą odbywać pod naszym dozorem.
- Ta sprawa jest więc załatwiona - rzekł doktor Dolittle - teraz
muszę wrócić na pocztę. Statek należy do was. Ale gdy tylko
skończy się okres lęgu, daj mi znać, gdyż wówczas będę ci miał
coś ważnego do powiedzenia.
Statek doktora Dolittle stał się teraz miejscem wylęgu dla
jaskółek. Stał on spokojnie na kotwicy na cichych wodach portu
- 34 -
Fantippo, a tysiące jaskółek budowało swe gniazda w takielunku4,
w wentylatorach, w szczelinach, w każdym kącie i zakamarku.
Nikt nie zbliżał się do statku i jaskółki miały go wyłącznie dla
siebie. Później stwierdziły wszystkie, że nigdy nie miały lepszego
miejsca do lęgu.
Wkrótce statek przybrał oryginalny wygląd - wszędzie
poprzyczepiane były gniazdka z mułu i gliny i tysiące ptaków
fruwało wokoło masztów, odlatywało i wracało, lepiło gniazda i
karmiło pisklęta. A wieśniacy w Anglii mówili tego lata, że
nadchodząca zima będzie bardzo surowa, gdyż jaskółki
wysiedziały już swoje małe w Afryce i przybyły do Europy tylko
na kilka jesiennych tygodni.
Gdy minął czas lęgu, jaskółek było dwa razy tyle, co przedtem.
A na statek nie sposób było wejść, tyle się tam nagromadziło błota
i gliny.
Ale gdy się tylko pisklęta nauczyły fruwać, rodzice nauczyli je
również sprzątać. Usunięto stopniowo muł i glinę i wrzucono do
morza. A statek doktora Dolittle był teraz czyściejszy niż
kiedykolwiek.
Pewnego ranka doktor przyszedł jak zwykle o dziewiątej rano
na pocztę. Musiał przychodzić punktualnie, gdyż listonosze
zaczynali swoją pracę dopiero po jego przyjściu. Na chodniku
przed budynkiem leżał Jip i obgryzał kość. Doktor Dolittle
zwrócił uwagę na tę kość, gdyż jako przyrodnik znał się
szczególnie dobrze na starych kościach. Poprosił Jipa, by mu ją
dał do obejrzenia, a gdy ją dokładnie zbadał, zdziwił się bardzo.
- Wcale nie wiedziałem, że ten gatunek zwierzęcia istnieje w
Afryce! Skąd wziąłeś tę kość, Jip?
- Stamtąd, z Wyspy Niczyjej - powiedział Jip. -Tam takie kości
leżą stosami. - A gdy go doktor zapytał, gdzie się znajduje ta
4 Takielunek - olinowane statku.
- 35 -
Wyspa Niczyja, Jip wyjaśnił mu, że to jest okrągła wyspa za
portem, która wygląda jak plumpudding5.
- Ach tak - powiedział doktor - już wiem, o której wyspie
mówisz. Znajduje się blisko lądu. Wcale nie wiedziałem, że się
tak nazywa. Proszę cię, Jip, pożycz mi na kilka chwil tę kość, chcę
pokazać ją królowi.
Doktor wziął kość i poszedł do króla Koko, a Jip zapytał, czy
może mu towarzyszyć. Król siedział przed drzwiami swego
pałacu i lizał cukierek, gdyż jak wszyscy mieszkańcy Fantippo
bardzo lubił słodycze.
- Dzień dobry Waszej Królewskiej Mości! - powiedział doktor. -
Czy Wasza Królewska Mość nie wie przypadkiem, z jakiego
zwierzęcia pochodzi ta oto kość?
Król obejrzał kość i potrząsnął przecząco głową. Nie znał się na
starych kościach.
- Może to krowia - powiedział.
- Ależ nie - zaprzeczył doktor - krowa nie może mieć takiej
kości. To jest kość szczękowa, ale nie krowy. Czy Wasza
Królewska Mość nie mógłby mi pożyczyć czółna i paru
wioślarzy? Chciałbym zwiedzić Wyspę Niczyją.
Ku zdziwieniu doktora Dolittle król zakrztusił się cukierkiem i o
mało nie spadł z krzesła. Potem pobiegł do pałacu i zamknął drzwi
za sobą.
- To dziwne - rzekł doktor Dolittle ze zdumieniem. - Co się stało
temu człowiekowi?
5 Plumpudding - rodzaj leguminy z rodzynkami i migdałami, tradycyjna potrawa angielska
w okresie świąt Bożego Narodzenia.
- 36 -
- Ach, zapewne jakieś głupstwo - powiedział Jip. -Tutejsi
Murzyni są tacy zabobonni. Pójdziemy do portu i spróbujemy
wynająć czółno, które nas tam zawiezie.
Poszli więc nad wodę i zapytali kilku przewoźników, czy nie
zechcieliby ich przewieźć na wyspę. Ale wszyscy, usłyszawszy o
celu przejażdżki, przerazili się tą propozycją i nie chcieli wcale o
tym mówić. Nie tylko że nie chcieli jechać, ale wzbraniali się
wypożyczyć doktorowi czółno, aby sam się mógł przeprawić.
W końcu doktor spotkał bardzo starego przewoźnika, który tak
chętnie gawędził, że chociaż i on był zastraszony samą nazwą
Wyspy Niczyjej, zdradził w końcu doktorowi powód dziwnego
zachowania się tuziemców.
- Ta wyspa - powiedział - (nie wymawiamy nawet jej imienia
bez koniecznej potrzeby) jest krainą Złych Czarów. Nazywa się -
starzec szeptał tak cicho, że doktor z trudem go rozumiał -
„Niczyja”, bo nikt na niej nie mieszka. Żaden człowiek nie
odważyłby się tam przedostać.
- Ale dlaczego? - zapytał doktor.
- Tam przebywają smoki ! - powiedział starzec, szeroko
otwierając przerażone oczy. - Olbrzymie, rogate smoki, które zieją
ogniem i pożerają ludzi. Jeśli panu życie jest miłe, niech pan tam
nie jedzie.
- Ale skądże o tym wiecie - zapytał doktor - jeśli nikt tam nigdy
nie był, aby przekonać się, czy to prawda?
- Przed tysiącem lat - opowiadał starzec - gdy tym krajem
rządził król Kakabuki, wygnał on na tę wyspę swoją teściową, bo
za dużo mówiła, a on nie mógł znieść tego gadulstwa. Co tydzień
miano jej przywozić żywność. Ale już za pierwszym razem, gdy
przybyli tam słudzy królewscy, nie znaleźli po niej ani śladu! Gdy
szukali jej na wyspie, wyskoczył z zarośli smok i rzucił się na
nich. Z trudem udało im się uciec. Po powrocie opowiedzieli o tej
- 38 -
przygodzie królowi Kakabuki. Pewien słynny czarownik, u
którego zasięgnięto rady, powiedział, że musiała to być ta sama
teściowa króla, która przez jakieś czary zamieniła się w smoka.
Miała ona dużo dzieci i wyspa zaludniła się ludożerczymi
smokami. Gdy jakiekolwiek czółno zbliżało się w tę stronę, smoki
przybiegały na brzeg i ziały zabójczym ogniem i zniszczeniem.
Ale od kilkuset lat nikt więcej nie stąpnął na wyspę i dlatego
nazywają ją - pan już sam wie jak...
Gdy starzec zakończył tę opowieść, odwrócił się natychmiast i
zajął swoim czółnem, jak gdyby się bał, że doktor ponowi prośbę
o przewiezienie go na wyspę.
- Jip - zwrócił się doktor do psa - powiedziałeś, że przyniosłeś
sobie tę kość z Wyspy Niczyjej. Czy widziałeś tam smoki?
- Nie - powiedział Jip - popłynąłem na wyspę, żeby się trochę
ochłodzić. Wczoraj było bardzo gorąco. Ale nie poszedłem w głąb
wyspy. Na wybrzeżu leżało dużo kości, a że ta apetycznie
pachniała, więc wziąłem ją i popłynąłem z powrotem. Prawdę
powiedziawszy, zależało mi bardziej na pływaniu i na kości niż na
samej wyspie.
- Owa legenda o wyspie jest bardzo dziwna - szepnął doktor. -
Tym większą mam chęć na zwiedzenie wyspy. Ta kość ogromnie
mnie zainteresowała. Widziałem raz podobną w jakimś muzeum
przyrodniczym. Czy mogę ją zatrzymać, Jip? Chcę ją umieścić w
moim własnym muzeum, gdy wrócę do Puddleby.
- Bardzo chętnie - odrzekł Jip - a jeśli nie uda nam się dostać
czółna, aby się tam przeprawić, to przecież możemy przepłynąć.
Do wyspy będzie nie więcej niż półtorej mili odległości, a my
obaj jesteśmy dobrymi pływakami.
- To niezła myśl - powiedział doktor.
Poszli więc wzdłuż wybrzeża, aż doszli do miejsca leżącego
naprzeciw wyspy. Tam doktor się rozebrał i związał ubranie w
- 39 -
węzełek, który umieścił sobie na głowie, przy czym jego cenny
cylinder znajdował się na wierzchu. Potem rzucił się w fale wraz z
Jipem.
Okazało się jednak, że to miejsce nie nadawało się do pływania.
Już po kwadransie pływacy poczuli, że gwałtowny prąd znosi ich
na otwarte morze. Usiłowali ze wszystkich sił dostać się na
wyspę, ale na próżno.
- Niech pan się da nieść fali, doktorze - sapał Jip - niech pan nie
traci sił i nie walczy z prądem! Niech się m nie opiera! Nawet jeśli
woda uniesie nas poza wyspę, będziemy mogli w miejscu, gdzie
prąd nie będzie już tak silny, zawrócić i dostać się z powrotem na
ląd.
Ale doktor nie odpowiadał i Jip stwierdził, że jego siły i oddech
są na wyczerpaniu.
Zaczął więc ze wszystkich sił szczekać, gdyż miał nadzieję, że
Dab-Dab usłyszy go z wybrzeża i sprowadzi pomoc. Ale
znajdowali się zbyt daleko od Fantippo, aby ktoś ich mógł
usłyszeć.
- Zawróć, Jip! - sapnął doktor. - Nie troszcz się o mnie. Dam
sobie jakoś radę. Zawróć i spróbuj dostać się na ląd.
Ale Jip nie miał ochoty zawrócić i dać doktorowi utonąć
samemu, chociaż i on nie widział żadnej możliwości ratunku.
Wkrótce usta doktora napełniły się wodą, zaczął się
zachłystywać, spluwać i Jip przeraził się na dobre. Ale gdy doktor
zamknął już oczy i siły zdawały się go zupełnie opuszczać,
zdarzyło się coś bardzo dziwnego. Jip uczuł pod sobą w wodzie
jakieś obce ciało i on, doktor zostali uniesieni w górę jakby na
pokładzie jakiejś łodzi podwodnej. Unoszeni byli coraz wyżej,
wyżej i wreszcie znaleźli się nad wodą. Leżeli obok siebie i
chwytali oddech, a w oczach ich malowało się najwyższe
zdumienie.
- 40 -
- Doktorze, co to jest? - zawołał Jip i wytrzeszczył oczy na to
dziwne ciało, które już teraz nie podnosiło ich w górę, lecz niosło
jak w łodzi w kierunku wyspy poprzez silny prąd.
- N-n-n-ie mam pojęcia! - dyszał doktor. - Może to wieloryb.
Nie, to jednak nie wieloryb. Ma przecież futro - powiedział i
skubnął to coś, na czym siedział.
- Ale w każdym razie jest to jakieś zwierzę, prawda? - zapytał
Jip. - Tylko gdzie ma głowę? - I spoglądał na długi, wygięty
grzbiet, który ciągnął się przed nimi na jakieś trzydzieści jardów6
długości.
- Głowa jest pogrążona w wodzie - powiedział doktor Dolittle. -
Ale patrz, za nami znajduje się jego ogon.
I gdy Jip się odwrócił, ujrzał największy ogon, jaki mu się
kiedykolwiek zdarzyło widzieć. Ten ogon pruł fale i kierował ich
w stronę wyspy.
- Teraz wiem! - zawołał Jip. - To jest smok. Siedzimy na
teściowej króla Kakabuki!
- W każdym razie dobrze się stało, że przyszła nam z pomocą w
ostatniej chwili - powiedział doktor i wytrząsnął wodę z uszu. -
Nigdy w życiu nie byłem tak bliski utonięcia. Będę teraz musiał
się trochę oporządzić, zanim ona wysunie głowę z wody.
Wyjął ubranie z węzełka, wygładził cylinder i ubrał się, gdy
tymczasem dziwne stworzenie, które im uratowało życie, stale i
niezmordowanie płynęło w kierunku wyspy.
6 Jard - miara angielska, odpowiednik metra (dziewięć dziesiątych)
- 41 -
Rozdział VII RAJ ZWIERZĄT.
Wreszcie niezwykłe stworzenie, które przybyło na ich ratunek,
dotarło do wyspy i doktor Dolittle z Jipem, trzymając się wciąż
jeszcze szerokiego grzbietu smoka, wyleźli z wody na wybrzeże.
Gdy doktor zobaczył po raz pierwszy głowę zwierzęcia, zawołał
w najwyższym podnieceniu:
- Jip, słowo honoru, przecież to jest Quiffenodochus!
- Co za Quiffeno - i jak dalej? - zapytał Jip.
- Quiffenodochus - rzekł doktor - zwierzę przedhistoryczne.
Wszyscy przyrodnicy twierdzą, że wymarło całkowicie, że
nigdzie na świecie się już nie pojawia. Wielki to dzień dzisiaj, Jip.
Jestem strasznie rad, że tutaj przybyłem!
Olbrzymie stworzenie, które mieszkańcy Fantippo nazwali
smokiem, wdrapało się tymczasem na piasek i doktor mógł je
dokładnie obejrzeć. Na pierwszy rzut oka wyglądało jak
dziwaczne pomieszanie krokodyla z żyrafą. Miało krótkie, zgięte
nogi, olbrzymi, długi ogon i szyję, a na głowie sterczały mu dwa
małe rogi.
Gdy tylko doktor Dolittle i Jip zleźli z jego grzbietu, zwierzę
obróciło głowę na ogromnie długiej szyi i zapytało doktora:
- Jak się pan teraz czuje?
- Dobrze, dziękuję - zapewnił je doktor.
- Już się bałem - powiedziało zwierzę - że nie zdążę na czas, aby
uratować panu życie. Mój brat mianowicie spostrzegł pana
pierwszy. Z początku wzięliśmy pana za tubylca i już czyniliśmy
przygotowania, aby go przyjąć w nasz zwykły, odstraszający
sposób. Ale gdy ukryci za drzewami obserwowaliśmy pana, mój
brat zawołał nagle:
„Na litość boską! Przecież to jest doktor Dolittle - i on tonie!
Patrzcie tylko, jak wymachuje rękami. Musimy go uratować za
- 42 -
wszelką cenę! Taki człowiek jak on rodzi się raz na tysiąc lat.
Prędko do niego!” - I natychmiast rozeszła się wśród nas
wszystkich wieść, że doktor Dolittle, wielki lekarz, walczy z
falami w cieśninie morskiej. Rozumie się, że wszyscy nasi słyszeli
o panu. Pośpieszyliśmy więc do ukrytej przystani, leżącej po
drugiej stronie wyspy, rzuciliśmy się stamtąd do morza i
płynęliśmy do pana pod wodą. Ponieważ ja najlepiej pływam,
przybyłem pierwszy. Cieszę się bardzo, że nie było jeszcze za
późno. Ale czy naprawdę czuje się pan już zupełnie dobrze, panie
doktorze?
- Tak, całkowicie i zupełnie dobrze - zapewnił go doktor. -
Stokrotne dzięki! Ale dlaczego płynęliście pod wodą?
- Bo nie chcemy, aby nas tubylcy ujrzeli - powiedziało osobliwe
zwierzę. - Uważają nas za smoki, a my nie chcemy wyprowadzać
ich z błędu. Boją się tu przychodzić i wyspa pozostaje w ten
sposób naszą własnością.
Stworzenie wyciągnęło swoją długą szyję i szepnęło Janowi
Dolittle do ucha:
- Myślą, że my się karmimy mięsem ludzkim i ziejemy ogniem!
W rzeczywistości jemy tylko banany. Ale gdy człowiek chce tutaj
wtargnąć, udajemy się do doliny leżącej pośrodku wyspy i
wdychamy mgłę, która tam stale osiada. Potem wracamy na
wybrzeże, stajemy na tylnych łapach, ryczymy i wydmuchujemy
parę nozdrzami, a ludzie myślą, że to dym. W ten sposób udało się
nam zachować tę wyspę przez tysiąc tylko dla siebie. Jest to
jedyne miejsce na ziemi, gdzie możemy mieszkać i żyć w
spokoju.
- Ależ to jest niesłychanie interesujące - powiedział n Dolittle. -
Przyrodnicy mniemają, że wasz gatunek nie istnieje już na ziemi.
Jesteście Quiffenodoki, prawda?
- 43 -
- Ależ nie - odparło zwierzę. - Quiffenodoki już dawno
wymarły. My jesteśmy Pfillosaury. Mamy po sześć palców na
tylnych nogach, gdy Quiffenodoki, nasi kuzynowie, mieli tylko po
pięć. Wymarli już dwa tysiące lat temu.
- A gdzie się podziewają twoi krewni? - zapytał doktor. - Czy
nie powiedziałeś, że wielu z was pośpieszyło nam na ratunek?
- Tak - odrzekł Pfillosaurus - ale zostali pod wodą, aby tubylcy
nie ujrzeli ich z lądu i nie przekonali się, że historia z teściową,
zamienioną w smoka, jest bujdą. Gdy pana ratowałem, one
wszystkie płynęły pod odą tuż obok, gotowe przyjść nam z
pomocą. Teraz przepłynęły do naszej tajnej przystani, żeby
niepostrzeżenie wrócić na ląd. My także powinniśmy się stąd
usunąć, żeby nas nie spostrzeżono z wybrzeża Fantippo. Gdyby
się tu zjawili ludzie, źle byłoby z nami, gdyż, między nami
mówiąc, chociaż nas uważają za tak straszne potwory, w gruncie
rzeczy jesteśmy łagodniejsze od baranka.
- Czy znajdują się tu także inne zwierzęta? - zapytał doktor.
- Ależ naturalnie - odpowiedział Pfillosaurus. - Ta wyspa
zamieszkana jest wyłącznie przez łagodne, roślinożerne zwierzęta;
inaczej nie mogłybyśmy się tutaj tak długo utrzymać. Ale pokażę
panu całą wyspę. Przemkniemy się ostrożnie do doliny, aby nas
nikt nie zobaczył, i ukryjemy się w cieniu lasu.
I Pfillosaurus pokazał doktorowi Dolittle i Jipowi całą Wyspę
Niczyją.
Doktor opowiadał później, że był to najpiękniejszy i najbardziej
pouczający dzień w jego życiu. Brzegi były strome i wysokie i
wyspa rzeczywiście kształtem przypominała wielki plumpudding,
jak zauważył Jip. Pośrodku wyspy znajdowała się niewidoczna od
strony oceanu, chroniona od wiatrów, urocza, rozległa dolina. Na
tym wielkim, dobre trzydzieści mil szerokości liczącym obszarze
- 44 -
Pfillosaury od tysiąca lat pędziły spokojne życie, zajadając
dojrzałe banany i wygrzewając się w słońcu.
Nad brzegiem rzeki doktor zobaczył wielkie stada hipopotamów
pasących się wśród soczystej zieleni. W wysokiej trawie wśród
rozległych łąk przechadzały się słonie i nosorożce. Na urwiskach,
wśród rzadkiego lasu, wypatrzył długoszyje żyrafy obgryzające
gałęzie drzew. Było mnóstwo małp i wszelakiego rodzaju
zwierzyny, a nad nimi fruwały chmary ptactwa. Wszystkie
gatunki zwierząt roślinożernych żyły szczęśliwie i zgodnie tutaj,
gdzie pożywienia roślinnego było pod dostatkiem i gdzie nie
rozlegało się nigdy echo wrogich kroków człowieka.
Gdy doktor Dolittle w towarzystwie Jipa i Pfillosaurusa
spoglądał ze szczytu pagórka na rozległą dolinę pełną radujących
się życiem zwierząt, westchnął głośno:
- Tę piękną krainę można by nazwać rajem zwierząt. Bodajby
jak najdłużej cieszyły się nią, bodajby na zawsze pozostała
„Niczyją”.
- Od tysiąca lat - odezwał się Pfillosaurus swym głębokim
głosem - jesteś, doktorze, pierwszą istotą ludzką, która się tutaj
zjawiła. Przed tobą była teściowa króla Kakabuki.
- Co się z nią stało? - zapytał doktor. - Tubylcy wierzą, że
zamieniła się w smoka.
- Wydaliśmy ją za mąż - powiedziało niedbale wielkie zwierzę,
obgryzając łodygę lilii - nie mogliśmy z nią wytrzymać, tak samo
jak król. Chyba nigdy w życiu nie spotkał pan kogoś, kto by tyle
mówił. Pewnej ciemnej nocy przewieźliśmy ją poprzez ocean na
drugi koniec Afryki i wysadziliśmy tam pod pałacem głuchego
króla, panującego nad małym kraikiem na południe od rzeki
Kongo. Ożenił się z nią, a ponieważ był głuchy, więc jej
bezustanna gadanina nie przeszkadzała mu ani odrobinę.
- 45 -
Przez kilka dni doktor Dolittle wcale nie pamiętał o swoim
urzędzie pocztowym, o swoim statku stojącym i kotwicy, o królu
Koko i w ogóle o niczym, gdyż od na do wieczora zajmował się
zwierzętami, które prosiły go o radę w najrozmaitszych sprawach.
Dużo żyraf uskarżało się na bolące kopyta i doktor polecał im
moczenie nóg w wodzie z dodatkiem korzonków. Miało to
przynosić natychmiastową ulgę. Rogi nosorożców były zbyt
długie i doktor uczył nosorożce, jak je ścierać za pomocą
specjalnego kamienia; poza tym, aby nie rosły zbyt szybko,
polecał nosorożcom mniej się odżywiać trawą, a więcej jagodami.
Pewien rodzaj drzew orzechowych, szczególnie lubiany przez
zwierzęta, przerzedził się znacznie i wskutek ciągłego obgryzania
przez żyrafy groziła mu całkowita zagłada. Doktor poradził
przywódcom jeleni, aby przed nastaniem pory deszczowej
zakopywano kilka orzechów w miękkiej ziemi po to, żeby
wyrosły z nich nowe drzewa.
Pewnego ranka, gdy doktor był zajęty wyrywaniem małemu
hipopotamowi kiwającego się zęba za pomocą łańcuszka od
zegarka, zjawił się nagle przywódca jaskółek, Śmigły.
- Nareszcie pana znalazłem, doktorze! - zawołał z wymówką. -
Szukałem pana po całym świecie.
- Halo, Śmigły! - zawołał doktor. - Cieszę się, że cię widzę.
Czym ci mogę służyć?
- Przed dwoma dniami - odpowiedział Śmigły - ze wszystkich
jajek wylęgły się już pisklęta. - Powiedział mi pan, żeby pana o
tym natychmiast zawiadomić, ponieważ chce pan pomówić ze
mną w pewnej ważnej sprawie. Poleciałem do pańskiego domu,
ale Dab-Dab nie miała pojęcia, gdzie się pan znajduje.
Rozpocząłem więc poszukiwania. W końcu dowiedziałem się od
kilku gadatliwych przewoźników w porcie, że pan przed pięcioma
dniami popłynął na tę wyspę i dotąd nie powrócił. Wszyscy w
- 46 -
Fantippo są przekonani, że pan nie żyje. Mówią, że pożarły pana
smoki, które tu podobno mieszkają. Przestraszyłem się okropnie,
chociaż nie wierzę w bajki o smokach. Ale nie wracał pan tak
długo, że nie wiedziałem, co o tym sądzić. Może pan sobie
wyobrazić, co się dzieje w urzędzie pocztowym w Fantippo - jest
jeszcze większy bałagan niż przedtem.
- Tak, tak - powiedział Jan Dolittle, który tymczasem wyrwał
małemu hipopotamowi kiwający się ząb i pokazywał mu, jak
wypłukać mordkę w rzece. - Jest mi bardzo przykro, powinienem
był rzeczywiście przesłać jakieś wiadomości o sobie. Ale miałem
tak strasznie dużo roboty. Usiądziemy sobie w cieniu palmy i
porozmawiamy. Właśnie o poczcie chciałem z tobą pomówić.
Rozdział VIII. NAJSZYBSZA POCZTA NA
ŚWIECIE.
Doktor Dolittle, Jip i Śmigły zasiedli w cieniu palm i po raz
pierwszy omówili plany wielkiej poczty, która zasłynęła później
jako poczta jaskółcza.
- Doszedłem do wniosku - rzekł doktor - że regularna poczta
zagraniczna nie da się urządzić w Fantippo z tego względu, że
przybywa tam bardzo niewiele statków, które mogłyby przywozić
i odwozić pocztę. Przyszło mi więc na myśl, czyby jaskółki nie
zechciały pełnić służby listonoszów?
- To zupełnie możliwe - odpowiedział Śmigły. - Ale naturalnie
taka służba mogłaby mieć miejsce wyłącznie w pewnej określonej
porze roku, mianowicie podczas naszego pobytu w Afryce. A i
wtedy jaskółki mogłyby zanosić listy tylko do krajów o
umiarkowanym i ciepłym klimacie. W północnych strefach
zamarzłybyśmy na lodowatych szlakach pocztowych.
- 47 -
- Ma się rozumieć - powiedział doktor Dolittle - nigdy bym tego
od was nie żądał. Ale myślałem, że i inne ptaki mogłyby nam
pomóc - ptaki, które mieszkają w zimnych, gorących i
umiarkowanych strefach. Jeśli zaś obsługa jakiejś długiej linii
pocztowej okaże się zbyt męcząca dla jednego gatunku ptaków,
można by urządzić również rozstawne stacje pocztowe. Jeśli na
przykład chce się wysłać list na biegun północny, to jaskółki
mogą go zanieść na północny cypel Afryki, a stamtąd drozdy
przeniosą go dalej, na północ Szkocji. Od drozdów przejmą list
mewy i zaniosą aż na Grenlandię, skąd już pingwiny mogą go
przetransportować na biegun północny. Jak się na to zapatrujesz?
- Jeśli inne ptaki przyłączą się do nas, da się to jakoś urządzić -
rzekł Śmigły.
- A poza tym - dodał doktor - mogłyby z tej poczty korzystać
również ptaki i inne zwierzęta. Będą mogły sobie tą drogą
wzajemnie przesyłać listy tak jak mieszkańcy Fantippo.
- Ależ, doktorze, ani ptaki, ani inne zwierzęta nie pisują do
siebie - zdziwił się Śmigły.
- Dotychczas nie - odpowiedział doktor - ale nie widzę powodu,
żeby nie miały spróbować. Dawniej ludzie również nie
korespondowali ze sobą, ale odkąd zaczęli, okazało się to bardzo
przyjemne i pożyteczne dla nich. Jestem pewny, że to samo będzie
ze zwierzętami i ptakami. Taki główny urząd pocztowy powinien
by się znajdować tutaj, na tej pięknej wyspie, w raju zwierząt.
Chciałbym przede wszystkim stworzyć taki system pocztowy, aby
podnieść poziom życia i rozwoju mieszkańców świata
zwierzęcego. Poza tym interesuje mnie sprawna poczta
zagraniczna dla Fantippo. Czy nie zdaje ci się, że ptaki można
nauczyć pisania listów?
- Ależ, rozumie się - rzekł Śmigły - na przykład my, jaskółki,
pozostawiamy zawsze na domach, na których zakładamy nasze
- 48 -
gniazda, znaki dla tych ptaków, które po nas będą się tam
gnieździły. Proszę spojrzeć, doktorze - i Śmigły nakreślił kilka
krzyżyków na piasku u stóp doktora. - To znaczy: „Nie budujcie
gniazd tym domu, tutaj jest kot!” A to - przywódca jaskółek zrobił
kilka innych znaków w piasku - znaczy: przyzwoity dom, dużo
much, spokojni ludzie, glina do lepienia gniazd znajduje się za
stajnią”.
- Doskonale! - zawołał doktor. - Przecież to jest rodzaj
stenografii. Całe zdanie wyrażasz w czterech znakach!
- A poza tym - mówił dalej Śmigły - wszystkie ptaki mają swoje
własne znaki. Rybitwy robią na drzewach stojących nad rzeką
kreski oznaczające, gdzie są dobre miejsca połowu. A także i
drozdy mają swoje znaki: na kamieniach widuje się często napis:
„Tutaj otwierać skorupy ślimaków”. Piszą tak po to, by inne
drozdy nie rozrzucały wszędzie skorupek, którymi się żywią, i nie
wystraszały w ten sposób żywych ślimaków.
- Widzisz, zawsze sobie myślałem - mówił doktor Dolittle - że
wy, ptaki, musicie znać chociażby początki pisma, inaczej nie
byłybyście takie mądre. Teraz musimy na tych znakach oprzeć
istotny, sprawny system pisma ptaków. Jestem przekonany, że i
inne zwierzęta to potrafią. Wtedy uruchomimy pocztę jaskółczą i
wszystkie zwierzęta i ptaki na całym świecie będą mogły pisywać
do siebie listy. Ludzie również, jeśli będą mieli na to ochotę.
- Prawdopodobnie - oświadczył Śmigły - większość listów
będzie skierowana do pana, doktorze. Spotykałem mnóstwo
ptaków, które chciały wiedzieć, jak pan wygląda, co pan jada na
śniadanie i tym podobne głupstwa.
- To by mi wcale nie przeszkadzało - zauważył doktor Dolittle -
ale przede wszystkim idzie mi w tej sprawie o stronę
wychowawczą. Dzięki dobrze działającej poczcie warunki życia
zwierząt i ptaków poprawią się niewątpliwie. Na przykład dzisiaj
- 49 -
tu, na wyspie, zapytały mnie jelenie, co poradzić na to, żeby
drzewa orzechowe nie wymierały. Poleciłem im zasiać orzechy,
aby wyrosły nowe drzewa. Teraz będą, Bóg wie jak długo, czekać
na to! A gdyby miały możność napisania o tym do mnie, dałbym
im już dawno taką radę za pośrednictwem poczty jaskółczej.
Potem pod osłoną nocy Pfillosaurus zaniósł doktora Dolittle i
Jipa z powrotem do Fantippo i nikt nie zauważył ich przybycia.
Nazajutrz rano poszedł doktor do króla.
- Wasza Królewska Mość - powiedział - można zorganizować w
Fantippo doskonałą zagraniczną komunikację pocztową, jeżeli
Wasza Królewska Mość zgodzi się na to, co proponuję.
- Mój Wielki Majestat raczy cię wysłuchać - rzekł król. - Mów
dalej. Czy mogę cię poczęstować karmelkiem?
Doktor Dolittle wziął sobie z pudełka, które mu król podał,
jeden karmelek - zielony. Król Koko był bardzo dumny z
karmelków, które wyrabiano w królewskiej cukierni. Miał stale
jeden karmelek zawieszony na wstążce na szyi. O ile go nie lizał,
trzymał go przed oczami i spoglądał przez niego na swych
dworaków. Naśladował białych ludzi, patrzących przez okulary, i
dlatego kazał wyrabiać cukierki cienkie i przezroczyste, żeby
przez nie spoglądać, bo mu się wydawało to bardzo eleganckie.
To ciągłe ssanie cukierków zepsuło mu figurę, zrobił się przez to
strasznie gruby. Ale nie martwił się tym, gdyż w Fantippo wielkie
rozmiary ciała uważne były za dowód siły i potęgi.
- Mój plan jest następujący - wyłożył doktor Dolittle - pocztę
wewnętrzną w Fantippo teraz, po wyuczeniu przeze mnie
listonoszów, mogą roznosić wasi ludzie. Ale jednoczesne
zajmowanie się pocztą zagraniczną to będzie już dla nich za dużo.
Poza tym do portu waszego przybywa niewiele statków.
Proponuję więc założenie pływającego urzędu pocztowego, który
mógłby być zakotwiczony w pobliżu... - doktor Dolittle zatrzymał
- 50 -