The words you are searching are inside this book. To get more targeted content, please make full-text search by clicking here.

Wspomnienia Zbigniewa Szyszkiewicza 1926-2018

Discover the best professional documents and content resources in AnyFlip Document Base.
Search
Published by andrzej, 2018-11-13 06:46:22

Wspomnienia

Wspomnienia Zbigniewa Szyszkiewicza 1926-2018

1
Moje wspomnienia
WILNO:
Tam gdzie Wilenka wpada do Wilii, pośród zalesionych wzgórz leży Wilno, jedno z najpiękniejszych miast Europy. W X wieku na wzgórzu u ujścia Wilenki do Wilii został zbudowany drewniany zamek. Według legendy założycielem miasta był wielki książe litewski Gedymin (ok. 1275-1341 r) który przeniósł tu stolicę swego księstwa z pobliskich Trok . Po poślubieniu przez Jagiełłę dziedziczki polskiego tronu Jadwigi Andegaweńskiej ,państwo Litewskie zostało połączone z państwem Polskim. Jagiełło nadał Wilnu prawa magdeburskie , co dało podstawy do rozwoju miasta. W mieście powstało wiele kościołów, cerkwi i budynków m.inn . ratusz. Tu żyli i działali m.inn. słynny kaznodzieja Piotr Skarga, znakomity tłumacz biblii Jakub Wujek. W Wilnie było wiele pałaców i domów budowanych przez Słuszków, Sapiechów, Paców, Tyszkiewiczów, Radziwiłłów .
W Wilnie w roku 1579 Stefan Batory podniósł tutejsze kolegium Jezuickie do rangi Akademii Królewskiej i zrównał ją we wszystkich prawach ze słynną Akademią Krakowską. Akademia Wileńska przez długie lata były najbardziej na wschód wysuniętym ośrodkiem naukowym Europy. Na uniwersytecie Batorego uczyli się między innymi Mickiewicz, Słowacki, Lelewel oraz wielu innych znanych polaków.
Wilno było kolebką polskiego romantyzmu. Tu ukazał się pierwszy tom poezji Adama Mickiewicza , tu działało Towarzystwo Filomatów, tu studiował Juliusz Słowacki. Z Wilnem byli związani też pisarze tej miary co Józef Ignacy Kraszewski, tu mieszkał i tworzył Władysław Syrokomla tu tworzył Stanisław Moniuszko, z Wilnem był związany Józef Piłsudski.
Wilno najbardziej włoskie miasto na północ od Alp. Miasto baroku, który faluje fasadami rozpływa się w powietrzu w postaci romantycznych wieżyczek i unosi się do nieba.
Miasto na kresach Rzeczpospolitej liczące w okresie moich urodzin około 160 tysięcy mieszkańców, było zamieszkiwane w 54% przez Polaków, 41 % stanowili Żydzi (dlatego nazywano Wilno dawniej „litewską Jerozolimą”), 2,1 % Litwini oraz 2,9 % Rosjanie, Białorusini, Niemcy, Czesi i Tatarzy. Miasto o bogatych tradycjach powstańczych w okresach rozbiorów, posiadało liczne kościoły, teatry, kina, uczelnie. Miasto miało wiele kościołów, cerkwi, kirch i synagog (bożnic) , oraz kilka co najmniej kenesów świątyń Tatarskich. Z kościołów najbardziej okazałych to katedra św. Stanisława na placu katedralnym, kościół św.Janów, kościół św.Anny, kościół św.Piotra i Pawła, oraz wiele innych. W Ostrej Bramie znajdował się obraz cudem słynącej Matki Boskiej Ostrobramskiej.
Niedaleko placu katedralnego , po drugiej stronie Wilenki znajduje Góra Trzech Krzyży ze słynnym pomnikiem trzech krzyży, widocznym prawie z każdego miejsca w Wilnie.
Ja urodziłem się w Wilnie dnia 12 listopada 1926 roku. Ojciec mój Witold był zawodowym podoficerem . Służył w 3 Dywizjonie Artylerii Konnej . Matka z domu Ruczyńska zajmowała siłę


2
domem. Rodzice wzięli ślub w kościele Św. Janów w dniu 19 listopada 1924 roku w wieku 18 lat mama i 19 lat tato. Dziadków swoich ze strony matki nie znałem, ponieważ poumierali przed moim urodzeniem. Z opowiadań matki wiem, że dziadek Kazimierz Ruczyński był woźnym w Kurii Biskupiej w Wilnie. Z opowiadań mamy słyszałem, że był on prawdopodobnie nieślubnym dzieckiem hrabiego Giedrojcia i urodził się w Czerwonym Dworze. Babcia Józefata z domu Obrycka zajmowała się domem. Mieszkali na Zamkowej pod nr 6, a okna ich domu wychodziły na zaułek Bernardyński, na którym pod numerem 11 znajduje się muzeum – dom w którym mieszkał Adam Mickiewicz. Moja mama miała wiele rodzeństwa, nie mniej niż cztery siostry oraz brata. W Wilnie mieszkały dwie siostry, Józefa i Michalina oraz brat Jan. Józefa mieszkała na ulicy Wileńskiej i była gorseciarką, zaś Michalina była pielęgniarką i mieszkała na Antokolu , gdzie pracowała w sanatorium dla dzieci chorych na płuca. Brat Jan mieszkał na Zwierzyńcu razem ze swoim synem Kazimierzem. Co najmniej jeszcze dwie ze sióstr mamy pozostały po rewolucji bolszewickiej w Rosji i mieszkały w Moskwie. Według zapisów w księgach narodzin kościoła św. Janów babcia rodziła co najmniej 10 razy z czego czworo dzieci zmarło po porodzie.
Dziadek Ruczyński i babcia Ruczyńska z domu Obrycka
Dziadek ze strony ojca, Michał był piekarzem cukiernikiem , mieszkał w Wilnie i przychodził do mnie gdy byłem mały przynosząc mi ciastka oraz domki z wafli. Zmarł w 1930 roku i został pochowany na cmentarzu znajdującym się na wzgórzu Buffałowym. Babcię Teresę Szyszkiewicz poznałem dopiero po przeniesieniu się do Grodna , gdzie mieszkała u swojej córki Janiny Gajewskiej. W Wilnie mieszkali jeszcze krewni ze strony ojca, jego siostra z mężem i dziećmi na ulicy Wiłkomierskiej. Ojciec pochodził także z wielodzietnej rodziny, było ich siedmioro w tym dwoje braci.
Ja z mamą mam ok.2 lata Tu jestem starszy mam 3-4 lata


3
Jako małe dziecko w okresie przed pójściem do szkoły przebyłem większość chorób wieku dziecięcego. Odrę, świnkę, płonicę, ospę wietrzną, prawdopodobnie błonicę w czasie której ciocia Misia podawała mi surowicę przeciwbłoniczą. Później już nie chorowałem poważniej.
Pamiętam fragmentarycznie wydarzenia z kwietnia 1931 roku, wielką powódź gdy woda Wilii dochodziła do placu katedralnego , a wieża dzwonnicy uległa wychyleniu . Było to niewielkie wychylenie lecz mieliśmy swoją „krzywą wierzę” jak we Włoszech w Pizzie.
Ja w środku Tata,mama,ja i ciocia Józia
Mieszkaliśmy początkowo na ulicy Krakowskiej, potem na Lwowskiej a następnie na Kalwaryjskiej pod numerem 36. Była to ulica, której nazwa wzięła się od zbudowanej pod Werkami drogi krzyżowej t.zw. Kalwarii Wileńskiej. Było to zbudowane koło kościoła Krzyża Świętego , 19 murowanych kaplic oraz siedem bram drewnianych i jedna murowana, odzwierciadlające Drogę Krzyżową Chrystusa. Często chodziliśmy tam z mamą. Podwórze domu w którym zamieszkaliśmy było duże i mieściło pięć budynków w tym jeden murowany w którym był sklep z wyrobami mleczarskimi. W podwórku mieszkał szewc z rodziną i dziećmi, bawiłem się z jego młodszym synem Benkiem. Kiedyś w nocy wybuchł pożar w domu mieszącym się w tym samym podwórku. Lecz rodzice nie pozwolili mi na oglądanie tego pożaru. Tam też doczekałem się pójścia do szkoły.
Początkowo rodzice umieścili mnie w szkole Rodzin Wojskowych przy ulicy Mickiewicza, ale po roku ze względu na koszta nauki umieszczono mnie w innej szkole powszechnej nie tak drogiej, leżącej bliżej miejsca zamieszkania. Tam chodziłem do klasy drugiej.


4
Dywizjon ojca wyjeżdżał co roku na poligon do miejscowości Pohulanka koło Podbrodzia i był tam do wczesnej jesieni, kiedy to powrót wojska był uroczyście witany przez mieszkańców miasta. Na ulicy Mickiewicza odbywała się wówczas uroczysta defilada. Jako dziecko w wieku 5-6 lat razem z mamą i ojcem byliśmy na Pohulance i pamiętam fragmentarycznie ,że mieszkaliśmy z mamą w małej drewnianej chatce i chodziliśmy do lasu celem zebrania czarnych jagód. Były tam także inne czarne jagody zwane „pijanicami” których jedzenie było zakazane, powodowały one zatrucia.
Miasto Wilno leżało po obu stronach Wilii i było połączone mostem. Most Zielony, był mostem metalowym, o łukowych filarach, oświetlony lampami gazowymi. Wokół tych latarni wieczorami gromadziło się mnóstwo owadów wpadających pod klosze latarni i na brzegach mostu leżało mnóstwo spalonych owadów.
Gdy jeszcze mieszkaliśmy na ulicy Krakowskiej, pamiętam mieszkanie mieszczące się na poddaszu. Był to jeden pokoik i kuchenka. Do mieszkania prowadziły strome schody. Zaraz po wyjściu z mieszkania na podwórku było ogrodzone pomieszczenie gdzie chodziły hodowane kaczki i gęsi. Kiedyś wszedłem do tego pomieszczenia i poślizgnąłem się na śliskim błocie brudząc sobie spodenki na siedzeniu. Pamiętam, że z trudem na czworakach wchodziłem do mieszkania po tych stromych schodach. Po pewnym czasie przenieśliśmy się do innego domku parterowego w tym samym podwórku.
Mama była miłośniczką kina, pamiętam że chodziła razem ze mną na filmy nieme oraz wczesne dźwiękowe. Dzieci do lat 6 były wpuszczane z rodzicami bezpłatnie. Gdy już chodziłem do szkoły, to musiałem zdejmować beret na którym był przyszyty znaczek szkoły, aby udawać, że mam mniej niż 6 lat. Pamiętam także, że na ulicy Wielkiej było kino w którym wyświetlano filmy kowbojskie (obecnie nazywane westernami) . Wybieraliśmy się z kolegami do tego kina, wpuszczano tam o każdej porze, nie trzeba było czekać na początek filmu, a gdy nie było miejsc sadzano nas na podłodze przed krzesłami widzów. Chyba od tego czasu pozostała we mnie miłość do westernów. Pamiętam Toma Miksa oraz Walace Berriego słynnych odtwórców kowboi na filmie.
Pamiętam przejazd samochodem marszałka Piłsudskiego ze swoimi córkami. Jechał otwartym samochodem bez żadnej ochrony czy straży po ulicy Kalwaryjskiej , a ja stałem na chodniku i przyglądałem się temu.
Dywizjon Ojca stacjonował w Wilnie w dawnych koszarach rosyjskich przy ulicy Wiłkomirskiej, oraz w Werkach pod Wilnem. Mieszkaliśmy okresowo w Werkach odległych o około 5 kilometrów od Wilna. Znajdował się tam piękny pałac zbudowany w XVIII wieku przez biskupa Brzostowskiego w stylu włoskim, którego elementy zostały częściowo zniszczone podczas pierwszej wojny światowej. Były tam słynne parki i rezerwat jezior Zielonych oraz punkty widokowe na Wilię. Mieszkaliśmy w małym domku pośród sosen, po za koszarami . Pamiętam z tego okresu ćwiczenia żołnierzy z woltyżerki na koniu Januku, który był bardzo przyjazny i spokojny, ulubiony przez wszystkich rekrutów . Gdy go sprzedawano ponieważ był już za stary do służby w wojsku wszyscy bardzo go żałowali.
Po pewnym czasie ponownie zamieszkaliśmy w Wilnie. W grudniu 1934 roku urodził się mój brat Witek. Pamiętam uroczystość jego chrztu. Wówczas obsikał mnie gdy nachylałem się nad nim przyglądając się jego przewijaniu.
12 maja 1935 roku zmarł marszałek Józef Piłsudski. Cały naród przez 6 tygodni nosił po nim opaski żałobne na rękawie.


5
PODBRODZIE:
Miasteczko leżące na zbiegu rzek Żejmiany i Dubinki odnotowano już w wieku XV. Dawniej nie było tu mostu, aby dostać się na drugą stronę, rzekę należało po prostu przebrnąć , stąd też prawdopodobnie nazwa miasteczka („Pobrade” w języku litewskim „Brada” – bród). Do wieku XIX Podbrodzie było niewielkim miasteczkiem na drodze Wilno – Daugawa. Nieopodal znajdowała się karczma w której zatrzymał się w 1812 roku marszałek armii Napoleona Michael Ney. Karczma ta istnieje do dziś.
W okolicach miasteczka były zaścianki zasiedlone przez szlachtę zaściankową. Szlachta ta nie różniła się od chłopów mieszkających i gospodarujących na ubogich ziemiach. Dzieci szlacheckiego rodu odróżniały się od dzieci chłopskich jedynie tym, że do kościoła zawsze chodziły w bucikach podczas gdy chłopskie chodziły tam często boso. W lipcu 1935 roku dywizjon Ojca został przeniesiony do Podbrodzia. Miejscowość ta leżała około 47 kilometrów od Wilna , 12 kilometrów od granicy z Litwą. Początkowo stacjonował tam 23 pułk Ułanów Zaniemeńskich, w roku 1935 zastąpiony przez 3 DAK.
Była tam zbudowana w roku 1928 nowa szkoła powszechna 7 klasowa, do której zostałem zapisany. Tam byłem też przyjęty do zuchów . Niedaleko szkoły stał Dom Kultury, a dalej stacja kolejowa, kolei prowadzącej z Wilna do Petersburga.
Do szkoły tej uczęszczały dzieci z różnych środowisk. W Pobrodziu zamieszkiwała liczna społeczność żydowska. Stanowili oni około 1/3 wszystkich mieszkańców miasteczka. Pamiętam ze szkoły jednego z nich Jojne Majofisa, którego ojciec prowadził sklep z „ igłem, midłem, i powidłem” w którym można było kupić i zeszyty i inne potrzebne przedmioty. Urządzano tam też wystawy zwierząt egzotycznych , oglądałem tam małego krokodyla w wannie z blachy.
Zamieszkaliśmy w domku wynajętym od rybaka, niedaleko od brzegu rzeki. Żejmiana była niezbyt szeroką rzeką na brzegach której znajdowały się niewielkie piaszczyste połacie, przy których bawiliśmy się, kąpali a właściwie to pluskaliśmy się. Niedaleko naszego domu, w rzece był dół na dnie którego leżała niewielka bomba lotnicza z okresu pierwszej wojny światowej. Nie wiedziałem wówczas , że należało powiadomić kogoś o tym fakcie, i tak pozostała tam w rzece nadal.
Pamiętam że w domu , zawsze gdy siadaliśmy do obiadu , wychodziła z pod pieca kuchennego mysz i kręciła się po kuchni. Ojciec wystraszył ją i potem już więcej nie pokazała się. Niedaleko od naszego domu był inny dom w którym mieszkał oficer mający nieco młodsze ode mnie dziecko, syna. Razem chodziliśmy nad rzekę, razem bawiliśmy się podwoziem od wózka dziecięcego tworząc „samochód”. Witek był jeszcze malutki, leżał w łóżeczku i nie uczestniczył w zabawach.
W Podbrodziu zimą zacząłem jeździć na nartach. Narty była ojca, ale gdy pierwszy raz wyjechałem na pole, a była tam niewielka górka w kierunku rzeki, była odwilż. Zjechałem z tej górki bez większego trudu. Następny raz wyjechałem podczas mroźnej pogody. Zjechałem z tej samej górki w kierunku rzeki. Okazało się , że ledwo udało mi się upaść i zatrzymać przed wjechaniem do wody. Narty spadły mi z nóg i wpadły do rzeki, tak że z trudem wyłowiłem je . Potem już coraz łatwiej było mi jeździć na nartach.


6
W roku 1936 ojcu nie przedłużono służby i musieliśmy wyjechać do Grodna.
Mama z Witkiem w Podbrodziu


7
Grodno:
Miasto leżące nad Niemnem, siedziba władz powiatowych. Miasto liczące w tym okresie około 60 tysięcy mieszkańców było zasiedlone w 60% przez Polaków, w 37% przez Żydów i w 3 % przez Litwinów i Białorusinów. Był tam teatr imienia Elizy Orzeszkowej, muzeum historyczne i przyrodnicze, ogród zoologiczny, dwa zamki zabytkowe. Tu żyła i tworzyła Eliza Orzeszkowa, która między innymi napisała powieść „Nad Niemnem”.
Gród powstał pod koniec X wieku. W 1391 roku otrzymał prawo Magdeburskie i został jednym z głównych miast księstwa Litewskiego. Tu zmarł św. Kazimierz, patron Polski i Litwy oraz król Stefan Batory. Odbywały się tu sejmy Rzeczypospolitej , w tym niesławny sejm grodzieński w 1793 roku , który zatwierdził II rozbiór Polski. Tu abdykował ostatni król Polski Stanisław August Poniatowski. Od czasów Stefana Batorego nazywano Grodno trzecią stolicą Polski , ponieważ co trzeci sejm odbywał się w tym mieście.
Przy ulicy Orzeszkowej znajdował się dom w którym mieszkała i tworzyła Eliza Orzeszkowa. Przy tej samej ulicy stały domy pobudowane przez Tyzenhauza, w okresie gdy w mieście znajdowały się zakłady produkujące słynne pasy „słuckie” i inne wyroby rękodzielnicze.
Zamieszkaliśmy początkowo na ulicy Listowskiego koło krewnych ojca. Janina Gajewska żona pracującego na poczcie jako listonosz Henryka Gajewskiego, prowadziła niewielki sklep z mięsem. Miała ona dwie córki Halinę i Leonardę uczęszczające do szkoły prowadzonej przez siostry zakonne Brygidki . Razem z nimi mieszkała moja babcia ze strony ojca Teresa Szyszkiewicz, która wówczas poznałem.
Po pewnym czasie Gajewscy przenieśli się na działkę nowo budowanego domu na krańcach miasta. Mama przejęła po nich sklep z mięsem i przeniosła się na drugą stronę ulicy Listowskiego pod nr. 14, Tam mieszkaliśmy do czasu przeniesienia się na inne mieszkanie. Sklep mamy nie przynosił wielkich dochodów, tak że mama po pewnym czasie zlikwidowała go i przeniosła się na rynek Sienny, gdzie dzierżawiła budkę i nadal handlowała mięsem.
Zostałem zapisany do szkoły imienia Stefana Batorego mieszczącej się przy ulicy Jagielońskiej, boczne wejście od ulicy Listowskiego . Kierownikiem szkoły był pan Piotr Bogucki, były oficer biorący udział w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 roku, który utrzymywał wysoki poziom nauki w szkole. Z tej szkoły można było po ukończeniu szóstej klasy przejść bez egzaminu do gimnazjum . Jeżeli ktoś nie chciał, lub nie mógł uczyć się dalej , to po ukończeniu klas siedmiu kończył wykształcenie na poziomie szkoły powszechnej. Ze szkoły pamiętam kilku nauczycieli , panią Zielińską i panią Jacynę (która uczyła religii i słynęła z tego ,że niezadowolona z osiągnięć nauki lub zachowania ucznia targała go za włosy w okolicy baczków) ,młodziutką panią Krygier (będącą Niemką), pana Szymaczka uczącego matematyki. geometrii i prac ręcznych. W szkole w niskim


8
parterze była sala lekcyjna gdzie znajdowały się warsztaty stolarskie, tam uczyliśmy się w wykonywać proste przedmioty takie jak półki, sanki czy inne rzeczy. W szkole były stosowane kary takie jak bicie piórnikiem po dłoni, stawianie do kąta lub sadzanie na „oślej ławce” która stała z boku klasy. Mimo tych kar wspominam szkołę z rozrzewnieniem. Nazwiska innych nauczycieli nie pamiętam już. Rano przed lekcjami na górnym korytarzu szkoły odmawialiśmy wspólnie modlitwę przed nauką , a modlitwę po nauce odmawialiśmy po lekcjach w klasie. Na przerwach latem wszyscy musieli obowiązkowo wychodzić na boisko, zaś zimą chodzić parami po korytarzach szkoły. W szkole otrzymywaliśmy posiłek składający się z kubka kawy z mlekiem i pajdy chleba najczęściej smarowanego smalcem. Razem z nami uczęszczały dzieci z „ochronki” (tak nazywano wówczas obecne Domy Dziecka) z którymi dzieliliśmy się przynoszonymi ze sobą śniadaniami.
W dniu 6 czerwca 1936 roku przystąpiłem do pierwszej komunii. Nie było wówczas w modzie urządzania wielkich przyjęć z tego powodu. Miałem białe ubranko i poszliśmy po komunii do fotografa celem zrobienia zdjęcia pamiątkowego. Wiem , że nie wykupiliśmy tego zdjęcia ponieważ nie było na to pieniędzy.
Wilno ja z ciocią Józią w Wilnie( po komunii)
Gdy byłem w 5 klasie, to w okresie wakacji zostałem skierowany na lekcje nauki pływania. Po drugiej stronie Niemna znajdowała się pływalnia i tam przez około dwóch tygodni codziennie uczono mnie pływania kraulem i żabką. Wprawdzie opuściłem kilka dni nauki, lecz zdobyłem podstawowe wiadomości o pływaniu. Nie byłem nigdy dobrym pływakiem, lecz przez wakacje i później chodziłem na plażę na drugiej stronie Niemna, na „gawań”, gdzie trochę doskonaliłem swoje umiejętności pływania.
Po zlikwidowaniu przez mamę sklepu, przenieśliśmy się na nowe mieszkanie. Zamieszkaliśmy na poddaszu domu mieszczącego się na rogu ulic Witoldowej i Brygidzkiej. Mieszkanie mieściło się na poddaszu, składało z dwóch pokoi i kuchni. Przed mieszkaniem był niewielki korytarz, w którym po pewnym czasie , a zwłaszcza w okresie okupacji sowieckiej i niemieckiej stały klatki z królikami , stanowiącymi źródło pokarmu. W mieszkaniu nie było żadnej umywalki ani miejsca do kąpieli ciała. Ubikacja znajdowała się na podwórku. Tak samo skład na drzewo do opalania w zimie był na podwórzu.
Na tym samym poziomie mieszkał także szewc Trachimowicz z rodziną , żoną i trojgiem dzieci, Ireną, Marianem i Ludwikiem. Ludwik był moim rówieśnikiem i często razem bawiliśmy się . W niedziele razem z Trachimowiczami chodziliśmy do lasu w Pyszkach, około 2 km nad brzegiem


9
Niemna, gdzie spędzaliśmy wesoło czas na trawie , kąpiąc się w rzece, spożywając przyniesione ze sobą posiłki i zbierając jagody.
Pożycie między mamą i ojcem układało się źle, ojciec zaczął pić alkohol, grać w karty, wywoływał awantury domowe, zaczął bić mamę. Wszedł w konflikt z prawem i został aresztowany. Prawdopodobnie po pijanemu pobił jakiegoś policjanta.
Pamiętam, że z powodu awantur w domu , uciekłem kiedyś i nocowałem na stryszku koło naszego mieszkania. Dopiero na drugi dzień wróciłem do domu nie było mnie przez całą noc . Mama bardzo martwiła się z tego powodu.
Ja i Ludwik Trachimowicz nad Niemnem My na Placu Batorego
Po drugiej stronie ulicy Witoldowej nieco oddalony od naszego, mieścił się dom starych Niemców na dachu którego stał poziomy wiatrak produkujący prąd elektryczny służący do oświetlania mieszkania. Ten stary Niemiec przed pierwszą wojną światową produkował gazowe urządzenia do oświetlania mieszkań, a także miast. Bawiłem się z ich wnukiem w ogrodzie mieszącym się w podwórku domu . Wnuk ten o imieniu Olgierd miał wówczas rower dziecięcy na dwóch kołach , co stanowiło dodatkową atrakcję. Ojciec Olgierda prowadził warsztat naprawy samochodów osobowych , który mieścił się w tym domu od strony podwórka. Często przyglądaliśmy się tym naprawom.
W roku 1938 uczestniczyliśmy w manifestacjach przeciwko Litwie. Wołaliśmy wówczas podczas pochodów manifestacyjnych „Edziu prowadź. Na Litwę, na Litwę”, braliśmy udział w


Wszak każda wie istota Że Paryż słynie z mód Indura słynie z błota,
a Druskieniki z wód.
To Grodno z nad bystrych Niemna fal, Grodno w nim co dzień koncert bal. Grodno kochane Grodno,
W nim życie tkwi, dźwiękowców trzy.
Wenecja ma gondole, Warszawa słynie z ciast. Zgadnijcie które wolę,
z tych najpiękniejszych miast.
To Grodno z najczystszych Niemna wód. Grodno, w nim panien pięknych w bród. Grodno kochane Grodno,
Największa z twierdz kobiecych serc.
O mieście napisano piosenkę:
10
zebraniach młodzieży na wiecach popierających marszałka Rydza Śmigłego. Zapisałem się wówczas do organizacji Orlęta będącej młodzieżową przybudówką Strzelca. Zbiórki tej organizacji odbywały się w Domu Strzelca przy ulicy 11 listopada, byłem w tej organizacji do wybuchu wojny .
Tradycję w naszym domu była cotygodniowa kąpiel w łaźni . Jeszcze w okresie Wileńskim byłem prowadzony przez mamę do łaźni, a w okresie Grodzieńskim stało się to trwałą tradycją. Łaźnie mieściły się w różnych miejscach ,lecz my chodziliśmy głównie do łaźni koło dworca kolejowego i przy zaułku Wileńskim. W łaźniach było zawsze duże pomieszczenie mieszczące liczne ławy drewniane przy których dokonywano wstępnego oczyszczenia ciała. W tym pomieszczeniu były krany z zimną oraz gorącą wodą. Do tak zwanej „raszki” nabierało się wody i przy pomocy mydła oraz „wienika” z brzozowych witek i „rahoszki” (rodzaju twardej gąbki z ostrej masy roślinnej) doprowadzało się ciało do czystości. Potem należało udać się do drugiego pomieszczenia w którym znajdowały się ławy na różnych poziomach i gdzie panował znaczny upał spowodowany parowaniem nagrzanych kamieni , które polewało się wodą. Na ławie gdzie było bardzo gorącą ochładzało się twarz nad „raszką” z zimną wodą przynoszoną z sobą z poprzedniego pomieszczenia. Po takim wygrzaniu się w pełnym pary pomieszczeniu wychodziło się do zimniej części, w której wcześniej zostawiało się swoją odzież. Nigdy po takiej łaźni nie miało się żadnego przeziębienia ani nawet kataru. A chodziło się do łaźni także w zimie.
W Bombaju damy bledną, Gdy do nich mówi Bej. Znam miasto tylko jedno, gdzie damy wiodą rej.
To Grodno....
W 1939 roku zdałem do siódmej klasy szkoły powszechnej. Zbliżała się wojna z Niemcami. Przygotowywaliśmy się kopiąc rowy, schrony przeciwlotnicze, na Placu Batorego oraz w innych miejscach miasta.
Rano w dniu 1 września zostaliśmy obudzeni prze głośny wybuch , wstrząs szyb i domu. To wybuchła bomba zrzucona z Niemieckiego samolotu na dach „fary” pojezuickiego kościoła św.


11
Franciszka Ksawerego mieszącego się przy placu Batorego odległego od naszego domu około 300 mtr. Rozpoczęła się wojna . W tym samym dniu została zburzona także składnica uzbrojenia i magazyny wojskowe pod miastem w Karolinie. Ludwik Trachimowicz przyniósł z niej kilka granatów obronnych lecz bez zapalników . Do dnia 17 września 1939 roku po za przelotami samolotów niemieckich nad miastem praktycznie nic nie działo się. Oglądaliśmy lecące w kierunku samolotów ogniki pocisków przeciwlotniczych i wybuchy w ich pobliżu, lecz żadnego z tych samolotów nie zestrzelono.
17 września , na wieść o agresji sowieckiej na Polskę, doszło w mieście do dywersji wywołanej przez elementy komunistyczne i żydowskie. Strzelano do polskich żołnierzy z dachów , zajęto rowy przeciwlotnicze na placu Batorego, tak , że wojsko było zmuszone do wybicia z karabinów maszynowych tych „powstańców”. W dniach 20 do 22 września zaimprowizowane oddziały wojska oraz młodzież gimnazjalna i harcerska stawiała opór sowieckiemu korpusowi który zaatakował miasto. Grodno było jedynym ośrodkiem miejskim który zbrojnie przeciwstawił się sowieckiej agresji. W trakcie walki sowieci wykorzystali do osłony czołgów polskich cywili, a w jednym przypadku do pancerza zostało przywiązane dziecko. Jako żywa tarcza mająca zabezpieczyć przed trafieniami w czołg, był Tadek Jasiński , liczący wówczas 13 lat. Został On zdjęty z czołgu przez polskie pielęgniarki , pomimo oporu czołgistów grożących im pistoletami. Został zabrany na noszach do szpitala, gdzie mimo prób pomocy i transfuzji krwi zmarł na rękach swojej matki.
Sowieci stracili , jak sami przyznali 4 czołgi spalone butelkami z benzyną ( to nie koktajle Mołotowa, były pierwszymi w walce z czołgami, lecz już w 1939 roku użyli ich polscy obrońcy Grodna) Uszkodzono 12 czołgów i 2 samochody pancerne, oraz zabito i zraniono licznych czerwonoarmistów. Za tę obronę , po zdobyciu miasta sowieci rozstrzelali bez sądu około 300 jego obrońców i mieszkańców miasta w tym również kilkunastoletnich chłopców złapanych nawet ze scyzorykiem w kieszeni. Rozstrzelano ich na „Psiej Górce i Krzyżówce” koło koszar 76 Pułku Piechoty Część obrońców została rozstrzelana na miejscu walki. Między innymi został zatrzymany i następnie rozstrzelany kierownik naszej szkoły pan Piotr Bogucki.
Wchodzące do miasta wojska sowieckie były brudne, unosił się nad nimi ostry zapach dziegciu, którym mieli czyszczone buty, część nosiła karabiny na sznurkach, oficerowie na ręku mieli poprzypinane kompasy , a kawaleria jeździła na małych „syberyjskich” konikach. Na plecach zamiast plecaków mieli zwykłe worki z zielonego płótna zawiązane na supeł.
Powrócił ojciec z wojny, zamieszkał z nami, początkowo zajmował się handlem na rynku podjął potem pracę w rzeźni miejskiej.
Rozpoczęła się okupacja sowiecka. Ze sklepów poznikały wszelkie towary. Rosjanie wykupywali wszystko, co tylko było w sklepach. Ceny poszły gwałtownie w górę. Zrównano wartość złotego z rublem. Np. Chleb kosztował 1 rubla za kilo, podczas gdy przed wojną cena chleba nie przekraczała 20 groszy. Sowieci głosili, że w Rosji żyje się bardzo dobrze, lepiej niż w Polsce przed wojną. Jako przykład dawano takie porównania „Robotnik w Rosji zarabiał 5 rubli dziennie, a w Polsce tylko dwa złote, pudełko zapałek kosztowało w Rosji 3 kopiejki ,a w Polsce 10 groszy” takie porównania wygłaszali wszyscy, nie mówiąc o dostępności towarów w sklepach, nie wspominając o cenach mięsa i dostępności wyrobów mięsnych.
Mama i ojciec zaczęli handlować na rynku. Sowieci kupowali wszystko, a w szczególności zegarki. Często sprzedający zegarki wtykali im zegarki dziecięce, a sprawdzanie ich chodzenia było takie, że sprzedający podtykał do ucha kupującego swój zegarek noszony na ręku odwrotnie na


12
dolnej powierzchni nadgarstka . Gdy kupujący zorientował się że dostał zegarek , który był bezwartościowy, sprzedający dawno znikał z rynku. Sowietki kupowały koszule nocne jedwabne i w tych koszulach , jako sukniach, chodziły do teatru.
W ogóle w sklepach nie było niczego. Przed sklepami stawały od samego rana długie kolejki oczekując na to co „rzucą” do sprzedaży. Kupowano wszystko co było w sklepach, mydło, naftę, cukierki czy coś innego, nie patrząc czy to było potrzebne czy nie. Stawano do kolejek całymi rodzinami. Dopiero po około roku od zajęcia miasta zaczęło poprawiać się, towary nie znikały już z półek, można było kupować tylko to co było potrzebne.
W lutym 1940 roku zaczęła się wielka wywózka na Syberię. Aresztowano i wywożono ludzi z inteligencji ,oraz byłych wojskowych, urzędników i ich rodziny. Zwykle nocą przyjeżdżano pod dom samochodem, wchodzono do mieszkań i dawano krótki czas na zabranie z sobą najpotrzebniejszych rzeczy. Po tym przewożono aresztowanych na dworzec kolejowy gdzie czekał pociąg towarowy . Wagony nie były przystosowane do transportu ludzi, nie były ogrzewane, nie dawano żadnej żywności po za kilkoma solonymi śledziami, Wodę pobierano od kolejarzy z lokomotywy. Pociąg czekał na „wypełnienie” się nieraz kilka dni i wielu z wywożonych umierało z zimna i głodu, a zima w roku 1940 była bardzo mroźna , mrozy sięgały 40 stopni . W tym okresie wszyscy, na odgłos zatrzymującego się na ulicy koło domu auta w nocy , byli gotowi do wyjazdu. Były popakowane pakunki z ubraniami i żywnością na drogę.
Także w mieście wprowadzano coraz bardziej restrykcyjne wymogi. Za spóźnienie się do pracy lub opuszczenie dnia pracy groziła kara aresztowania lub wysłania do obozu . Za „proguł” (opuszczenie dnia pracy) można było zarobić trzy lata obozu lub więzienia. Często widziałem prowadzonych do więzienia, pod konwojem żołnierzy z karabinami i bagnetami, grupy aresztantów. Więzienie mieściło się na ulicy Listowskiego na samym jej początku.
Druga wielka wywózka miała miejsce w połowie czerwca 1941 roku. Część z wywiezionych wówczas osób powróciła po kilkunastu dniach, ponieważ ich transporty, z powodu wybuchu wojny z Niemcami , były zbombardowane lub zostały zniszczone tory kolejowe. Z uzyskanych potem wiadomości byliśmy również przeznaczeni do wywiezienia.
We wrześniu 1939 roku byłem uczniem 7 klasy szkoły powszechnej. Od października poszedłem do szkoły. Początkowo uczyliśmy siłę w tej samej szkole co przed wojną. Jednak od połowy roku szkolnego musieliśmy uczyć się po rosyjsku, nauczyciele musieli opanować język rosyjski , lub opuścić szkołę. Nas uczniów 7 klasy oraz uczniów 6 klas przeniesiono do 5 klasy szkoły rosyjskiej. Rosjanie uważali, że poziom nauki w ich szkołach jest wyższy od poziomu szkoły polskiej. Pamiętam rozczulające pożegnanie uczniów klasy 7 , śpiew: „upływa szybko życie, jak potok płynie czas, za rok za dzień , za chwilę, razem nie będzie nas.”
Zaczęła się nauka w języku rosyjskim . W następnym roku nauki przeniesiono szkołę do innego budynku, przy ulicy Witoldowej do pomieszczeń byłego gimnazjum. Warunki nauki pogorszyły się, w szkole uczyli nas nauczyciele przysłani z Rosji, oraz część nauczycieli z przed wojny. Językiem wykładowym był język rosyjski. Na koniec roku obowiązywał egzamin ze wszystkich przedmiotów, świadectw ukończenia roku nie wydawano, a jedynie podyktowano stopnie uzyskane i mieliśmy ja sami zapisać na kartce, a nauczyciel podpisywał się na niej.


13
Pamiętam, że nauczyłem się czytania po rosyjsku z książki pisanej cyrylicą z okresu carskiego, Była to gruba książka Wernego opisująca przygody żeglarzy, bodaj że kapitana Nemo, chyba „200 mil podwodnej żeglugi” z której przez pierwszy dzień przeczytałem około 5 stron. Drugiego dnia stron 20 , a trzeciego i czwartego dnia skończyłem całą książkę. W ten sposób opanowałem czytanie w języku rosyjskim,
Dnia 21 czerwca 1941 roku wybuchła wojna sowietów z Niemcami. Zostaliśmy obudzeni hukiem wybuchów bomb . Samoloty niemieckie , zwłaszcza bombowce pikujące Ju 87 Stukas były wyposażone w syreny akustyczne tak zwane „Trąby Jerychońskie”, które podczas pikowania na cel wydawały straszliwe wycie. Zbiegliśmy na dół, na podwórko. Gdy byliśmy w korytarzu przed wyjściem na podwórko usłyszeliśmy głośne wycie syreny i za chwilę wybuchy bomb oraz trzęsienie się ziemi i budynku. Myśleliśmy, że nasz budynek został trafiony. Na podwórko bowiem spadło mnóstwo gruzu i belek drewnianych, Okazało się , że zostały trafione trzy budynki obok naszego. Jeden na ulicy Witoldowej naprzeciw naszego oraz dwa na ulicy Brygidzkiej na rogach skrzyżowania z Witoldową. Jedynie nasz budynek ocalał na całym skrzyżowaniu ulic. Po pewnym czasie, w obawie przed dalszym bombardowaniem, matka oraz ja i Witek uciekliśmy do krewnych Gajewskich na skraju miasta. Tam byliśmy do następnego dnia , nocowaliśmy w polu w zagłębieniu ziemi.
W mieście w tym czasie rozpoczęła się grabież sklepów oraz magazynów . Ludzie kradli i nieśli do siebie wszystkie dobra materialne. Ojciec przyniósł do domu z fabryki tytoniowej całą skrzynię paczkowanego tytoniu. Rosjanie uciekający razem z wojskiem pozostawili na podwórku rower , który był pierwszym rowerem jaki posiadłem. Niemcy powstrzymali grabież grożąc rozstrzelaniem każdego kogo złapią z towarem . Rozwiesili plakaty na których było napisane po rosyjsku„ ”(Ktograbibędzie rozstrzelany)
Po powrocie do domu , chodziliśmy oglądać więzienie w Grodnie. Rosjanie przed ucieczką z miasta rozstrzelali wielu więźniów. Zwłoki ich leżały na podwórku i w pomieszczeniach więzienia, w kaplicy więziennej. Widok był makabryczny.
Rosjanie pozostawili po sobie liczne czołgi, ciągniki, armaty i wiele innego sprzętu wojskowego. Niemcy zgromadzili ten sprzęt na placu Skidelskim. My dzieci chodziliśmy na ten plac bawić się w tych czołgach, wydobywaliśmy z amunicji artyleryjskiej proch pod postacią „makaronów” piroksyliny, z których potem tworzyliśmy rakiety wyrzucające w powietrze swoje ładunki.
Niemców witano raczej przychylnie, niektórzy traktowali ich jako wyzwolicieli z pod rosyjskiej okupacji. Żołnierze byli czyści, zachowywali się kulturalnie, nie gwałcili ani nie rabowali. Stosunek do nich zmienił się dopiero później, gdy wprowadzili swoje prawo, nakazali oddawanie kontyngentów, grozili karami za handel żywnością, za pomaganie „bandytom” ( tak nazywali partyzantów), za uchylanie się od pracy, pomoc żydom i tym podobne. Za wiele z tych wykroczeń groziła kara śmierci.
Obowiązek pracy obejmował już 16 letnich. Podjąłem pracę w wytwórni pasty do butów, Za pracę otrzymywałem wynagrodzenie w naturze, to jest pudełkach pasty , które mama sprzedawała na rynku. Praca w tej wytwórni nie trwała jednak długo. Rodzice umieścili mnie na naukę zawodu u fryzjera, pana Olechno, który miał zakład na ulicy Pocztowej. Nauka miała trwać trzy lata. W pierwszym roku miałem jedynie przeglądać się jak pracuje mistrz, przyrządzać mydło do golenia, sprzątać włosy po strzyżeniu , oraz sprzątać i myć podłogi po ukończeniu dnia pracy. Moim


14
wynagrodzeniem za pracę były „napiwki” które dostawałem od klientów za oczyszczenie ubrania z włosów, podanie płaszcza lub kapelusza przy wyjściu z zakładu. Praca ta nie trwała jednak długo. Niemcy nakazali Żydom zgłoszenie się do getta. Żona szefa była żydówką. Majster schował ją we własnym mieszkaniu lecz Niemcy szybko znaleźli Ją i majster został zesłany do obozu koncentracyjnego. Pozostałem bez pracy. Jednak po kilku dniach, policjant niemiecki zaprowadził mnie do innego zakładu fryzjerskiego na ulicy Orzeszkowej i polecił zatrudnić. Pracował tam już jeden „uczeń” Zdzisiek De Gambe. Znaliśmy się z okresu rosyjskiego. Praca była taka sama i „wynagrodzenie” także, jednak było nas dwóch.
W listopadzie 1941 roku Niemcy zarządzili powstanie dwóch gett na terenie miasta, oddalonych od siebie o około 2 kilometrów. Getto I przeznaczone dla osób przydatnych w gospodarce III Rzeszy założono w centralnej części miasta wokół synagogi. Getto II powstało na terenie podmiejskiej Słobódki , gdzie mieścili się Żydzi niezdolni do pracy. Pamiętam exodus Żydów do getta, ciągnęli oni na plecach i wózkach swój biedny bagaż. Potem widziałem często przez okno z domu, jak nad ranem jechały wozy z ciałami zmarłych Żydów przykryte płachtą z pod której wystawały często kończyny zmarłych. Likwidacja grodzieńskiej społeczności żydowskiej zakończyła się w styczniu 1943 roku. Wówczas w nocy, przy pełnym oświetleniu lampami miejskimi Żydzi zostali usunięci z miasta. Wywieziono ich do Oświęcimia, Treblinki. 13 marca 1943 roku ogłoszono Grodno „wolnym od Żydów”.
Pamiętam , jeszcze z okresu zatrudnienia u pana Olechno, jak pewnego dnia niemiecki żandarm prowadził żydowskiego mężczyznę. Zaprowadził go do podwórka na którym mieściła się jakaś instytucja Niemiecka. Po chwili ten Żyd wybiegł z tego podwórka , a za nim biegł Niemiec. Na ulicy Żyd zawahał się w którą stronę ma uciekać. Niemiec podbiegł do niego i zastrzelił z rewolweru. Pozostawiając zwłoki na ulicy Niemiec odszedł . Krążyły pogłoski, że Żyd ten powracał z Warszawy skąd przywiózł złoto.
W Grodnie istniała tradycja spacerowania po chodnikach ulicy Dominikańskiej każdego dnia, a zwłaszcza w soboty i niedziele po południu. Młodzież obojga płci spacerowała od placu Batorego do ulicy Orzeszkowej mijając się z młodzieżą idącą po tym samym chodniku. Podczas mijania się wymieniano pomiędzy sobą uśmiechy czy też inne znaki określające zainteresowanie się sobą. Nawiązywaliśmy liczne znajomości , a nawet sympatie z dziewczętami . Poznałem wówczas jedną z dziewcząt Krystynę Nowakowską, pracującą tak jak ja u fryzjera i znajomość ta trwała do czasu wywiezienia mnie na roboty do Niemiec. Dostałem od niej fotografię , którą zabrałem z sobą do Stuttgartu. Fotografia ta zaginęła podczas nalotu w dniu 22 lutego 1944 roku.
Obowiązywała godzina policyjna. Pamiętam raz odprowadzałem dziewczynę do jej domu i nie zdążyłem przed zapadnięciem godziny policyjnej wrócić do domu. Przyszedłem około pół godziny później . Dostałem wówczas od ojca lanie. Było to ostatnie lanie w moim życiu. Wcześniej byłem karany laniem rzadko.
Podczas pracy u fryzjera pewnego dnia przyszli pracownicy Arbeit Amtu i spisali moje oraz Zdziśka De Gambe dane personalne. Po pewnym czasie przyszła karta aby stawić się na wyjazd do Niemiec do prac przymusowych. Niestawienie się było zagrożone represjami na rodzinie.


15
Ja w roku 1943 Zdjęcie wykonane w dniu wywozu do Niemiec
Wyjazd do Stuttgartu:
3 sierpnia 1943 roku, Grodno. Ponad 40 chłopców i dziewcząt idzie pod opieką pracowników Arbeit Amtu i kilku policjantów na dworzec kolejowy. Odprowadza ich grupa osób starszych i młodszych, są to rodzice , krewni i znajomi. Co chwila ktoś cicho ociera łzę z oczu, ktoś udziela ostatnich rad „uważaj na siebie, pisz listy itp.”
Dworzec, wszystkich zapakowano do jednego wagonu, drzwi zatrzaśnięto. Jeszcze przez okna wymieniają z odprowadzającymi ostatnie słowa, ocierają łzy cisnące się do oczu i po chwili pociąg powoli opuszcza peron Grodzieńskiego dworca. Do głów cisną się różne myśli – co nas czeka w tych Niemczech – bo jadą na roboty. Wiedzą, że będą zatrudnieni w fabryce w dalekim Stuttgarcie bo to powiedział im przedstawiciel fabryki, który przejechał po „towar”. Powiedział też, że po 6 tygodniach powrócą, jadą bowiem przyuczyć się do zawodu. Fabryka do której jadą ma otworzyć swoją filię w Grodnie.
Jedziemy w kierunku Prus Wschodnich. Powoli mijamy ostatnie miasta i miasteczka na naszej ziemi. Na jednej ze stacji, ktoś z grupy po za grodzieńskiej goni odjeżdżający pociąg i w ostatniej chwili dopada wagonu. Pracownicy Arbeit Amtu po tym zdarzeniu, jadący w innym wagonie, zamykają na klucz drzwi naszego wagonu. Pod wieczór podjeżdżamy pod Königsberg (Królewiec) i zatrzymujemy się daleko przed stacją, w Królewcu jest w tym czasie ogłoszony alarm , ma być nalot bombowy .
Pociąg stał odstawiony na boczne tory przez kilka godzin, bo w tym czasie było bombardowanie. Słyszeliśmy odgłosy wystrzałów artylerii przeciwlotniczej i widzieliśmy smugi świateł reflektorów na niebie.
Postój pod Królewcem przeciąga się do późnych godzin nocnych. Stajemy się coraz bardziej senni i powoli układamy się do snu. Jedni na ławkach, drudzy na półkach , a inni na podłodze podkładając pod głowę tobołki zabrane ze sobą.


16
Było już zupełnie ciemno gdy pociąg omijając Królewiec powoli rusza w dalszą drogę. Mijamy tylko czasami puste stacje kolejowe. Coraz bardziej w tyle zostaje rodzinne miasto i najbliżsi. Rano dojeżdżamy do stacji Schnajdeműhl (obecnie Piła), wagon z nami zostaje odczepiony i postawiony na bocznym torze. Stoimy kilka godzin. Mieliśmy jechać przez Berlin, ale miał być on bombardowany i dlatego pojedziemy inną trasą , mówią lepiej poinformowani. Dzień jest ładny, ciepły, jesteśmy wyspani. Zaczynamy rozglądać się przez okna wagonu. Ktoś sprytniejszy wylazł przez okno i w tajemniczy sposób poodmykał drzwi wagonu. Wychodzimy na torowisko. Nikt nie oddala się , bo niewiadomo jak długo będziemy stali. Rozglądamy się . Jesteśmy przecież na ziemi niemieckiej. Jaka ona jest. Ciekawość i niepewność przeplatają się.
Wreszcie ruszamy. Ciekawie przyglądamy się przez okna. Jakie są te Niemcy. Za oknami widoki przypominające nasze strony rodzinne, choć trochę bardziej schludne, asfaltowe drogi, murowane budynki. Wieczorem zatrzymujemy się gdzieś blisko jeziora. Pociąg stoi pod semaforem. Widzimy kilku mężczyzn z sieciami. To rybacy. Staramy się nawiązać kontakt, dowiedzieć się gdzie jesteśmy. Okazuje się , że wśród nich jest kilku robotników cudzoziemskich, Polacy lub Rosjanie. Udzielają nam rad i wskazówek, długo machają za nami rękami gdy pociąg rusza.
Jedziemy już drugi dzień. Żywimy się zabranymi z domu zapasami, ale wody mamy bardzo mało, a dzień sierpniowy bardzo ciepły, słońce przygrzewa i coraz bardziej chce się pić. Pociąg jednak nie zatrzymuje się na żadnych małych stacjach , a na dużych nie pozwalają nam wychodzić. Nigdy w życiu nie smakowało tak piwo jak na stacji Lauda, głęboko w Niemczech. Podczas dłuższego postoju w nocy wpadliśmy do pustego o tej porze bufetu i każdy wypił kufel pienistego płynu, który cudownie ugasił pragnienie. Żadne piwo później nie miało tego smaku i nie było tak zimne i pieniste. Ktoś powiedział, że słynęło one w całych Niemczech.


17
Drugi dzień i noc nie różniła się od poprzedniej. Już coraz mniej wyglądamy przez okna. Już wyczekujemy końca jazdy. W trzecim dniu rano przybyliśmy na stację kolejową w Stuttgarcie „austajgen” - wysiadać.
Zbieramy się z bagażami na długim peronie i za przewodnikiem wychodzimy przed budynek dworca. Początkowo mamy wrażenie jakby ziemia kołysała się nam pod nogami. Takie wrażenie towarzyszy marynarzom gdy wyjdą na ląd po rejsie morskim. Przeszło to po kilkunastu minutach. Czekała na nas furgonetka przysłana przez fabrykę, która zabrała nasze bagaże. Mieliśmy iść piechotą . było to nie bardzo daleko.
Chwila po przyjeździe do Stuttgartu
Droga nie była długa choć szliśmy około godziny, mijając budynki znajdujące się wśród zieleni i po przejściu przez park dochodzimy do naszej fabryki.
Stuttgart:
Stuttgart był najstarszym i najbardziej zaludnionym miastem dzielnicy Badenia - Wirtembergia. Od roku 1806 był stolicą królestwa Wirtembergii. Położony w środkowym biegu Neckaru, był w czasie gdy przybyliśmy do niego miastem o pięknej zabudowie z zamkiem dawnych królów w centrum miasta. W tym czasie nie był jeszcze bombardowany przez aliantów i stanowił piękną i bogatą zabudowę.


18
Bad Cannstatt był najstarszą i najbardziej zaludnioną dzielnicą Stuttgartu. Znajdował się po obu stronach rzeki Neckar i już w czasach rzymskich znajdowały się tam źródła mineralne zaliczane do jednych z najbogatszych w Europie zachodniej.
J.C. Eckardt A.G Bad Cannstadt , Pragstrasse 72, to będzie nasz adres na wiele miesięcy i lat. Na razie widzimy szare budynki , częściowo osłonięte sieciami maskującymi i sztucznymi drzewami mającymi zamaskować i schować fabrykę przed obserwacją z nieba. Na dachu budynku widzimy platformę z działkiem przeciwlotniczym czterolufowym. Dziwnie czujemy się stając na ponurym , zaciemnionym podwórzu. Przez okna zakładu widzimy głowy ciekawie przyglądających się nam ludzi. Ktoś z okna wysokiego parteru krzyczy po polsku „witajcie”. Widzimy kilka dziewcząt ubranych w sine fartuchy robocze, które odzywają się po rosyjsku „odkuda wy”.
Bierzemy swoje bagaże , które czekają już na podwórku fabryki i udajemy się do kantyny na obiad. Podają nam zupę jarzynową z brukselką. Wielu nie zjada swojej porcji, krzywi się. Nie wiemy , że to specjalnie przygotowany dla nas posiłek. Później poznamy smak znacznie gorszego jedzenia i wówczas będziemy wyjadać wszystko, patrząc czy w kotle nie zostało trochę „dolewki”, ale będzie to później, na razie jesteśmy jeszcze bogaci. Mamy własne zapasy żywności.
Po posiłku odprowadzają nas na podwórze fabryki, gdzie tłumacz Asch, kalecząc język rosyjski , zapoznaje nas z obowiązkami . „Kto będzie starał się i dobrze pracował, ten powróci do domu. Kto nie będzie pracował ten będzie karany, zesłany do obozu karnego”. Po nim zabiera głos ktoś z dyrekcji „Przyjechaliście na ochotnika” co wywołuje protest z naszej strony, przecież za niestawienie się na punkt zborny groziła naszym rodzinom odpowiedzialność karna. „Obiecujemy , że kto będzie dobrze pracował, wyuczy się zawodu, zostanie po 6 tygodniach odesłany do Grodna do naszej filii, która tam powstaje. Potem trochę pogróżek pod adresem źle pracujących i trochę obietnic”. Na tym kończy się oficjalne przyjęcie nowych pracowników.
Idziemy do baraku gdzie mamy mieszkać. Znajduje się on wśród pięknego parku kilkaset metrów od fabryki w Wihelma Garten. Nowy czysty barak przedzielony na połowę ścianką na część męską i żeńską. Pokoje zwierają po 8 piętrowych żelaznych łóżek . Jeden z pokoi jest zajęty przez robotników z Francji. W jednym jest umywalnia , a dwa zajmujemy my.
Zostaliśmy zaopatrzeni w dwa flanelowe kocyki, siennik i poszwę na poduszkę, letnie niebieskie ubranie robocze. Poduszkę i siennik należało wypełnić drobnymi wiórami drzewnymi. To było całe wyposażenie . Łóżka piętrowe, metalowe. W pokoju było 8 łóżek, stół, zydle drewniane koło łóżka. Szaf ani innych pomieszczeń na nasze rzeczy nie było. Umywalnia i ubikacje w oddzielnych pomieszczeniach baraku.
Na drugi dzień przydział do pracy. Ja wraz z siedmioma innymi kolegami zostaję skierowany na przeszkolenie. Wśród niewyszkolonych były fryzjerzy, fotografowie i inni „rzemieślnicy” okresu wojny. W czasie okupacji każdy winien był pracować , dlatego wielu kolegów i ja podjęliśmy naukę zawodu u fryzjerów, fotografów, krawców i innych rzemieślników. Z takich fachowców rekrutowała się większa część wywiezionych na roboty. Musieliśmy zatem nauczyć się prawidłowego posługiwania się narzędziami do obróbki metalu i dlatego to „przeszkolenie.


19
Przez dwa tygodnie stałem wraz z moimi kolegami przy stole warsztatowym piłując z wysiłkiem 16 calowym pilnikiem kawałek metalu, tak aby otrzymać z niego ściśle określony kształt z dokładnością do części milimetra . Potem szlifowanie, wiercenie , gwintowanie , wycinanie „meslem” i kucie różnego rodzaju kształtów.
Dla nieprzygotowanych do takiej pracy , codzienne wielogodzinne uczenie się zawodu było trudne do zniesienia. Lecz jakże lekkie wydało się gdy po dwóch tygodniach nauki, zostaliśmy skierowani do pracy ... przy betonowaniu.
W tym czasie gdy poznawaliśmy tajniki pilnika, mesla i młotka część grupy „wiejskiej” kopała w ogrodzie mieszczącym się na górze po drugiej stronie ulicy obok naszej fabryki, zbiornik ziemny na wodę mającą służyć do gaszenia pożarów. Zbiornik miał 15 metrów długości, 10 metrów szerokości i 3 metry głębokości. Po „przeszkoleniu z metalem” naszą grupę zatrudniono przy betonowaniu ścian tego zbiornika na wodę.
Więc na początek na wysokość wyższą niż pięciopiętrowy budynek fabryki, trzeba było dostarczyć piachu do betonu. Robiły to dwa taśmowe transportery . Na dole sypali piach rośli i przyzwyczajeni do takiej pracy robotnicy Belgowie. Należało odebrać piach z transportera i przerzucić go na drugi transportujący wyżej. Między transporterami mogło pomieścić się najwyżej dwóch robotników z łopatami. O jakże przydał się trening przy pilniku i choć ledwo sobie radziliśmy z zasypującym nas piaskiem, a mięśnie po dniu pracy tak bolały, że każdy ruch rano wyciskał z oczu łzy, to po kilkunastu dniach piach został przesypany i teraz całą górę piachu trzeba było zamienić w beton. Noszenie worków i cementem na górę nie było już takie trudne.
Roboty prowadził majster Niemiec . Stawiał on czterech z łopatami i jednego do polewania wodą rozrabianego betonu i zaczynał dyrygować „auf giejtz” i tak przez kilka godzin dziennie do obiadu i tyle samo po obiedzie. Mowy nie było o odpoczynku. Dobrze, że było nas co najmniej na dwa zespoły. Gdy jedni mieszali beton , to drudzy zsypywali go do przygotowanych szalunków. Można było złapać trochę oddechu w czasie pracy drugiej grupy. Widocznie Niemcom nie opłacało się stosować do wyrobu betonu maszyn. Robotnicy cudzoziemscy byli tańszy.
Robota przy betonowaniu zbiornika przeciwpożarowego trwała aż do października. Przeszły obiecane 6 tygodni, a o powrocie do domu niema słychu. Zaczęliśmy realnie patrzeć na sprawy , nie ma mowy o powrocie. Trzeba przygotować się do zimowania. Wieczory i noce stają się coraz zimniejsze i pod cienkimi kocykami flanelowymi zaczyna być zimno.
Prace przy betonowaniu zostały zakończone. Większość robotników dostaje nowe przydziały prac w fabryce. Ja i jeszcze dwóch zostajemy do wyłożenia chodników wokół basenu , wykonania schodów i murów oporowych . Noszenie na plecach płyt chodnikowych po stromej ścieżce trwa szereg dni i dopiero przymrozki poranne witają zakończenie robót. Jest początek listopada 1943 roku.


20
Praca przy betonowaniu basenu
Praca w fabryce trwała od godzin 7 rano do godziny 17. Przed pracą jedliśmy śniadanie , to znaczy otrzymywaliśmy kawę zbożową osłodzoną cukrem. Kawę tą przywożono rano z kuchni. Kuchnia była obsługiwana przez dziewczęta rosyjskie i była wspólną kuchnią robotników polskich i rosyjskich. Kawa zazwyczaj miała cukier nie rozmieszany tak, że gdy rano zgłaszali się po kawę Rosjanie, to otrzymywali kawę z „wierzchu” słabo zasłodzoną. Późniejsze porcje były słodsze . Chleb otrzymywaliśmy wieczorem, razem z chlebem na kolację. Były to trzy kromki cienko ukrojone, posmarowane margaryną, czasami z dodatkiem „leber wurst” (wątrobianki) „met wurst” (metki) lub nawet „ersatz” wędliny . Dodatkowo dostawaliśmy chleb na drugie śniadanie z reguły z marmoladą. Chleb ten zjadaliśmy wieczorem po kolacji, rano zadawalając się kawą z chlebem, jeśli ktoś go jeszcze posiadał.
Obiad przywożono w południe. Mieliśmy na spożycie obiadu 30-45 minut. Obiady były nawet smaczne. Prawdopodobnie wpływał na to głód. Otrzymywaliśmy zawsze jakąś zupę . nawet nie bardzo rzadką i na drugie kilka ziemniaków o obierzynach i jakiś sos. Czasami bywały nawet kawałki mięsa lub kiełbaski , nazywane przez nas „hund wurst” (psie kiełbaski) , Były to cienkie, zawinięte jak naleśnik kiełbaski bez osłonek. Smakowały one wówczas znakomicie. Jakże często wspominaliśmy pierwszy obiad, którego wówczas nie chcieliśmy jeść. Dzisiaj zjedlibyśmy go jak jakieś wyszukane przysmaki.
Dobrze, że mieliśmy paczki z domu. Nie było w nich żadnych smakołyków, znajdowaliśmy w nich suchy chleb, kaszę, czasami jakiś tłuszcz, trochę tytoniu czy innych wartościowych produktów, które można było sprzedać, zamienić np. mydło za które Niemcy dawali chleb lub kartki żywnościowe. Często gdy zdarzył się kawałek przedwojennego mydła toaletowego, budził on u „herenfolku” (nadludzi) niekłamany zachwyt i zdziwienie , że coś takiego mogło być produkowane w Polsce. Wielu z nich nie podejrzewało nawet, że w Polsce używaliśmy takich produktów . Ich wyobrażenie o kulturze polski było tak zafałszowane propagandą hitlerowską, że początkowo pokazując nam swoje gliniaste mydło chcieli nas uświadamiać do czego to służy. Jakże z wielką satysfakcją stwierdzaliśmy zdziwione i zazdrosne spojrzenia kierowane na kawałek wcale nie najlepszego mydła , lecz jakże doskonałego w porównaniu z zieloną gliną służącego za mydło, otrzymywane od Niemców.
Po przerwie obiadowej praca trwała dalej do godziny 17. O godzinie 16 niemcy kończyli pracę i fabryce zostawali jedynie nadzorcy i auslendrzy (cudzoziemcy) . Po 17 fajerant. Czekamy na kolację przywożoną wózkiem przez Rosjanki pracujące w kuchni. Kawa, chleb na wieczór i porcje na śniadanie i drugie śniadanie. Potem jeżeli mieliśmy jakieś pieniądze zaczynały się poszukiwania za czymś dodatkowym do zjedzenia. Lato 1943 roku było w Stuttgarcie obfitujące


21
w jabłka i inne owoce. Kupowaliśmy więc jabłka i zjadali całymi kilogramami dziennie. To również oszukiwało głód.
W Niemczech w restauracjach aby otrzymać posiłek, trzeba było mieć kartki żywnościowe z których wycinano odpowiednie ilości produktów żywnościowych. Można było też otrzymać kartofel salat (sałatkę ziemniaczaną), gemiűse (jarzyny), czy nawet muszelflajsch (mięso z muszli rzecznych) bez kartek. Wprawdzie pokarm ten nie zawierał tłuszczu czy mięsa bądź dodatku mąki czy mącznych produktów, lecz także dobrze zapychał głodne brzuchy dając złudzenie sytości. Pamiętam dobrze „Bierstube” (piwiarnię ) frau Fleischmann, mieszczącą się po drugiej stronie ulicy niedaleko fabryki, która nieraz sprzedawała coś bardziej treściwego „na kartki” wcale od nas tych kartek nie żądając. Wprawdzie zostawialiśmy „napiwki” po 50 fenigów czy nawet markę, zważywszy ze Niemiec już 5 fenigów napiwku traktował jako „królewski dar”, lecz to zjednało nam panię Fleischmann i otworzyło w miarę jej możliwości możność dożywiania się.
Dożywialiśmy się raczej w soboty , kiedy to kończyliśmy pracę wcześniej i niedziele wolne od pracy. Mimo, że Polakowi nie wolno było uczęszczać do restauracji i w tym celu byliśmy zmuszeni do przyszycia do ubrania „t.zw. „petki”, bardzo prędko przestaliśmy się oznaczać, a że w Stuttgarcie było wielu innych robotników cudzoziemskich Francuzów, Belgów, Holendrów, Czechów, Węgrów, Włochów którzy nie musieli się oznakowywać, tak więc w wielu restauracjach czy piwiarniach gdzie oprócz piwa można było otrzymać coś do jedzenia , szybko nauczyliśmy się zamawiać „gemiuse” „kartofel salat” czy inne specjały niemieckiej kuchni.
Ja z „Petką” na bluzie przed naszym barakiem
Niemcy za pracę w fabryce wynagradzali nas w zależności od ilości godzin przepracowanych , co należało udowodnić ostemplowaniem karty pracy rano i po skończeniu pracy. Ponadto wynagrodzenie było zróżnicowane w zależności od wieku, tak że za tą samą pracę starsi otrzymywali więcej niż młodsi. Ja byłem drugim od końca, miałem 17 lat, jedynie jeszcze Janusz Bachmiński był młodszy, miał 16 lat.


22
Zdjęcia w parku koło baraku
Od początku, jeszcze w pociągu podczas jazdy na roboty potworzyły się grupy pomagające sobie zdobywać pożywienie, dzielić się uzyskiwanymi dodatkowymi produktami, paczkami otrzymywanymi od rodzin i w ten sposób ułatwiali sobie życie.
„klajne” „Maryśka” ” szczur”
„Koko”
Janusz
Jedną z takich grup były „szczury”. W skład jej oprócz mnie wchodzili jeszcze Gutek Sienkiewicz „szczur” od którego to przezwiska nazwano grupę, Antek Puciłowski „maryśka”, Zdzisiek De Gambe „koko”, Janusz Bachmiński „Janusz” i ja „mały-klajne”. Okresowo także do grupy należał Edek Kuźmicki „Stalin”, ale kilkakrotnie nie mogąc znaleźć wspólnego języka i nie chcąc dzielić się z innymi posiadanymi produktami, odchodził. Grupa ta przez cały okres wspólnego pobytu dzieliła się wszystkim co posiadała, zarówno jedzeniem jak i ubraniem. Bo i
„Stalin”


23
takie sytuacje bywały w późniejszym okresie. Zarobione czy „zorganizowane” środki żywnościowe były oddawane do wspólnej puli i stanowiło to znaczną pomoc dla jej członków. „Maryśka” (Antek P) który swoją godność uzyskał dzięki umiejętności gotowania , potrafił wyczarowywać różne „smakołyki” i nigdy nie zapomnę takiego zdarzenia kiedy po skombinowaniu skrzynki ziemniaków, ugotował nam całe wiadro „pyz” i jak z wielkim apetytem prosto z wiadra zjadaliśmy je. Mieliśmy wówczas tylko trzy łyżki, tak że dwoje musiało jeść widelcami. Miałem „szczęście” jeść widelcem i do dzisiaj żałuję , że tylko kilkadziesiąt , a może tylko kilkanaście klusek udało mi się wyłapać z wiadra, a już wiadro pokazało swoje dno. Ci z łyżkami obłowili się znacznie lepiej.
Inną pamiętną ucztę mieliśmy gdy w trakcie bombardowania zostało zabitych kilka krów. Zdenerwowany „bauer” wyrażając się z dezaprobatą o tych , którzy wywołali wojnę zamiast na kontygent rozdał poszarpane mięso „auslendrom”, tak że i nam dostało się kilka kilogramów , wprawdzie wymieszanego z piaskiem , mięsa wołowego. Uczta Lukullusa i wspomnienia o niej nie dały się porównać z żadnym późniejszym . Gdzieś w połowie roku 1944 wachmani zabrali mnie i Gutka Sienkiewicza z wózkiem po odbiór z rzeźni przydziału mięsa dla psów. W rzeźni nie było specjalnego mięsa dla psów, wisiały w hali jedynie zaschnięte półtusze końskie. Odcięto więc z brzegów kawałki mięsa i kości, oblano fioletowym tuszem i wydano jako przydział mięsa dla psów. Z tego mięsa wachmani zabrali sobie leprze, niepobrudzone tuszem mięso, trochę dali nam, a psy dostały jedynie kości z resztkami mięsa. I znowu była wspaniała biesiada sporządzona z tego mięsa przez „maryśkę”.
Wracając jednak do form samopomocy, należało by wspomnieć o początkowym okresie gdy zaopatrzenie w żywność było ze stołówki i gdy dyrekcja przez „dolmetschera” (tłumacza) ustaliła naszym starostą Antka Szamatowicza. Był to starszy od większości nas syn chłopa z pod Sokółki, który dobrał sobie do pomocy Janka Kuryłę , dużego i najsilniejszego ze wszystkich , ale nie najmądrzejszego . Był to typ „twój maja nie postawił, twój maja nie snimiet” i jako taki stanowił dobre uzupełnienie naszego starosty. Do obowiązków starosty należało między innymi rozdzielanie porcji żywnościowych. Ponieważ pracujące w kuchni dziewczęta ukraińskie zawsze dorzucały kilka porcji chleba więcej lub ugotowały nieco więcej czy gęstszej zupy , po wydaniu każdemu jego porcji , pozostawało kilka kawałków chleba czy reszta zupy w kotle, którą należało rozdać jako „repetę”. Starosta zawsze pozostawiał sobie kilka kawałków chleba ( a w soboty gdy otrzymywaliśmy chleb na kolację, śniadanie niedzielne i drugie śniadanie było tego nieraz do 20 kromek nadliczbowych) oraz dodatkową porcję zupy z dna kotła. Początkowo nie protestowaliśmy przeciwko temu, bo głód nie był jeszcze tak dotkliwy, lecz w miarę upływu czasu te dodatkowe „uzupełnienia” stanowiły kąsek nie do pogardzenia. Zażądaliśmy wszyscy aby repetę wydawać coraz to innym, a nie stale tylko sobie i swoim kolegom. Nie spotkało się to z przychylnym oddźwiękiem ze strony starosty , ale na pewien czas usiłował zachować pozory. Miarka jednak przepełniła się gdy doszło do niżej opisanego incydentu.
Wśród nas był chłopak nazwiskiem Kapuściński, pochodzący z biednej rodziny wiejskiej , zagłodzony, chudy, a w dodatku chory na płuca. Przebywał przez pewien czas w szpitalu i po wypisaniu wiedzieliśmy , że jest bardzo osłabiony, więc nikt nie protestował gdy on częściej niż pozostali zgłaszał się po repetę. Tak było i w krytycznym dniu. Repety było w tym dniu jakoś mało i zgłaszającego się po nią Kapuścińskiego starosta brutalnie odtrącił, tak że chłopak upadł na ziemię i skaleczył się w głowę. Wywołało to wybuch gniewu ze strony pozostałych mężczyzn z Kolką Makalińskim na czele, a trzeba było wiedzieć, że był to kawał chłopa, doszło do pierwszego „gniewu ludu”. Zaczęto kopać nogami, bić po głowie miskami


24
nielubianego starostę, który salwował się ucieczką, a za nim pobiegli wszyscy bijąc czym popadło , tak że bity upadł w pobliżu dużej kupy gruzu leżącego na ulicy w pobliżu fabryki i dostał tyle „ile mógł znieść”. Tłumaczył się potem Niemcom, że spadł ze schodów i potłukł się. Nikt z jego przyjaciół nie pośpieszył mu z pomocą. Na drugi dzień po naradach całej grupy robotników przymusowych wydawanie zupy przekazano „szczurom” i od tego czasu kolejne dolewki zupy były wydawane na poszczególne stoły, co dziennie na inny stół.
W dość krótkim okresie doszło do następnego „gniewu ludu”, ale dotyczyło to innej sprawy. Mimo że stanowiliśmy dość dużą grupę młodych ludzi, nie zdarzały się wśród nas nigdy wypadki kradzieży, choć nie mieliśmy zamykanych szafek lub innych możliwości zabezpieczenia swojej własności.
Otóż pewnego dnia jednemu z kolegów Leonowi Łukinowi zginął tytoń. Okazało się, że Janek Kuryło , namiętny palacz nie mając swego „zaopatrzył” się w tytoń u Leona bez jego zgody i wiedzy. Akt „wyrównania krzywdy” spowodował, że Jan Kuryło przez ładnych kilka dni nie mógł pokazać swojej twarzy , ponieważ zmieniła ona kształt i kolor, przechodząc z niebieskiego poprzez fioletowy do zielonego a następnie żółtego i cielistego. Nie słyszeliśmy potem aby komukolwiek zginęła jakaś rzecz.
I jeszcze jeden incydent utkwił mi w pamięci. Od pewnego czasu Szamatowicz dostarczał samogonu, który jakoby kupował na czarnym rynku, znajdując chętnych do wypicia. Samogon ten dziwnie pachniał i wzbudzał podejrzenia, że coś jest nie tak. Szamatowicz jednak żywo zaprzeczał temu. Dopiero wykrycie, że w magazynie fabryki brakowało spirytusu drzewnego, uściśliło podejrzenia i znowu nastąpił „gniew ludu”, tym bardziej że poczęstował on nas najmłodszych wiekiem. Byłem wówczas poważnie zamroczony i spałem na podwórku fabryki. Było to moje pierwsze w życiu upicie alkoholowe.
W ten prosty sposób ustaliliśmy pewne „normy postępowania” , które zdały dobrze egzamin w trudnych i jakże łatwych do wypaczenia charakterów, czasach. Normy te zdały egzamin do samego końca pobytu w Niemczech . Ewentualne drobne niedociągnięcia były dość radykalnie i w zarodku korygowane. Narzuconą sobie dyscyplinę i koleżeństwo powodowały , że wszystkie trudy były wspólnie i solidarnie rozwiązywane. Był to radykalny i uczciwy egzamin koleżeństwa i współpracy.
Po zakończeniu prac przy budowie zbiornika przeciwpożarowego , zostałem umieszczony w dziale przyjęć materiałów do produkcji, w t.zw „Eigang”. Praca polegała na przyjmowaniu produktów i materiałów przywożonych pociągami oraz samochodami do fabryki, a następnie rozwożeniu tych materiałów po całej fabryce. Zajęcia te wykonywałem przez kilka miesięcy, a następnie zostałem przeniesiony do pracy na tokarce rewolwerowej. Wykonywałem na niej różne drobne przedmioty do produkcji manometrów . Zwykle były to śrubki lub inne małe części. Z moje pracy nie byli jednak zadowoleni niemcy ponieważ niszczyłem dużo wierteł, narzynek, tak że po pewnym czasie przeniesiono mnie do pracy w magazynie materiałów do produkcji „Rohlager” i tam pozostawałem zatrudniony do chwili zajęcia Stuttgartu przez wojska alianckie francuskie i amerykańskie.
Dnie wolne od pracy i czas po pracy spędzaliśmy w dowolny sposób, chodziliśmy na spacery do parków, w których kwitły wspaniałe łany tulipanów i innych kwiatów. Po zdjęciu „P” uczęszczaliśmy do kin, urządzaliśmy wieczorki podczas których śpiewaliśmy pieśni, graliśmy w


„Czemu macie takie smutne miny, czemu w oczach waszych błyszczy łza, Czy to firmy Ekard wina,
czy kolacja wczoraj była zła.
Zakrwawione oczy spuchnięta morda, powraca z pracy niewolnicza horda. Jedni się śmieją drudzy zaś kuleją, Lecz każdy wierzy w to, że wkrótce skończy się to zło.
„Hej od Grodna ciągną chmury,
W dzień deszczowy w dzień ponury. Idą idą Polskie dzieci,
Idą tułać się po świecie.
Słychać świst lokomotywy Boże daj powrócić żywy. Może będę ciężko ranny,
lub zdobędę krzyż drewniany
Hej koledzy dajcie ręce,
Może was nie ujrzę więcej.
A może uda się i powrócę zdrów, I zobaczę Grodno znów.
Może ma mogiła stanie,
w Wirtembergii na kurhanie.
A może uda się i powrócę zdrów, by zobaczyć Grodno znów.
25
karty i tym podobnie. Powstawały nawet pieśni własne, ułożone przez nas. Pamiętam dwie z takich pieśni. Jedna brzmiała :
Inna to przeróbka znanej Lwowskiej pieśni: .
Nie tylko takie pieśni towarzyszyły nam podczas wolnych dni w święta i niedziele. Spotykaliśmy się z innymi robotnikami cudzoziemskimi, rosjanami, francuzami, belgami, holendrami. Chodziliśmy pod most na Nekarze gdzie mieścił się „czarny rynek” na którym można było kupić lub wymienić na tytoń produkty żywnościowe lub części ubrań.
My przy baraku w Rosengarten Trójka „inwalidów” ja, „koko” i Szewielenko


26
Późną jesienią 1943 roku , po inwazji aliantów na Włochy i po wypowiedzeniu przez marszałka Badoglio wojny Niemcom , gdy poprzedni sojusznik znalazł się w niełasce, nasze baraki zostały zabrane i zamieniono je na obóz jeniecki dla Włochów. Nas przeniesiono do Zuffenhausen, dzielnicy Stuttgartu leżącej około 8 kilometrów od fabryki, gdzie mieszkali poprzednio robotnicy z Rosji. Były tam baraki starego typu, bez ubikacji i umywalni, które znajdowały się w oddzielnym baraku. Do fabryki było 4-5 kilometrów jazdy tramwajem i kilka kilometrów do dojścia do tramwaju. Zimą woda w umywalniach zamarzała, brak było ogrzewania. Marźliśmy pod cienkimi kocykami , tak że trzeba było spać w ubraniach po dwóch i przykrywać się 4 kocykami. Woda pozostawiona w wiadrze lub miednicy przy piecyku ,rano była pokryta grubą warstwą lodu. Wprawdzie pozwalano nam zabierać ze sobą z fabryki brykiety do opalania piecyków żelaznych , lecz wartość zabranego opału była niewielka pomimo , że zabieraliśmy fabryki znacznie więcej niż pozwalano. Było nam w nocy bardzo zimo Przychodziliśmy do baraków w ciemnościach i wychodziliśmy do fabryki rano także w ciemnościach aby zdążyć na śniadanie, a właściwie na kawę dostarczaną rano z kuchni.
Najgorzej było rano gdy wychodziliśmy do pracy, było jeszcze ciemno. Wstawaliśmy z łóżek około godziny 4-tej. Ustawialiśmy się w kolumny i szliśmy przez las, śpiewając różne pieśni, najczęściej „morze nasze morze wiernie ciebie będziem strzec” oraz inne polskie pieśni patriotyczne. Nikt nie słyszał co śpiewamy i nikt o tej porze nie interweniował w treść tych pieśni. Po dojściu do przystanku tramwajowego na Fojerbachu, jechaliśmy tramwajem do fabryki.
Przed barakiem w Zuffenhauzen Ja, „maryśka” i Tadek Szewielenko
Niemcy przydzielali nam co pewien czas kostkę mydła , zielonego o konsystencji gliniastej , które w ogóle nie pieniło się , które z powodu liter na nim R.I.F nazywaliśmy „rejn judisze fett” (czysty żydowski tłuszcz) oraz trochę proszku do prania ,który pod wpływem wody stawał się gorącym, a także płynny środek przeciwko wszom pod nazwą Cuprex który nie działał skutecznie. Mieliśmy wszy odzieżowe oraz głowowe tak, że walka z nimi nie przynosiła efektu. Korzystaliśmy z natrysków znajdujących się pod naszym miejscem zamieszkania w fabryce, co najmniej dwa razy w tygodniu , zaś ręce po pracy myliśmy kwasem solnym i spłukiwaliśmy je wodą. Wszawica była naszym utrapieniem przez cały czas.
Niemcy w zasadzie traktowali nas surowo, lecz nie było tendencji do znęcania się czy bicia bez powodu przez majstrów czy wachmanów. Wprawdzie był jeden z wachmanów czepiający się byle czego, lecz był także inny starszy wachman nieraz wyrażający nam


27
współczucie. Nie odbyło się jednak bez ukarania za wykroczenie w pracy ,kilkoma tygodniami obozu pracy, kolegi Polkowskiego zwanego „płaszczadką” ponieważ miał płaski koniuszek nosa, i który po odbyciu kary powrócił do nas. Był wychudzony, blady i osłabiony. Opowiadał, że w obozie praca była bardzo ciężka, wymagano ścisłego wypełniania obowiązków, należało dbać o idealnie pościelone łóżko, czystość w baraku, panował wielkie rygor. Ja miałem szczęście. Pewnego razu zabrałem z dawnego miejsca pracy suwmiarkę. Pracowałem już w magazynie. Po pewnym czasie przyszedł obecnie pracujący na tej maszynie Niemiec z wachmanem. Znaleźli tą suwmiarkę. Wachman zaprowadził mnie do biura kierownika partyjnego celem ukarania. Na szczęście nie było tego kierownika i wachman ukarał mnie według swoich uprawnień. Skazał mnie na pobyt w niedzielę przez cały dzień w bunkrze bez jedzenia. Bunkier w którym odbywałem karę był to bunkier stojący na podwórzu fabryki w którym podczas nalotów stał obserwator obserwujący czy na fabrykę nie spadają bomby zapalające. W bunkrze tym nie można było usiąść ani położyć się. Był przeznaczony dla jednej osoby stojącej. Tam odbywałem karę, ale przez szczeliny obserwacyjne koledzy dostarczyli mi chleba. tak że nie byłem bardzo głodny. Miałem szczęście , że nie było kierownika partyjnego w fabryce.
Święta Bożego Narodzenia w roku 1943 jako pierwsze święta na obczyźnie były szczególnie smutne. Mieliśmy wprawdzie przysłane z domu opłatek i trochę żywności, nie mieliśmy jednak żadnych potraw wigilijnych , nie było choinki, brak było bliskich. Święta Wielkiej nocy 1944 roku były nieco lepsze, mieszkaliśmy już na terenie fabryki , a przysłane z domu paczki zapewniły nam nieco weselsze i bardziej „wykwintne” przeżycie tych świąt. Gorzej było grudniu roku 1944, gdy Grodno zostało ponownie „wyzwolone” przez Rosjan. Nie mieliśmy żadnych produktów świątecznych, na całą wieczerzę wigilijną musiało wystarczyć jedynie to co udało się zdobyć, kilka jabłek i trochę słoniny. Podzieliliśmy pomiędzy sobą, łamiąc się chlebem jak opłatkiem i odwiedzając siebie odpuszczaliśmy wszelkie nieporozumienia i wzajemne żale. Kolędy śpiewaliśmy przy ustrojonych gałązkach sosnowych, co miało dać namiastkę tego najbardziej z polskich świąt. Drugi dzień świąt wolny od pracy święciliśmy przez wkradnięcie się do kościoła niemieckiego, aby uczestniczyć w ofierze. Wprawdzie kościół niemiecki , obcy i zabroniony dla nas, lecz jakże potrzebny. Był to okres bardzo smutny. W nowy rok życzymy sobie powrotu do domu , choć nadzieje na szybki koniec wojny były jeszcze dalekie.
Przed nami 1944 rok. Zima roku 1943/44 była długa, śnieżna i zimna, dawała się poważnie we znaki. Fabryka szykuje nam nowe mieszkanie. Ma to być stara fabryka (Betfedrer Fabrik) nad Nekarem w Bad Cannstadt, znacznie bliżej naszej fabryki, ogrzewana centralnym ogrzewaniem, z wodą, kuchnią i łaźnią. Marzenie. Na razie prowadzi się prace adaptacyjne. Już część dziewcząt i Rosjanki tam mieszkają, a reszta ma przeprowadzić się w marcu. Obecnie tylko chorym pozwala się tam nocować, gdyż są tam dwa pokoiki przygotowane dla chłopców.
W połowie lutego zachorowałem na grypę i otrzymałem pozwolenie na spanie na terenie „Betfeder fabryk”. Po tygodniu gdy już byłem zdrowy, jeszcze ukradkiem udawałem się tam spać w cieple , aby nie jechać do Zuffenhauzen. Tak trwało do dnia 22 lutego 1944 roku.
Noc z 22 na 23 lutego 1944 roku nie zapowiadała się niczym nadzwyczajnym. Wprawdzie gdy przywieziono nas do Stuttgartu w jednej z dzielnic Bad Cannstadt widzieliśmy kilka wypalonych domów i słyszeliśmy od dziewcząt rosyjskich , że w roku 1943 miał miejsce nalot bombowy na tą dzielnicę w trakcie którego zginęło nawet kilkunastu młodych chłopców rosyjskich pracujących w fabryce. Lotnictwo alianckie omijało Stuttgart , zajmując się raczej


28
innymi rejonami rzeszy. Bombardowano głównie zagłębie Ruhry, skąd dochodziły do nas słuchy o znacznych stratach w sprzęcie i ludziach, zwłaszcza w Essen , gdzie mieściły się słynne zakłady Kruppa. Od naszego przyjazdu alarmy lotnicze były częstsze i wówczas zmuszano wszystkich do udania się do schronu w podziemiach fabryki, ale jedynymi odgłosami były odgłosy salw armatnich artylerii przeciwlotniczej i pojedyncze wybuchy bomb nie przynoszących większej szkody miastu czy fabrykom.
Fabryka nasza produkująca manometry stała w szeregu zakładów przemysłowych ciągnących się przez szereg kilometrów przez cały Bad Cannstadt do Fojerbachu i Zuffenhausen, Obok nas miały swoje zakłady „Elektron” Meserschmidt, które produkowały koła i podwozia do samolotów, a za nimi Fabryka łożysk kulkowych i inne zakłady przemysłu zbrojeniowego jak Zakłady Boscha produkujące oporządzenia elektryczne i świece zapłonowe do samochodów. Dalej były zakłady Mercedesa, produkujące samochody dla wojska. Wszystkie te zakłady ciągnęły się pasmem szerokim na kilkaset metrów i długim na szereg kilometrów. Mimo kamuflażu przez pomalowanie na ochronny kolor i pokrycie sieciami maskującymi , a także zadymianie terenu podczas alarmów, nie trzeba było wielkich zabiegów aby trafić w te obiekty, tym bardziej że alianci stosowali już metody dywanowego bombardowania. Widocznie zakłady te stanowiły mało znaczący obiekt, że przez cały czas były oszczędzane.
Naloty na inne miasta i częste przeloty samolotów nad Stuttgartem były jednak „mementum” tak, że Niemcy przy pracy robotników górników rosyjskich, zaczęli w pobliskich wzgórzach drążyć długie sztolnie, które następnie obudowano drzewem i w ten sposób powstawały głęboko pod ziemią schrony mogące pomieścić wiele tysięcy osób i skutecznie chronić ich przed skutkami bombardowań, Później mieliśmy okazję praktycznie stwierdzić jak skutecznie chroniły one przed bezpośrednim trafieniem.
Do lutego 1944 jednak jedynym skutkiem nalotów było niewyspanie i bolące kości od leżenia nocami na betonowych posadzkach piwnic w fabryce.
Około drugiej godziny w nocy 23 lutego 1944 roku, jak i nieraz bywało , wyciem syren ogłoszono alarm lotniczy. Spałem wówczas razem z 8-10 chłopcami. Był wśród nas Janusz Bach- miński, Tadek Szewielenko (zwany Timoszenko) Edek Kuźmicki, Gutek Sienkiewicz, Leon Łukin, Kolka- rosjanin i kilku innych ,których nie pamiętam. Część po ogłoszeniu alarmu udała się do znajdującego się o kilkaset metrów „schronu” w zboczu góry, reszta spała sobie dalej. Po pewnym czasie usłyszeliśmy wśród odgłosu wystrzałów artyleryjskich , bulgotanie spadających bomb i liczne cichsze wybuchy , spadających bomb zapalających. Był to dostatecznie silny bodziec by szybko wybiec na zewnątrz budynku i biegiem udać się do „schronu” (była to grota wykopana w zboczu góry, jeszcze nie obetonowana na suficie której tkwiły liczne , olbrzymie głazy).
Wybiegłem na zewnątrz i zobaczyłem , że całe niebo jest pokryte licznymi „choinkami” spadających bomb zapalających. Coraz niżej spadających i wybuchających z odgłosem przypominającym pęknięcie żarówki. Czasami wśród ciemności rozbłyskiwał wybuch bomby większego kalibru od którego szedł podmuch rzucający biegnących na ziemię. Ile razy padałem na ziemię nie pamiętam. Dopadłem zbawczej jamy i przytuliłem się do ściany z sypiącym się za kołnierz piachem . Od czasu do czasu podnosiłem wzrok obserwując z zewnątrz rozbłyski wybuchów.
Po kilkunastu minutach wbiegł do schronu Tadek Szewielenko krzycząc, że betfeder pali się i że trzeba ratować swoje rzeczy. Na ten apel , zwłaszcza że ilość wybuchów jakby zmalała ,


29
wybiegliśmy na zewnątrz i oczom naszym okazał się groźny w swoim żywiole widok. Dookoła morze ognia, zwłaszcza po drugiej stronie Nekaru (nasz „dom” był kilkaset metrów od brzegu rzeki) oraz palący się jak pochodnia budynek naszej siedziby. Paliły się także otaczające go budynki garaży i innych niewielkich pomieszczeń gospodarczych. Rzuciliśmy się wyciągać z płonącego budynku własne rzeczy , pościel, koce, ubrania. Zwłaszcza w pierwszej kolejności zajęliśmy się ratowaniem rzeczy dziewcząt. Paliło się głównie pierwsze piętro i pomieszczenia kotłowni przyległe przez ścianę do naszych mieszkalnych pomieszczeń. Okazało się, że w trakcie nalotu kilku chłopców zostało i usiłowało gasić rozpalające się ogniska od wybuchu bomb zapalających. Nie było to wcale takie trudne, wystarczało na początku zasypać bombkę piaskiem aby zgasła i udało się to z kilkoma bombkami ,które trafiły w naszą część budynku. Jednak część budynku były zamknięta i niedostępna nam i tam rozpoczął się pożar. Rozpaliło się tak, że własnym sposobem nie dało się już go opanować.
W trakcie odkrycia ognia za ścianą, miał miejsce zabawny incydent, który potem budził żywą radość lecz na pewno inaczej przeżyli to jego główni bohaterowie. Bodaj Leon Polkowski (nie jestem tego pewien) w trakcie wynoszenia rzeczy z naszego pokoju , za ścianą którego huczał ogień, zaglądnął pod łóżko i przeląkł się gdy ręką złapał za czyjąś nogę. Sądził, że są to czyjeś zwłoki, zaczął więc je ciągnąć , kiedy „zwłoki” zaczęły energicznie bronić się . Okazało się, że był to Leon Łukin (Długi) który w ten sposób schronił się w czasie nalotu. Długo musiał tłumaczyć „płoszczadka” że trzeba ratować się z płonącego budynku, by dotarło to do jego przeciwnika.
W nalocie tym nikt nie zginął, nikt nie odniósł poważniejszych obrażeń , tylko nadzieja na ludzkie warunki mieszkaniowe odpłynęła na czas nieokreślony. Jeszcze przed runięciem ścian palącego się budynku , przez okna na pierwszym piętrze wyrzuciliśmy część zapasów żywnościowych z magazynu (trochę cukru, sucharków, mączki grochowej) , a potem na gruzach rozpalonych cegieł sporządziliśmy sobie posiłek ze zmieszanych z cukrem sucharków zaspakajając wilczy głód.
Było już dobrze po południu gdy skierowaliśmy się , niosąc resztki uratowanego dobytku w kierunku fabryki. Ja utraciłem jedynie kilka fotografii i trochę „szmat”. Przejście przez ulice z palącymi się po obu stronach budynkami , było fraszką po gorącej łaźni jakiej byliśmy poddani w nocy i rano. Gdy stanęliśmy przed bramą zakładu, zobaczyliśmy, że i jego nie ominęły bomby i że górne piętra są całkowicie spalone i zakładowa straż pożarna lokalizuje ogień na trzecim piętrze fabryki. Jakże przydała się tu zmagazynowana w zbiorniku, przez nas budowanym, woda.
Po pewnym czasie doszli także mieszkający w Zuffenhauzen i dowiedzieliśmy się, że tamte baraki uległy również zniszczeniu i zostaliśmy w pełni tego słowy bez dachu nad głową.
Rozpoczął się drugi etap życia, gdy umieszczono nas w pomieszczeniach służących za magazyn opakowań, znajdującym się na terenie fabryki. Etap ten trwał prawie do początku roku 1945 , to jest do odbudowania spalonego domu „Kirfla” (majstra pracującego w fabryce), który był przeznaczony na nasze mieszkanie, a do którego już nie zdążyliśmy oficjalnie przeprowadzić się na skutek zajęcia Stuttgartu przez wojska francuskie i amerykańskie.


30
Niemcy zobowiązali nas do pełnienia funkcji obrony przeciwpożarowej t.zw „ Luftschutz” za gotowość do tej obrony wypłacali nam co wieczór niewielką ilość gotówki oraz dawali kartki na żywność pozwalające na zakup pożywienia w restauracji. Była to znacząca pomoc . Na szczęście nie zaszła potrzeba brania udziału w obronie fabryki.
Na początku wiosny 1944 roku, Niemcy odesłali do Grodna część robotników do prac w tamtejszej filii zakładu. Między innymi wyjechał Janusz Bachmiński, Kazik Wiśniewski, Arkadiusz Makaliński i inni.. Po kilkunastu dniach Janusz Bachmiński razem z nowym transportem robotników do pracy , powrócił. Okazało się, że jego rodzinę Niemcy aresztowali za udział w ruchu partyzanckim. Janusz postanowił „uciec” do Niemiec i wrócił do fabryki. W nowym transporcie było szereg mężczyzn między innymi Feliks Sienkiewicz, Krynicki, Mikłaszewicz ( kolega ze szkoły) oraz szereg dziewcząt .
Po spaleniu naszych mieszkań, kuchni, wydano nam kartki żywnościowe, i musieliśmy się żywić sami. Otrzymywaliśmy na tydzień około półtora kilograma chleba, 150 gramów mięsa, dwa litry mleka, dwa kilo ziemniaków, około 125 gramów margaryny, 125 gram produktów mącznych, nieco jarzyn, trochę (chyba 62,5 grama ) sztucznego miodu lub marmolady z buraków. Te produkty ledwo starczały na zaspokojenie głodu. Jednego razu Niemcy zapowiedzieli, że na 5 tygodni otrzymamy jedynie cztery kartki. Pierwszego tygodnia dostaliśmy normalnie kartki, drugiego, trzeciego, czwartego tak samo. Piąty tydzień był bez kartek. Był to najtrudniejszy okres do wytrzymania głodu. Słanialiśmy się z głodu, a tylko czasami udawało się, po pracy, dostać jakiś posiłek w restauracji bez kartek.
Początkowo do lipca 1944 roku otrzymywaliśmy jeszcze paczki z domu. Źródłem dodatkowego żywienia były otrzymywane artykuły żywnościowe, a także tytoń stanowiący walutę na czarnym rynku. A „czarny rynek” cudzoziemców mieścił się w Bad Cannstadt pod mostem nad Nekarem. Wprawdzie handel jak i posiadanie nadmiernej ilości tytoniu były karalne, lecz rodzice zawsze przysyłali niewielkie ilości tytoniu w paczkach, a paczki te nie zawsze były sprawdzane i mieliśmy wówczas „walutę wymienną”. Zdarzały się jednak wypadki kontroli i wówczas trzeba było żegnać się z tytoniem, lub opłacać się wachmanom aby nie „zauważyli” . Gutek Sienkiewicz (szczur) został nawet pobity przez wachmana za posiadanie tytoniu, a wiadomość o tym przekazał wachmanowi Antek Szamatowicz, który był starostą grupy.
Ja za otrzymywane z domu paczki, kupowałem w Niemczech drożdże, drożdże suche, jakieś farbki do tkanin i inne rzeczy ,które mama sprzedawała na rynku i częściowo stanowiło to zwrot kosztów przesyłanych paczek.
Po lipcu 1944 roku kontakt z domem uległ przerwaniu. Sowieci „oswobodzili” Grodno. O fakcie opuszczenia Grodna przez Niemców dowiedzieliśmy się z kina, gdzie w kronice „Wochenschau” widzieliśmy jak Niemcy opuszczają miasto i wysadzają w Grodnie różne ważne budynki.
W początku roku 1944 ojciec nawiązał kontakt ze mną, i przesyłał czasami w listach trochę kartek na mięso, a także wysyłał mi w paczkach trochę bielizny, czapkę i buciki. Kontakt ten jednak został zerwany gdy Królewiec zdobyła armia sowiecka.


31
Ojciec zdjęcie z Królewca
W tym okresie zdobywanie żywności stanowiło istotne zagadnienie. Zdobywaliśmy żywność wszelkimi sposobami. Najmowaliśmy się do Niemców do kopania ich ogródków, staliśmy się „fachowcami” w naprawianiu dachów po nalotach, kiedy to wybuchy zmiatały dachówki z dachów i trzeba było je ponownie, choć tylko jednym rzędem, poukładać na dachu. A że naloty stały się pod koniec 1944 roku zjawiskiem bardzo częstym, więc pracy tej nie brakowało, a z nią i możliwości dożywiania się. Można było czasami znaleźć w piwnicach rozbitego domu coś do zjedzenia i choć za zabranie czegokolwiek znalezionego w piwnicach rozbitego domu groziła kara z zesłaniem do obozu koncentracyjnego włącznie, nie zważaliśmy na to . Pamiętam , że przyniosłem do baraku kilka weków z mięsem czy też innym produktem żywnościowym, kilka dobrych kawałków przedwojennego mydła (wydaje się , że zrabowanego w europie przez byłego właściciele domu).
Pewnym źródłem zaopatrywania się w żywność była praca na rzecz stołówki dla Niemców. Jeździliśmy po transporty ziemniaków do odległych miejscowości ciężarówką i podczas wyładowywania do piwnicy tych ziemniaków , choć byliśmy pilnowani, zawsze udało się wysypać jedną lub nawet kilka skrzynek ziemniaków poza drzwiami piwnicy, a potem po zamknięciu , przyjść i zabrać zdobycz. Czasami kradliśmy produkty żywnościowe skąd się tylko dało. Pamiętam była w Cannstadtcie taka piekarnia, prowadzona przez starszą , łagodną kobietę. gdzie chleb spoczywał na półkach przy wejściu do sklepu. Wówczas kilku z nas wykupując kartki na chleb, zasłaniało sobą osobę stojącą koło drzwi, a ta brała po prostu z tej półki bochenek chleba. Chleb był najbardziej cenionym produktem żywnościowym i nieraz za kilogram chleba dawaliśmy kartki na 100 gram mięsa, na co godziła się większość piekarzy i co dawało poczucie znacznie większej sytości niż otrzymywane mięso. W ten sposób ilość chleba zwiększała się do 2,5 – 3 kilogramów na tydzień, co z jakąś postną zupą , ziemniakami i mlekiem dawało wrażenie pełności i błogiego zadowolenia.
Innym ze źródeł zdobywania pokarmu, były kartki zrzucane przez aliantów z samolotów. Choć za wykupienie takiej kartki groziła wysoka kara skierowania do obozu koncentracyjnego, nie zamartwialiśmy się tym, ponieważ głód i chęć odegrania się na Niemcach były silniejsze od wszelkiego strachu. Szkoda jednak, że bardzo rzadko udawało się znaleźć takie „dywersyjne”


32
kartki. Niemcy w celu przeciwdziałania temu procederowi zmieniali co tydzień kolor i oznakowanie kartek, jednak alianci już na drugi dzień „dostarczali” właściwe kartki. Miało to na celu spowodowanie dezorganizacji rynku zaopatrzenia . Niemcy korzystali z tych kartek w znacznie większym stopniu niż robotnicy cudzoziemscy. Uzyskana w ten sposób żywność była dodatkowo cenna i smakowała wyśmienicie.
Po naszym przeprowadzeniu się do fabryki alarmy i naloty stały się zjawiskiem prawie codziennym. Często obserwowaliśmy na niebie przelatujące w dzień setki samolotów amerykańskich ciągnących za sobą smugi dyfuzyjne tak, że po przelocie niebo było pokryte całe chmurami. W nocy natomiast latały nad Niemcami samoloty Angielskie. Pewnej nocy, bez poprzednio ogłoszonego alarmu , posłyszeliśmy bulgot spadających bomb, Pozrywaliśmy się z łóżek i boso po licznych rozbitych szkłach pobiegliśmy do podziemi naszej fabryki. Do schronu nie było już czasu biec. W podziemiach fabryki był także schron przeciwlotniczy, lecz do niego nas nikt nie wpuścił. Przeżyliśmy ten nalot i bombardowanie przed drzwiami schronu, w strachu , głośnych modlitwach i panice. Na szczęście w fabrykę bomby nie trafiły. Jedna z nich upadła obok fabryki , jakieś dwa-trzy metry od ściany .
Alianci nadwątlali zapasy i morale „herenfolku”. Zresztą te morale w 1943 i 1944 roku już poważnie było nadwątlone. Entuzjazm dla „Fűhrera” był raczej już tylko entuzjazmem na pokaz. Coraz częściej spotykaliśmy się z postawą współczucia , nawet prób pomocy, głównie żywnościowej ze strony robotników niemieckich , a nawet co odważniejsi informowali nas o wojsku polskim, o tym że „noch ist Polen nicht ferloren”(jeszcze Polska nie zginęła) jak to powiedział mój majster Hans Wejss przy pewnej okazji informując mnie o wybuchu powstania w Warszawie.
Po wybuchu powstania i sukcesach wojska Polskiego na frontach zachodnim i wschodnim , kurs oficjalny uległ zaostrzeniu. Zmuszono nas do pracy znacznie dłużej, bo nieraz do godziny 20, tak samo przedłużono prace w soboty i niedziele nie były już wolne do obiadu, lecz jednocześnie „prywatne” odnoszenie się do nas uległo złagodzeniu. Coraz częściej spotykaliśmy się z objawami jeżeli już nie sympatii, to poprawniejszego traktowania i przymykania oczu na drobne niedociągnięcia w pracy.
Niemcy coraz częściej „użyczali” nas do prac w mieście. Sprzątaliśmy ulice z gruzów, naprawialiśmy uszkodzone domy. Ponadto uważając , że taniej im wyniesie opłata za postojowe wagonów przywożących węgiel do fabryki, zmusili nas do wyładowywania węgla w niedziele. Zwykle wyznaczano grupę 4 lub 6 osób aby wyładowała węgiel do kotłowni. Pierwszy wagon węgla wyładowywaliśmy dwa dni, potem w miarę nabywania właściwych metod wyładowywanie trwało jedynie 4-5 godzin.
W roku 1945 w fabryce było coraz mniej pracy. W marcu i kwietniu byliśmy „wypożyczani” do pracy na kolei. Na stacji kolejowej układaliśmy tory, a część z nas wyjechała na tak zwany „Bauzug” do naprawy linii kolejowych na terenie po za miejscem zamieszkania. Pracowali oni w terenie i mieszkali w wagonach kolejowych. Na stacji naprawialiśmy zniszczone przez naloty tory kolejowe, pracując razem z więźniami obozów koncentracyjnych, którzy byli zakwaterowani w wagonach kolejowych. Byli pomiędzy nimi również Polacy, choć zabraniano nam bliższych kontaktów z więźniami.


33
Powoli zbliżał się front. Niemcy cofali się na wszystkich liniach. Dyscyplina w pracy spadła i nie byliśmy już tak kontrolowani, ani dyscyplinowani.
Na kilka dni przed przejściem frontu przez Stuttgart , pamiętam że wybraliśmy się do miasta, ponieważ chodziły słuchy, że niektóre sklepy wydają specjalne dodatki żywnościowe na okres przechodzenia frontu. Doszliśmy do ulicy biegnącej w kierunku pałacu królewskiego w Stuttgarcie , gdy nagle ponad nami przeleciały samoloty ostrzeliwujące z karabinów maszynowych ulice i osobę , która była dalej na tle murów budynku. Wokół tej osoby zakurzył się trafiany pociskami mur. Sądziliśmy, że ta tak zaatakowana osoba nie żyje. Jakże byliśmy zdumieni , gdy podbiegliśmy do niej i okazało się , że nie została nawet draśnięta. Z naszej wyprawy po żywność, nic nie wyszło , nie znaleźliśmy sklepu , który by wydawał „dodatek specjalny na okres przechodzenia frontu”.
Dnia 22 kwietnia 1945 roku . w ostatnim dniu przed przejściem frontu obserwowaliśmy jak pojedynczy żołnierze oraz niewielkie grupki przechodziły przez miasto. Niemcy wysadzili mosty na Nekarze. Na drugi dzień do Stuttgartu weszli francuzi. Nasza niewola została zakończona.
Fabryka nasza zaprzestała troszczyć się o swoich robotników przymusowych. Po za wydaniem nam zaświadczeń o pracy, przestano zaopatrywać nas w żywność. Żywiliśmy się tym co udało się „skombinować” przynieść z miasta . Było trochę żywności lecz główną zdobyczą był szampan francuski przyniesiony z magazynów dworca głównego, trochę alkoholu z gorzelni w Cannstadcie , trochę kartofli, makaronu, masła. Z tego przyrządzaliśmy posiłki, zapijając obficie szampanem, a butelki wyrzucaliśmy prosto przez okno na ulicę. Byliśmy raczej pijani niż syci.
Pamiętam , że wypuściłem się do Stuttgartu na plac zamkowy, gdzie w piwnicach było dużo wina. Beczki były rozbite, wino ciekło z beczek i zapełniało pomieszczenia na wysokość kilkunastu centymetrów od podłogi. Niemcy wynosili butelki, wiadra i inne pojemniki z winem. Pamiętam, że zabrałem Niemcowi butelkę z winem, wypiłem ją i wszedłem do piwnicy gdzie jeszcze piłem wino. Po tym chodziłem po zniszczonym mieście i na jakiś schodkach usiadłem i zasnąłem. Obudziłem się już po południu . Skacowany powróciłem do miejsca zamieszkania , a następny tydzień byłem tak zachrypnięty, że prawie nie mogłem mówić.
Noc 8 maja była bardzo upalna. Położyliśmy się spać na dachu domu, w którym były nasze pomieszczenia mieszkalne. Nagle w środku nocy zaczęła się strzelanina oraz zaczęły dzwonić dzwony w kościołach. Początkowo myśleliśmy, że Niemcy próbują odbić miasto, lub że jest to nalot samolotów niemieckich, ale później zrozumieliśmy że to koniec wojny.


34
Po zakończeniu wojny , tęskniliśmy za powrotem do domów rodzinnych. Niestety rząd polski na obczyźnie nie zorganizował takich wyjazdów, ponieważ nie były jeszcze nawiązane stosunki z krajem. Część z naszych wyjechała z transportami Rosjan , których rząd załatwił szybkie wysłanie swoich obywateli do Rosji. Lecz po pewnym czasie kilku z nich powróciło do Stuttgartu. Opowiadali nam, że zostali obrabowani przez żołnierzy rosyjskich ze wszystkiego co wieźli do domu. Więc udając Niemców powrócili transportami wysiedlanych z polski Niemców.
.
Zaświadczenia o pracy w f-.mie Eckardt


35
Dőffingen:
Po kilku dniach bałaganu odnaleźliśmy w Stuttgarcie Biuro Polskiej Misji Wojskowej, gdzie zostałem zakwalifikowany do służby w wojsku Polskim . Armia Polska na zachodzie tworzyła w Niemczech zgrupowania młodzieży przeznaczonej do pełnienia służby wojskowej. Zgrupowania były gromadzone w okolicznych wioskach, byłych koszarach poniemieckich i były prowadzone przez oficerów i byłych żołnierzy polskich z obozów jenieckich oficerskich i żołnierskich.
Ja dostałem się do miejscowości Dőffingen , około 30 kilometrów od Stuttgartu. Obóz mieścił się w byłej szkole , czy domu kultury wiejskiej i było nas tam około 50-60 chłopców. Na czele stał oficer z byłego obozu jenieckiego, miał do pomocy kilku podoficerów również z obozów jenieckich. Przygotowywano nas , ćwicząc musztrę i wyszkolenie w zakresie regulaminów wojskowych. Umundurowania nie mieliśmy. Każdy był wyposażony w części ubrań i sortów mundurowych które sam zdobył. Zajmowaliśmy pomieszczenia wyposażone przez Niemców w łóżka i pościel. Żywność dostarczali Niemcy z pobliskich wsi, mięso, nabiał, jarzyny i wszystko co było potrzebne do życia.
Dőffingen było wsią niezniszczoną podczas wojny. Była to wieś bogata, posiadała gospodę, domy były dość zamożne, choć zdarzały się domy pod jednym dachem z oborą i stodołą. Za zwierzęta pociągowe służyły byki i krowy. Koni było mało. Nawóz z obór był wyrzucany przed dom od strony ulicy, tak że kupy tego nawozu zalegały przed domami. Ulice były wyasfaltowane, obsadzone drzewami owocowymi, głównie jabłoniami. Tak samo drogi pomiędzy wsiami były obsadzone drzewami owocowymi. Można było zbierać spady tych owoców, lecz nie wolno było zrywać jabłek z drzew.
Przed budynkiem w Dőffingen
Niedaleko od nas we wsi położonej około 2 kilometry w Dätzingen były zakwaterowane polskie dziewczyny, byłe uczestniczki powstania Warszawskiego wyzwolone z obozów jenieckich ,gdzie trafiły po upadku powstania. Ich kwatery mieściły się w pałacu byłego właściciela ziemskiego . Pełniliśmy tam służbę wartowniczą. Udawaliśmy się tam na całą dobę, zajmując pomieszczenia przy bramie do pałacu na parterze. Pewnego razu zdarzyło się ,że wartownik po powrocie na wartownię próbował rozładować karabin i spowodował odpalenie pocisku. Pocisk przebił ścianę tuż koło głowy śpiącej w pomieszczeniu za ścianą, niemieckiej dziewczyny służącej naszym dziewczętom.


36
Między nami nawiązały się różne związki przyjaźni, urządzaliśmy w niedziele wspólne wieczorki taneczne, one przejeżdżały do nas, my odwiedzaliśmy je w miejscu ich zamieszkania.,
Zdjęcia z Dätzingen gdzie pełniliśmy warty.
Amerykanie przeprowadzili we wszystkich obozach akcję odwszawiania , przy pomocy specjalnych urządzeń rozpylających proszek DDT po całym ciele i przez rękawy oraz przez kołnierze, opylając bieliznę. Rozprawili się z wszami głowowymi i ubraniowymi definitywnie. Jednocześnie przedstawiciele Międzynarodowego Czerwonego Krzyża przeprowadzili rejestrację wszystkich mieszkańców obozu
Już w trakcie pobytu w Dőffingen doszły do nas wieści, że powstają nowe granice Polski. Linia graniczna miała biec po Niemnie i Sanie, przez Grodno i Przemyśl. Jeszcze nie było definitywnie ustalone które z miast będzie przyznane Polsce lub Rosji. Wkrótce jednak okazało się, że Grodno przyznano Rosji, zaś Przemyśl Polsce. Po tym fakcie nie było już gdzie wracać.
Po kilku miesiącach, gdy rządowi w Anglii cofnięto uznanie, zostaliśmy przetransportowani do miejscowości Böblingen do obozu, mieszącego się w dawnych koszarach niemieckich. Tam mieszkaliśmy na prawach ogólnych razem z innymi byłymi robotnikami przymusowymi. Ponieważ Amerykanie stacjonujący w Bőblingen potrzebowali pracowników do pomocy w pracach kuchennych oraz fryzjerów, ja podając się za fryzjera, oraz Felek Sienkiewicz i kilku innych zgłosiliśmy chęć podjęcia tej pracy.
Podczas pracy w kuchni zostawało wiele tłuszczu, a po zaparzaniu kawy w workach kilku kilowych wyrzucano je. Nasi chłopcy susząc te worki z kawą sprzedawali je Niemcom, miłośnikom prawdziwej kawy . Tak samo postępowano z tłuszczem pozostającym przy przyrządzaniu potraw.
Pracowałem jako fryzjer w jednostce wojskowej Armii Amerykańskiej do grudnia 1945 roku. Praca była lekka, wyżywienie dobre, codziennie uczęszczaliśmy do kina wyświetlanego żołnierzom amerykańskim i jeździliśmy z nimi do Stuttgartu, gdzie odwiedzaliśmy naszych byłych kolegów w koleżanki przebywających w obozie UNRRA mieszącym się w domkach zajmowanych poprzednio przez Esesmanów i działaczy partyjnych niemieckich. Były tam prowadzone prace adaptacyjne i przystosowujące do prac w warunkach powojennych w kraju lub na emigracji.
W grudniu 1945 roku jednostka Amerykańska wyjeżdżała na okupację do Austrii. Zwolniono nas z pracy, wyposażając w części ubrań wojskowych oraz inne drobne rzeczy. Powróciliśmy do obozu, w którym byli poprzednio nasi koledzy z Döffingen. Okazało się, że w międzyczasie Amerykanie zorganizowali Kompanie Wartownicze przy swojej armii i zatrudnili polaków w tych kompaniach. Dowiedzieliśmy się, że główne zgrupowanie tych kompanii znajduje się w


37
Mannheimie. Ja i Felek Sienkiewicz postanowiliśmy udać się do Mannheimu i tam odnaleźć swoich kolegów
Ja w okresie przed Mannhejmem
Do Mannheimu wyjechaliśmy pod koniec grudnia 1945 roku, pociągiem . Nie musieliśmy płacić za przejazd, ponieważ wówczas nie wymagano opłat za przejazd od cudzoziemców. Początkowo jechaliśmy w wagonie osobowym i tak dojechaliśmy do stacji, której nazwy już nie pamiętam, a ponieważ zapadała noc, pociąg dalej nie jechał. Noc spędziliśmy na stacji . rano przygotowano pociąg do dalszej jazdy. Ilość pasażerów była tak duża, że nie udało się nam wejść do wagonu i musieliśmy zainstalować się na zewnątrz wagonu, na takiej półce pomiędzy wagonami. Jazda była koszmarna, była zima, ręce kostniały i trudno było utrzymać się na tej półce a ponadto mieliśmy z sobą bagaże, walizki z rzeczami osobistymi. Pomimo tego około południa dojechaliśmy do Mannheimu.
.
MANNHEIM:
Mannheim miasto było drugim w Badenii-Wirtembergii co do wielkości. Leżało u ujścia Nekaru do Renu, i było w tym czasie dość silnie zniszczone przez bombardowania. Po drugiej stronie Renu mieściło się Ludwigshafen, ale wówczas była to strefa okupacyjna francuska i łączność pomiędzy strefami była utrudniona, nie byłem w Ludwighafen ani razu.


38
W połowie roku 1945 na terenie okupacyjnym, Armii Amerykańskiej zostały powołane u boku armii amerykańskiej polskie formacje pomocnicze do zadań wartowniczych, technicznych i transportowych, Przechodzące na stopę pokojową wojska amerykańskie potrzebowały tysięcy ludzi do pilnowania instalacji wojskowych, magazynów, obozów jenieckich, więzień. Polacy transportowali także konwoje z materiałami wojskowymi.
Punkt mobilizacyjny i główny ośrodek koncentracji polskich Kompanii Wartowniczych przy armii Amerykańskiej mieścił się w byłych koszarach niemieckich w Mannheimie-Kefertalu. Udaliśmy się tam i zostaliśmy przyjęci do tych kompanii. W Mannheim- Kefertal było nas około czterech tysięcy. Przybyła tam także z Polski Brygada Świętokrzyska NSZ i została również zatrudniona w kompaniach wartowniczych. Gdy przyjechał do Kefertal przedstawiciel marszałka Żymierskiego aby nakłaniać nas do powrotu do kraju, został wygwizdany i wyśmiany, tak że musiał opuścić trybunę jak niepyszny.
Dowiedzieliśmy się , że nasi koledzy znajdują się w Mannheimie w dzielnicy Sandhofen. Po wyposażeniu nas w mundury (były to mundury Amerykańskie przefarbowane na kolor granatowy) zostaliśmy po kilku dniach skierowani do pełnienia służby w dawnej kompanii z Deffingen.
Moja Kompania zajmowała domki jednopiętrowe w dzielnicy Sandhofen, z których Niemcy zostali wysiedleni do piwnic tych domków. Były tam cztery pomieszczenia , dwa na parterze, dwa na piętrze. W pomieszczeniach tych stały łóżka polowe, od 6 do 8 łóżek w każdym. Kuchnia znajdowała się w jednym z domków i obsługiwała całą kompanię. Byliśmy uzbrojeni w karabinki samopowtarzalne typu M 1 , 15 strzałowe, półautomatyczne. W zasadzie broń ta była wymieniana podczas zmiany na posterunkach , a reszta broni była w magazynie. Służbę pełniliśmy w systemie dwu zmian po 4 godziny w jednym dniu , a dugi dzień mieliśmy wolny do własnej dyspozycji. Na posterunki byliśmy rozwożeni samochodami ciężarowymi typu GMC „drzems”. Jeździły dwa samochody jeden wiózł 15 , drugi 16 wartowników. Zwykle pełniliśmy służbę przy ochronie parkingów ze sprzętem samochodowym, chroniliśmy koszary w których stacjonowali amerykanie, chroniliśmy bazy zaopatrzeniowe, magazyny z różnym sprzętem oraz tym podobne, przez pewien okres pilnowaliśmy obozu jenieckiego dla esesmanów. Amerykanie wynagradzali nas płacąc 120 marek okupacyjnych miesięcznie oraz przyznając „PX-y” w postaci papierosów, batonów czekoladowych, mydła i proszku do prania, mydła do golenia , żyletek i innych rzeczy przyznawanych w formie niestałych dodatków .
W Sanhofen przebywaliśmy do wiosny 1946 roku, potem zostaliśmy przekwaterowani do byłych koszar poniemieckich w pobliżu Kefertalu. Tam zajmowaliśmy cały blok mieszkalny a obok nas mieściła się jeszcze jedna kompania wartownicza oraz kompania żandarmerii polskiej. W tych koszarach stacjonowałem do chwili wyjazdu do Polski w sierpniu 1946 roku.
Podczas dni wolnych od służby, po zajęciach ćwiczebnych, wychodziliśmy do miasta. Często udawaliśmy się do kina gdzie uczęszczali amerykanie i gdzie były organy Hamonda, na których amerykanie urządzali koncerty przed filmami. Chodziliśmy także na karuzelę, huśtawki, i inne przyjemności w wesołym miasteczku. Potrafiłem całymi godzinami huśtać się lub jeździć karuzelą. Niedaleko Mannhejmu znajdowała się miejscowość Hejdelberg, jedno z nielicznych miast


39
niemieckich które uniknęło zniszczeń wojennych. Znajdował się tam najstarszy uniwersytet na terenie Niemiec założony w 1386 roku. W ruinach podziemi gotycko-renesansowego zamku z XIII wieku znajdowała się największa w świecie beczka na wino – „Wielka Beczka (Groβes Fas)”. Przez Neckar biegł prześliczny, stary , most z Bramą Karola. Byłem w tym pomieszczeniu gdzie znajdowała się ta wielka beczka, przeszedłem też na drugi brzeg Neckaru po owym legendarnym moście.
Na posterunkach zwykle gdy było zimno paliliśmy ogniska z benzyny wydobywanej z baków stojących pojazdów . Wlewaliśmy benzynę do hełmu lub innego baniaka i podpalaliśmy. Raz gdy wygasło takie ognisko usiłowałem wlać nową porcję benzyny. Hełm był jeszcze gorący, tak że benzyna wybuchła gdy byłem pochylony na hełmem, Płomień osmalił mi płaszcz, opalił trochę włosy, i miałem szczęście że więcej nic groźnego nie stało mi się .
Inny z kolegów miał poważniejszy wypadek. Eksplodował piecyk na benzynę w małej przyczepie i doznał on poważnych oparzeń. Był w szpitalu przez dłuższy okres. Powrócił do nas gdy byliśmy już w koszarach w Kefertalu. Miał jednak pecha, raz przechodząc do koszar przez dziurę w płocie, został zatrzymany przez wartownika, który chcąc postraszyć go skierował lufę karabinu w jego stronę i niechcący nacisnął spust, zabijając kolegę. Został on pochowany na cmentarzu w Mannhejmie.
Niemcy w tym okresie byli bardzo potulni, ściśle przestrzegali godzin policyjnych i pamiętam, że kiedyś w zimie gdy siedząc przy ognisku rozpalonym na placu gdzie pełniłem służbę przysnąłem, to Niemiec idący do pracy jako piekarz, obudził mnie lekko dotykając mego ramienia aby pokazać, że ma nocną przepustkę pozwalającą mu na poruszanie się w nocy gdy obowiązywała godzina policyjna. Innym razem gdy stałem w dyżurce nieczynnej fabryki, w której rozbierano i konserwowano broń amerykańską , już 10 minut przed końcem pracy Niemcy zaczęli wychodzić poza bramę. Między innymi do obowiązków wartownika na bramie głównej było kontrolowanie toreb i pakunków , czy nie wynoszą jakiś części broni . Wybiegłem z dyżurki na ulicę i krzyknąłem „halt, zurik” (stój, z powrotem) lecz to nie poskutkowało. Oddałem strzał z karabinu w górę. Niemcy zatrzymali się w gwałtownie biegiem powrócili do bramy. Wówczas kontrolowałem ich torby i pakunki co najmniej przez godzinę, tak że nie opłaciło się im te 10 minut wcześniejszego wyjścia .
Kiedyś inny wartownik, strzegący parkingu, przez który nie można było nikomu przechodzić, położył na błocie niemca mechanika pracującego w tym parkingu, usiłującego przejść po pracy przez parking do domu, i ten leżał aż do chwili przyjazdu rozprowadzającego to jest około dwóch godzin tak , że odzież jego przymarzła do podłoża.
Podczas pełnienia służby na placach samochodowych przez cztery godziny bywało nudno, tak że wówczas sprawdzaliśmy skrytki w samochodach gdzie znajdowaliśmy różne drobne przedmioty pozostawione przez żołnierzy, jak batony czekolady, furażerki, czasami naboje i tym podobne. Czasami niektórzy z kolegów jeździli samochodami pozostawionymi na parkingach, zdarzyło się że jeden z wartowników wyjechał nawet do odległego o kilkadziesiąt kilometrów miasta. W jednym z samochodów ciężarowych stały jakieś skrzynie, Po ich otwarciu stwierdziliśmy, że zawierały one broń, karabiny i pistolety. Wówczas to wielu z nas „dozbroiło” się głównie pistoletami.
Pewnego razu gdy stałem przy koszarach amerykańskich , sierżant amerykański zatrzymał po godzinie policyjnej młodego Niemca i prowadził go na wartownię. Niemiec zaczął uciekać. Sierżant wydobył pistolet i oddał strzał w kierunku Niemca. Ten biegł jednak dalej. Ja stałem wówczas na rogu


40
ulicy i niemiec biegł w moją stroną. Usiłowałem również zatrzymać niemca, lecz ten biegł dalej. Oddałem w jego kierunku trzy strzały lecz nie zatrzymał się z zbiegł w ciemności
Obok zakładu w którym rozbierano i konserwowano broń, mieściły się amerykańskie magazyny tak zwanych „PX” to jest papierosów, czekolad, środków czystości, żyletek i innych przyznawanych żołnierzom amerykańskim co tydzień dóbr. Prawdopodobnie na skutek nadużyć przez personel amerykański podpalili oni ten magazyn. aby zatrzeć ślady swoich machlojek. Winę za zniszczenie magazynów przypisano Niemcom. Potem wszystkie niedopalone przedmioty były niszczone. My odkupywaliśmy przesiąknięte dymem paczki papierosów od polskich wartowników strzegących tych niespalonych dóbr i dalej odsprzedawaliśmy je Niemcom, palaczom papierosów których brak w tym okresie był wielki, biorąc nieco niższą cenę niż za dobre papierosy, co opłacało się nam .
W kompanii wartowniczej
Podczas jazdy tramwajem, zwrócił się do nas tramwajarz, proponując pranie przez swoją żonę naszej bielizny w zamian za mydło do prania i niewielkie wynagrodzenie, głównie w papierosach. Chętnie przystaliśmy na to i przy okazji odbierania wypranej odzieży bywaliśmy u niego w domu. Zaprzyjaźniliśmy się z jego rodziną, córką pracującej w fabryce „Bayera” przy produkcji leków. On był austryjakiem który ożenił się z niemką.
Raz udałem się do dentysty niemieckiego celem usunięcia zepsutych zębów. Niemiec potraktował mnie jak byłego niewolnika i usunął bez nieczulenia od razu cztery zęby łamiąc przy tym blaszkę kości szczęki. Po tym zabiegu przez kilka dni nie mogłem jeść niczego twardego. W końcu jednak wszystko wygoiło się.


41
Ja z Gutkiem Sienkiewiczem w Manhejmie
Gutek Sienkiewicz był w tym czasie w innym mieście w kompanii wartowniczej. Potem został zakwalifikowany do kompanii samochodowej i skierowany na kurs prawa jazdy do Mannheimu. Kurs ten odbywał się w Kefartal. Spotykaliśmy się często. Dowiedziałem się, że moja mama poszukiwała mnie przez Czerwony Krzyż, pisząc do Anglii. Stamtąd otrzymała wiadomość, że jestem w Mannheimie w kompaniach wartowniczych. Otrzymałem od niej list o tym, że znajduje się w Szczecinku . mieszka razem z ciocią Michaliną i Witkiem przy ulicy Wilhelma 7 .
Postanowiłem wspólnie z Gutkiem Sienkiewiczem, którego rodzina również znajdowała się w Szczecinku powrócić do Polski.
DROGA do DOMU:
Dnia 8 lipca 1946 roku po zwolnieniu z Kompanii wartowniczych i zaopatrzeniu w umundurowanie, łóżko polowe oraz worki z rzeczami osobistymi zostaliśmy przewiezieni na stację kolejową w Mannheimie i załadowani do wagonów towarowych. Był to pierwszy transport z Mannheimu do Polski. Mieliśmy jechać przez Czechosłowację. Pod wieczór dojechaliśmy do stacji granicznej z Czechami. Stojąc przed granicą maszyniści z lokomotywy czeskiej przyszli do naszych wagonów i zaproponowali wymianę papierosów na 1/3 litra alkoholu kolorowego . kilku z nas przystało na taką zamianę / paczka amerykańskich papierosów za butelkę alkoholu/. Wieźliśmy ze sobą po kilka kartonów papierosów. Tuż po przejeździe granicy okazało się , że za paczkę papierosów można dostać już 1⁄2 litra koniaku, rumu lub innej wódki kolorowej. Im głębiej wjeżdżaliśmy w Czechosłowację tym ilość alkoholu za paczkę amerykańskich papierosów rosła, dochodząc w Pradze do 0.75 ltr. Ja „zakupiłem” około 10 butelek różnego alkoholu.


42
Sieć kolejowa w Czechosłowacji była jednotorowa i na większych stacjach mijaliśmy pociągi. Na stacjach były jeszcze transparenty żegnające Armię Czerwoną niedawno opuszczającą ten kraj.
Po dojechaniu do Pragi pociąg zatrzymał się na kilka godzin, była zmiana lokomotywy, przegląd osi wagonów i inne prace przy pociągu. Wyszliśmy z pociągu i obejrzeliśmy okolice dworca , Doszliśmy do Placu Wacława . Praga była mało zniszczona, ruch w mieście był duży, zaszliśmy do piwiarni i wypiliśmy po kuflu piwa.
Odjeżdżając z Pragi widzieliśmy jeszcze z oddali zamek na Hradczanach , który dominował nad miastem. Dalsza droga w kierunku Polski biegła przez tereny zamieszkałe przez ludność pochodzenia polskiego i często słyszeliśmy polskie głosy. Dojechaliśmy do granicy z Polską. Na stacji kolejowej granicznej podeszli do nas funkcjonariusze Straży Granicznej oraz MBP prosząc o wydanie posiadanej broni . Ponieważ nikt z nas nie posiadał takiej broni, a przynajmniej nie przyznawał się do jej posiadania, pojechaliśmy dalej do miejscowości Dziedzice, gdzie transport uległ rozwiązaniu. W Urzędzie Repatriacyjnym w Dziedzicach zostaliśmy sfotografowani i wydano nam dokument uprawniający do jednorazowego przejazdu do miejsca zamieszkania oraz po 100.- zł. tytułem zapomogi.
Karta repatriacyjna
Na drugi dzień rano pojechaliśmy , wspólnie z grupę innych mężczyzn w kierunku Poznania, nadal w wagonach towarowych . Na stację kolejową w Poznaniu dojechaliśmy późnym wieczorem. Wagon w którym byłem ja i Gutek Sienkiewicz został odstawiony na tor boczny. Poszedłem na dworzec poznański aby zorientować się co do dalszej podróży do Szczecinka. Dworzec był spalony. Na dworcu było dużo żołnierzy sowieckich , tak że wróciłem do wagonu i całą noc spędziliśmy w zamkniętym wagonie na szczęście przez nikogo nie niepokojeni.


43
Następnego dnia wsiedliśmy do pociągu zmierzającego w kierunku Bydgoszczy i po przesiadce w Pile dojechaliśmy pod wieczór do Szczecinka.
Szczecinek :
Wyładowaliśmy się dnia 13 lipca 1946 roku pod wieczór z pociągu na dworcu w Szczecinku. Pociąg pojechał dalej, my z bagażami zostaliśmy na peronie. Po odjeździe pociągu na peron wylazły z nor wielkie szczury .lecz nie zdradzały chęci agresji na nas czy nasze bagaże. Po wyjściu przed dworzec zapytałem jakiegoś człowieka , gdzie jest ulica Wilhelma. Nie wiedział gdzie taka ulica się znajdowała, Gutek zapytał o ulicę Pomorską , gdzie mieszkała jego rodzina. I ten człowiek wytłumaczył mu gdzie to jest. Gutek poszedł do swojej rodziny , a ja zostałem przed dworcem i czekałem na jego przybycie z wózkiem celem przewiezienia naszych bagaży. Po niedługim czasie Gutek przybył na dworzec z wózkiem i zabrał mnie do swojej rodziny. Państwo Sienkiewicze byli bardzo mili, pani Sienkiewiczowa znała moją mamę i powiedziała mi , że jutro będzie ona na rynku gdzie handlowała różnymi drobiazgami. Przenocowali mnie , nakarmili, a na drugi dzień rano poszliśmy z panią Sienkiewicz na rynek , gdzie spotkałem się z mamą. Spotkanie było bardzo wzruszające, mama zebrała swoje rzeczy i zaprowadziła mnie do domu. Mieścił się on na ulicy Rzecznej (dawna Wilhelma) pod nr. 7. Był to parterowy dom, w podwórzu za spaloną kamienicą. Obok domu stała wielka stodoła oraz były resztki gospodarstwa . Na podwórzu był przywiązany pies, chodziła koza. W domu nie było światła elektrycznego ani wody, był oświetlany lampę naftową a wodę czerpano ze studni mieszczącej się po drugiej stronie ulicy. Mieszkanie składało się z trzech pokoi i kuchni. W jednym z pokoi mieszkała moja ciotka Michalina , a w pozostałych mama i Witek mój brat. Obok domu był ogród z licznymi drzewami owocowymi. Koło domu przepływała rzeczka Niezdobna, tak że do niej było mniej niż 10 metrów. Wkrótce po tym zainstalowano prąd elektryczny, który wzięto przez ścianę z domu leżącego pod nr. 9 , a następnie przeprowadzono połączenie w wodociągiem , również z pobliskiego domu pod nr 9. Tylko ubikacja była wciąż na podwórzu, i nie było kanalizacji. Koza dawała mleko z którego mama wytwarzała sery co było dodatkowym źródłem pokarmowym. Mama handlowała na rynku sprzedając produkowane przez siebie mydło oraz inne drobne przedmioty głównie uzyskiwane po niemcach, talerze, naczynia kuchenne, nici, i tym podobne.
Później dowiedziałem się, że po zdobyciu Grodna ponownie przez sowietów mama przez pewien okres pracowała jako dozorca w naszej kamienicy. Ciocia Michalina przyjechała do niej z Wilna i zamieszkały wspólnie. Mamę usiłowano wywieźć do Rosji do pracy w Magnitogorsku. Jechała już jeden dzień w pociągu towarowym, lecz na drugi dzień, na postoju pociągu, zwróciła się do pilnującego żołnierza „ja tak i tak ucieknę, pozostawiam tobie wszystko co mam, tylko mnie wypuść”. Ten odwrócił się i mama oddaliła się od pociągu. Następnie przez parę dni powracała do domu w Grodnie. Udało się tego dokonać i po okresie ukrywania się wyjechała do Polski razem z ciotką Michaliną i Witkiem.


44
Szczecinek w tym czasie był miastem mało zniszczonym . jedynie na Placu Wolności było miejsce po spalonym domu towarowym. Spalił się on podczas rabowania przez żołnierzy sowieckich miasta. W mieście było kilka knajp, kilkanaście sklepów z mięsem, wiele sklepów spożywczych. Były dwa wiatrowe młyny, tartak, kilka zakładów metalowych oraz liczne inne zakłady. Do miasta przywieziono między innymi z Grodna ludność repatriowaną. Grodno rozwieziono do kilku miasteczek na Pomorzu: Wałcza, Drawska, Białogardu, a także na Śląsku jak np., Gliwice. Przypuszczam, że powodem takiego postępowania było to, że miasto w 1939 roku stawiło opór zbrojny wojskom sowieckim. Była to pewnego rodzaju zemsta za ten czyn. Miasto wyróżniało się z pośród innych miast znaczną aktywnością mieszkańców. Wojska sowieckie zajmowały koszary przy ulicy Słowiańskiej oraz stacjonowały w Bornem Sulinowie (dawniej Grosborn). Jeszcze niezatarte były wspomnienia o zdarzeniach z żołnierzami sowieckimi, którzy samochodem zabili polaka na ulicy , a następnie gonieni przez żandarmerię sowiecką, zostali zastrzeleni , bez żadnego postępowania , na miejscu złapania. Wspominano też liczne inne wydarzenia z żołnierzami sowieckimi, np. zabicie przez przygwożdżenie do drzewa kobiety idącej rano do mleczarni po mleko. Później mieszkańcy Szczecinka sami rozprawiali się z żołnierzami sowieckimi , bijąc ich oraz rozbijając ich pojazdy.
Po powrocie z Niemiec
W listopadzie 1946 roku kończyłem 20 lat życia. Urodziny te obchodziłem z Dankę i Zenkiem Guzowskim w ich domu. Dankę znałem jeszcze z Grodna i utrzymywałem z nią kontakt listowy z Niemiec. Zenek był jej bratem, Ich mama pani Guzowska była zaprzyjaźniona z moją mamą, razem handlowały na rynku. Miałem jeszcze przywieziony po powrocie z Niemiec alkohol słodki i piliśmy go wspominając dawne czasy. Oni obecnie pracowali w Dyrekcji Lasów Państwowych, ja jeszcze pracy nie podjąłem.
We wrześniu podjąłem naukę . zapisałem się do Prywatnego Gimnazjum prowadzonego przez pana profesora Krokera, do klasy trzeciej. Uważałem, że po ukończeniu 7 klas Szkoły Radzieckiej moje umiejętności szkolne upoważniają mnie do tej klasy. Nauka była prowadzona systemem semestralnym, to jest w ciągu jednego roku szkolnego zaliczałem dwa lata nauki. Początkowo szkoła mieściła się przy ulicy Klasztornej w Szkole Powszechnej nr 1. Potem została przeniesiona na ulicę księdza Skargi , a po opuszczeniu prze Rosjan budynku Liceum przy ulicy Ordona i po przejęciu budynku przez polaków mieściła się wspólnie z Liceum Ogólnokształcącym.


45
Początkowo w tym budynku mieścił się sztab marszałka Rokossowskiego. Widziałem Go spacerującego po parku miejskim. Rosjanie opuszczając budynek Liceum zostawili go w stanie bardzo zabrudzonym i zniszczonym. Były zniszczone wszystkie lampy oświetleniowe, zniszczona i wypaczona posadzka w auli licealnej, były zabrudzone kałem podłogi i sufity sal lekcyjnych. Pomagałem w przystosowaniu sal lekcyjnych do nauki. Naprawiałem abażury światła w salach lekcyjnych, Brałem udział w czyszczeniu sal. Po przystosowaniu budynku do celów nauki, przeniesiono tam również nasze Wieczorowe Prywatne Liceum .
Na Wielkanoc 1947 roku zostałem zaproszony przez kolegę ze szkoły Jana Bohdziewicza oraz jego brata Antoniego do ich mieszkania na ulicy Bohaterów Stalingradu 6 . Tam poznałem ich siostrę Lusię, której wpadłem w oko i od tego czasu zaczęliśmy chodzić ze sobą.
W maju lub czerwcu 1947 roku wyjechałem do Warszawy ponieważ uzyskaliśmy wiadomość, że ojciec po powrocie z Niemiec tam zamieszkał. Mieszkał na Pradze przy ulicy Ząbkowskiej i handlował na Bazarze Różyckiego. Odnalazłem mieszkanie w którym mieszkał, lecz okazało się że zmarł dwa miesiące wcześniej. Jest pochowany na cmentarzu Brudnowskim . Udałem się tam i znalazłem grób ojca.
Latem 1947 roku wybraliśmy się, ja i pięciu innych kolegów , głównie gimnazjalistów z Gimnazjum porannego, na wycieczkę rowerową ze Szczecinka poprzez Czaplinek, Wałcz do Piły i powrotem przez Podgaje, Okonek do Szczecinka. Wycieczka trwała trzy dni, spaliśmy w pustych domach których w tym czasie było dużo na terenach wiejskich. W Podgajach oglądaliśmy resztki po stodole w której Niemcy spalili polskich żołnierzy wziętych do niewoli pod Podgajami . Wycieczka ta dała nam wiele , poznaliśmy okolice dawnych ziem niemieckich obecnie naszych „ziem odzyskanych”.
Latem 1947 roku zbudowałem kajak ze znalezionego rusztowania ,które pokryłem dyktą zabraną ze ścian budynku przy ulicy zamkowej. Pomalowałem go i namalowałem na dziobie myszkę MIKI. Kajakiem tym pływałem po jeziorze Trzesicko, dopływając na jezioro rzeczką Niezdobną. Pływałem także na jezioro Wielim, gdzie łowiłem ryby , głównie płocie.


46
Ja i Zdzisiek De Gambe z moim kajakiem
W tym czasie mieliśmy z Gutkiem Sienkiewiczem pewne zdarzenie. Na jeziorze pływały łódki napędzane wiosłami. Na tych łódkach pływali chłopcy i dziewczęta. Nieraz wygłupialiśmy się opryskując się wodą z jeziora. Był taki incydent, że chłopcy z UB zaczepiali nasze dziewczyny. My staraliśmy się przeszkodzić im w tym. Po przypłynięciu łódką do brzegu, ci z UB zatrzymali mnie i Gutka Sienkiewicza i zaprowadzili nas do Urzędu Bezpieczeństa na ulicy Parkowej , gdzie zamknięto nas w celi w piwnicy tego domu. Przez całą noc przesiedzieliśmy pozbawieni pasków od spodni i sznurówek z butów. Rano , a była to niedziela przetransportowano nas do Komisariatu Milicji Obywatelskiej na Placu Wolności. Tam już czekały nasze matki, które wyprosiły u milicjantów zwolnienie nas. Nie postawiono nam żadnych zarzutów, a jedynie ostrzeżono aby na przyszłość nie było żadnych incydentów.
W 1947 roku podjąłem naukę w szkole samochodowej. Uczyłem się jazdy samochodem . Uzyskałem prawo jazdy na samochód i motocykl, Szkoła mieściła się przy ulicy Szkolnej (Obecnie w tym budynku mieści się Cerkiew Prawosławna). Prawo jazdy otrzymałem w 1947 roku, jednak w roku 1955 trzeba było ponownie wystąpić o przyznanie prawa jazdy. Wówczas na moim motocyklu zdawali wszyscy chętni, a ponieważ nie było samochodu osobowego zdawałem egzamin z jazdy samochodem na poamerykańskim ciężarowym samochodzie marki GMC, na którym ledwie dostawałem do pedałów hamulca i gazu. Egzamin zaliczyłem jednak z pozytywnym wynikem.
Zimą roku 1947 jeździłem na łyżwach po zamarzniętym jeziorze, I znowu całymi godzinami uprawiałem ten sport. Jezioro było pokryte grubą warstwą lodu, który był wycinany i przewożony do piwnic ówczesnej mleczarni . W ogóle zima 1946 i 1947 roku była śnieżna i mroźna. Prawie w każdym poniemieckim domu znajdowały się łyżwy, narty i inny sprzęt zimowy, tak że z uprawianiem sportu zimowego nie było problemów, jeździło się na nartach z górek przy drodze do Marcelina, z górek w lesie Klasztornym po drugiej stronie jeziora Trzesiecko i po polach wokół Szczecinka.
Uczyłem się w Prywatnym Gimnazjum Wieczorowym prowadzonym przez profesora Krokera. Polskiego i literatury polskiej uczył pan profesor Ruszczak wspaniały polonista, matematyki profesor Fert, były oficer artylerii przed wojną, francuskiego profesor pani Oskierko, fizyki zakonnica siostra Stefania, byli jeszcze profesorowie Kuczyńska, Kroker i jego żona Krokerowa, oraz kilku innych których nazwisk już nie pamiętam. W 1948 roku byłem w pierwszej klasie licealnej, W mojej pamięci pozostanie na zawsze profesor Ruszczak, który przepięknie uczył literatury polskiej oraz nauczył jak należy opracowywać i sporządzać sprawozdania pisemne na różne tematy. Zadawał z lekcji na lekcję opracowanie referatu na zadany temat, zaś drugiemu uczniowi koreferatu na ten sam temat. Ta nauka przydała się mi gdy później uczyłem się w Liceum Felczerskim i na studiach medycznych.


47
Moja klasa
W lutym 1948 roku zostałem zakwalifikowany na Kurs Powiatowych Instruktorów PW i WF w Złocieńcu . Kurs trwał od 15 lutego do 29 marca 1948 roku i mieścił się w Złocieńcu Budowie w byłym niemieckim ośrodku olimpijskim . Zajmowaliśmy tam dwa baraki znajdujące się przed tym ośrodkiem , a na zajęcia chodziliśmy na teren tego ośrodka, gdzie stały opuszczone baraki .i pawilony przystosowane do zamieszkania oraz sale sportowe i gimnastyczne. Przygotowywano nas do pełnienia obowiązków dowódców kompanii w nowo tworzącej się organizacji „Służba Polsce”. Po ukończeniu tego kursu, który ukończyłem z wynikiem „bardzo dobrym” zostałem zatrudniony w Powiatowej Komendzie Powszechnej Organizacji Służba Polsce w Szczecinku od dnia 1 kwietnia 1948 roku.
Budynek Komendy Powiatowej „S,P” mieścił się na ulicy Jasnej 3. Naprzeciwko budynku był plac który służył w tym czasie do ćwiczeń wojskowych junakom , oraz przy tym placu znajdowała się strzelnica służąca do ćwiczeń w strzelaniu z broni . Komendantem Powiatowym był kpt. Papierzyński, zastępcą do spraw Pol-Wych. Zaniuk, pracowali tam też por. Kozłowski, por. Bielec, sierżant Romanowski, Ewa Olszowa i jeszcze jedna kobieta zajmujące się sprawami wyszkolenia dziewcząt.
„Służba Polsce” była organizację powołaną w lutym 1948 roku i obejmującą młodzież obojga płci w wieku od 16 do 21 roku życia. Miała ona przygotować młodzież do pacy przez kierowanie ich do szkół zawodowych, prowadzić przysposobienie wojskowe oraz zatrudniać młodzież przy pracach na wielkich budowach przemysłowych oraz w rolnictwie. Członkowie tej organizacji byli zobowiązany do pracy przez trzy dni w miesiącu na cele państwowe oraz do zgłaszania się co tydzień na zbiórki i ćwiczenia z przysposobienia wojskowego. Ponadto mieli obowiązek pracy w tak zwanych Brygadach SP przez okres dwóch miesięcy podczas wakacji.
Pracę rozpocząłem w 16 Brygadzie SP w Szczecinie od dnia 1 maja 1948 roku, jako dowódca kompanii. Koszary Brygady mieściły się przy ulicy Ku Słońcu w Szczecinie. Na pierwszy okres pracy przybyli junacy ze środowiska miejskiego oraz wiejskiego. Dowódcą mego batalionu był kapitan Papierzyński komendant Powiatowy P.O.Służba Polsce w Szczecinku. Pracowaliśmy przy odbudowie i podwyższeniu nabrzeża nad rzeką Odrą Zachodnią, budując Bulwar Piastowski od ulicy Dworcowej do mostu Długiego. Do pracy szliśmy pewien odcinek ulicą Ku Słońcu a następnie tramwajem byliśmy dowożeni do miejsca pracy. Ze zniszczonych budynków wykorzystywaliśmy gruz który utwardzaliśmy obok muru budowanego wzdłuż bulwaru, wysokiego na około dwa metry , tworząc nową powierzchnię drogi.
Pod koniec czerwca musieliśmy opuścić pomieszczenia na ulicy Ku Słońcu i przenieśliśmy się na ulicę Żołnierską do koszar tam znajdujących się. W okresie lipca i sierpnia 1948 r. do Brygady


48
przybyli uczniowie szkół średnich z Łodzi. Między nimi był także Stanisław Mikulski, późniejszy aktor grający w serialu „Stawka większa niż życie”. Już w trakcie służby w mojej kompanii brał czynny udział w zajęciach oświatowych. Po zakończeniu prac przy budowie bulwaru piastowskiego przenieśliśmy się na drugi brzeg Odry zachodniej na Łasztownię , gdzie pracowaliśmy przy odbudowie magazynu zbożowego oraz torów na stacji kolejowej w porcie .
W tym okresie przebywał razem ze mną mój brat Witek. Mieszkał w moim pokoju i żywił się z kuchni brygady.
Kadra I batalionu 16 Brygady S.P.
Po zakończeniu prac w Szczecinie powróciłem pod koniec października do Szczecinka i podjąłem pracę inspektora Sekcji Wyszkolenia w Komendzie Powiatowej Powszechnej Organizacji „Służba Polsce”.
Prowadziłem wyszkolenie wojskowe z młodzieżą rocznika 1930. Często chodziliśmy na zajęcia terenowe, urządzając „zasadzki” i walki z użyciem broni palnej, przystosowanej do strzelań amunicją ćwiczebną. Pamiętam, że raz ćwiczyliśmy natarcie w terenie , blisko majątku Skotniki, który był zajęty przez Armię Sowiecką i zostaliśmy przez nich zatrzymani, rozbrojeni i powiadomili oni Urząd Bezpieczeństwa. My przed wyjściem na ćwiczenia musieliśmy uzyskać zgodę tego urzędu i to było spełnione. Rosjanie przetrzymali nas przez kilka godzin i dopiero po zgłoszeniu się pracowników UB pozwolono nam opuścić ich „gościnne progi”.
W dniu 2 grudnia 1948 roku zawarliśmy związek małżeński , „ślub cywilny” w Urzędzie Miasta. Zawarcie związku było w tajemnicy przed ojcem mojej narzeczonej , który uważał, że nie jestem ustabilizowany zawodowo, zbyt młody na małżeństwo. Dopiero w czasie Świąt Bożego Narodzenia 25 grudnia 1948 roku zawarliśmy „ślub kościelny” w kościele Mariackim . Do kościoła zawiozła nas jedyna w mieście taksówka, wysadziła nas w przedsionku kościoła i pojechała po świadków , i resztę gości weselnych w szczególności rodziców panny młodej i moich. My nie czekając na przyjście świadków udaliśmy się pod ołtarz gdzie były przygotowane klęczniki. Świadkowie dołączyli do nas po kilkunastu minutach. Na ślubie śpiewały koleżanki mojej małżonki, która była z nimi związana udziałem w zespole śpiewaczym z Gimnazjum w Szczecinku. Ślub był bardzo uroczysty i niezapomniany.
Po ślubie i weselu zamieszkaliśmy w domu mojej mamy w pokoju zajmowanym poprzednio przez ciocię Misię.


49
24 grudnia 1948 r.
Zdjęcie rodzinne ze ślubu.
Na początku roku 1950 zostałem skierowany jako instruktor na kurs Dowódców Batalionów ”SP” do Lublińca. Prowadziłem zajęcia z musztry. Przyjechała do mnie moja żona, i razem z nią wybraliśmy się do Częstochowy aby odwiedzić obraz Matki Bożej Częstochowskiej na Jasnej Górze. Przejeżdżając pociągiem do Częstochowy widzieliśmy jak ubogie to były tereny, maleńkie chaciny, ubogie gospodarstwa rolne. Były to nasze pierwsze odwiedziny Jasnej Góry.
W dniu 22 marca 1950 roku otrzymałem wypowiedzenie z pracy, na postawie Rozp. Szefa Departamentu MON i z dniem 30 czerwca mój stosunek pracy miał być rozwiązany. Przyczynę zwolnienia z pracy w Komendzie Powiatowej „S.P” był fakt, że w latach 1945/1946 służyłem w Amerykańskich Kompaniach Wartowniczych. Rozpoczynał się okres represji Stalinowskich.
.
Zdjęcia z uroczystości w których udział brało „S.P”


57
Gdańsk:
Studia na Akademii Medycznej rozpocząłem w październiku 1962 roku. Dostałem stypendium stołówkowe, mieszkaniowe, zamieszkałem w akademiku początkowo przy ulicy Marksa obecnie gen Hallera, a następnie po oddaniu nowych akademików przy ulicy Dębinki , w pokoju razem z dwoma innymi byłymi felczerami Andrzejem Staszewskim i Jankiem Knurowskim Staszewski uczył się razem ze mną w Szkole felczerskiej w Słupsku, był rok później niż ja. Mieszkaliśmy razem przez wszystkie sześć lat. Na okres studiów jako stypendium dostałem pożyczkę ze Związków Zawodowych Służby Zdrowia w wysokości 500 złotych miesięcznie, którą spłacałem po ukończeniu studiów, a ze strony Akademii stypendium mieszkaniowe i żywnościowe.
Co tydzień przyjeżdżałem do domu, w soboty po południu i na niedziele. W Gdańsku mieszkał Gutek Sienkiewicz wraz z rodziną, żoną i córeczką Elżunią. Mieszkali przy ulicy Ogarnej. Często ich odwiedzałem. Byli jak moja druga rodzina. Gutek po ukończeniu studiów na Politechnice pracował w CPN jako inżynier, a jego żona, Marysia pracowała jako pracownik umysłowy w innym miejscu. Zawsze tam byłem serdecznie witany i częstowany . Gutek postarał się w swoim zakładzie pracy o wykreślanie planów stacji paliwowych w Gdańsku, za co dostałem dodatkowe pieniądze.
W okresie wakacyjnym byłem zatrudniany w Pogotowiu Ratunkowym w Szczecinku , gdzie pełniłem te same funkcje co przed pójściem na studia. Szpital Powiatowy w Szczecinku nie zaproponował mi stypendium na studia, ale ja nie potrzebowałem tego. Wystarczyło to co zarabiałem w okresie ferii studenckich, pożyczka ze związku zawodowego oraz to co zarabiała moja żona.
Studia nie sprawiały mi szczególnych trudności. W zasadzie zaliczałem każde kolokwia za pierwszym podejściem. Podczas studiów stomatologów , praktykowali oni na pacjentach przychodzących z miasta, oraz na innych studentach z akademii. Między innymi i ja skorzystałem z usługi kolegi i dokonał on naprawy mojego zęba 7 prawej dolnej. Założył mi plombę i uzupełnił znaczny ubytek i do dnia dzisiejszego ząb ten tkwi w mojej jamie ustnej nie sprawiając żadnych problemów ( to jest już blisko pięćdziesiąt lat).
W lutym 1966 roku w piątek jak zwykle przyjechałem do domu. Romek przywitał mnie i nic nie wskazywało na jakąkolwiek chorobę. Był wesoły, położyliśmy się do łóżka. Romek położył się z nami. W nocy jednak zaczął gorączkować , a następnie majaczyć. Ponieważ stan jego ulegał szybko pogorszeniu udałem się z nim do szpitala na oddział dziecięcy. Na oddziale szybko doszło do


Click to View FlipBook Version