The words you are searching are inside this book. To get more targeted content, please make full-text search by clicking here.
Discover the best professional documents and content resources in AnyFlip Document Base.
Search
Published by Biblioteka Szkolna, 2020-09-05 18:26:20

Akademia Pana Kleksa

Ta oraz inne bajki

Na​zy​wam się Adam Niez​ gód​ka, mam dwa​naś​ cie lat i już od pół roku je‐​
stem w Aka​dem​ ii pana Kleks​ a. W domu nic mi się nig​ d​ y nie uda​wał​ o. Za​‐
wsze spóź​niał​ em się do szkoł​ y, ni​gd​ y nie zdą​żył​ em od​ro​bić lek​cji i mia​łem
gli​nian​ e ręce. Wszyst​ko upusz​cza​łem na pod​łog​ ę i tłuk​ łem, a szklank​ i
i spodki na sam mój wid​ ok pęk​ a​ły i rozl​ at​ y​wał​ y się w drob​ne ka​wał​ki, zan​ im
jeszc​ ze zdąż​ y​łem ich dot​ knąć. Nie zno​sił​ em krupn​ i​ku i marc​ hewk​ i, a wła​śnie
co​dzien​nie dos​ taw​ ał​ em na obiad krupn​ ik i mar​chew​kę, bo to poż​ yw​ne i zdro‐​
we. Kied​ y na dom​ iar złe​go obl​ ał​ em atra​men​tem parę spodni, ob​rus i nowy
kos​ tium mamy, ro​dzic​ e po​stan​ o​wil​ i wy​słać mnie na na​ukę i wyc​ ho​wan​ ie do
pana Klek​sa. Aka​de​mia mieś​ ci się w sam​ ym końc​ u uli​cy Cze​kol​ a​do​wej i zaj​‐
muj​ e duży trzy​pię​tro​wy gmach, zbud​ ow​ a​ny z kol​ or​ ow​ ych ceg​ ie​łek. Na trze‐​
cim pię​trze przec​ how​ yw​ a​ne są taj​ emn​ ic​ ze i nik​ om​ u nie zna​ne se​kret​ y pana
Klek​sa. Nikt nie ma pra​wa tam wcho​dzić, a gdy​by na​wet ko​muś zac​ hcia​ło się
wejść, nie miałb​ y któr​ ę​dy, bo scho​dy dop​ ro​wa​dzon​ e są tylk​ o do drug​ ie​go
pięt​ ra i sam pan Kleks do​staj​ e się do swo​ich sek​ re​tów przez kom​ in. Na part​ e​‐
rze mieszc​ zą się sale szkoln​ e, w któr​ ych od​byw​ aj​ ą się lekc​ je, na pierws​ zym
pięt​ rze są syp​ ial​nie i wspóln​ a jad​ aln​ ia, wreszc​ ie na dru​gim pię​trze mieszk​ a
pan Kleks z Mat​ eu​ szem, ale tyl​ko w jedn​ ym po​koj​ u a wszyst​kie po​zo​sta​łe są
poz​ am​ y​kan​ e na klucz.

Pan Kleks przyjm​ uj​ e do swo​jej Aka​de​mii tyl​ko tych chłop​ców. któr​ ych
imio​na, za​czy​na​ją się na lit​ er​ ę A, bo – jak pow​ iad​ a – nie ma za​mia​ru zaś​ mie​‐
cać so​bie głow​ y wszystk​ im​ i lit​ er​ am​ i alf​ a​bet​ u. Dla​te​go też w Aka​dem​ ii jest
czter​ ech Ada​mów, pię​ciu Aleks​ an​drów, trzech And​ rze​jów, trzech Alf​ re​dów,
sześ​ ciu Ant​ o​nich, jed​ en Ar​tur, je​den Al​bert i je​den Ana​staz​ y, czyl​ i ogół​ em
dwud​ zies​ tu czte​rech uczniów. Pan Kleks ma na imię Amb​ roż​ y, a zat​ em tylk​ o
je​den Mat​ eu​ sz w cał​ ej Aka​de​mii nie za​czyn​ a się na A. Zreszt​ ą Ma​teu​ sz nie
jest wcal​ e uczniem. Jest to uczon​ y szpak pana Kleks​ a. Ma​tue​ sz umie do​sko​‐
na​le mów​ ić, pos​ iad​ a jedn​ ak tę właś​ ciw​ ość, że wym​ aw​ ia tylk​ o koń​cówk​ i wy​‐
raz​ ów, nie zwrac​ aj​ ąc uwag​ i na ich poc​ ząt​ ek. Gdy na przy​kład Ma​teu​ sz odb​ ie​‐
ra te​le​fon, odz​ y​wa się za​zwy​czaj:

– Oszę, u emia ana eksa!

Oznac​ za to:
– Pro​szę, tu Akad​ em​ ia pana Klek​sa.
Oczy​wi​ście, że obcy nie mogą go wcal​ e zroz​ u​mieć, ale pan Kleks i jego
uczniow​ ie por​ o​zu​mie​waj​ ą się z nim do​sko​na​le. Mat​ e​usz odr​ ab​ ia z nami lek‐​
cje i czę​sto za​stę​pu​je pana Klek​sa w szkol​ e, gdy pan Kleks idzie ła​pać mot​ y​le
na drug​ ie śniad​ an​ ie.
Ach, prawd​ a! Był​bym cał​kiem za​pom​ niał pow​ ied​ zieć, że na​sza Aka​de​mia
mieś​ ci się w ogromn​ ym park​ u, pełn​ ym rozm​ ai​ tych doł​ ów, jar​ ów i wą​wo​zów,
i oto​czo​na jest wys​ o​kim mu​rem. Ni​kom​ u nie woln​ o wyc​ hod​ zić poza mur bez
pana Kleks​ a. Ale ten mur nie jest to mur byle jaki. Po tej stro​nie, któ​ra bie​‐
gnie wzdłuż uli​cy, jest zup​ ełn​ ie gład​ki i tylk​ o poś​ rodk​ u znaj​du​je się duża
oszklo​na bram​ a. Na​to​miast w trzech po​zos​ ta​łych czę​ściach muru mieszc​ zą
się dłu​gim niep​ rzer​ wan​ ym szer​ e​giem jedn​ a obok dru​giej żel​ az​ ne furt​ki, po​za​‐
myk​ a​ne na małe srebr​ne kłód​ ecz​ki.
Wszystk​ ie te furtk​ i prow​ ad​ zą do roz​ma​itych sąs​ ied​nich ba​jek, z któ​ry​mi
pan Kleks jest w bard​ zo dob​ rych i zaż​ ył​ ych stos​ unk​ ach. Na każd​ ej furt​ce jest
tab​ liczk​ a z na​pi​sem wska​zu​jąc​ ym, do któr​ ej baj​ki prow​ a​dzi. Są tam wszyst​‐
kie baj​ki pana An​ders​ e​na i bra​ci Grimm, bajk​ a o dziad​ku do orze​chów, o ry‐​
ba​ku i ry​baczc​ e, i wilk​ u, któ​ry udaw​ ał że​bra​ka, o sie​rotc​ e Ma​rys​ i i kra​sno​lud‐​
kach, o Kaczc​ e–Dziw​ aczc​ e i wiel​ e, wiel​ e in​nych. Nikt nie wie dok​ ładn​ ie, ile
jest tych furt​ ek, bo kied​ y je za​cząć li​czyć, nie możn​ a się nie pom​ y​lić i po
chwil​ i nie wia​dom​ o już, co się nal​ i​czył​ o przed​tem. Tam gdzie po​winn​ o być
dwan​ aś​ cie, wyp​ a​da nag​ le dwa​dzie​ścia osiem, a tam gdzie zda​wa​łob​ y się, że
jest dzie​więć, wy​pa​da trzyd​ zieś​ ci je​den albo sześć. Na​wet Mat​ eu​ sz nie wie,
ile jest tych baj​ ek, i po​wia​da, że “oże o, a oże eście”, co zna​czy, że może sto,
a może dwieś​ cie.
Klu​czyk​ i od furt​ ek prze​chow​ u​je pan Kleks w duż​ ej srebrn​ ej szkat​ u​le i za​‐
wsze wie, któ​ry z nich do któ​rej kłód​ki pas​ u​je. Bar​dzo czę​sto pan Kleks po‐​
sy​ła nas do róż​nych ba​jek po spra​wun​ki. Wyb​ ór przew​ aż​nie pada na mnie, bo
je​stem rudy i od razu rzuc​ am się w oczy. Pewn​ e​go dnia, gdy panu Klek​sow​ i
zab​ ra​kło zap​ a​łek, za​woł​ ał mnie do sieb​ ie, dał mi zło​ty kluc​ zyk na złot​ ym kół‐​
ku i po​wied​ ział:
– Mój Adas​ iu, sko​czysz do bajk​ i pana An​ders​ en​ a o dziew​czyn​ce z za​pał​‐
kam​ i, po​woł​ asz się na mnie i po​pro​sisz o pu​dełk​ o za​pa​łek.
Ogrom​nie ura​dow​ a​ny pol​ ec​ iał​ em do park​ u i nie wie​dząc zup​ ełn​ ie, w jaki
spos​ ób, tra​fi​łem od razu do właś​ ciw​ ej furt​ki. Za chwil​ ę już znal​ a​złem się po
drug​ iej stro​nie. Oczom moim uka​za​ła się ulic​ a ja​kieg​ oś nie znan​ eg​ o mias​ ta,

po któr​ ej snuł​ o się mnó​stwo lud​ zi. I na​wet pa​dał śnieg, cho​ciaż po na​szej
stron​ ie było w tym czas​ ie lato. Wszys​ cy prze​chodn​ ie trzę​śli się z zim​na, któ‐​
reg​ o ja wcal​ e nie od​czu​wał​ em, i nie spadł na mnie ani jed​ en płat​ ek śnieg​ u.

Kie​dy tak sta​łem zdzi​wio​ny, zbliż​ ył się do mnie ja​kiś stars​ zy siwy pan,
pog​ łas​ kał mnie po głow​ ie i rzekł z uśmiec​ hem:

– Nie poz​ naj​ esz mnie? Naz​ yw​ am się And​ er​sen. Dzi​wi cię, że tut​ aj pada
śnieg i mamy zimę, podc​ zas gdy u was jest czer​wiec i doj​rzew​ aj​ ą cze​reś​ nie.
Prawd​ a? Ale prze​cież mu​sisz, chłopc​ ze, zroz​ u​mieć, że ty je​steś z zup​ ełn​ ie in‐​
nej bajk​ i. Po co tu​taj przys​ ze​dłeś?

– Przys​ zed​ łem, pro​szę pana, po za​pałk​ i. Pan Kleks mnie przys​ łał.
– Ach, to ty jes​ teś od pana Klek​sa! – ucie​szył się pan An​der​sen. – Bar​dzo
lub​ ię tego dzi​wak​ a. Za​raz dos​ ta​niesz pud​ ełk​ o za​pał​ ek.
Po tych sło​wach pan And​ ers​ en kla​snął w dłon​ ie i po chwi​li zza rogu uka​‐
zał​ a się mała zziębn​ ię​ta dziewc​ zynk​ a z za​pałk​ am​ i. Pan And​ er​sen wziął od
niej jedn​ o pud​ ełk​ o i pod​ ał mi je mów​ iąc:
– Masz, zan​ ieś to panu Kleks​ ow​ i. I przes​ tań płak​ ać. Nie lit​ uj się nad tą
dziewc​ zyn​ką. Jest ona bied​na i zzięb​nięt​ a, ale tyl​ko na niby. Przec​ ież to baj‐​
ka. Wszyst​ko tu jest zmy​ślon​ e i nie​praw​dziw​ e.
Dziew​czynk​ a uśmiech​nęł​ a się do mnie, skin​ ę​ła mi ręką na po​żeg​ nan​ ie,
a pan And​ ers​ en od​pro​wa​dził mnie z po​wro​tem do furtk​ i.
Kie​dy opo​wied​ ział​ em chłop​com o mo​jej przyg​ od​ zie, wszys​ cy mi bar​dzo
za​zdro​ści​li, że poz​ nał​ em pana An​ders​ e​na.
Póź​niej chod​ ził​ em do różn​ ych ba​jek bard​ zo częs​ to w roz​mai​ tych spra‐​
wach: a to trzeb​ a, było przyn​ ieść parę but​ ów z bajk​ i o koc​ ie w bu​tach, a to
znów w sek​ re​tach pana Kleks​ a poj​ a​wił​ y się my​szy i trzeb​ a było spro​wa​dzić
sam​ e​go kota albo kied​ y nie było czym za​mieść pod​ wórk​ a, mu​sia​łem po​ży​‐
czyć mio​tły od pew​nej cza​row​ni​cy z baj​ki o Ły​sej Gór​ ze.
Nat​ o​miast było i tak, że pew​ne​go piękn​ e​go dnia zja​wił się u nas jak​ iś
obcy pan w sze​ro​kim aks​ a​mit​nym ka​ftan​ ie, w krótk​ ich ak​sa​mitn​ ych
spodniach, w kap​ el​ us​ zu z pió​rem i kaz​ ał zap​ row​ ad​ zić się do pana Kleks​ a.
Wszys​ cy by​li​śmy ogrom​nie za​cie​kaw​ ie​ni, po co ten pan właś​ ci​wie przy‐​
szedł. Pan Kleks dług​ o z nim rozm​ a​wiał szept​ em, częs​ to​wał go pi​guł​ka​mi na
por​ ost włos​ ów, któ​re sam miał zwyc​ zaj nie​ustan​nie ły​kać, a po​tem, wskaz​ u‐​
jąc na mnie i na jedn​ eg​ o z An​drze​jów rzekł:
– Słu​chaj​cie, chłopc​ y, ten pan, któ​re​go tu wid​ zic​ ie, przys​ zedł z baj​ki
o śpią​cej król​ ewn​ ie i sied​miu bra​ciach. Otóż dwaj spoś​ ród nich pos​ zli wczo​‐
raj do lasu i nie wróc​ i​li. Sami roz​ um​ iec​ ie, że w tych wa​runk​ ach baj​ka o śpią​‐

cej król​ ew​nie i sied​miu brac​ iach nie może się dok​ oń​czyć. Dlat​ eg​ o też wy​po‐​
ży​czam was temu panu na dwie god​ zi​ny. Tylk​ o pam​ ię​taj​cie, mac​ ie wró​cić na
ko​la​cję.

– Acja ędzie ed óstą! – zaw​ o​łał Ma​teu​ sz, co miał​ o oznac​ zać, że ko​la​cja
będ​ zie przed szó​stą.

Po​szliś​ my ra​zem z owym pa​nem w ak​sa​mit​nym ubran​ iu. Dow​ ie​dziel​ iś​ my
się po dro​dze, że jest on jed​nym z brac​ i śpią​cej kró​lewn​ y i że my rów​nież bę​‐
dziem​ y mus​ ie​li ubrać się w taki sam ak​sa​mitn​ y strój. Zgod​ zil​ i​śmy się na to
chętn​ ie, obaj by​liś​ my ciek​ aw​ i wid​ ok​ u śpiąc​ ej kró​lew​ny. Nie będę roz​pi​sy​wał
się tu​taj na tem​ at sam​ ej bajk​ i, bo każ​dy ją na pewn​ o zna. Mus​ zę jed​nak po‐​
wie​dzieć, że za udział w bajc​ e śpią​ca król​ ewn​ a po przeb​ ud​ ze​niu się zap​ ro​si​ła
mnie i An​drzej​ a na pod​wie​czo​rek. Nie wszys​ cy pewn​ o wied​ zą, jak​ ie pod​wie​‐
czork​ i jad​ aj​ ą król​ ew​ny, a zwłaszc​ za kró​lew​ny z baj​ ek. Przede wszystk​ im
więc lok​ aj​ e wnie​śli na tac​ ach ogromn​ e stos​ y, cias​ tek z krem​ em, a prócz tego
sam krem na du​żych srebrn​ ych mi​sach. Każd​ y z nas dos​ tał tyle cias​ tek, ile
tyl​ko chciał. Do cias​ tek pod​ a​no nam czek​ o​lad​ ę, każ​de​mu po trzy szklan​ki na​‐
raz, a w każd​ ej szklanc​ e po wierzc​ hu pływ​ a​ła po​nad​to cze​ko​lad​ a w ka​wał​‐
kach. Na sto​le na du​żych półm​ i​skach le​żał​ y marc​ ep​ an​ ow​ e zwier​ ząt​ka i lalk​ i
oraz mar​mol​ ad​ki, cuk​ ierk​ i i owoc​ e w cu​krze. Wresz​cie na krysz​tał​ o​wych ta‐​
lerz​ ach i wa​zach uło​żon​ e były wi​nog​ ron​ a, brzos​ kwi​nie, mand​ a​ryn​ki, tru‐​
skawk​ i i roz​ma​ite inne owo​ce oraz prze​różn​ e ga​tun​ki lo​dów w cze​kol​ ad​ o‐​
wych fo​remk​ ach.

Kró​lewn​ a uśmie​chał​ a się do nas i nam​ a​wia​ła, aby​śmy je​dli jak najw​ ię​cej,
bo żadn​ a ilość nam nie za​szko​dzi. Przec​ ież wia​dom​ o, że w baj​kach nig​ ​dy nie
cho​ru​je się z prze​jed​ zen​ ia i że jest zup​ eł​nie inac​ zej niż w rze​czy​wis​ toś​ ci.
Schow​ ał​ em do kies​ ze​ni kil​ka fo​re​mek z lo​dam​ i, aby je zan​ ieść ko​le​gom, ale
lody się rozp​ uś​ ci​ły i ka​pa​ły mi po nog​ ach. Całe szczę​ście, że nikt tego nie za​‐
uwa​żył.

Po pod​wiec​ zork​ u król​ ewn​ a kaz​ ał​ a za​prząc parę kuc​ y​ków do ma​łeg​ o po​‐
wo​zu i tow​ ar​ zy​szył​ a nam aż pod sam mur Aka​de​mii pana Kleks​ a.

– Kła​niaj​cie się ode mnie panu Klek​sow​ i – po​wie​dział​ a na po​żeg​ nan​ ie –
i pop​ roś​ cie go, żeby przys​ zedł do mnie na mot​ ylk​ i w cze​kol​ a​dzie.

A po chwi​li dod​ ał​ a:
– Tyle sły​szał​ am o bajk​ ach pana Klek​sa. Będę je mus​ iał​ a ko​niecz​nie kie‐​
dyś odw​ ied​ zić.
W ten spos​ ób dow​ ie​dzia​łem się, że pan Kleks ma swoj​ e włas​ ne baj​ki, ale
po​znał​ em je do​pie​ro znaczn​ ie póź​niej.

W każ​dym bądź raz​ ie zac​ zął​ em od​tąd szan​ ow​ ać pana Klek​sa jeszc​ ze bar​‐
dziej i po​stan​ ow​ ił​ em zap​ rzyj​ aźn​ ić się z Mat​ e​uszem, aby dow​ ied​ zieć się od
nieg​ o o wszyst​kim.

Ma​te​usz nie jest sko​ry do roz​mów, a zdar​ zaj​ ą się na​wet tak​ ie dni, że
w ogól​ e z ni​kim nie chce gad​ ać.

Pan Kleks na jego upór ma spec​ jal​ne lek​ ars​ two, a mia​now​ ic​ ie – pieg​ i.
Nie pam​ ię​tam, czy wspo​mniał​ em już o tym, że twarz pana Klek​sa po pro​‐
stu upstrzon​ a jest pieg​ am​ i. Po​cząt​ko​wo najb​ ar​dziej dziw​ i​ła mnie okol​ icz​‐
ność, że pieg​ i te cod​ zienn​ ie zmien​ ia​ły swoj​ e po​łoż​ en​ ie: jed​neg​ o dnia zdob​ i​ły
nos pana Klek​sa, na​zaj​ utrz znów przen​ o​si​ły sie na czoł​ o po to, aby trzec​ ieg​ o
dnia po​jaw​ ić się na brod​ zie albo na szyi.
Okaz​ ał​ o się, że przy​czyn​ ą tego jest roz​targ​ nie​nie pana Kleks​ a, któ​ry na
noc za​zwyc​ zaj pie​gi zdejm​ u​je i chow​ a do zło​tej ta​bak​ ierk​ i, a rano przyt​ wier​‐
dza je z po​wro​tem, ale za każd​ ym raz​ em na inn​ ym miejs​ cu. Pan Kleks nig​ d​ y
nie rozs​ taj​ e się ze swo​ją ta​bak​ ier​ką, w któ​rej ma mnó​stwo zap​ a​so​wych pie​‐
gów roz​ma​itej wielk​ oś​ ci i bar​wy.
Co czwar​tek przy​cho​dzi z mias​ ta pe​wien go​larz, imien​ iem Fi​lip, i przyn​ o‐​
si panu Kleks​ ow​ i śwież​ e pie​gi, któr​ e za pom​ o​cą brzyt​ wy zbie​ra z twa​rzy
swoi​ ch klien​tów pod​czas gol​ en​ ia. Pan Kleks ogląd​ a je bar​dzo dok​ ład​nie,
przy​mie​rza przed lu​strem, po czym cho​wa sta​rann​ ie do ta​ba​kier​ki.
W nie​dziel​ ę i święt​ a pan Kleks punkt​ u​al​nie o jed​ en​ a​stej mówi:
– No, a te​raz zaż​ yj​my so​bie pieg​ ów.
Po tych sło​wach wy​bier​ a z ta​ba​kier​ki czte​ry albo pięć najw​ ięks​ zych i naj​‐
bar​dziej oka​za​łych pie​gów i przyt​ wier​dza je sob​ ie do nosa.
Zda​niem pana Klek​sa nie może być nic piękn​ iej​sze​go niż duże, czer​won​ e
lub żół​te pie​gi.
– Pieg​ i zna​ko​mic​ ie dzia​łaj​ ą na roz​ um i chron​ ią od kat​ a​ru – zwykł maw​ iać
do nas pan Kleks.
Dla​te​go też, jeż​ el​ i któ​ryś z uczniów wyr​ óż​ni się pod​czas lekc​ ji, pan Kleks
uroc​ zyś​ cie wyj​mu​je z ta​bak​ ierk​ i świe​żą, nie uży​wa​ną jesz​cze pie​gę i przy​‐
twier​dza ją do nosa tak​ ie​go szczęś​ cia​rza mów​ iąc:
– Noś ją godn​ ie, mój chłopc​ ze, i nig​ ​dy jej nie zdej​muj, jest to bo​wiem naj‐​
wyż​sza od​znak​ a, jaką moż​ esz so​bie zdob​ yć w mo​jej Akad​ e​mii.
Jed​ en z Alek​sand​ rów zdo​był już aż trzy duże pieg​ i, a niek​ tó​rzy z chłop‐​
ców do​stal​ i po dwie lub po jedn​ ej i obn​ os​ zą je na swoi​ ch twar​ zach z niez​ wy​‐
kłą dumą Za​zdroszc​ zę im i nie wiem, co dałb​ ym za to, żeby otrzy​mać ta​kie
od​znac​ ze​nie, ale pan Kleks po​wia​da, że jeszc​ ze za mało umiem.

Otóż wrac​ aj​ ąc do Ma​te​usza, mu​szę pow​ ied​ zieć, że prze​pa​da on za pie​ga‐​
mi pana Klek​sa i uważ​ a je za naj​więks​ zy przys​ mak.

Sko​ro tedy Ma​te​usz za​nie​mó​wi, pan Kleks zdej​muj​ e ze swoj​ ej twa​rzy naj‐​
bar​dziej zu​żyt​ ą pieg​ ę i daje ją Ma​te​uszow​ i do zje​dzen​ ia. Sku​tek jest nat​ ych​‐
mia​stow​ y Mat​ e​usz zac​ zy​na mów​ ić i od​pow​ ia​da na wszyst​kie pyt​ a​nia. Taki
spos​ ób wym​ yś​ lił na nie​go pan Kleks!

Któ​re​goś dnia, było to w po​łow​ ie czerwc​ a, pan Kleks usnął w park​ u i zu‐​
peł​nie nie zau​ wa​żył, jak go po​gryz​ ły kom​ ar​ y. Za​czął się tak za​wzięc​ ie dra​pać
w nos, że zdra​pał sob​ ie wszystk​ ie pieg​ i. Ci​chac​ zem po​zbier​ a​łem je w tra​wie
i za​nio​słem Ma​te​uszo​wi. Od tej chwi​li bar​dzo się ze mną za​przyj​ aźn​ ił i opo‐​
wie​dział mi niez​ wyk​ łą his​ to​rię swo​je​go życ​ ia.

Po​wta​rzam ją tu​taj w ca​ło​ści, z tym oczy​wiś​ cie, że do końc​ ó​wek Mat​ e‐​
usza do​rob​ ił​ em bra​kuj​ ąc​ e częś​ ci wy​raz​ ów.

Niezwykła Opowieść Mateusza

Nie jes​ tem ptak​ iem – jes​ tem księ​ciem. W la​tach mego dziec​ ińs​ twa nie​raz
opow​ ia​da​no mi baj​ki o lu​dziach prze​mie​nion​ ych w pta​ki lub zwier​ zęt​ a, ni​g​dy
jedn​ ak nie wie​rzy​łem w prawd​ zi​wość tych opo​wieś​ ci.

Tymc​ za​sem wła​śnie moje życ​ ie po​toc​ zy​ło się tak, jak to opi​su​je się
w owych baj​kach.

Uro​dził​ em się na kró​lews​ kim dwo​rze jako je​dy​ny syn i nas​ tępc​ a tron​ u
wiel​kieg​ o i po​tęż​neg​ o władc​ y. Miesz​ka​łem w pał​ a​cu wy​łoż​ o​nym marm​ u​ra​mi
i zło​tem, stą​pał​ em po pers​ kich dyw​ an​ ach, każd​ y mój ka​prys był nat​ ych​miast
za​spa​kaj​ a​ny przez usłużn​ ych min​ i​strów i dwor​ zan, każd​ a moja łza, gdy pła​‐
ka​łem, była lic​ zon​ a, każd​ y uśmiech wpis​ y​wa​ny był do spe​cjaln​ ej księg​ i
uśmie​chów ksią​żę​cych a dziś jes​ tem szpa​kiem, któ​ry czu​je się obco za​rów​no
poś​ ród pta​ków, jak i po​śród lud​ zi.

Oj​ciec mój był król​ em i pa​no​wał licz​nym kra​jom i na​rod​ om. Mil​ io​ny lu‐​
dzi drża​ły z trwo​gi na dźwięk jego imien​ ia. Niep​ rze​bran​ e skar​by i pa​łac​ e,
zło​te kor​ on​ y i berł​ a, dro​goc​ enn​ e ka​mien​ ie, bog​ act​ wa, o ja​kich ni​kom​ u się nie
śni nal​ e​ża​ły do mego ojca.

Mat​ka moja była księżn​ iczk​ ą i sły​nęł​ a z uro​dy na wszystk​ ich ląd​ ach i mo‐​
rzach. Mia​łem czte​ry sio​stry, z któ​rych każ​da wy​szła za mąż za inn​ eg​ o kró​la:
jedn​ a była kró​low​ ą hisz​pań​ską, drug​ a wło​ską, trzec​ ia port​ ug​ al​ską, czwart​ a
hol​ en​der​ską.

Okręt​ y król​ ews​ kie pan​ ow​ ał​ y na czter​ ech mo​rzach, a woj​sko było tak licz​‐
ne i tak pot​ ężn​ e, że kraj mój nie miał wrog​ ów i wszys​ cy kró​lo​wie świat​ a za​‐
bie​gal​ i o przyj​ aźń i przy​chyl​ność mego ojca.

Od najw​ cześ​ niejs​ zych lat miał​ em za​mi​ło​wan​ ie do po​lo​wa​nia i do konn​ ej
jazd​ y. Moja wła​sna staj​nia lic​ zy​ła sto dwad​ zie​ścia wierz​chowc​ ów krwi arab​‐
skiej i an​giel​skiej oraz czter​dzie​ści osiem step​ o​wych mu​stan​gów.

W zbroj​ own​ i mo​jej ze​bran​ e były strzelb​ y myś​ liw​skie, wyk​ on​ a​ne przez
najl​ eps​ zych rusz​ni​kar​ zy i dos​ to​so​wa​ne spe​cjaln​ ie do mego wzro​stu, do dłu​‐
go​ści mego ra​mie​nia i do mego oka.

Gdy ukoń​czył​ em sied​ em lat, oj​ciec mój, król, pow​ ie​rzył mnie dwu​nas​ tu
najz​ nak​ o​mits​ zym uczon​ ym i roz​ka​zał im, aby na​uczyl​ i mnie wszystk​ ieg​ o

tego, co sami wied​ zą i umie​ją.
Uczy​łem się dob​ rze, ale mój nieo​ pan​ ow​ a​ny po​ciąg do sio​dła i do strzel​by

rozp​ al​ ał mózg i dus​ zę do tego stopn​ ia, że o nic​ zym inn​ ym nie umia​łem my‐​
śleć.

Dlat​ e​go też oj​ciec, w obaw​ ie o moje zdrow​ ie, za​bron​ ił mi jeźd​ zić kon​no.
Płak​ ał​ em z tego po​wod​ u rzewn​ ym​ i łzam​ i, a łzy te czter​ y damy zbier​ a​ły
sta​ran​nie do krysz​tał​ o​we​go fla​kon​ u. Gdy fla​kon już się nap​ eł​nił po brze​gi,
sto​sow​nie do zwy​cza​jów mego kraj​ u ogłos​ zo​no żał​ o​bę nar​ o​dow​ ą na przec​ iąg
trzech dni. Cały dwór przy​wdział czar​ne stro​je i wszelk​ ie przyj​ ęc​ ia, bale i za​‐
ba​wy zos​ tał​ y od​woł​ a​ne. Na pał​ ac​ u opusz​czo​no cho​rą​giew do poł​ ow​ y maszt​ u,
a całe woj​sko na znak smut​ku od​pię​ło ostro​gi.
Z tęs​ kn​ ot​ y za mymi koń​mi stra​cił​ em apet​ yt, nie chcia​łem się uczyć i sie​‐
dział​ em po ca​łych dniach na mal​ eń​kim tro​nie, nie od​zyw​ aj​ ąc się do nik​ o​go
i nie od​pow​ iad​ a​jąc na py​ta​nia.
Za​równ​ o uczen​ i, jak i moja matk​ a usił​ ow​ a​li nak​ łon​ ić kró​la, aże​by cofn​ ął
za​kaz – jedn​ ak na próżn​ o. Oj​ciec nie miał zwyc​ zaj​ u od​woł​ y​wan​ ia swych po​‐
sta​no​wień.
Rzekł tyl​ko:
– Moja oj​cows​ ka i kró​lew​ska wola jest niez​ łomn​ a. Zdro​wie na​stępc​ y tro‐​
nu staw​ iam pon​ ad ka​prys mego dziec​ka. Serc​ e mi się kraj​ e na wid​ ok jego
smut​ku, sta​nie się jed​nak tak, jak to zal​ e​cil​ i moi na​dwor​ni med​ y​cy i chi​rur​‐
dzy. Ksią​żę nie do​sią​dzie wię​cej kon​ ia, dop​ ók​ i nie ukoń​czy lat czter​nas​ tu.
Nie mo​głem poj​ ąć, cze​mu nad​ worn​ i lek​ ar​ ze zab​ ron​ i​li mi jeź​dzić konn​ o,
sko​ro było pow​ szech​nie wiad​ om​ o, że jes​ tem jedn​ ym z najl​ eps​ zych jeźdźc​ ów
w kra​ju i że pan​ u​ję nad kon​ iem tak samo spraw​nie, jak mój oj​ciec nad król​ e‐​
stwem.
Po no​cach śni​ły mi się moje bachm​ at​ y, moje uko​chan​ e wierz​chow​ce
i przez sen wym​ a​wia​łem ich imio​na, któ​re pa​mię​tał​ em tak do​brze.
Pew​nej nocy zbud​ zi​ło mnie na​gle ci​che rże​nie pod oknem. Ze​rwał​ em się
z łóżk​ a i wyj​rza​łem do ogro​du, Na ścież​ce stał osiod​ łan​ y mój wspa​nia​ły
wierz​chow​ iec Ali–Baba, któ​ry naj​wi​doczn​ iej do​sły​szał moje wo​ła​nie, a ter​ az
na mój wi​dok pars​ kn​ ął rad​ o​śnie i zbliż​ ył się aż pod samo okno. Ubrał​ em się
po ciemk​ u, por​ wał​ em strzel​bę i zac​ ho​wuj​ ąc jak najw​ ięk​szą ci​szę, wys​ ko​czy​‐
łem przez okno wprost na grzbiet Ali–Baby. Ru​mak ru​szył z kop​ yt​ a, przes​ a‐​
dził kil​ka ogro​dow​ ych park​ an​ ów i pob​ iegł przed sieb​ ie, uno​sząc mnie nie
wia​dom​ o do​kąd. Pę​dzi​liś​ my tak przez dłużs​ zy czas w świet​ le księ​życ​ a, gdy
zaś okaz​ a​ło się, że nie ma za nami pog​ on​ i, ują​łem wo​dze w ręce i skier​ ow​ a​‐

łem się do wid​nie​ją​ceg​ o opo​dal lasu.
Upo​jon​ y tą noc​ną jaz​dą, za​po​mnia​łem o za​kaz​ ie ojca, o tym, że co​raz bar‐​

dziej od​dal​ am się od pa​łac​ u i że w le​sie nie jest bez​piecz​nie.
Miał​ em wówc​ zas osiem lat, ale odw​ a​gi po​siad​ a​łem nie mniej niż pię​ciu

kró​lew​skich gren​ ad​ ie​rów ra​zem wzię​tych.
Gdy wjec​ hał​ em do lasu, koń za​czął oka​zy​wać dziwn​ y nie​pok​ ój, zwoln​ ił

bieg, aż wresz​cie sta​nął jak wryt​ y, drżąc i pars​ kaj​ ąc. Nie​baw​ em zroz​ um​ ia​‐
łem, co zas​ zło: na ścież​ce leś​ nej na wprost Ali–Baby stał ol​brzy​mi wilk.
Szczer​ zył straszl​ i​we kły i pia​na ka​pa​ła mu z pys​ ka. Ścią​gnął​ em szybk​ o wo​‐
dze i chwyc​ i​łem strzelb​ ę. Wilk z roz​war​tą pasz​czą pow​ ol​ i zbli​żał się ku
mnie.

Krzykn​ ą​łem więc:
– W imien​ iu, król​ a rozk​ az​ uj​ ę ci, wil​ku, abyś mi dał wol​ną drog​ ę, w prze​‐
ciwn​ ym ra​zie będę mus​ iał cię zab​ ić!
Ale wilk tylk​ o za​chic​ hot​ ał ludzk​ im śmiec​ hem i nac​ ier​ ał na mnie w dal‐​
szym cią​gu. Wów​czas od​wio​dłem ku​rek, wy​cel​ ow​ ał​ em i wpa​kow​ ał​ em cały
zap​ as na​bo​jów w otwar​ty pysk wil​ka.
Strzał był nie​chybn​ y. Wilk sku​lił się, wyp​ rę​żył jak​by do sko​ku, wresz​cie
padł tuż u ko​pyt Ali–Baby. Zes​ ko​czy​łem z sio​dła i zbli​ży​łem się do za​bit​ e​go
zwie​rza. W chwi​li jed​nak gdy stał​ em nad nim, pod​ ziw​ iaj​ ąc jego wiel​ki wspa​‐
niał​ y łeb, wilk ostatn​ im wid​ oczn​ ie wys​ iłk​ iem dźwig​ nął się i wbił mi kieł,
ostry jak szty​let, w praw​ e udo. Po​czu​łem przes​ zy​wa​ją​cy ból, ale już po chwi‐​
li szczę​ki wilk​ a same się rozw​ ar​ły i łeb opadł z łos​ kot​ em na ziem​ ię. Rów​no​‐
cześ​ nie ze wszystk​ ich stron rozl​ eg​ ły się groźn​ e, prze​ciąg​ łe wy​cia wil​ków.
Półp​ rzyt​ om​ny z bólu i przer​ a​żen​ ia, dos​ iad​ łem Ali–Baby, i po​cwa​ło​wał​ em
w kie​run​ku pa​łac​ u. Gdy wkra​dłem się do ogro​du, była jesz​cze noc. Zbliż​ y​‐
łem się do okna i wskoc​ zy​łem do pok​ oj​ u, poz​ os​ taw​ ia​jąc ko​nia wła​sne​mu lo​‐
so​wi. Nikt najw​ id​ oczn​ iej nie od​strzegł mo​jej nieo​ bec​no​ści, tot​ eż jak naj​szyb‐​
ciej poł​ oż​ y​łem się do łóż​ka i nat​ ych​miast usną​łem kam​ ienn​ ym snem. Kie​dy
się rano zbud​ zi​łem, ujr​ za​łem sześ​ ciu lek​ ar​ zy i dwun​ as​ tu uczon​ ych poc​ hy​lo‐​
nych nad moim łóż​kiem i z za​kło​po​ta​niem kiw​ aj​ ąc​ ych gło​wam​ i. Z mego od​‐
sło​nięt​ e​go uda mał​ y​mi krop​ la​mi sąc​ zył​ a się krew. Le​ka​rze nie mo​gli w żad​ en
spos​ ób do​ciec przyc​ zy​ny krwot​ ok​ u, ja zaś w oba​wie przed oj​cem przem​ il​cza​‐
łem noc​ną przyg​ od​ ę i spo​tka​nie z wilk​ iem.
Czas upły​wał, krew są​czył​ a się z rank​ i i le​ka​rze nad​ worn​ i w ża​den spo​sób
nie mo​gli jej zat​ am​ o​wać. Spro​wa​dzo​no najz​ na​kom​ its​ zych chi​rur​gów sto​lic​ y,
ale ich wys​ iłk​ i równ​ ież spełz​ ły na ni​czym.

Upływ krwi wzmag​ ał się z god​ zi​ny na go​dzin​ ę. Wieść o moj​ ej cho​ro​bie
rozs​ zer​ zy​ła się po ca​łym kraj​ u, tłum​ y ludu klęc​ zał​ y na pla​cach i ulic​ ach stol​ i‐​
cy, zan​ o​sząc mod​ ły o moje wyz​ drow​ ien​ ie.

Matk​ a, czu​waj​ ąc przy mnie, za​le​wa​ła się łzam​ i, a oj​ciec mój i król ro​ze‐​
słał do wszystk​ ich kra​jów proś​bę o skie​ro​wa​nie naj​leps​ zych lek​ ar​ zy i chi​rur​‐
gów. Nie​ba​wem przy​by​ło ich tak wie​lu, że w pa​łac​ u zab​ ra​kło dla nich po​‐
mieszc​ zeń.

Oj​ciec za po​wstrzym​ a​nie krwo​tok​ u wy​znac​ zył nag​ rod​ ę, za któ​rej cenę
moż​na było nab​ yć całe pańs​ two, cu​dzoz​ iem​scy le​ka​rze do​ma​gal​ i się jed​nak
jesz​cze wię​cej.

Dług​ im kor​ ow​ o​dem przes​ u​wal​ i się obok mego łóż​ka, ogląd​ a​li mnie i ba​‐
dal​ i; jedn​ i kaz​ a​li mi ły​kać rozm​ ai​ te krop​ le i pig​ uł​ki, inni zno​wu nac​ ier​ a​li ranę
maś​ cia​mi i pos​ y​py​wa​li ją proszk​ a​mi o dziwn​ ych zap​ ac​ hach. Byli też i tacy,
któ​rzy mod​ lil​ i się tylk​ o albo wym​ a​wial​ i słow​ a taj​ em​nic​ zych zak​ lęć. Ża​den
z nich jedn​ ak nie zdoł​ ał mnie ule​czyć; gas​ łem i ni​kłem w oczach, i krew są‐​
czy​ła się ze mnie nad​ al.

Gdy wszys​ cy już strac​ i​li nad​ zie​ję na moje ocal​ e​nie i lek​ a​rze, wid​ ząc swo​‐
ją bez​sil​ność, opu​ści​li pał​ ac, straż dwor​ska do​nios​ ła o przy​by​ciu chińs​ kieg​ o
uczon​ e​go, któr​ y sta​wił się na wez​ wa​nie mego ojca.

Niec​ hęt​nie sprow​ ad​ zon​ o go do mego łóż​ka, nikt już bo​wiem nie wier​ zył,
aby mógł ist​nieć jesz​cze ja​ki​kolw​ iek rat​ u​nek dla mnie, i cały kraj był po​grą‐​
żo​ny w ża​łob​ ie. Przyb​ ysz ów był na​dworn​ ym lek​ a​rzem ostatn​ ieg​ o ce​sar​ za
chińs​ kieg​ o i przeds​ taw​ ił się jako dokt​ or Paj–Chi–Wo.

Oj​ciec mój pow​ it​ ał go z rozp​ ac​ zą w głos​ ie:
– Dokt​ o​rze Paj–Chi–Wo, ra​tuj mego syna! Jeś​ li uda ci się go oca​lić, otrzy​‐
masz ode mnie tyle bry​lan​tów, ru​bin​ ów i szmar​ ag​dów. ile ich po​mieś​ ci się
w tym po​ko​ju. Po​mnik twój sta​nie na pa​ła​co​wym dzied​ zińc​ u, a je​śli ze​‐
chcesz, uczy​nię cię pierws​ zym min​ i​strem mego kró​le​stwa.
– Naj​jaś​ niejs​ zy pa​nie i spraw​ ie​dli​wy władc​ o – od​rzekł dok​tor Paj–Chi–
Wo poc​ hyl​ a​jąc się do ziem​ i – za​cho​waj klej​not​ y swoj​ e dla ubog​ ich tego kra‐​
ju, nie​god​ zien jes​ tem rów​nież po​mnik​ a, alb​ o​wiem w moj​ ej ojc​ zyźn​ ie pom​ ni‐​
ki staw​ ia się tyl​ko poe​ tom. Nie chcę być min​ is​ trem, gdyż mógł​bym pop​ aść
w twoj​ ą nieł​ a​skę. Po​zwól mi wpierw zba​dać cho​reg​ o, a o na​grod​ zie po​mó​wi‐​
my póź​niej.
Po tych słow​ ach zbli​żył się do mnie, obejr​ zał ranę, przył​ o​żył do niej usta
i po​czął wsąc​ zać we mnie swój odd​ ech.
Nie​zwłoczn​ ie po​czu​łem ożyw​czy przy​pływ sił i do​zna​łem wraż​ en​ ie, że

krew odm​ ie​ni​ła się we mnie i szybc​ iej po​czę​ła krąż​ yć.
Gdy po pewn​ ym czas​ ie dokt​ or Paj–Chi–Wo oder​ wał usta od mego cia​ła,

rana zni​kła bez śla​du.
–Ksią​żę jest zdrów i może opuś​ cić łóż​ko – rzekł Chiń​czyk wstaj​ ąc i skła‐​

daj​ ąc mi wschod​nim zwyc​ za​jem głęb​ ok​ i ukłon.
Rod​ zi​ce moi płak​ al​ i z ra​do​ści i w gor​ ą​cych sło​wach dzię​kow​ al​ i memu

zbawc​ y.
– Jeś​ li nie jest to sprzeczn​ e z ety​kiet​ ą tego dwo​ru – prze​mó​wił wreszc​ ie

dok​tor Paj–Chi–Wo – chciał​bym przez chwil​ ę zo​stać sam na sam z moim do‐​
stojn​ ym pa​cjent​ em.

Król wy​raz​ ił na to zgod​ ę i wszys​ cy opu​ści​li moją sy​pial​nię. Wówc​ zas
chińs​ ki le​karz usiadł obok mego łóż​ka i rzekł:

– Wyl​ e​czy​łem cię, mój mały ksią​żę. al​bo​wiem znam ta​jemn​ i​ce nie​dos​ tęp‐​
ne dla lu​dzi biał​ ych. Wiem, w jaki spo​sób po​wstał​ a twoj​ a rana. Zas​ trze​lił​ eś
król​ a wil​ków, a wiedz o tym, że wilk​ i msz​czą się okrut​nie i nie prze​bac​ zą ci
tego nig​ d​ y. Jest to pierws​ zy król wil​ków, któ​ry padł z ręki czło​wie​ka. Od​tąd
groz​ ić ci będ​ zie wielk​ ie nie​bez​piec​ zeń​stwo. Dla​te​go daję ci cu​dow​ną czap​kę
bog​dyc​ han​ ów, któr​ ą mi po​wier​ zył przed śmierc​ ią ostat​ni ces​ arz chińs​ ki,
z tym że dos​ tan​ ie się ona tylk​ o w król​ ews​ kie ręce.

Mó​wiąc to, wy​jął z kie​sze​ni swych jed​ wabn​ ych spodni ma​leńk​ ą okrąg​ łą
cza​pecz​kę z czar​neg​ o sukn​ a, ozdob​ io​ną na czubk​ u du​żym guz​ i​kiem, po czym
ciąg​ nął da​lej:

– Weź ją, mój mały książ​ ę, nie roz​staw​ aj się z nią nig​ d​ y i strzeż jej jak
oka w gło​wie. Gdy życ​ iu twem​ u bę​dzie zag​ ra​ża​ło nie​bez​piec​ zeń​stwo, wło‐​
żysz cud​ own​ ą czapk​ ę bog​dy​cha​nów, a wów​czas bę​dziesz mógł się prze​mie‐​
nić w jaką ze​chcesz isto​tę. Gdy nieb​ ez​piec​ zeń​stwo mi​nie, po​ciąg​ niesz tyl​ko
za guz​ ik i zno​wu od​zys​ kasz swoj​ e ksią​żęc​ e kształ​ty.

Po​dzię​kow​ a​łem dokt​ o​row​ i Paj–Chi–Wo za jego niez​ wy​kłą do​broć. on zaś
ucał​ ow​ ał mą dłoń i opuś​ cił po​kój. Nikt nie wi​dział, któr​ ęd​ y nas​ tępn​ ie wy​dal​ ił
się z pał​ ac​ u. Znik​nął bez ślad​ u, nie żeg​ naj​ ąc się z ni​kim i nie żą​da​jąc zap​ ła​ty
za moje uzdrow​ ien​ ie.

Nie​mniej jedn​ ak oj​ciec mój przez wdzięcz​ność dla dok​tor​ a Paj–Chi–Wo
kaz​ ał wy​praw​ ić wielk​ ie uczty dla wszystk​ ich ubog​ ich w ca​łym kraj​ u i roz​dać
im dwa​na​ście work​ ów bryl​ ant​ ów, ru​bin​ ów i szmar​ agd​ ów.

Gdy wyz​ dro​wiał​ em, znow​ u wziął​ em się do nau​ ki, a równ​ o​cześ​ nie strac​ i​‐
łem zup​ ełn​ ie po​ciąg do kon​nej jaz​dy i do pol​ ow​ an​ ia.

Myśl o tym, że zab​ ił​ em król​ a wilk​ ów, nie​po​koi​ ła mnie nieu​ stan​nie. Lata

bie​gły, a jego roz​war​ta czer​wo​na paszc​ za i świec​ ą​ce ślep​ ia nie wyc​ hod​ ził​ y
mi z pam​ ię​ci.

Pam​ ięt​ ał​ em też za​wsze ostrzeż​ en​ ie dokt​ o​ra Paj–Chi–Wo i ni​gd​ y nie roz‐​
sta​wał​ em się z ofia​ro​wan​ ą mi prze​zeń czap​ką.

Tym​cza​sem w kró​les​ twie zac​ zę​ły się dziać rzec​ zy nie​po​jęt​ e. Ze wszyst​‐
kich stron kra​ju do​no​szo​no, że olb​ rzym​ ie stad​ a wil​ków nap​ ad​ a​ją na wsie
i mias​ teczk​ a ogoł​ a​caj​ ą je z żyw​noś​ ci i por​ yw​ a​ją lud​ zi.

W po​łu​dniow​ ych dzieln​ i​cach wszyst​kie zas​ ie​wy zo​sta​ły stra​to​wan​ e przez
set​ki tys​ ię​cy ciąg​ nąc​ ych na półn​ oc wilk​ ów.

Koś​ ci poż​ ar​tych lu​dzi i by​dła bie​lał​ y na drog​ ach i goś​ cińc​ ach.
Rozz​ uc​ hwa​lon​ e be​stie w bia​ły dzień osac​ za​ły mniejs​ ze osied​ la i pus​ to​szy‐​
ły je w prze​ciąg​ u kilk​ u mi​nut.
Rozs​ yp​ y​wa​no po la​sach truc​ i​znę, za​sta​wia​no pu​łapk​ i i kop​ a​no wil​cze
doły, tęp​ io​no tę straszn​ ą na​wał​ ę i stal​ ą i żel​ az​ em, mimo to nap​ ad​ y wil​ków nie
ustaw​ a​ły. Opusz​czon​ e dom​ os​ twa służ​ y​ły im za leża i bar​łog​ i; po noc​ ach peł​‐
nych nie​pok​ oj​ u matk​ i nie od​naj​dy​wał​ y swych dziec​ i, męż​ o​wie żon. Ryk
i sko​wyt mor​do​wa​ne​go byd​ ła nie ustaw​ ał ani na chwil​ ę.
Do ochron​ y przed klęs​ ką wy​słan​ o liczn​ e odd​ zia​ły do​brze uzbroj​ on​ eg​ o
woj​ska, tę​pio​no wil​ki w dzień i w nocy, one jed​nak mno​żył​ y się z taką szyb​‐
ko​ścią, że po​częł​ y zag​ ra​żać cał​ e​mu pańs​ twu.
Stopn​ io​wo za​czął szer​ zyć się głód. Lud oskar​żał mi​ni​strów i dwór o nie‐​
doł​ ęs​ two i złą wolę. Fala nie​zad​ o​wo​le​nia i rozp​ a​czy ro​sła i po​tęż​niał​ a. Wil​ki
wdzie​rał​ y się do miesz​kań i wyw​ lek​ ał​ y z nich umier​ aj​ ą​cych z głod​ u lu​dzi.
Król raz po raz zmie​niał mi​nis​ trów, ale nikt nie mógł zar​ ad​ zić nies​ zczę‐​
ściu.
Wreszc​ ie pew​ne​go dnia wil​ki za​gro​ził​ y stol​ i​cy. Nie było tak​ iej siły, któr​ a
mo​głab​ y po​wstrzym​ ać ich prze​raż​ a​jąc​ y poc​ hód. Pewn​ eg​ o lis​ to​pa​do​weg​ o ran‐​
ka wil​ki wtarg​ nę​ły do pa​łac​ u. Mia​łem wówc​ zas lat czter​naś​ cie, ale był​ em sil‐​
ny i odw​ aż​ny. Chwyc​ ił​ em najl​ eps​ zą strzel​bę, nał​ ad​ ow​ a​łem ją i sta​ną​łem
u wejś​ cia do sali tro​no​wej, gdzie zas​ ia​da​li moi rod​ zic​ e.
– Precz stąd! – zaw​ o​łał​ em z wście​kło​ścią w głos​ ie.
Już miał​ em wy​strze​lić, gdy je​den z ha​lab​ ardn​ i​ków, stoj​ ą​cych dot​ ąd nier​ u​‐
cho​mo u wrót sali tro​now​ ej, chwy​cił mnie nag​ le za rękę i zbliż​ aj​ ąc swoj​ ą
twarz do mo​jej rykn​ ął:
– W imie​niu król​ a wilk​ ów rozk​ a​zu​ję ci, psie, abyś mi dał woln​ ą drog​ ę,
w przec​ iw​nym ra​zie będę mu​siał cię zab​ ić!
Ogarn​ ęł​ o mnie prze​raż​ en​ ie. Strzel​ba wyp​ ad​ ła z rąk, poc​ zuł​ em okropn​ ą

sła​bość, oczy zas​ zły mi mgłą – uj​rza​łem przed sobą rozw​ ar​tą czer​won​ ą pasz‐​
czę król​ a wilk​ ów.

Co dzia​ło się pot​ em – nie wiem. Gdy od​zy​ska​łem przyt​ om​ność, ro​dzi​ce
moi już nie żyli, wil​ki gra​sow​ a​ły w pał​ ac​ u, a ja le​ża​łem na pos​ adz​ce przyw​ a​‐
lo​ny odłam​ka​mi krze​seł i wszelk​ ie​go rod​ zaj​ u sprzę​tów. Głow​ ę miał​ em pot​ łu‐​
czon​ ą. Wzyw​ ał​ em pom​ oc​ y, ale z ust moi​ ch wyd​ ob​ y​wa​ły się tyl​ko koń​ców​ki
wyr​ az​ ów. Po​zos​ ta​ło mi to już zreszt​ ą na za​wsze.

Roz​wa​żaj​ ąc roz​paczl​ iw​ ie moje po​łoż​ e​nie, zro​zu​miał​ em, że ocal​ a​łem jed​ y‐​
nie dzię​ki temu, iż zos​ ta​łem przy​wa​lo​ny po​ła​man​ ym​ i sprzęt​ am​ i.

“Co tu poc​ ząć? – my​śla​łem. – Jak wyd​ os​ tać się z tego pie​kła? O Boże,
Boże! Gdyb​ y moż​na było być ptak​ iem i ulec​ ieć stąd do​kądk​ ol​wiek!”

I nag​ le przyp​ o​mnia​ła mi się cud​ ow​na czapk​ a dokt​ o​ra Paj–Chi–Wo. Czy
mam ją przy so​bie? Się​gnął​ em do kies​ ze​ni. Jest! Już mia​łem ją włoż​ yć na
głow​ ę, gdy na​raz spos​ trzeg​ łem, że nie było na niej gu​zi​ka. A więc mogę, jeś​ li
ze​chcę, stać się ptak​ iem, wy​dos​ tać się z pa​ła​cu, uciec z tego nie​wdzięczn​ e​go
kra​ju, a po​tem – zos​ tać pta​kiem już na zaw​ sze, bez na​dziei odz​ ys​ kan​ ia kie​dy‐​
kol​wiek włas​ nej pos​ tac​ i!

Wtem usły​sza​łem nad sobą sap​ a​nie. Pop​ rzez odłam​ki sprzęt​ ów ujr​ zał​ em
roz​wart​ ą paszc​ zę wilk​ a.

Nie miał​ em cza​su do na​my​słu. Włoż​ ył​ em czap​kę na głow​ ę i rzek​ łem:
– Chcę być ptak​ iem!
W tej sa​mej chwil​ i za​czął​ em się kur​czyć, ram​ io​na prze​obraz​ i​ły mi się
w skrzyd​ ła. Sta​łem się szpa​kiem, tak​ im wła​śnie, ja​kim jes​ tem dzis​ iaj.
Z łat​ woś​ cią wyd​ o​stał​ em się spod rum​ o​wisk, wskoc​ zył​ em na po​ręcz ja​kie​‐
goś meb​ la i wy​fru​nął​ em przez okno. Był​ em wol​ny!
Dłu​go uno​si​łem się nad moją oj​czyz​ ną, ale ze​wsząd do​lat​ yw​ a​ły tylk​ o dzi​‐
kie wrza​ski gin​ ąc​ eg​ o ludu i wy​cie zgłod​niał​ ych wilk​ ów. Wsie i mia​sta opu‐​
stos​ zał​ y. Król​ es​ two moj​ eg​ o ojca rozp​ a​dło się i za​mie​nił​ o w gruz​ y, poś​ ród
któr​ ych szal​ a​ły głód i roz​pacz.
Ze​msta kró​la wilk​ ów była strasz​na.
Szyb​ u​jąc nad ziem​ ią, opłak​ i​wał​ em śmierć rod​ zic​ ów i klęs​ kę, któr​ a do​‐
tknę​ła mój kraj, a gdy oder​ wał​ em wreszc​ ie myśl od tych smutn​ ych ob​raz​ ów,
jął​ em zas​ ta​naw​ iać się nad utra​con​ ym gu​zi​kiem od czap​ki bogd​ yc​ han​ ów.
Od chwil​ i gdy czapk​ ę tę otrzym​ a​łem z rąk dokt​ o​ra Paj–Chi–Wo, upłyn​ ęł​ o
sześć lat. Przez ten czas wie​le po​dróż​ ow​ a​łem po różn​ ych kraj​ ach i mia​stach.
Gdzie zat​ em i kied​ y zgub​ i​łem ów cen​ny gu​zik, bez któ​re​go już nig​ d​ y nie
będę mógł stać się człow​ iek​ iem?

Wie​dzia​łem, że nikt nie może dać mi odp​ ow​ ied​ zi na to py​ta​nie.
Pol​ e​ciał​ em kol​ ejn​ o do mo​ich sióstr, ale żadn​ a nie zdoł​ ał​ a zroz​ u​mieć mo​jej
mowy i wszystk​ ie trakt​ o​wa​ły mnie jak zwy​kłe​go szpa​ka. Najs​ tars​ za z nich,
król​ o​wa hiszp​ ań​ska, za​mknęł​ a mnie do klatk​ i i po​da​ro​wał​ a inf​ ant​ce na imie‐​
nin​ y. Gdy po kil​ku ty​god​ niach znud​ ził​ em się kap​ ryś​ nej kró​lewn​ ie, odd​ a​ła
mnie swo​jej słu​żebn​ ej, ta zaś sprzed​ ał​ a mnie wraz z klatk​ ą wę​drow​nem​ u han‐​
dla​rzow​ i za kil​ka pes​ et​ ów.
Od​tąd prze​chod​ ził​ em z rąk do rąk, aż wreszc​ ie na tar​gu w Sal​ a​man​ce na​‐
był mnie pew​ ien cud​ zo​ziems​ ki uczo​ny, któ​re​go za​cie​kaw​ i​ła moja mowa.
Na​zy​wał się Amb​ ro​ży Kleks.

Osobliwości pana Kleksa

Opow​ iad​ an​ ie Ma​te​usza wzru​szył​ o mnie ogromn​ ie. Pos​ tan​ o​wił​ em uczyn​ ić
wszystk​ o, co bę​dzie w moj​ ej mocy, aby od​na​leźć zgu​bion​ y guz​ ik i przyw​ ró​‐
cić Mat​ eu​ szow​ i jego prawd​ zi​wą po​stać.

Od tej chwi​li sta​rann​ ie po​czął​ em zbier​ ać wszelk​ ie guz​ i​ki, jak​ ie udaw​ a​ło
mi się zna​leźć, a nad​to, będ​ ąc poza Aka​dem​ ią pana Klek​sa – czy to w tram‐​
waj​ u, czy na ulic​ y, czy też wreszc​ ie na ter​ en​ ach sąs​ iedn​ ich baj​ ek – niep​ o‐​
strzeż​ e​nie obc​ i​nał​ em scy​zo​ry​kiem guz​ ik​ i od palt, żak​ iet​ ów i ma​ry​na​rek nap​ o​‐
ty​ka​nych pań i pa​nów. Miał​ em z tego po​wod​ u mnó​stwo przyk​ ro​ści.

Któr​ eg​ oś dnia pew​ ien lis​ ton​ osz wrzuc​ ił mnie za karę do ba​se​nu z ra​ka​mi,
kied​ y in​dziej znów ja​kiś garb​ us wyt​ ar​ zał mnie w pok​ rzy​wach, a pew​na star​‐
sza pani, któr​ ej urwa​łem gu​zik od płasz​cza, obił​ a mnie pa​ra​sol​ką.

Mimo to jed​nak moje po​szu​kiw​ an​ ia guz​ ik​ ów trwa​ją nad​ al i śmia​ło mogę
pow​ ied​ zieć, że w cał​ ej okol​ ic​ y nie ma ta​kieg​ o gat​ un​ku i rod​ zaj​ u, któr​ e​go nie
po​siad​ ałb​ ym w swo​jej kol​ ek​cji.

Ogół​ em bo​wiem zgrom​ ad​ ził​ em sie​demd​ zie​siąt osiem tuz​ in​ ów guz​ i​ków,
z któr​ ych każ​dy jest inny,. Nies​ te​ty, w żad​nym z nich Ma​teu​ sz nie roz​po​znał
gu​zi​ka od swej czap​ki.

Pop​ rzy​siąg​ łem więc sob​ ie, że będę w dals​ zym cią​gu prow​ ad​ ził pos​ zu​ki​‐
wa​nia, gdzie się tyl​ko da, do​pók​ i nie odn​ aj​dę oweg​ o czar​ o​dziejs​ kie​go gu​zik​ a
dokt​ o​ra Paj–Chi–Wo.

Jed​nej tylk​ o rzec​ zy nie mogę zro​zum​ ieć: dla​czeg​ o pan Kleks nie zaj​ ął się
do​tychc​ zas tą spra​wą. Prze​cież gdy​by tylk​ o chciał, mógł​by z ła​twoś​ cią od​na‐​
leźć za​klęt​ y guz​ ik i uwol​nić nie​szczę​śli​weg​ o księ​cia. Ach, bo pan Kleks po​‐
traf​ i wszyst​ko! Nie ma ta​kiej rze​czy, któr​ ej by nie po​traf​ ił.

Może zaw​ sze z całą dok​ ład​no​ścią okreś​ lić, co kto o któ​rej god​ zi​nie my​‐
ślał, może usiąść na krze​śle, któ​re pow​ in​no być, ale któ​re​go wcal​ e nie ma,
może uno​sić się w po​wie​trzu, jak gdyb​ y był bal​ on​ em, może z ma​łych przed​‐
miot​ ów ro​bić duże i odw​ rot​nie, umie z kol​ or​ ow​ ych szkieł​ ek przy​rzą​dzić roz​‐
ma​ite po​traw​ y, po​tra​fi pło​myk świec​ y zdjąć i prze​cho​wać go w kies​ zon​ce od
kam​ iz​ el​ki przez kil​ka dni.

Krótk​ o mów​ iąc – po​traf​ i wszyst​ko.

Gdy tak so​bie roz​my​śla​łem o tych spraw​ ach podc​ zas lekc​ ji, pan Kleks,
któ​ry za​uwa​żył te moje myś​ li, po​groz​ ił mi palc​ em i rzekł:

– Słuc​ hajc​ ie, chłop​cy! Niek​ tó​rym z was wy​daj​ e się, że je​stem ja​kimś cza​‐
row​ni​kiem lub sztukm​ is​ trzem. Tak​ ie​mu, co tak myś​ li, po​wiedzc​ ie, że jest
głup​ i. Lub​ ię ro​bić wyn​ a​laz​ki i znam się tro​chę na baj​kach. To wszystk​ o. Jeś​ li
mac​ ie za​miar przyp​ is​ yw​ ać mi jak​ ieś niez​ wy​kłe rzec​ zy, to mnie to wca​le nie
obc​ hod​ zi. Moż​ e​cie so​bie roić, co tyl​ko wam się pod​ ob​ a. Nie wtrąc​ am się do
cu​dzych spraw. Są tacy, co wie​rzą, że czło​wiek może przed​ zierz​gnąć się
w pta​ka. Praw​da, Ma​te​uszu?

– Awda, awda! – za​wo​łał Ma​te​usz z tyl​nej kies​ zen​ i surd​ u​ta pana Klek​sa.
– A moim zdan​ iem – ciąg​ nął dal​ ej pan Kleks – są to zmyś​ lon​ e hi​sto​ryjk​ i,
w któr​ e ja wier​ zyć nie mam zam​ ia​ru.
– No, a bajk​ i, pan​ ie pro​fes​ or​ ze, też są zmy​ślo​ne? – za​py​tał nie​spod​ zie​wa​‐
nie Anas​ taz​ y.
– Z bajk​ a​mi bywa rozm​ ai​ cie – rzekł pan Kleks. – Są tacy, któr​ zy na przy‐​
kład uważ​ aj​ ą, że ja też je​stem zmy​ślon​ y i że moja Aka​dem​ ia jest zmyś​ lo​na,
ale mnie się zdaj​ e, że to nie​praw​da.
Wszy​scy uczniow​ ie bar​dzo szan​ uj​ ą i koc​ haj​ ą pana Klek​sa, gdyż ni​gd​ y się
nie gnie​wa i jest nad​zwy​czajn​ ie dob​ ry.
Pew​neg​ o dnia, kie​dy spo​tkał mnie w par​ku, uśmiech​nął się i rzekł do
mnie:
– Bar​dzo ci ład​nie w tych rud​ ych włos​ ach, mój chłopc​ ze!
A po chwil​ i, pat​ rząc na mnie bad​ aw​czo, dod​ ał:
– Pom​ y​ślał​ eś sob​ ie ter​ az, że mam pewn​ o ze sto lat, prawd​ a? A tymc​ za​sem
jes​ tem o dwa​dzieś​ cia lat młods​ zy od cie​bie.
Istotn​ ie, tak sob​ ie wła​śnie pom​ yś​ la​łem, dla​teg​ o też zrob​ ił​ o mi się przy​kro,
że pan Kleks te my​śli zau​ waż​ ył. Dług​ o jed​nak zas​ ta​naw​ iał​ em się nad tym,
w jaki spo​sób pan Kleks może być o tyle lat ode mnie młods​ zy.
Otóż Ma​teu​ sz opo​wied​ ział mi, że na dru​gim pięt​ rze, gdzie miesz​ka z pa​‐
nem Kleks​ em, stoj​ ą na par​ ap​ e​cie okna dwa łó​żecz​ka nie więks​ ze niż pu​deł​ka
od cy​gar i że na nich wła​śnie syp​ ia​ją pan Kleks i Ma​te​usz. Nie dziw​ ię się, że
w tak​ im łóż​ ecz​ku może zmie​ścić się szpak, ale pan Kleks?… Nie mog​ łem
tego poj​ ąć. Być może, że Mat​ e​uszo​wi wszyst​ko tak się tylk​ o wyd​ aj​ e albo że
po pros​ tu zmyś​ la, w każd​ ym ra​zie opo​wied​ ział mi, że co dzień o pół​noc​ y pan
Kleks zac​ zy​na się zmniej​szać, aż wreszc​ ie sta​je się mały jak niem​ ow​lę, trac​ i
wło​sy, wąsy i bro​dę i kła​dzie się jak gdy​by ni​gd​ y nic do mal​ eńk​ ie​go łóż​ eczk​ a
w są​siedzt​ wie Ma​te​usza.

O świ​cie pan Kleks wstaj​ e, wkła​da sob​ ie do ucha pomp​kę pow​ ięk​sza​jąc​ ą
i po chwi​li dop​ row​ a​dza się do sta​nu nor​mal​nej wiel​koś​ ci. Na​stępn​ ie łyka kil‐​
ka pig​ uł​ ek na por​ ost włos​ ów i w ten spo​sób po upływ​ ie dzies​ ięc​ iu min​ ut od‐​
zys​ ku​je swo​ją zwy​kłą po​stać.

Pow​ ięk​sza​jąc​ a pompk​ a pana Kleks​ a w ogó​le zas​ ług​ uj​ e na uwa​gę. Z wy​‐
gląd​ u przy​po​min​ a zwyk​ łą oli​wiar​kę, używ​ a​ną do oli​wien​ ia mas​ zyn​ y do szy​‐
cia. Gdy pan Kleks przyk​ ład​ a pomp​kę do ja​kieg​ o​kolw​ iek przed​mio​tu i na​ci​‐
ska jej denk​ o, przed​miot ów za​czyn​ a nat​ ychm​ iast ro​snąć i po​więk​szać się.
Dzięk​ i temu pan Kleks może w jedn​ ej chwil​ i z nie​mowl​ ęc​ ia prze​obra​zić się
w do​ro​słeg​ o człow​ ie​ka, dzię​ki temu równ​ ież na obiad dla ca​łej Aka​de​mii wy​‐
star​cza kaw​ a​łek mię​sa wielk​ o​ści dło​ni, gdyż po upiec​ ze​niu pan Kleks po​‐
więks​ za go za pom​ oc​ ą swej pomp​ki do roz​mia​rów duż​ ej pie​cze​ni. Szczeg​ ól​‐
na wła​ściw​ ość po​więk​sza​jąc​ ej pompk​ i po​leg​ a jeszc​ ze na tym, że po​więk​sza
ona przed​mio​ty tyl​ko wted​ y, gdy tego na​praw​dę pot​ rzeb​ a, z chwil​ ą gdy po​‐
trze​ba taka usta​je, usta​je rów​nież nie​zwłocz​nie dzia​ła​nie pompk​ i i pow​ ięk​‐
szo​ny przedm​ iot wra​ca do swe​go nor​mal​ne​go stan​ u. Dlat​ eg​ o wła​śnie pan
Kleks o pół​no​cy za​czyn​ a się zmniej​szać, z tych sam​ ych pow​ o​dów rów​nież
wnet po zjed​ zen​ iu piec​ zen​ i pana Kleks​ a jes​ te​śmy wszy​scy bar​dzo głodn​ i, tak
jak gdy​byś​ my wcal​ e nie je​dli obiad​ u, i mu​si​my do​ja​dać pot​ raw​ a​mi z kol​ o​ro​‐
wych szkieł​ ek.

Po​niew​ aż de​ser​ y nie stan​ o​wią kon​ ieczn​ ej pot​ rze​by, pow​ ięk​szaj​ ą​ca pomp‐​
ka nie ma nie żad​ne​go wpływ​ u i trzeb​ a je za​wsze przyr​ ząd​ zać w norm​ al​nej
iloś​ ci. Bar​dzo nas to wszystk​ o mar​twi, ale pan Kleks obie​cał, że do po​więk‐​
szan​ ia de​ser​ ów wym​ y​śli jak​ iś spec​ jaln​ y przyr​ ząd.

Na pierws​ ze śnia​da​nie pan Kleks zjad​ a zaz​ wyc​ zaj kil​ka ku​lek z ko​lo​ro​we​‐
go szkła i pop​ ij​ a je ziel​ o​nym płyn​ em. Jest to płyn, któ​ry – we​dług słów Ma​te​‐
usza – przy​wra​ca w pam​ ię​ci pana Kleks​ a to, co dział​ o się przedt​ em, bo pod‐​
czas snu pan Kleks wszystk​ o, ale to wszystk​ o za​po​mi​na. Gdy pewn​ e​go rank​ a
zab​ rak​ ło zie​lon​ e​go pły​nu, pan Kleks nie mógł so​bie przy​po​mnieć, kim jest
ani jak się na​zyw​ a, nie po​znał włas​ nej Akad​ em​ ii ani swo​ich uczniów i na​wet
Ma​teu​ sza naz​ wał Azor​kiem, gdyż zap​ o​mniał, że Ma​te​usz nie jest psem, tylk​ o
szpa​kiem.

Chod​ ził wów​czas po Akad​ e​mii jak nie​przy​tom​ny i woł​ ał:
– Pa​nie An​der​sen! Zgu​bił​ em wczor​ aj​szy dzień! Ja​siu! Mał​go​siu! Kud–ku–
dak! Jes​ tem kurą! Zar​ az znios​ ę jaj​ko! Zwróćc​ ie mi moje pieg​ i!
Gdyb​ y nie to, że Mat​ e​usz przel​ ec​ iał pon​ ad mur​ em i po​ży​czył od trzech
wes​ o​łych kras​ nol​ udk​ ów flaszk​ ę zie​lon​ e​go pły​nu, pan Kleks na pewn​ o był​by

stra​cił ro​zum i już dzis​ iaj nie ist​niał​ ab​ y jego słynn​ a Aka​dem​ ia.
Po pierw​szym śniad​ a​niu pan Kleks przy​twier​dza do twa​rzy swoj​ e pie​gi

i za​czy​na się ubier​ ać. Wart​ o tu​taj opi​sać strój pana Kleks​ a i jego wyg​ ląd.
Pan Kleks jest śred​nieg​ o wzro​stu, ale nie wiad​ o​mo zup​ eł​nie, czy jest gru​‐

by, czy chud​ y, alb​ ow​ iem cały to​nie po pro​stu w swoi​ m ubran​ iu. Nosi szer​ o‐​
kie spodnie, któr​ e chwil​ am​ i, zwłaszc​ za pod​czas wiat​ ru, przy​pom​ in​ aj​ ą bal​ on;
niez​ wyk​ le obs​ zer​ny, dłu​gi sur​dut kol​ o​ru cze​ko​la​do​we​go lub bor​do; ak​sam​ it​‐
ną cyt​ ryn​ ow​ ą ka​mi​zelk​ ę, zap​ i​nan​ ą na szkla​ne gu​zi​ki wielk​ o​ści śli​wek; sztyw‐​
ny, bar​dzo wy​sok​ i koł​nie​rzyk oraz aks​ a​mitn​ ą kok​ ardk​ ę za​miast kraw​ a​ta.
Szcze​gól​ną osob​ liw​ ość stro​ju pana Kleks​ a sta​now​ ią kies​ ze​nie, któ​rych ma
niez​ lic​ zon​ ą po pros​ tu ilość. W spodniach jego zdo​łał​ em na​lic​ zyć szesn​ a​ście
kies​ ze​ni, w kam​ iz​ el​ce zaś dwad​ zie​ścia czte​ry. W surd​ uc​ ie na​to​miast jest tyl​‐
ko jedn​ a kie​szeń, i to w do​dat​ku z tyłu. Przez​ nac​ zon​ a jest ona dla Ma​teu​ sza,
któ​ry ma praw​ o prze​byw​ ać w niej, kie​dy mu się tylk​ o spodo​ba.

Dlat​ eg​ o też, gdy pan Kleks przyc​ hod​ zi rano do prac​ y i ma już usiąść w fo​‐
tel​ u, z tyln​ ej kie​szen​ i jego sur​du​ta rozl​ e​ga się na​gle głos:

– Aga, ak!
Co zna​czy:
– Uwa​ga, szpak!
Wów​czas pan Kleks roz​suw​ a poły sur​du​ta i sia​da ostrożn​ ie, ażeb​ y nie
przyg​ nieść Mat​ eu​ sza.
Zreszt​ ą nie za​wsze ostrożn​ ość ta jest pot​ rzeb​na, gdyż zda​rza się nie​raz, że
wcho​dząc rano do kla​sy pan Kleks mówi:
– Adas​ iu, za​bierz ten fot​ el.
Gdy zaś fo​tel jest zab​ ra​ny, pan Kleks siad​ a so​bie wy​god​nie w pow​ ie​trzu,
aku​rat w tym miej​scu, gdzie przy​pa​da​ło sie​dze​nie fo​tel​ a.
W kies​ ze​niach kam​ i​zel​ki pana Klek​sa mieszc​ zą się roz​mai​ te przed​miot​ y,
któ​re bud​ zą pod​ ziw i zaz​ drość wszyst​kich uczniów Akad​ e​mii. Jest tam flasz‐​
ka z ziel​ o​nym pły​nem, ta​bak​ ier​ka z za​pas​ ow​ ym​ i pie​ga​mi, pow​ ięks​ za​ją​ca
pomp​ka, senn​ y kwas, o któr​ ym jesz​cze opo​wiem, kol​ or​ ow​ e szkieł​ka, kil​ka
płom​ yk​ ów świec, pig​ uł​ki na po​rost włos​ ów, złot​ e kluc​ zy​ki oraz roz​ma​ite
inne osob​ liw​ oś​ ci pana Kleks​ a.
Kies​ ze​nie spodni są, moim zdan​ iem, bez dna. Pan Kleks może schow​ ać
w nich, co tylk​ o ze​chce, i ni​g​dy nie znać, że cok​ ol​wiek w nich się znaj​duj​ e.
Mat​ eu​ sz opow​ iad​ ał mi, że przed pójś​ ciem spać pan Kleks opróż​nia wszystk​ ie
kies​ zen​ ie spodni i układ​ a ich za​war​tość w są​siedn​ im po​ko​ju, przy czym nie​‐
raz zda​rza się tak, że w jed​nym pok​ oj​ u miejs​ ca nie wy​star​cza i trzeb​ a otwo​‐

rzyć dod​ atk​ ow​ o dru​gi, a nie​kie​dy na​wet trze​ci po​kój.
Gło​wa pana Klek​sa nie przy​pom​ i​na żad​nej spo​śród głów, któ​re się kie​dy​‐

kol​wiek w ży​ciu wi​dział​ o. Po​kry​ta jest ogrom​ną czu​pry​ną, mie​niąc​ ą się
wszyst​ki​mi bar​wam​ i tę​czy, i okol​ on​ a bujn​ ą zwic​ hrzon​ ą brod​ ą, czar​ną jak
smo​ła.

Nos zajm​ u​je więks​ zą część twar​ zy pana Kleks​ a, jest bar​dzo ru​chliw​ y
i prze​krzy​wio​ny w pra​wo albo w lewo, w za​leż​noś​ ci od pory roku. Na nos​ ie
tkwią srebr​ne bi​no​kle, bard​ zo przyp​ om​ in​ a​jąc​ e mały ro​wer, pod no​sem zaś ro​‐
sną dłu​gie sztywn​ e wąsy kol​ or​ u pom​ a​rań​czy. Oczy pana Kleks​ a są jak dwa
świ​der​ki i gdyb​ y nie bin​ ok​ le, któr​ e je osła​nia​ją, na pew​no prze​kłuw​ ał​by nimi
na wyl​ ot.

Pan Kleks wid​ zi ab​so​lut​nie wszystk​ o, a kie​dy chce zob​ ac​ zyć to, czeg​ o nie
wi​dzi, też ma na to spo​sób.

Otóż w jed​nej z piwn​ ic prze​cho​wy​wan​ e są stal​ e róż​nok​ ol​ or​ o​we ba​lon​ i​ki
z przyc​ zep​ io​nym​ i do nich mał​ y​mi ko​szycz​ka​mi. Dop​ ie​ro przed paru ty​go​‐
dnia​mi dow​ ie​dział​ em się, do czeg​ o słu​żą one panu Klek​so​wi.

Było to tak: w chwil​ i gdy wstaw​ a​liś​ my od obiad​ u, przy​biegł z mia​sta Fi​lip
i opow​ ie​dział, że przy zbieg​ u ulic Re​zed​ o​wej i Śmiesz​nej zep​ suł się tram​waj,
cał​kow​ ic​ ie zat​ a​ras​ ow​ ał dro​gę i nikt go nie pot​ ra​fi na​praw​ ić. Pan Kleks kaz​ ał
przy​nieść sob​ ie nat​ ych​miast je​den ba​lo​nik, do kos​ zyczk​ a przyt​ wierd​ zo​ne​go
pod nim wło​żył praw​ e swoj​ e oko, na​sta​wił odp​ o​wied​nio bla​sza​ny ster i po
chwi​li bal​ o​nik pol​ e​ciał w kie​run​ku mias​ ta.

– Przyg​ ot​ uj​cie się, chłop​cy, do drog​ i – rzekł do nas pan Kleks. – Za chwi​‐
lę już będę wi​dział, co sta​ło się tram​wa​jow​ i, i pój​dziem​ y go ra​tow​ ać.

W isto​cie, po pię​ciu mi​nut​ ach bal​ on​ ik wróc​ ił i spadł pros​ to pod nogi pana
Klek​sa. Pan Kleks wy​jął z kos​ zy​ka oko, wło​żył je na swo​je miejs​ ce i po​wie​‐
dział z uśmiec​ hem:

– Ter​ az wszyst​ko już wi​dzę: tramw​ aj​ ow​ i za​bra​kło smar​ u w le​wym tyl​nym
kole, a po​nad​to do przedn​ iej osi do​stał się pia​sek. Nie​za​leż​nie od tego na da​‐
chu przet​ ar​ły się dru​ty, a mot​ or​nic​ ze​mu spu​chła wą​trob​ a. Ru​sza​my! Anas​ ta​‐
zy, otwier​ aj bram​ ę! Żwa​wo! Mas​ zer​ u​je​my!

Czwórk​ a​mi wys​ zliś​ my na uli​cę, a pan Kleks po​dą​żał za nami. Po chwil​ i
zdjął z nosa bin​ ok​ le, przy​tknął do nich pow​ ięk​sza​ją​cą pomp​kę i bi​nok​ le za‐​
czę​ły ros​ nąć. Gdy stał​ y się już tak duże jak row​ er, pan Kleks wsiadł na nie
i po​je​chał nap​ rzód wska​zuj​ ąc nam dro​gę.

W ten spo​sób do​tar​li​śmy nieb​ a​wem do ulic​ y Śmiesz​nej. W pop​ rzek uli​cy
istot​nie stał pu​sty tram​waj, całk​ o​wic​ ie tam​ uj​ ąc ruch. Kilk​ u tramw​ aj​ a​rzy i me​‐

chan​ ik​ ów, sap​ iąc i ocie​ra​jąc pot, krząt​ ał​ o się do​okoł​ a zep​ sut​ e​go wozu.
Na wi​dok pana Klek​sa wszy​scy się rozs​ tąp​ i​li. Pan Kleks ka​zał nam oto‐​

czyć tramw​ aj i wziąć się za ręce, aże​by nikt nie miał do nieg​ o do​stęp​ u, po
czym zbli​żył się do mo​torn​ i​cze​go, któr​ y wił się w bó​lach, i dał mu po​łknąć
małe nie​bies​ kie szkieł​ko. Na​stęp​nie za​jął się zep​ sut​ ym tram​waj​ em. Wyj​ ął
więc ze swych bez​denn​ ych kie​sze​ni małą słu​chaw​kę, młot​ ec​ zek, ang​ iels​ ki
plas​ ter​ ek, sło​iczek z żółt​ ą maś​ cią i flaszk​ ę z jod​ y​ną. Opu​kał tramw​ aj ze
wszystk​ ich stron i bo​ków, osłu​chał go do​kładn​ ie, po czym wy​sma​ro​wał żół​tą
maś​ cią mot​ or i kor​bę. Osie pok​ rop​ ił jod​ yn​ ą, a w koń​cu wdra​pał się na dach
tram​wa​ju i po​za​le​piał an​giel​skim pla​ster​kiem przet​ art​ e czę​ści dru​tu.

Wszyst​kie te za​bie​gi trwał​ y nie więc​ ej niż dzies​ ięć min​ ut.
– Go​to​we – rzekł pan Kleks – możn​ a je​chać!
Po tych słow​ ach mo​tor​ni​czy, wy​le​czon​ y przez pana Kleks​ a, z we​soł​ ym
uśmiec​ hem wsko​czył na pom​ ost, za​krę​cił korb​ ą i tramw​ aj po​toc​ zył się lek​ko
po szy​nach, jak gdy​by tyl​ko co wy​szedł z fa​bry​ki. Po nap​ raw​ ien​ iu tram​wa​ju
wróc​ il​ i​śmy do domu, śpiew​ aj​ ąc po dro​dze marsz Akad​ em​ ii pana Kleks​ a.
W kilk​ a dni póź​niej wi​dzia​łem jeszc​ ze raz, jak pan Kleks, mó​wiąc jego
sło​wa​mi, wys​ łał oko na oględ​ zi​ny.
Le​że​li​śmy wówc​ zas wszy​scy ra​zem w par​ku nad staw​ em i zap​ i​syw​ a​li​śmy
w ze​szyt​ ach kumk​ a​nie żab. Pan Kleks na​uczył nas od​różn​ iać w tym kum​ka​‐
niu po​szczeg​ óln​ e sy​la​by i okaz​ a​ło się, że możn​ a z nich ze​sta​wić bard​ zo ład​ne
wiers​ zyk​ i.
Ja sam na przy​kład zdoł​ ał​ em zan​ o​to​wać wier​szyk na​stę​puj​ ą​cy:
Księż​ yc raz odw​ ied​ ził staw, Bo miał dużo ważn​ ych spraw. Zob​ ac​ zy​ły go
szczu​pak​ i: “Kto to taki? Kto to taki?” Księż​ yc na to odr​ zekł szyb​ko: “Jes​ tem
sob​ ie zło​tą ryb​ką!” Sły​sząc taką po​ga​wędk​ ę, Ry​bak złow​ ił go na wędk​ ę, Du‐​
sił całą noc w śmiet​ a​nie I zjadł rano na śnia​dan​ ie.
Gdyś​ my sied​ ziel​ i nad staw​ em, pan Kleks prze​glą​dał się w wo​dzie
i w pew​nej chwil​ i tak się nie​szczęś​ li​wie prze​chyl​ ił, że z kam​ i​zel​ki wyp​ ad​ ła
mu po​więks​ zaj​ ąc​ a pomp​ka. Wid​ ziel​ i​śmy wszys​ cy, jak za​nu​rzy​ła się w wo‐​
dzie, i zan​ im pan Kleks zdą​żył ją zła​pać, po​szła na dno.
Nie na​myś​ laj​ ąc się dłu​go, skoc​ zy​łem do sta​wu, a za mną kil​ku inn​ ych
chłopc​ ów, jedn​ ak wszystk​ ie nas​ ze pos​ zu​kiw​ a​nia nie zda​ły się na nic. Po pro​‐
stu zni​kła bez ślad​ u. Wówc​ zas pan Kleks wy​jął praw​ e oko i wrzu​cił je do
wody, mó​wiąc:
– Wys​ y​łam oko na oględ​ zi​ny. Dow​ iem​ y się za​raz, gdzie leży pompk​ a.
Gdy po chwil​ i oko wyp​ łyn​ ęł​ o na pow​ ierzch​nię i pan Kleks wło​żył je z po‐​

wro​tem na miejs​ ce, za​wo​łał:
– Wi​dzę! Leży w jam​ ie zam​ ieszk​ an​ ej przez raki, czte​ry met​ ry od brze​gu.
Na​tychm​ iast da​łem nur​ka pod wodę i rzec​ zyw​ i​ście zna​laz​ łem pomp​kę ści‐​

śle tam, gdzie mi wska​zał pan Kleks.
Przed ty​god​ niem pan Kleks zgo​tow​ ał nam nie​spod​ ziank​ ę nie lada. Ka​zał

przyn​ ieść so​bie z piw​ni​cy nieb​ ies​ ki ba​lon​ ik, włoż​ ył praw​ e oko do kos​ zycz​ka
i rzekł:

– Wys​ ył​ am je na księż​ yc. Mu​szę dow​ ie​dzieć się, kto miesz​ka na księż​ yc​ u,
bo chcę na​pi​sać dla was bajk​ ę o księż​ y​co​wych lu​dziach.

Bal​ on​ ik nie​ba​wem uniósł się w górę, ale dot​ ąd jeszc​ ze nie wróc​ ił. Pan
Kleks jedn​ ak po​wiad​ a, że księ​życ jest bard​ zo wys​ o​ko i że bal​ o​nik na pew​no
wró​ci przed Boż​ ym Na​ro​dzen​ iem. Tymc​ zas​ em pan Kleks pat​ rzy jedn​ ym
okiem, dru​gie zaś za​lep​ ił so​bie an​giels​ kim plas​ ter​kiem.

Wra​caj​ ąc do co​dzien​nych zwyc​ zaj​ ów pana Kleks​ a, chciałb​ ym jesz​cze
wspom​ nieć tut​ aj, że rano, gdy tylk​ o pan Kleks się ubier​ ze, schod​ zi na dół na
lek​cje. Wła​ściw​ ie nie moż​na pow​ ied​ zieć, że pan Kleks schod​ zi, gdyż zjeż​dża
po po​ręc​ zy, sied​ ząc na niej jak na kon​ iu i przyt​ rzym​ u​jąc sob​ ie obu​rącz bin​ o​‐
kle na nos​ ie. Nie był​ ob​ y w tym zresz​tą nic szcze​gól​ne​go, gdy​by nie to, że
pan Kleks równ​ ie łat​ wo wjeż​dża po por​ ęc​ zy na górę. W tym celu na​bie​ra peł​‐
ne usta pow​ ie​trza, wy​dy​ma pol​ iczk​ i i sta​je się lekk​ i jak piór​ko. W ten spo​sób
pan Kleks nie tyl​ko wjeż​dża po por​ ęc​ zy, ale może rów​nież unos​ ić się swo‐​
bod​nie w górę, gdzie i kied​ y zec​ hce, a zwłasz​cza wted​ y, gdy uda​je się na po‐​
łów mot​ y​li. Mot​ y​le stan​ ow​ ią nie​odzow​ną część poż​ y​wie​nia pana Kleks​ a,
a na dru​gie śniad​ a​nie nie jada nic in​ne​go.

– Zap​ a​mię​tajc​ ie sob​ ie, moi chłopc​ y – oświadc​ zył nam kie​dyś pan Kleks –
że smak mie​ści się nie tyl​ko w sa​mym poż​ yw​ ien​ iu, lecz rów​nież w jego bar‐​
wie. Na po​ży​wie​niu mi nie zal​ e​ży, gdyż dos​ tat​ ecz​nie na​syc​ am się pi​gułk​ am​ i
na po​rost włos​ ów, ale podn​ ieb​ ie​nie mam bard​ zo wy​bredn​ e i lub​ ię róż​ne
smacz​ne rzec​ zy. Dla​te​go też jad​ am tylk​ o to, co jest ko​lo​ro​we, a więc mo​tyl​ e,
kwia​ty, różn​ e kol​ or​ ow​ e szkieł​ka oraz pot​ raw​ y, któ​re sam so​bie pom​ a​lu​ję na
ja​kiś smaczn​ y kol​ or.

Zau​ waż​ y​łem jed​nak, że je​dząc mo​tyl​ e pan Kleks wyp​ lu​wa pest​ki tak​ ie
same, ja​kie są w czer​ e​śniach lub wi​śniach.

Zga​du​jąc moje my​śli pan Kleks mi wy​ja​śnił, że jada tylk​ o spec​ jaln​ y gat​ u‐​
nek mot​ yl​ i, któr​ e mają we​wnątrz pest​ki i któ​re moż​na sa​dzić na grządk​ ach
jak fa​sol​ ę.

Wszy​scy uczniow​ ie pana Klek​sa my​ślą, że to bar​dzo łat​ wo uno​sić się

w pow​ iet​ rzu tak jak on. Nad​ ym​ aj​ ą się więc z cał​ ych sił, wyd​ y​mąj​ ą pol​ icz​ki,
na​śla​du​jąc ru​chy pana Klek​sa, ale mimo to nic im się nie uda​je. Art​ ur​ ow​ i
z wys​ ił​ku krew pos​ zła z nosa, a jed​ en z An​to​nich o mało nie pękł.

Na równ​ i z mymi ko​le​gam​ i przep​ row​ a​dzał​ em te same prób​ y, ale upływ​ ał
dzień za dniem i choc​ iaż pan Kleks udziel​ ał nam pewn​ ych wskaz​ ó​wek, wy‐​
siłk​ i moje po​zos​ ta​ły bez re​zul​ta​tu.

Aż nar​ az w nie​dziel​ ę po poł​ ud​ niu wcią​gną​łem w sie​bie pow​ iet​ rze tak ja‐​
koś dziwn​ ie, że poc​ zuł​ em we​wnątrz niez​ wy​kłą lekk​ ość, a gdy nad​to jesz​cze
wy​dął​ em po​licz​ki, ziem​ ia poc​ zę​ła mi się usuw​ ać spod nóg i unios​ łem się
w górę.

Oszo​ło​mio​ny z wra​żen​ ia, lec​ ia​łem cor​ az wyż​ ej i wy​żej, aż spot​ kał​ a mnie
owa niez​ a​pom​ nian​ a przy​god​ a, któr​ a wpra​wił​ a w zdum​ ien​ ie naw​ et sam​ e​go
pana Kleks​ a.

Nauka w Akademii

Co rano punk​tu​aln​ ie o pią​tej Mat​ eu​ sz otwie​ra tak zwan​ e ślu​zy. Są to nie‐​
wiel​kie otwo​ry w su​fi​cie, po​umieszc​ zan​ e akur​ at nad łóżk​ a​mi chłop​ców.
Otwo​rów tak​ ich jest tyle, ile łóż​ ek, czy​li ogół​ em dwa​dzieś​ cia czte​ry. Gdy je
Ma​teu​ sz otwier​ a, za​czyn​ a przez nie są​czyć się zimn​ a woda, któ​ra kap​ ie pro​‐
sto na na​sze nosy.

W ten spo​sób Ma​teu​ sz bu​dzi uczniów pana Klek​sa.
Równ​ o​cześ​ nie rozl​ e​ga się don​ oś​ ny głos Mat​ eu​ sza:
– Udka, awać!
Co znac​ zy:
– Po​budk​ a, wstaw​ ać!
Na to we​zwa​nie zry​wa​my się wszys​ cy z łó​żek i ubier​ am​ y się jak naj​prę‐​
dzej, gdyż umier​ am​ y po pro​stu z ciek​ a​wo​ści, cze​go nas tym ra​zem bę​dzie
uczył pan Kleks.
Syp​ ial​nia nas​ za jest bard​ zo ob​szer​na. Wzdłuż ścian bie​gną umy​wal​nie
i każ​dy z nas ma swój włas​ ny prysz​nic. My​jem​ y się bard​ zo chęt​nie, gdyż
z prysz​nic​ ów trys​ ka woda sod​ o​wa z sok​ iem, przy czym na każd​ y dzień tyg​ o​‐
dnia przyp​ ad​ a inny sok. Je​śli cho​dzi o mnie, to najs​ tar​ an​niej myję się w śro​‐
dy, gdyż tego dnia do wody do​daw​ a​ny jest sok ma​li​no​wy, za któ​rym prze​pa‐​
dam. Soki pana Kleks​ a dos​ ko​na​le się my​dlą i dają dużo pian​ y, tot​ eż syp​ ial​nia
na​sza za​wsze z rana wy​glą​da jak wiel​ka bal​ ia z my​dli​nam​ i.
Ubra​nie nas​ ze skład​ a się z gra​na​to​wych ko​szul, biał​ ych, dług​ ich spodni,
gra​nat​ ow​ ych pońc​ zoch i bia​łych trzew​ i​ków. Je​śli któr​ yś z chłopc​ ów coś prze‐​
skrob​ ie albo nie umie lek​cji, wów​czas za karę musi nos​ ić przez cały dzień
żółt​ y kra​wat w ziel​ o​ne groc​ hy. Kra​wat taki jest bard​ zo piękn​ y i właś​ ci​wie
każd​ y po​win​ ien by go chęt​nie no​sić, my jedn​ ak mart​ wim​ y się okropn​ ie, gdy
spo​tka któ​re​go z nas taka kara.
O wpół do szó​stej za​bie​ram​ y na​sze sen​ne lus​ terk​ a i uda​jem​ y się do jad​ al​ni
na śniad​ a​nie.
Stoi tam po​środk​ u duży okrą​gły stół, przy któ​rym każd​ y uczeń ma swoj​ e
stał​ e miej​sce. Szyb​ y w oknach są różn​ ok​ o​lor​ o​we, co bar​dzo podn​ os​ i smak
wszystk​ ich po​traw.

Pan Kleks śnia​da​nia i ko​la​cje jada osob​no, na​tom​ iast podc​ zas obia​du uno​‐
si się w pow​ iet​ rzu pon​ ad stoł​ em z po​le​waczk​ ą w ręce i po​lew​ a nam po​traw​ y
rozm​ ai​ tym​ i so​sa​mi. Każ​dy sos po​sia​da inną właś​ ciw​ ość: biał​ y wzmacn​ ia
zęby, nie​bie​ski pop​ raw​ ia wzrok, żół​ty reg​ ul​ uj​ e od​dech, sza​ry oczyszc​ za
krew, ziel​ o​ny usuw​ a łup​ ież.

Mat​ e​usz podc​ zas jed​ ze​nia stoi na kraw​ ęd​ zi waz​ on​ u poś​ rodk​ u sto​łu i uwa​‐
ża. abyś​ my nic nie po​zos​ ta​wia​li na tal​ erz​ ach.

O go​dzin​ ie szó​stej rano Mat​ eu​ sz chwy​ta w dziób mały srebr​ny dzwon​ e‐​
czek i dzwon​ i na apel. Bieg​ niem​ y wów​czas wszys​ cy do gab​ i​net​ u pana Klek‐​
sa, gdzie pan Kleks już na nas cze​ka i na dzień do​bry ca​łuj​ e każd​ eg​ o w czoł​ o.

Po apel​ u pan Kleks wcho​dzi do duż​ ej szaf​ y stoj​ ą​cej w rogu gab​ in​ e​tu
i przez okienk​ o w jej drzwiach od​bie​ra od nas sen​ne lus​ ter​ka. Mają one swo​je
szczeg​ óln​ e przez​ na​czen​ ie. Na nocn​ ych sto​lik​ ach przy każd​ ym z łó​żek stoi ta​‐
kie lus​ ter​ko przez całą noc. Od​bij​ aj​ ą się w nich na​sze sny i rano, gdy lu​ster​ka
od​daj​ e​my panu Kleks​ o​wi, ogląd​ a on do​kładn​ ie, co śni​ło się każ​dem​ u z nas.
Sny nie​dob​ re, nie dok​ oń​czo​ne, głup​ ie i nie​odp​ o​wiedn​ ie idą do śmietn​ i​ka,
a poz​ os​ ta​ją tylk​ o te, któr​ e spodob​ a​ły się panu Klek​so​wi.

Za po​moc​ ą waty nas​ yc​ o​nej senn​ ym kwas​ em pan Kleks zbier​ a z lus​ te​rek
wszyst​kie wyb​ ra​ne sny i wyc​ i​ska je do porc​ e​lan​ o​wej mis​ eczk​ i. Tam su​szą się
one przez ja​kiś czas. Gdy wys​ chną już na pro​szek, pan Kleks na spec​ jal​nej
mas​ zyn​ce wy​tłac​ za z nich okrąg​ łe pa​stylk​ i, któr​ e wszy​scy za​żyw​ am​ y na noc.
Dzię​ki temu mamy co​raz ład​niejs​ ze i co​raz cie​kaw​sze sny, a naj​pięk​niej​sze
z nich pan Kleks za​pis​ uj​ e w sen​ni​ku swo​jej Akad​ e​mii.

Mój sen o siedm​ iu szklan​kach tak się spodob​ ał panu Klek​sow​ i, że zap​ i​sał
go w sen​nik​ u od poc​ ząt​ku do koń​ca i odz​ na​czył mnie dwiem​ a pie​gam​ i. Po‐​
nadt​ o zap​ ow​ ie​dział cał​ ej klas​ ie, że w nie​dziel​ ę po poł​ u​dniu sen ten od​czy​ta​ny
zo​sta​nie na głos.

Lekc​ je roz​poc​ zy​naj​ ą się o siód​mej rano.
Ni​gd​ zie chy​ba chłop​cy nie uczą się tak chętn​ ie, jak w Aka​de​mii pana
Kleks​ a. Przede wszystk​ im ni​gd​ y nie wia​dom​ o, co pan Kleks dan​ e​go dnia wy‐​
my​śli, a po wtór​ e – wszyst​ko, cze​go się uczy​my, jest ogromn​ ie ciek​ aw​ e i za​‐
bawn​ e.
– Pa​mięt​ ajc​ ie, chłopc​ y – rzekł do nas na sa​mym poc​ zątk​ u pan Kleks – że
nie będę was uczył ani ta​blicz​ki mno​żen​ ia, ani gra​ma​ty​ki, ani kal​ i​graf​ ii, ani
tych wszyst​kich nauk, któ​re są za​zwyc​ zaj wy​kład​ a​ne w szkoł​ ach. Ja wam po
pro​stu po​otwie​ram głow​ y i nal​ e​ję do nich ole​ju.
Ażeb​ y każd​ y mógł zo​rien​tow​ ać się, ja​kie​go ro​dzaj​ u nau​ ki pob​ ie​ram​ y

w Aka​dem​ ii pana Klek​sa, opo​wiem dla przy​kład​ u przeb​ ieg dnia wczo​raj​sze​‐
go, gdyż na opi​san​ ie wszyst​kich lekc​ ji, przedm​ io​tów, wy​kła​dów, zaj​ ęć i ćwi​‐
czeń z cał​ eg​ o roku nie wy​star​czy​ło​by miejs​ ca w żadn​ ej książc​ e.

Otóż wczor​ aj pierw​sza lek​cja była to lekc​ ja kleks​ og​ raf​ ii. Nau​ kę tę wy​my​‐
ślił pan Kleks, abyś​ my wie​dziel​ i, jak trze​ba obc​ ho​dzić się z atra​ment​ em.

Klek​sog​ raf​ ia pol​ eg​ a na tym, że na ar​kus​ zu pap​ ie​ru robi się kil​ka du​żych
klek​sów, po czym ar​kusz skład​ a się na pół i kleks​ y rozm​ a​zu​ją się po pap​ ie‐​
rze, przy​bie​raj​ ąc kształt​ y rozm​ ai​ tych fig​ ur, zwier​ ząt i pos​ tac​ i.

Niek​ ie​dy z roz​gnie​cio​nych kleks​ ów po​wstaj​ ą całe ob​razk​ i, do któ​rych do‐​
pis​ u​je​my od​pow​ iedn​ ie hi​sto​ryj​ki, wy​myś​ lo​ne przez pana Kleks​ a.

Myś​ lę, że sam pan Kleks pow​ stał z tak​ ie​go wła​śnie roz​gnie​cio​ne​go atra​‐
men​tow​ e​go kleks​ a i dlat​ e​go tak się na​zy​wa. Ma​teu​ sz jest zda​nia, że po panu
Klek​sie moż​na się wszyst​kie​go spo​dzie​wać i że moje przy​pusz​cze​nia są cał‐​
kiem praw​do​pod​ ob​ne.

Do jed​ne​go z moi​ ch obr​ az​ków pan Kleks ułoż​ ył taki dwuw​ iersz:
Bar​dzo trud​no jest mi orzec, Czy to ptak, czy no​so​roż​ ec.
Lekc​ ja klek​so​gra​fii nie​zmiern​ ie nam przy​pa​dła do gu​stu. Pos​ zło na nią
kil​ka fla​szek atra​men​tu i cały stos pap​ ier​ u, nie mó​wiąc już o tym, że wszy​scy
byl​ i​śmy ubrud​ zen​ i atram​ ent​ em aż po łokc​ ie. Wie​czor​ em mu​siel​ iś​ my użyć do
myc​ ia soku cyt​ ry​now​ eg​ o, gdyż żad​ en nie mógł odm​ yć plam z nas​ zych rąk
i twa​rzy.
Po lek​cji klek​so​graf​ ii za​bra​li​śmy się do przęd​ zen​ ia li​ter. Za​uważ​ y​li​ście
pew​no wszys​ cy, że dru​ko​wa​ne li​te​ry w książk​ ach skła​da​ją się z czar​nych ni​‐
tec​ zek, po​splat​ an​ ych w najr​ ozm​ ai​ t​szy spos​ ób. Pan Kleks na​uczył nas rozp​ lą‐​
ty​wać lit​ er​ y, rozp​ la​tać pos​ zczeg​ ól​ne małe nit​ ecz​ki i łąc​ zyć je w jed​ną dłu​gą
nitk​ ę, któ​rą nas​ tępn​ ie naw​ i​ja się na szpulk​ ę. W ten spo​sób na​wi​nęl​ iś​ my już
na szpul​ki mnós​ two ksią​żek z bib​ lio​te​ki pana Klek​sa, tak że na pół​kach zo​‐
stał​ y tyl​ko pu​ste stro​ni​ce, bez lit​ er. Z jed​nej książk​ i możn​ a otrzy​mać sie​dem,
a czas​ em na​wet osiem du​żych szpu​lek czar​nych nici, na któr​ ych pan Kleks
nas​ tęp​nie wiąż​ e su​pełk​ i. Jest to najw​ ięks​ za pa​sja Pana Klek​sa. Po​traf​ i ca​łym​ i
go​dzin​ a​mi sied​ zieć w fo​te​lu albo w pow​ iet​ rzu i wią​zać su​peł​ki.
Gdy za​py​ta​łem go, po co to robi, odr​ zekł mi wiel​ce zdziw​ io​ny:
– Jak to? Czy nie roz​ um​ iesz? Przec​ ież czy​tam! Przep​ usz​czam lit​ e​ry przez
palc​ e i mogę w ten spo​sób prze​czy​tać całą książk​ ę, nie mę​cząc wzro​ku. Gdy
naw​ in​ ie​cie już na szpulk​ i wszyst​kie moje książk​ i, na​uczę was rów​nież czyt​ ać
palc​ am​ i.
Przęd​ zen​ ie lit​ er jest wła​ści​wie dość żmud​ne, ale wolę je niż czyt​ an​ ie wy‐​

pi​sów lub odr​ ab​ ian​ ie za​dań aryt​me​tyczn​ ych.
Po lekc​ ji przę​dze​nia lit​ er pan Kleks zap​ ro​wa​dził nas wszystk​ ich na drug​ ie

pię​tro i otwo​rzył je​den z zam​ knię​tych po​ko​jów.
– Wchodźc​ ie ostroż​nie, moi chłop​cy – rzekł pan Kleks wpusz​cza​jąc nas

do środ​ka – w sali tej mieś​ ci się szpit​ al cho​rych sprzę​tów, mu​sic​ ie uważ​ ać,
aby żad​ne​go z nich nie ura​zić. Pa​mię​tac​ ie, jak wy​le​czył​ em zep​ su​ty tram​waj?
Otóż dzis​ iaj chcę was na​uczyć lec​ zen​ ia chor​ ych sprzę​tów.

Po wej​ściu na salę oczom na​szym przed​staw​ i​ła się istn​ a rup​ iec​ iar​nia. Były
tam fo​tel​ e bez nóg, tapc​ zan​ y bez sprę​żyn, pop​ ęk​ an​ e lus​ tra, zep​ sut​ e ze​ga​ry,
po​pa​czon​ e sto​ły, pow​ y​krzy​wia​ne szaf​ y, dziur​ a​we krzes​ ła i mnós​ two rozm​ a​‐
itych in​nych znisz​czo​nych sprzęt​ ów.

Pan Kleks ka​zał nam usta​wić się pod ścian​ a​mi, sam na​to​miast za​brał się
do prac​ y.

Każ​dy sprzęt, do któ​re​go zbli​żał się pan Kleks, trzesz​czał lub skrzyp​ iał na
jego wi​dok i ufn​ ie ocie​rał się o jego ubra​nie. Krzes​ ła i stoł​ki z rad​ oś​ ci tup​ a​ły
no​gam​ i, a zeg​ a​ry po​jęk​ i​wa​ły zep​ sut​ y​mi spręż​ yn​ am​ i.

Z najw​ ięks​ zą cie​ka​woś​ cią przy​gląd​ a​liś​ my się zab​ ie​gom pana Kleks​ a. Za‐​
brał się on przede wszystk​ im do sto​łu, któr​ y stał w rogu sali. Opu​kał go do‐​
kładn​ ie na wszystk​ ie stron​ y, ujął za jedn​ ą z nóg i zmier​ zył mu puls, po czym
prze​mów​ ił niez​ mier​nie czu​le:

– No co, mój ma​leńk​ i? Już cię nie boli, prawd​ a? Gor​ ącz​ka min​ ęł​ a, des​ ki
się zros​ ły, za trzy–czter​ y dni bę​dziesz zdrów zu​pełn​ ie.

Podc​ zas gdy stół cic​ hutk​ o skoml​ ał, pan Kleks wy​sma​ro​wał mu blat żół​tą
maś​ cią i szpar​ y w de​skach przy​sy​pał ziel​ on​ka​wym proszk​ iem.

Nas​ tęp​nie zbliż​ ył się do szaf​ y, któ​ra strasz​liw​ ie za​skrzyp​ iał​ a oboj​giem
drzwi.

– Jak tam? – zap​ yt​ ał pan Kleks. – Czy bar​dzo jesz​cze kasz​lesz? Chy​ba
nie. Wkrótc​ e już bę​dziesz zdrow​ a, tylk​ o się nie martw.

Mó​wiąc to, przył​ o​żył ucho do jej plec​ ów, bar​dzo uważn​ ie wys​ łu​chał, po
czym na​puś​ cił kro​plo​mie​rzem do wszyst​kich za​wias​ ów po kro​pli ole​ju ry​cy​‐
no​we​go.

Sza​fa ode​tchnę​ła głęb​ o​ko i czul​ e poc​ zę​ła ła​sić się do pana Kleks​ a.
– Ju​tro cię jeszc​ ze odw​ ied​ zę – rzekł pan Kleks – bądź tyl​ko dob​ rej my​śli.
Na ścian​ ie wi​sia​ło pękn​ ię​te lus​ tro. Pan Kleks przejr​ zał się w lu​strze do​kład‐​
nie i pop​ ra​wił so​bie pieg​ i na nos​ ie, wyj​ ął z kies​ ze​ni czar​ny an​giels​ ki pla​ste‐​
rek i nal​ e​pił go wzdłuż ca​łeg​ o pękn​ ięc​ ia.
– Pat​ rz​cie, chłop​cy, uczcie się, jak trze​ba le​czyć pękn​ ię​te szkło! – zaw​ oł​ ał

do nas we​soł​ o pan Kleks.
Po tych słow​ ach jął nac​ ier​ ać lu​stro fla​nel​ o​wą szmatk​ ą, a gdy po chwi​li od​‐

lep​ ił plas​ ter​ ek, nie było już ani śla​du pękn​ ię​cia. ‘
Niech Anas​ ta​zy i Art​ ur zan​ ios​ ą lus​ tro do ja​dal​ni. Jest już zdrow​ e – pow​ ie​‐

dział pan Kleks.
Nie​co dłu​żej trwał​ y zab​ ie​gi przy ze​psu​tym ze​ga​rze. Trzeb​ a było przep​ łu​‐

kiw​ ać wszyst​kie śrubk​ i, za​pusz​czać krop​ el​ki, smar​ ow​ ać i nac​ ie​rać pęk​nięt​ ą
spręż​ y​nę, jo​dy​now​ ać wa​ha​dło.

– Bie​dac​two – roz​czu​lał się nad nim pan Kleks – tyle mu​sisz się nac​ ier​‐
pieć. No, ale nic, wszyst​ko bę​dzie dob​ rze.

Gdy pan Kleks poc​ ał​ o​wał go w cyf​ erb​ lat i czul​ e po​głas​ kał po drew​nia​nej
szafc​ e, zeg​ ar na​gle wyd​ zwo​nił go​dzi​nę, wah​ a​dło po​szło w ruch i w ca​łej sali
rozl​ eg​ ło się gło​śne “Tik–tak, tik–tak, tik–tak”.

Byl​ i​śmy po pro​stu zdu​mien​ i, a nie​baw​ em mie​liś​ my spo​sob​ność prze​ko​nać
się, jak bar​dzo przy​wiąz​ a​ne są do pana Klek​sa cho​re sprzę​ty.

Za​mier​ za​li​śmy właś​ nie opu​ścić szpit​ al, gdy na​gle oka​za​ło się, że pan
Kleks zgub​ ił swo​ją ulub​ ion​ ą zło​tą wyk​ a​łacz​kę.

– Nie wyj​dę stąd, dop​ ó​ki zgub​ a się nie znajd​ zie – oznajm​ ił pan Kleks.
Roz​po​częł​ y się pos​ zu​ki​wa​nia. Wszys​ cy, ilu nas tyl​ko było, po​klę​ka​li​śmy
na pod​ło​dze i pełz​ aj​ ąc na czwor​ a​kach, przes​ zuk​ i​wal​ iś​ my zak​ a​mar​ki, kąty
i skrytk​ i. Mat​ e​usz fruw​ ał po cał​ ej sali, wtyk​ a​jąc dziób do roz​ma​itych szpar
i szczel​ in w podł​ od​ ze i w ścia​nach, tylk​ o pan Kleks sie​dział w pow​ ie​trzu
z nogą zał​ oż​ on​ ą na nogę, łyk​ ał pig​ uł​ki na por​ ost włos​ ów, bo mu kilk​ a ze
zmart​ wien​ ia wy​pa​dło, i rozm​ yś​ lał.
Pos​ zuk​ iw​ an​ ia na​sze trwał​ y dług​ o, a mimo to nie zdoł​ al​ iś​ my odn​ al​ eźć wy‐​
kał​ aczk​ i. Pan Kleks równ​ ież był bez​siln​ y, gdyż jego pra​we oko nie wró​ci​ło
jeszc​ ze z księż​ yc​ a i wskut​ ek tego nie mo​gło być wys​ łan​ e na oględ​ zin​ y.
Nic też dziwn​ e​go, że wi​dząc zgry​zo​tę pana Kleks​ a i na​szą nie​zar​ adn​ ość,
cho​re sprzęt​ y, same zab​ ra​ły się do szuk​ a​nia zgu​by. Kul​ a​we stol​ ik​ i i stołk​ i
kuśt​ y​kał​ y po cał​ ej sali, dziurk​ i od kluc​ za rozg​ ląd​ a​ły się uważ​nie doo​ ko​ła,
szu​flad​ y pow​ y​su​wał​ y się poj​ ęk​ uj​ ąc dna​mi, lu​stra usił​ ow​ ał​ y odb​ ić po kol​ ei
wszyst​ko, co tylk​ o mog​ ły w so​bie pom​ ieś​ cić, wreszc​ ie piec, prag​ nąc takż​ e
przyc​ zyn​ ić się do zna​lez​ ie​nia wyk​ a​łaczk​ i, po​wta​rzał nie​ustann​ ie:
– Zimn​ o–zimn​ o–cie​pło, zimn​ o–ciep​ ło–ciep​ ło.
Ze​gar cho​dził bar​dzo dług​ o i do​pie​ro gdy za​czął się zbli​żać do okna piec
za​woł​ ał:
– Cie​pło–cie​pło–ciep​ ło!

Zeg​ ar obej​rzał dok​ ładn​ ie pa​ra​pet i ramy okna, a pot​ em zab​ rał się do prze‐​
szu​ki​wa​nia fir​ an​ ek.

– Gor​ ą​co–gor​ ąc​ o! – wo​łał piec.
Oka​zał​ o się, że wy​ka​łacz​ka najs​ pok​ ojn​ iej tkwi​ła w fałd​ ach fir​ an​ki tuż nad
podł​ og​ ą.
W ten spo​sób chor​ e sprzę​ty od​nal​ az​ ły zgu​bę pana Klek​sa.
Po​byt nasz w szpit​ al​ u przec​ iąg​ nął się do po​łud​ nia. O tej po​rze pan Kleks
jada za​zwyc​ zaj drug​ ie śniad​ a​nie, my zaś udaj​ e​my się nad staw lub na bo​isko,
gdzie cod​ zien​nie odb​ y​wa się jedn​ a lekc​ ja na świe​żym po​wiet​ rzu.
Zat​ em gdy po wyjś​ ciu ze szpit​ a​la cho​rych sprzę​tów zes​ zliś​ my na dół, pan
Kleks wy​płyn​ ął przez okno do ogro​du na po​łów mo​ty​li, Mat​ eu​ sz nat​ o​miast
zar​ ząd​ ził zbiór​kę i pop​ ro​wa​dził nas na boi​ sko, na lek​cję geo​gra​fii. By​łem już
po​przed​nio w dwóch szko​łach, ale po raz pierws​ zy w ży​ciu wid​ zia​łem taką
lek​cję geog​ ra​fii.
Mat​ e​usz wyt​ o​czył na bo​isko dużą pił​kę zro​bion​ ą z glob​ u​sa, roz​dziel​ ił nas
wszystk​ ich na dwie dru​ży​ny i po​wy​znac​ zał nam stan​ o​wis​ ka zu​peł​nie tak, jak
do gry w pił​kę nożn​ ą. Mat​ e​usz był sęd​ zią, fru​wał nieu​ stan​nie w ślad za piłk​ ą
i gwizd​ ał, gdy któr​ yś z nas po​peł​niał błęd​ y. Cała zaś sztuk​ a pol​ e​gał​ a na tym,
aby ude​rzaj​ ąc w piłk​ ę nogą, wy​mien​ iać równ​ oc​ ześ​ nie mia​sto, rze​kę albo
górę, w któ​rą wła​śnie traf​ ił czu​bek trze​wik​ a.
Na znak dany przez Mat​ eu​ sza gra roz​po​częł​ a się. Bie​ga​liś​ my za glo​bus​ em
jak sza​len​ i i kop​ a​liś​ my piłk​ ę z cał​ ych sił.
Przy każ​dym kop​nięc​ iu pa​dał okrzyk któ​re​goś z grac​ zy:
– Rad​ om!
– Au​stra​lia!
– Lon​dyn!
– Tat​ ry!
– Skiern​ iew​ ic​ e!
– Wis​ ła!
– Berl​ in!
– Grec​ ja!
Mat​ eu​ sz gwiz​dał raz po raz, oka​zyw​ ał​ o się bow​ iem, że Ant​ o​ni wym​ ie​nił
Skiern​ iew​ ic​ e za​miast Mys​ łow​ ic, Al​bert pom​ ies​ zał Kielc​ e z Chi​na​mi, zaś
Ana​staz​ y wziął Afryk​ ę za Mo​rze Bał​tyc​kie.
Gra ta baw​ i​ła nas nie​sły​chan​ ie, po​pyc​ ha​li​śmy je​den drug​ ie​go, prze​wrac​ a​‐
liś​ my się na zie​mię, wyk​ rzyk​ i​wal​ iś​ my na​zwy miast, kraj​ ów i mórz, Mat​ e​‐
uszow​ i pot spływ​ ał z dzio​ba, ja sa​pa​łem jak miech ko​wal​ski, a jedn​ ak na​‐

uczy​łem się przy tym z geog​ ra​fii więc​ ej niż w dwóch pop​ rzed​nich szkoł​ ach
w cią​gu trzech lat.

Przy sam​ ym końc​ u gry przyt​ raf​ ił się pew​ ien nie przew​ id​ zia​ny przy​pad​ ek:
je​den z Alek​san​drów tak moc​no kopn​ ął glo​bus, że wzbił się on niez​ mier​nie
wy​so​ko, a na​stęp​nie spadł nie na bo​isko, lecz przel​ ec​ iał przez mur i do​stał się
w ten spo​sób na te​ren jed​nej z są​sied​nich ba​jek. Byl​ iś​ my ogrom​nie za​kło​po​‐
ta​ni, gdyż nie wied​ zie​li​śmy, w jak​ iej bajc​ e mamy szu​kać na​szej pił​ki: czy
udać się do Tomc​ ia Pa​lu​cha, czy do Trzech Świ​nek, czy też może do Sind​ba​‐
da Że​gla​rza.

Gdy tak za​sta​naw​ ia​liś​ my się nad tym, co poc​ ząć, rozl​ egł się nag​ le we​so​ły
głos Mat​ eu​ sza:

– Aga, opcy!
Co miał​ o ozna​czać:
– Uwag​ a, chłopc​ y!
Spoj​rze​li​śmy przed sieb​ ie i oczom nas​ zym uka​zał się niez​ wy​kły wi​dok:
od stro​ny muru zbliż​ a​ła się do nas prześ​ licz​na Król​ ewn​ a Śnież​ka, a za nią
dwun​ as​ tu kra​snol​ udk​ ów dźwi​ga​ło na plec​ ach nasz glob​ us.
Po​bie​gliś​ my na spo​tka​nie wi​ta​jąc ich jak najs​ erd​ ecz​niej.
Król​ ew​na Śnież​ka uśmiech​nę​ła się do nas łas​ kaw​ ie i rze​kła:
– Was​ za pił​ka pot​ łuk​ ła mi kilk​ a za​baw​ ek, mimo to jedn​ ak zwrac​ am ją
wam, ale pod wa​run​kiem, że na​uczy​cie moi​ ch kras​ nol​ ud​ków geo​gra​fii.
– Dos​ ko​na​le! Bard​ zo chęt​nie! – za​woł​ ał Ana​staz​ y, któr​ y był naj​śmiels​ zy
z nas wszyst​kich.
Tymc​ za​sem sta​ła się rzecz zgo​ła nie​spod​ ziew​ an​ a: Król​ ewn​ a Śnież​ka,
a wraz z nią dwun​ a​stu jej podd​ a​nych, za​częl​ i pom​ a​łu top​nieć i roz​pły​wać się
w gor​ ąc​ ych pro​mien​ iach sierp​niow​ e​go słoń​ca.
– Za​po​mniał​ am, że u was jest prze​cież lato – szep​nę​ła za​wsty​dzo​na Kró​‐
lew​na Śnieżk​ a.
Za​nim zor​ ien​to​wal​ iś​ my się w syt​ ua​ cji, biedn​ a Król​ ew​na Śnieżk​ a z każd​ ą
chwil​ ą mal​ ał​ a topn​ iej​ ąc cor​ az bar​dziej, aż wresz​cie roz​pu​ścił​ a się całk​ iem
i zam​ ie​ni​ła się w mal​ eń​ki przez​ roc​ zy​sty strum​ yc​ zek. Poł​ ąc​ zył​ o się z nim
dwan​ a​ście in​nych strum​ yczk​ ów i wszystk​ ie raz​ em po​płyn​ ęł​ y w stron​ ę jedn​ ej
z fur​tek w mur​ ze, szemr​ ząc zna​ne sło​wa mars​ za kras​ nol​ ud​ków:
Hej–ho, hej–ho, Do domu by się szło!
“Jak to do​brze, że nie je​stem ze śnieg​ u” – po​my​śla​łem sob​ ie, pat​ rząc na
od​da​la​jąc​ y się co​raz bard​ ziej strum​ yc​ zek.
Tak skoń​czył​ y się odw​ ied​ zin​ y Kró​lewn​ y Śnieżk​ i w Aka​de​mii pana Klek​‐

sa.
Gdy tak sta​łem zam​ y​ślon​ y, rozl​ egł się gwał​town​ y dźwięk dzwonk​ a.
To Ma​teu​ sz wzyw​ ał nas na obiad.

Kuchnia pana Kleksa

W Akad​ e​mii pana Kleks​ a nie ma żadn​ ej służb​ y i wszyst​kie nie​zbędn​ e
czynn​ oś​ ci wy​ko​ny​wan​ e są przez nas sam​ ych. Obow​ iąz​ki pod​ ziel​ on​ e są mię‐​
dzy uczniam​ i w ten spos​ ób, że każd​ y z nas ma ja​kieś okreś​ lon​ e sta​łe funk​cje
go​spo​dar​skie. Anas​ taz​ y otwie​ra i za​my​ka bra​mę, a nadt​ o zar​ ząd​ za bal​ o​ni​ka​‐
mi pana Kleks​ a. Pięc​ iu Aleks​ and​ rów zajm​ u​je się na​szą gar​de​rob​ ą i bie​li​zną,
to zna​czy, że dba​ją o jej czy​stość, cer​ u​ją pońc​ zoc​ hy i przys​ zy​waj​ ą guz​ i​ki. Al‐​
bert i je​den Ant​ on​ i uprzą​ta​ją park i bo​isko; Alf​ red i dru​gi Ant​ on​ i na​kryw​ a​ją
i po​da​ją do stoł​ u; drug​ i Al​fred i trze​ci An​ton​ i zmyw​ a​ją na​czyn​ ia; Art​ ur sprzą​‐
ta salę szkoln​ ą; trzej An​drzej​ e utrzym​ uj​ ą por​ ząd​ ek w ja​dal​ni, sy​pialn​ i oraz na
scho​dach; trzej Ada​mow​ ie wy​dziel​ aj​ ą soki do my​cia i sosy do obia​du; po​zo​‐
stal​ i uczniow​ ie zajm​ u​ją się roz​ma​itym​ i inn​ ym​ i spraw​ a​mi go​spo​dar​skim​ i i je‐​
dy​nie w kuch​ni niep​ od​ ziel​nie król​ uj​ e sam pan Kleks.

Wszy​scy by​li​śmy za​wsze niez​ miern​ ie cie​kaw​ i, jak pan Kleks rad​ zi so​bie
z go​to​wan​ iem na tyle osób, ale wstęp do kuchn​ i był za​bro​nion​ y. Dop​ ie​ro
w ze​szłym ty​go​dniu pan Kleks oznaj​mił, że przy​dzie​la mnie do kuchn​ i i wy​‐
zna​cza na swe​go pom​ oc​nik​ a. By​łem tym zac​ hwy​co​ny i cho​dził​ em po Aka​de‐​
mii dum​ny jak paw.

Gdy Ma​te​usz zad​ zwo​nił na obiad, wszys​ cy chłopc​ y po​bie​gli do ja​dal​ni,
gdzie Al​fred i dru​gi An​ton​ i krząt​ a​li się już do​okoł​ a stoł​ u, ja zaś udał​ em się
do kuchn​ i.

Mu​szę ko​nieczn​ ie opis​ ać jej wy​gląd i urzą​dzen​ ia, któr​ e za​prow​ a​dził tam
pan Kleks.

Wzdłuż jedn​ ej ścia​ny stał​ y na dług​ ich stoł​ ach blas​ za​ne pusz​ki, wyp​ eł​nio​‐
ne szkieł​kam​ i przer​ óżn​ ych barw i odc​ ie​ni. Po przec​ iw​leg​ łej stron​ ie umiesz​‐
czo​ne były nac​ zy​nia z jad​ aln​ ym​ i far​ba​mi oraz ogrom​ny zbiór naj​dzi​waczn​ iej‐​
szych pędz​li i pę​dzelk​ ów. Na oknach sta​ły drewn​ ia​ne skrzyn​ki z ja​skra​wy​mi
kwia​ta​mi, wśród któ​rych przew​ aż​ a​ły na​stur​cje i pe​lar​go​nie. Po​środk​ u kuchn​ i
wzno​sił się wielk​ i stół z me​ta​low​ ym blat​ em. Stał na nim pę​ka​ty szklan​ y słój,
na​peł​nio​ny płom​ yk​ am​ i świec, oraz mnós​ two ma​łych słoi​ ków z ko​lor​ ow​ ym
prosz​kiem.

Przys​ tęp​ uj​ ąc do go​tow​ a​nia obia​du pan Kleks wło​żył biał​ y ki​tel i zab​ rał się

do przy​rzą​dzan​ ia pot​ raw.
Do ogromn​ e​go ron​dla wrzu​cił trzy kwart​ y po​mar​ ańc​ zow​ ych szkieł​ ek, do​‐

syp​ ał garst​kę biał​ eg​ o proszk​ u, do​lał wody, cien​kim pę​dzelk​ iem wy​mal​ ow​ ał
na po​wierzch​ni ziel​ o​ne gro​chy, po czym na zak​ oń​czen​ ie dor​ zuc​ ił kilk​ a pło​‐
myk​ ów świec, od któ​rych woda w rond​ lu nat​ ychm​ iast za​wrza​ła. Wówc​ zas
pan Kleks wy​mie​szał do​kładn​ ie całą zaw​ ar​tość ron​dla, prze​lał ją do wazy
i rzekł do mnie:

– Zan​ ieś tę wazę Al​fred​ o​wi do jad​ aln​ i. Myś​ lę, że zupa pom​ id​ o​ro​wa bę​‐
dzie dzi​siaj do​skon​ a​ła.

Rzec​ zyw​ i​ście, mus​ zę przy​znać, że jeszc​ ze nig​ d​ y w życ​ iu nie ja​dłem nic
równ​ ie smacz​ne​go, a przec​ ież ugot​ o​wa​nie zupy nie trwał​ o na​wet pięc​ iu mi​‐
nut.

Podc​ zas gdy chłop​cy je​dli pierw​sze dan​ ie, pan Kleks zab​ rał się do przy​‐
rząd​ za​nia pie​czy​ste​go. W tym celu włoż​ ył do du​żej bryt​fan​ny jed​ en płom​ yk
świe​cy, po​łoż​ ył na nim ma​leńk​ i kaw​ a​łe​czek mię​sa, wrzuc​ ił dwa szkieł​ka:
jed​no czerw​ o​ne i jed​no bia​łe, wszystk​ o to pos​ yp​ ał sza​rym prosz​kiem, a gdy
mię​so już się upiek​ ło i szkieł​ka rozg​ ot​ ow​ ał​ y się, przył​ o​żył do brytf​ an​ny po‐​
więks​ zaj​ ąc​ ą pompk​ ę i kilk​ a​krotn​ ie nac​ i​snął jej denk​ o. Bryt​fan​na nat​ ychm​ iast
wyp​ ełn​ i​ła się po brzeg​ i apet​ yczn​ ą i wonn​ ą piec​ zen​ ią woł​ o​wą, obł​ o​żo​ną bu‐​
racz​kam​ i i tłu​czon​ ym​ i kar​tof​ lam​ i. Na kart​ o​flach wym​ a​lo​wał pan Kleks ziel​ o​‐
ny kop​ er​ ek. Pie​czeń ta z trudn​ oś​ cią zmieś​ cił​ a się na półm​ i​skach, któr​ e zan​ io​‐
słem do jad​ aln​ i.

Na de​ser pan Kleks pos​ tan​ ow​ ił przyr​ ząd​ zić komp​ ot z agres​ tu. Obc​ iął kilk​ a
list​ków pel​ ar​go​nii, po​sy​pał je prosz​kiem agre​sto​wym i skoszt​ ow​ ał.

– Nie smak​ uj​ e mi! – rzekł sam do sieb​ ie. – Lep​szy bę​dzie kom​pot z mal​ in.
Nie zas​ ta​naw​ iaj​ ąc się dłu​go, poc​ hwyc​ ił gru​by pę​dzel, zar​ zur​ zył go w czer​‐
wo​nej far​bie i kom​pot agre​sto​wy prze​mal​ o​wał na komp​ ot mal​ in​ o​wy.
Był tak zna​kom​ i​ty, że pró​bo​wa​łem go trzy​krotn​ ie, a byłb​ ym chętn​ ie zjadł
jeszc​ ze więc​ ej. Mo​głem sob​ ie na to po​zwo​lić, gdyż po przyr​ ząd​ zen​ iu kom​po‐​
tu, co trwa​ło jed​ną chwi​lę, pan Kleks udał się do ja​daln​ i z po​lew​ aczk​ ą, ażeb​ y
piec​ zeń po​lać brun​ atn​ ym sos​ em, wzmacn​ ia​ją​cym dzią​sła.
Gdy po obied​ zie chłop​cy wzię​li się do rob​ ien​ ia po​rząd​ków oraz do in​nych
zaj​ ęć gos​ pod​ ars​ kich, pan Kleks wróc​ ił do kuchn​ i i rzekł do mnie:
– No, Adas​ iu, ter​ az pora na nas, pewn​ o jes​ teś już bar​dzo głod​ny. Pow​ iedz,
co chciałb​ yś zjeść na obiad? Moż​ esz sob​ ie wy​brać każd​ ą pot​ raw​ ę, na jaką
masz ape​tyt.
Z na​tur​ y je​stem bard​ zo łak​ o​my, tot​ eż pro​poz​ y​cja pana Kleks​ a po​rus​ zy​ła

mnie ogromn​ ie. Dług​ o zas​ ta​na​wia​łem się nad tym, na co mam wła​ści​wie ape‐​
tyt, i wresz​cie wy​brał​ em sob​ ie omlet ze szpin​ a​kiem.

Pan Kleks na​tych​miast por​ wał w dłoń pę​dzel, uma​czał go w roz​mai​ tych
far​bach i łą​cząc je w od​pow​ ied​ni spo​sób, nam​ al​ ow​ ał omlet, pot​ em szpi​nak,
wrzuc​ ił do środ​ka pło​myk świec​ y, po czym zręcz​nie wył​ o​żył wszystk​ o na ta‐​
lerz, mów​ iąc:

– My​ślę, że mój omlet bę​dzie ci sma​ko​wał; pow​ in​ ien być wyś​ mien​ it​ y.
Omlet był rze​czy​wiś​ cie wy​born​ y i wprost rozp​ ły​wał się w ustach.
W pod​ ob​ny spo​sób przy​rzą​dził dla mnie pan Kleks kur​cza​ka z mi​zer​ ią
i pie​ro​gi z ja​go​da​mi.
– A co pan będ​ zie jadł, pa​nie prof​ e​sor​ ze? – zap​ yt​ a​łem nie​śmia​ło.
W od​po​wie​dzi na moje py​tan​ ie pan Kleks wy​jął z kies​ zon​ki pud​ e​łecz​ko
z pig​ ułk​ am​ i na po​rost wło​sów, poł​ knął pięć tak​ ich pi​guł​ ek jedn​ ą po drug​ iej
i rzekł:
To mi zup​ ełn​ ie wys​ tar​czy. Na​to​miast dla smak​ u zjem sob​ ie moją ulu​bio​ną
ko​lo​ro​wą pot​ ra​wę.
Mó​wiąc to, zer​ wał kwia​tek nas​ tur​cji, zan​ ur​ zył go na​przód w ziel​ on​ ej far‐​
bie, po​tem w nieb​ ie​skiej, po​tem w srebr​nej, wresz​cie zjadł go z ogromn​ ym
sma​kiem.
Mus​ zę ci to wy​tłu​ma​czyć – po​wied​ ział pan Kleks wi​dząc moje zdzi​wie​‐
nie. – Przed wiel​ u, wiel​ u laty prze​by​wa​łem w Pe​kin​ ie, sto​li​cy Chin, i za​przy​‐
jaź​nił​ em się tam z pewn​ ym chińs​ kim uczon​ ym, dokt​ o​rem Paj–Chi–Wo. Na‐​
zwis​ ko to na pewn​ o już nier​ az obi​ło ci się o uszy. Otóż wspom​ nia​ny dok​tor
Paj–Chi–Wo na​uczył mnie wyr​ ab​ iać ja​daln​ e farb​ y, któ​re stan​ o​wią esenc​ ję
rozm​ ai​ tych sma​ków. Nie​bie​ska farb​ a jest kwa​śna, ziel​ on​ a jest słod​ka, czer​‐
won​ a jest gorz​ka, żółt​ a jest sło​na, nat​ om​ iast z róż​nych po​łą​czeń farb pow​ sta​‐
ją smak​ i po​śred​nie. Tak więc od​pow​ ied​nie po​łą​czen​ ie far​by ziel​ on​ ej z bia​łą
i z odro​bi​ną sza​rej daje smak wa​nil​ iow​ y, brąz​ ow​ a z żółt​ ą pos​ ia​da smak cze​‐
ko​lad​ ow​ y, farb​ a srebrn​ a, dom​ ie​szan​ a do czarn​ ej i z lek​ka zak​ ro​pion​ a se​le​dy​‐
no​wą, smak​ uj​ e jak anan​ as. I tak da​lej, i tak da​lej.
W opow​ ia​dan​ iu pana Klek​sa uder​ zył​ o mnie to, że jak się okaz​ ał​ o, znał do‐​
brze dok​to​ra Paj–Chi–Wo, tego sam​ e​go, któr​ y dał Mat​ e​uszow​ i cu​dow​ną
czapk​ ę bogd​ y​chan​ ów. Było w tym coś bar​dzo za​gadk​ ow​ eg​ o.
Tym​cza​sem pan Kleks cią​gnął da​lej swo​ją opow​ ieść:
Dok​tor Paj–Chi–Wo odk​ rył mi równ​ ież inne swoj​ e ta​jem​ni​ce oraz nau​ czył
mnie wszystk​ ieg​ o, co dzis​ iaj umiem. Mię​dzy in​nym​ i wyj​ aw​ ił mi ukry​te zna​‐
czen​ ie ludz​kich imion. Tym więc tłu​mac​ zy się, że do moj​ ej Akad​ e​mii przyj‐​

mu​ję tyl​ko uczniów, któr​ ych imio​na zac​ zy​na​ją się na lit​ e​rę A, gdyż wiad​ om​ o
z góry, że są zdoln​ i i pra​co​wi​ci. Do imien​ ia Ma​teu​ sz przyw​ ią​zan​ e są wszelk​ ie
pom​ yśln​ o​ści. Dla​te​go też Ma​te​uszem na​zwał​ em mego ulu​bio​ne​go szpa​ka.
Najs​ zczęś​ liw​sze imię to Am​bro​ży, któ​re ja sam no​szę. No, ale mniej​sza
z tym – zak​ oń​czył pan Kleks swo​je opo​wiad​ a​nie – czas już pójść do par​ku,
chłopc​ y na nas cze​kaj​ ą.

God​ zi​ny poo​ biedn​ ie zaw​ sze spę​dza​li​śmy w park​ u, gdzie pan Kleks wy‐​
myś​ lał dla nas prze​różn​ e za​ba​wy i roz​ryw​ki.

Tego dnia baw​ i​liś​ my się w pos​ zu​ki​wac​ zy skarb​ ów.
Szuk​ ajc​ ie dob​ rze, a znaj​dziec​ ie – po​wie​dział do nas zna​czą​co pan Kleks.
Wszy​scy chłopc​ y rozb​ ie​gli się po par​ku, ja zaś za​prop​ o​now​ a​łem Ar​tur​ o‐​
wi, aby pos​ zedł na po​szu​kiw​ an​ ia wraz ze mną. Art​ ur chętn​ ie się zgod​ ził, wo‐​
bec czeg​ o za​bra​liś​ my się wspóln​ ie do ukła​da​nia plan​ u wy​praw​ y.
Jak już wspo​mnia​łem pop​ rzedn​ io, park otac​ za​ją​cy Aka​de​mię pana Klek​sa
był niez​ miern​ ie roz​le​gły. Sę​dziw​ e dęby, wiąz​ y i gra​by, kaszt​ an​ y i tul​ i​pa​now‐​
ce strzel​ ał​ y wys​ o​ko w górę, rzu​ca​jąc gęs​ ty cień na licz​ne jary i wąw​ o​zy. Ro‐​
sną​ce dzi​ko krze​wy, pok​ rzy​wy i łop​ u​chy, krzak​ i dzi​kich ma​lin i je​żyn, bujn​ e
zar​ oś​ la i wszel​kieg​ o rod​ zaj​ u ziel​ska twor​ zył​ y gąsz​cze nie do przeb​ yc​ ia,
utrud​nia​jąc​ e do​stęp do grot i piec​ zar, któr​ ych peł​no było w ja​rach i ścia​nach
roz​pad​ lin. Niek​ tó​re czę​ści par​ku przy​po​mi​nał​ y dżung​ lę, gdzie ludzk​ a noga
nie pos​ tał​ a od wiel​ u lat i skąd po no​cach do​la​tyw​ ał​ y taj​ em​nic​ ze odg​ ło​sy
i szu​my.
Nikt z nas nie usił​ o​wał nig​ d​ y przen​ ik​nąć w głąb tych chaszc​ zy, choc​ iaż
wszyst​kich nas po​cią​gał​ a chęć ich po​zna​nia. Do​cier​ al​ i​śmy niek​ ie​dy do bliż​ ej
poł​ o​żo​nych pie​czar, zag​ lą​dal​ iś​ my do niek​ tór​ ych dziup​ li wy​drąż​ o​nych w stu​‐
let​nich drze​wach, ale wy​obraźn​ ię na​szą drażn​ i​ły stal​ e owe nie​zba​dan​ e i nie‐​
prze​by​te gąszc​ ze.
Po na​ra​dzie odb​ y​tej z Ar​tu​rem wzięl​ iś​ my z domu la​tar​ki, sznu​ry, ostry
nóż my​śliw​ski, kilk​ a inn​ ych jesz​cze poż​ yt​ ecz​nych przed​miot​ ów, garść kol​ o​‐
row​ ych szkieł​ ek, któ​re dał nam pan Kleks na wy​pad​ ek, gdy​by​śmy byli głod​‐
ni, po czym rus​ zyl​ iś​ my w kie​runk​ u wschod​niej częś​ ci par​ku.
Prze​bi​jal​ iś​ my się z trud​ em przez las wy​sok​ ich pok​ rzyw, przez ostęp​ y dzi​‐
kieg​ o łu​bin​ u, no​żem tor​ o​wa​liś​ my sob​ ie dro​gę po​przez splą​tan​ e ga​łę​zie
drzew, czoł​ga​liś​ my się na czwor​ a​kach pod zwies​ za​jąc​ ym​ i się tuż nad ziem​ ią
ga​łę​zia​mi, ka​le​czy​li​śmy się o ster​cząc​ e ko​na​ry i sęki, aż wreszc​ ie stan​ ęl​ i​śmy
w sam​ ym ser​cu taj​ em​nic​ zej gę​stwi​ny.
Roz​gląd​ al​ iś​ my się nies​ po​kojn​ ie wok​ oł​ o, uważn​ ie nas​ łu​chu​jąc. Do​la​ty​wał​ y

nas cic​ he szmer​ y, pod​ obn​ e do szept​ ów ludz​kich, ja​kieś tłum​ io​ne śmiec​ hy,
szel​ est su​chych liś​ ci, po​trą​can​ ych przez wy​stra​szon​ e jaszc​ zurk​ i.

Spoj​rza​łem w górę. Wy​so​ko nad nami roz​poś​ cier​ ał​ y się po​tężn​ e ko​nar​ y
star​ eg​ o dębu. O jak​ ie dwa me​try po​nad nas​ zy​mi głow​ a​mi widn​ iał otwór sze‐​
ro​kiej dziup​ li, któr​ a obu nas nie​zmiern​ ie zai​ n​ter​ e​sow​ a​ła.

– Dob​ rze był​ o​by się tam dos​ tać – po​wie​dział Ar​tur.
– No chyb​ a! – od​rzek​ łem z za​pał​ em.
Nie zwle​ka​jąc za​bra​li​śmy się do ro​bot​ y. Art​ ur zwią​zał kon​ iec sznur​ a
w pę​tlę i zar​ zuc​ ił ją na jed​ en z ko​nar​ ów drze​wa. Rzut był celn​ y. Sznur moc​no
zaw​ is​ nął na grub​ ym sęku, dok​ o​ła któ​re​go pęt​ la się zac​ i​snę​ła. Po chwi​li Ar​tur
z koc​ ią zwin​noś​ cią wdra​pał się po sznur​ ze i znik​nął w głęb​ i dziu​pli. Uczy​ni​‐
łem to samo i nieb​ a​wem obaj zna​leźl​ iś​ my się we wnę​trzu dęb​ ow​ eg​ o pnia. Ze
zdzi​wie​niem stwierd​ zil​ i​śmy, że sto​imy na szczy​cie krę​co​nych scho​dów, pro‐​
wad​ zą​cych w dół.
– Scho​dzim​ y? – zap​ y​tał Art​ ur.
– Oczyw​ iś​ cie, że schod​ zim​ y! – odr​ zek​ łem.
Świe​cąc lat​ ar​kam​ i, krok za kro​kiem zac​ zę​liś​ my zstęp​ ow​ ać w dół po wą‐​
skich stopn​ iach schod​ków. Nal​ i​czy​łem ich ogó​łem dwieś​ cie trzy​dzie​ści sie​‐
dem. Schod​ ze​nie trwał​ o do​bry kwa​drans, a kied​ y wresz​cie stan​ ę​liś​ my na sa​‐
mym dole, oczom na​szym uka​zał się wyl​ ot ciemn​ e​go wąs​ kieg​ o kor​ y​tar​ za.
Szliś​ my przed sie​bie sta​ra​jąc się zac​ ho​wać jak najw​ ięks​ zą ci​szę. Przyz​ naj​ ę,
że ze strac​ hu miał​ em dus​ zę na ra​mie​niu, a rów​noc​ ześ​ nie do​kład​nie sły​szał​ em
bic​ ie nie tylk​ o wła​sne​go ser​ca, ale rów​nież ser​ca Ar​tu​ra. Kilk​ ak​ rotn​ ie mus​ ie​‐
li​śmy skrę​cać to w pra​wo, to w lewo, aż w końc​ u znal​ eź​liś​ my się w ogromn​ ej
sali, oświet​ lo​nej ja​skra​wym ziel​ on​ ym świa​tłem. Poś​ rod​ku stał​ y trzy żel​ a​zne
skrzy​nie z piękn​ ym​ i oku​ciam​ i. Bez tru​du otwo​rzył​ em pierws​ zą z nich. Ja​kież
było na​sze zdu​mien​ ie, gdy na dnie skrzy​ni uj​rze​li​śmy ma​leń​ką ziel​ o​ną żabk​ ę
z mal​ eń​ką zło​tą kor​ on​ ą na gło​wie.
Nie do​ty​kajc​ ie mnie! – rzek​ ła żabk​ a. – Wiem, że jes​ teś​ cie z Akad​ e​mii
pana Klek​sa i zup​ ełn​ ie bez po​trzeb​ y zab​ łą​kal​ i​ście się do sąs​ ied​niej bajk​ i, do
bajk​ i o Kró​lew​nie Żab​ce. Jeś​ li mnie do​tknie​cie, na​tych​miast przem​ ie​ni​cie się
w żaby i zo​sta​nie​cie już tu​taj na za​wsze. Bajk​ a o mnie jest wprawd​ zie bar​dzo
pięk​na, ale nie ma końc​ a i od pięć​dzies​ ięc​ iu lat cze​kam na to, aby ktoś wy​‐
myś​ lił jej za​końc​ zen​ ie. Ża​den z was nie pot​ ra​fi mi w tym dop​ om​ óc, dlat​ e​go
też zo​stawc​ ie mnie w spok​ o​ju, usza​nujc​ ie moją wolę, a za to bę​dzie​cie mo​gli
za​brać so​bie wszyst​ko, co znajd​ uj​ e się w dwóch po​zo​sta​łych skrzyn​ iach.
Słys​ ząc te słow​ a, ukło​ni​liś​ my się grzecz​nie Kró​lew​nie Żabc​ e i z wielk​ ą

ostroż​no​ścią opuś​ ci​liś​ my wie​ko skrzy​ni.
Nas​ tęp​nie otwor​ zył​ em dru​gą skrzyn​ ię w przek​ o​nan​ iu, że w niej rów​nież

ukry​ta jest ja​kaś nie​spo​dzian​ka. Na dnie jedn​ ak leż​ ał mały złot​ y gwizd​ ek
i nic wię​cej. Bar​dzo rozc​ zar​ o​wa​ny rze​kłem do Ar​tur​ a: Weź so​bie ten gwiz​‐
dek, obej​dę się bez nie​go!

I nie cze​kaj​ ąc na tow​ a​rzy​sza, zbli​ży​łem się do trze​ciej skrzyn​ i.
Art​ ur uważn​ ie ogląd​ ał gwiz​dek, ja zaś przez ten czas otwo​rzył​ em trzec​ ią
skrzy​nię i wy​ją​łem z niej le​żą​cy na dnie ma​leń​ki złot​ y kluc​ zyk.
– A to ci dop​ ier​ o skar​by! – za​wo​ła​łem ze śmie​chem. Wzią​łem z rąk Art​ u‐​
ra gwiz​dek, przył​ oż​ ył​ em go do ust i zag​ wiz​dał​ em.
W tej sa​mej chwi​li ja​kaś nie​wid​ zial​na siła por​ wa​ła nas obu i unios​ ła wy​‐
so​ko w górę. Zan​ im zdąż​ yl​ i​śmy się opa​mięt​ ać, stal​ i​śmy na zie​mi u stóp dębu.
Wpraw​dzie sznur nasz zwi​sał z dęb​ ow​ e​go sęka, jed​nak na próżn​ o szuk​ a​li​śmy
dziup​ li w tym miejs​ cu, gdzie była pop​ rzed​nio.
Prze​ję​ci nas​ zą przy​god​ ą, ru​szy​liś​ my w kie​run​ku sta​wu, gdzie miał nas
oczek​ iw​ ać pan Kleks. Za​sta​liś​ my go w otoc​ zen​ iu uczniów, gdyż wszy​scy już
wró​ci​li ze swych pos​ zu​kiw​ ań. Obok pana Kleks​ a le​ża​ły znal​ ez​ ion​ e przez
nich skarb​ y. Były więc złot​ e mo​net​ y, sznur pe​reł, skrzypc​ e ze złot​ y​mi strun​ a​‐
mi, kub​ ek z ame​ty​stu, ta​ba​kier​ki, pier​ścien​ ie z drog​ im​ i ka​mie​nia​mi, srebrn​ e
ta​ler​ ze, pos​ ąż​ki z burszt​ yn​ u i ko​ści sło​niow​ ej i mnós​ two rozm​ a​itych inn​ ych
cen​nych przedm​ iot​ ów.
Czu​liś​ my się zaw​ sty​dze​ni wi​dok​ iem tych skarb​ ów.
– A wy coś​ cie znal​ eźl​ i? – zap​ y​tał nas z uśmiec​ hem pan Kleks.
Pok​ az​ al​ i​śmy mu kluc​ zyk i gwiz​dek.
Pan Kleks przy​glą​dał się tym przed​mio​tom z ta​kim skup​ ie​niem, jak gdyb​ y
zob​ a​czył coś nie​zwy​kłe​go.
– To są nieo​ cen​ io​ne skarb​ y – rzekł do nas po chwil​ i. – Klu​czyk ten otwie​‐
ra wszystk​ ie bez wyj​ ątk​ u zamk​ i. Gwizd​ ek na​to​miast pos​ iad​ a taką właś​ ci​‐
wość, że wy​starc​ zy na nim za​gwiz​dać, aby znal​ eźć się tam, gdzie się być pra​‐
gnie. Spis​ al​ i​ście się naj​le​piej ze wszyst​kich i dla​teg​ o otrzym​ a​cie za​szczyt​ne
wy​różn​ ien​ ie!
Po tych sło​wach pan Kleks zdjął sob​ ie z nosa dwie duże pieg​ i i przyl​ ep​ ił
po jedn​ ej mnie i Ar​tu​ro​wi.
Wszy​scy chłopc​ y z ogrom​nym za​ciek​ a​wien​ iem ogląd​ a​li znal​ ez​ io​ne przez
nas przedm​ io​ty, a gdy jesz​cze opo​wie​dzie​li​śmy o Król​ ew​nie Żab​ce, zaz​ dro​‐
ścil​ i nam bar​dzo na​szej przy​go​dy.
– Każd​ y z was może zat​ rzy​mać so​bie na włas​ ność to, co dzis​ iaj zna​lazł –

oświad​czył pan Kleks. – A ter​ az nie trać​my więc​ ej czas​ u. O czwar​tej mamy
pójść do mias​ ta. Wob​ ec tego, że zos​ tał​ y jesz​cze trzy kwa​dran​se, niec​ haj nam
Adaś Niez​ gódk​ a opo​wie, jak to było wten​czas, kie​dy mu się za​chcia​ło lat​ ać,
i co przy tej spo​sob​no​ści wid​ ział. Jest to bard​ zo cie​ka​wa hi​sto​ria.

Ni​kom​ u poza pan​ em Kleks​ em nie opo​wiad​ a​łem dot​ ąd o moj​ ej wielk​ iej
przyg​ o​dzie, gdyż obaw​ iał​ em się, że nikt mi nie uwier​ zy. Te​raz jed​nak, wob​ ec
żą​dan​ ia pana Kleks​ a, nie po​zos​ ta​wał​ o mi nic inn​ eg​ o, jak całą his​ to​rię opo‐​
wie​dzieć od po​czątk​ u do końc​ a.

Moja wielka przygoda

Za​wsze wyd​ a​wa​ło mi się, że la​ta​nie jest rze​czą całk​ iem ła​twą i że wys​ tar​‐
czy tylk​ o unieść się w po​wiet​ rze, a już moż​na pos​ zyb​ ow​ ać wzor​ em pta​ków
aż pod samo nie​bo.

Tym​czas​ em jedn​ ak przy​puszc​ ze​nia moje za​wiod​ ły mnie zup​ eł​nie.
Gdy idąc w ślad pana Kleks​ a na​brał​ em w płuc​ a pew​ną ilość po​wiet​ rza
i po​czu​łem we​wnątrz niez​ wy​kłą lekk​ ość, zroz​ um​ ia​łem, że już got​ ów jes​ tem
do lotu. Wy​dął​ em więc po​liczk​ i i po​czą​łem nat​ ych​miast uno​sić się w górę.
Uj​rza​łem pod sobą Aka​de​mię pana Kleks​ a, któ​ra odd​ al​ ał​ a się ode mnie
z wiel​ką szyb​koś​ cią, park ma​lał i jakb​ y uciek​ ał w dół, ko​led​ zy po​częl​ i gwał​‐
town​ ie się zmniejs​ zać. Gdy tak zu​peł​nie pom​ im​ o woli wzno​si​łem się cor​ az
wy​żej, ogarn​ ę​ło mnie uczuc​ ie lęku i pos​ tan​ ow​ ił​ em jak naj​pręd​ zej lą​do​wać,
okaz​ ał​ o się jedn​ ak, że nie mam naj​mniejs​ zeg​ o po​ję​cia o kier​ ow​ a​niu sobą
w pow​ iet​ rzu. Pró​bo​wa​łem wyk​ on​ y​wać rę​ka​mi i nog​ am​ i rozm​ a​ite ruc​ hy, usi‐​
ło​wa​łem naś​ lad​ o​wać prze​lat​ u​ją​ce w po​bliż​ u pta​ki, wstrzy​my​wa​łem od​dech,
ale wszyst​ko na próżn​ o.
Za​wi​słem w po​wiet​ rzu jak bal​ on i wiatr niósł mnie nie wiad​ o​mo do​kąd.
Zau​ wa​żył​ em, że przel​ ec​ ia​łem już pon​ ad mu​rem Aka​dem​ ii pana Kleks​ a, spo​‐
dziew​ a​łem się, że zo​ba​czę ter​ az z góry wszystk​ ie sąs​ ied​nie bajk​ i, do któ​rych
tyle razy przed​ os​ ta​wa​łem się przez furt​ki w par​ku. Poza mur​ em jed​nak nie
doj​rzał​ em zgoł​ a nic prócz kil​ku ziel​ on​ ych pag​ órk​ ów, brzoz​ o​we​go gaju i ob​‐
sy​pa​nych kwia​ta​mi łąk. Baj​ ek nie było na​wet ślad​ u i mur, tak jak każd​ y inny
mur, naj​zwyc​ zaj​niej ota​czał za​bud​ o​wan​ ia Aka​dem​ ii. Po chwil​ i jed​nak i ten
wid​ ok znikn​ ął mi z oczu i uj​rzał​ em pod sobą mias​ to, w któ​rym domy sta​ły
obok sieb​ ie jak pud​ ełk​ a za​pał​ ek. Pop​ rzez wąz​ iutk​ ie ulicz​ki prze​bie​ga​ły ma‐​
leń​kie tramw​ a​je, a lud​ zie jak mrów​ki snu​li się we wszyst​kie stro​ny. Moje po‐​
ja​wien​ ie się nad mia​stem wyw​ o​ła​ło wid​ oczn​ e zai​ n​te​res​ ow​ a​nie.
Na plac​ ach poc​ zę​ły grom​ ad​ zić się grup​ y prze​chodn​ iów z zad​ art​ y​mi do
góry gło​wam​ i. Wi​dział​ em, jak nie​któr​ zy z nich wdrap​ y​wal​ i się na słup​ y i na
da​chy i przyg​ ląd​ a​li mi się przez dłu​gie lun​ e​ty, a po chwil​ i poc​ zu​łem na sob​ ie
świat​ ło ref​ lekt​ o​rów. Tym​czas​ em mój lot nie usta​wał i w dal​szym cią​gu nie
wie​dzia​łem, w jaki spos​ ób wróc​ ić na zie​mię. Szyb​ko za​pa​dał mrok, na​gle się

ochło​dzi​ło i po chwil​ i za​czą​łem dyg​ ot​ ać z zimn​ a i ze strac​ hu. Wie​dział​ em, że
nie mogę spod​ ziew​ ać się pom​ o​cy pana Kleks​ a, gdyż jego wszechw​ id​ ząc​ e
oko znaj​dow​ a​ło się na księż​ yc​ u, a na ni​kog​ o inn​ eg​ o lic​ zyć nie mog​ łem. Z na​‐
stan​ iem nocy ogarn​ ę​ła mnie trwo​ga nie daj​ ąc​ a się opis​ ać. Do​ko​ła wi​dzia​łem
już tyl​ko gwiazd​ y. Wreszc​ ie, nie wie​dząc kie​dy i jak, wyc​ zerp​ a​ny lo​tem, pła‐​
czem i stra​chem, za​pad​ łem w głęb​ o​ki sen. Nag​ le obu​dzi​ło mnie sil​ne uder​ ze​‐
nie w ple​cy. Otwo​rzył​ em oczy i uj​rzał​ em przed sobą mur, o któ​ry wid​ ocz​nie
ude​rzył mnie po​dmuch wiat​ ru. Stał​ em wpraw​dzie na ziem​ i, ale ziem​ ia ta była
zup​ ełn​ ie prze​zro​czys​ ta i błę​kitn​ a jak nieb​ o. Ogromn​ e złoc​ is​ te słoń​ce wid​nia​ło
w dole i prom​ ien​ ie jego grza​ły nie​zwy​kle. Mur zbu​do​wa​ny był z nieb​ ies​ kie​‐
go ma​to​we​go szkła.

Po​sta​now​ ił​ em zdob​ yć się na od​wag​ ę i po​suw​ aj​ ąc się wzdłuż muru odn​ a​‐
leźć ja​kieś wejś​ cie. Szed​ łem bar​dzo dług​ o po prze​zroc​ zys​ tej zie​mi, aż wresz​‐
cie tak jak prze​wi​dy​wa​łem, na​traf​ ił​ em na dużą bra​mę z ma​tow​ ych szyb. Po
krótk​ im wa​han​ iu za​puk​ a​łem. Jedn​ a z szyb ods​ un​ ę​ła się i uj​rzał​ em groź​ną
gło​wę bul​dog​ a, któr​ y trzy razy wark​nął i szyb​ko za​su​nął szy​bę. Nieb​ a​wem
jedn​ ak okienk​ o znów się otwo​rzy​ło i tym ra​zem zo​ba​czy​łem łeb bia​łeg​ o pu​‐
dla, któr​ y przy​jaźn​ ie wys​ zcze​rzył zęby, mlas​ nął jęz​ y​kiem i za​szcze​kał, jak
gdyb​ y spot​ kał sta​reg​ o zna​jo​me​go.

Uśmiechn​ ą​łem się mimo woli i gwizd​nął​ em przez zęby. Miał​ em bo​wiem
przed paru laty ulu​bio​ne​go mops​ a imien​ iem Reks, na któ​re​go za​zwy​czaj
w ten spo​sób gwizd​ ał​ em.

Zdziw​ ie​nie moje nie mia​ło gra​nic, gdy na ten gwizd od​po​wied​ zia​ło mi
gło​śne szczek​ an​ ie, pu​del zos​ tał gwał​town​ ie odep​ chnięt​ y i w okien​ku uka​zał​ a
się zna​jom​ a mord​ka moj​ eg​ o Rek​sa. Zda​wał​ o się, że na mój wid​ ok wys​ koc​ zy
po pros​ tu ze skór​ y. Nie mog​ łem się po​wstrzym​ ać i z rad​ oś​ ci poc​ a​łow​ a​łem go
w nos, on zaś po​liz​ ał mnie tak czu​le, że aż mi ser​ce mocn​ iej za​bił​ o.

– Reks – woł​ a​łem – Reks, to ty?
– Hau! hau! hau! – od​pow​ ie​dział mi Reks dług​ im, we​so​łym szczek​ a​niem.
Po chwi​li bram​ a otwor​ zył​ a się na oścież i oczom moim ukaz​ ał się nie​zwy​‐
kły wi​dok.
Od bram​ y pro​wad​ ził​ a sze​ro​ka uli​ca, po obyd​ wóch jej stro​nach stał​ y dłu​‐
gim sze​re​giem psie budy, a ra​czej nied​ u​że dom​ki, pob​ ud​ ow​ a​ne z róż​nok​ ol​ o‐​
row​ ych ceg​ ieł​ ek i ka​fli, o mal​ eńk​ ich gan​ eczk​ ach i okrąg​ łych okienk​ ach, oto‐​
czo​ne prze​ślicz​ny​mi ogródk​ a​mi. Po uli​cy spa​ce​row​ ał​ y psy i pie​ski naj​rozm​ a‐​
its​ zych ras i ga​tun​ków, we​so​ło po​szczek​ uj​ ąc i mer​daj​ ąc ogon​ am​ i, a z okien​ ek
wyg​ ląd​ a​ły róż​ o​we pyszcz​ki pus​ zy​stych, rozb​ aw​ io​nych szczen​ iak​ ów.

Reks ła​sił się do mnie bez przer​ wy, a ja równ​ ież nie mo​głem się nim na​‐
cie​szyć.

Róż​ne inne psy z zac​ iek​ aw​ ie​niem, ale przy​jaź​nie ob​wąc​ hiw​ a​ły mnie,
a nie​któr​ e serd​ ecz​nie li​za​ły po twar​ zy i po rę​kach.

Po​czu​łem się dziw​nie nies​ woj​ o i było mi wstyd, że nie mo​głem odp​ ow​ ie​‐
dzieć psom taką samą ser​decz​noś​ cią.

Nie roz​ um​ iał​ em ich i wyr​ óżn​ iał​ em się spoś​ ród nich w spo​sób zbyt raż​ ąc​ y.
Uleg​ a​jąc tedy we​wnętrzn​ em​ u gło​sow​ i, zap​ rag​ nął​ em upodobn​ ić się do otac​ za​‐
jąc​ ych mnie psów i poc​ zą​łem cho​dzić na czwo​ra​kach, co przys​ zło mi bard​ zo
ła​two i wy​pa​dło cał​kiem na​tu​raln​ ie. Chcąc naś​ la​dow​ ać psią mowę, sprób​ o‐​
wał​ em szczek​nąć lub warkn​ ąć, ale z mo​ich ust wy​do​był​ y się sło​wa, któ​rych
dot​ ąd zu​pełn​ ie nie zna​łem. Ta​kie same sło​wa rozl​ eg​ a​ły się dok​ oł​ a i na​raz do​‐
lec​ iał mnie znaj​ om​ y głos Rek​sa:

– Nie dziw się, Adas​ iu, każ​dy, kto do nas zaw​ it​ a, zac​ zy​na ro​zu​mieć na​szą
mowę i sam po​tra​fi nią wła​dać rów​nież do​brze, jak i my. Czy się dom​ yś​ lasz,
gdzie je​steś?

– Poj​ ęc​ ia nie mam – od​rzek​ łem. – Reks​ ie mój drog​ i, może mi ob​ja​śnisz,
a nas​ tęp​nie za​znaj​ o​misz mnie ze swy​mi ko​leg​ a​mi, bo czuj​ ę się pom​ ięd​ zy
nimi co​kolw​ iek obco.

Niech cię to nie mar​twi. Przy​zwy​czai​ sz się szyb​ko do no​we​go otoc​ zen​ ia.
Traf​ i​łeś po pro​stu do psieg​ o raju. Wszystk​ ie psy po śmierc​ i do​staj​ ą się tu​taj,
gdzie nie do​zna​ją żad​nych trosk ani przyk​ ro​ści. Wasz ludzk​ i raj mieś​ ci się
o wie​le, wiel​ e wyż​ ej. Nasz znaj​duj​ e się na poł​ ow​ ie dro​gi i bar​dzo wie​le lud​ zi,
uda​jąc się do ludzk​ ieg​ o raju, za​wad​ za o nas. Psy bard​ zo koc​ haj​ ą lud​ zi, wiesz
o tym. Dla​teg​ o też przyj​mu​jem​ y ich tu​taj bar​dzo chętn​ ie i goś​ cin​nie, a po
pewn​ ym cza​sie wyp​ raw​ ia​my w dals​ zą dro​gę. Czy i ty się wyb​ ie​rasz do ludz‐​
kieg​ o raju?

Opo​wie​dział​ em Rek​so​wi o moj​ ej przy​god​ zie, o tym, że wca​le jeszc​ ze nie
umarł​ em i że moim szczer​ ym zam​ iar​ em jest wró​cić do Akad​ em​ ii pana Klek​‐
sa.

Od Reks​ a dow​ ie​dział​ em się, że przed paru mie​siąc​ a​mi wpadł pod koła sa‐​
mo​chod​ u, wsku​tek czeg​ o umarł i jako wier​ny pies do​stał się do psieg​ o raju.

– A ter​ az – rzekł Reks – poz​ wól, że ci przeds​ ta​wię moi​ ch przyj​ a​ciół. Oto
buld​ og Tom, któr​ y pil​nu​je na​szej bram​ y. Słu​żył nie​gdyś wier​nie kró​low​ ej an‐​
giel​skiej, dla​teg​ o też wszys​ cy niez​ mier​nie go szan​ u​jem​ y. Ten pud​ el, któr​ e​go
poz​ nał​ eś, ma na imię Glu–Glu. Jest do​skon​ al​ e wyt​ re​sow​ an​ y i zab​ aw​ ia nas
przer​ óżn​ ym​ i sztuczk​ am​ i.

Na po​twier​dze​nie słów Rek​sa pu​del Glu–Glu fik​nął w pow​ iet​ rzu pięć ko​‐
ziołk​ ów, a Reks ciąg​ nął dal​ ej:

– Ten szpic ma na imię Azo​rek, a to owczar​ ek Kuba, a to pe​kińc​ zyk Ralf,
a to dob​ er​mank​ a Kora, a ten pięk​ny chart to chlub​ a nas​ ze​go raju, ma na imię
Jaszc​ zur i na wszyst​kich wyś​ cig​ ach bie​rze pierw​sze nag​ ro​dy. Zresz​tą stop​‐
nio​wo poz​ nasz się z poz​ o​sta​ły​mi psa​mi, gdyż żyj​ em​ y tu​taj w zgo​dzie i przy​‐
jaźn​ i.

Istot​nie, przed upły​wem go​dzi​ny za​znaj​ o​mił​ em się co najm​ niej z set​ką
rozm​ a​itych psów i czu​łem się wśród nich tak dob​ rze, jak u sieb​ ie w domu,
a może naw​ et jesz​cze le​piej.

Czarn​ y mały ra​tle​rek zbliż​ ył się do mnie i rzekł bar​dzo uprzejm​ ie:
– Poz​ wo​li pan, że się przeds​ taw​ ię. Naz​ y​wam się Lord.
– Bard​ zo mi przy​jemn​ ie – od​rzek​ łem. – Jes​ tem Adam Niez​ gód​ka.
– Jak​ ie to dziw​ne – cią​gnął Lord – że lud​ zie nie roz​ um​ iej​ ą na​szej mowy,
choc​ iaż mó​wi​my przec​ ież zup​ eł​nie wyr​ aź​nie. Nier​ az też za​stan​ a​wia​łem się
nad tym, dlac​ ze​go w nie​któr​ ych miej​scach wi​szą tab​ licz​ki z nap​ is​ em: Zły
pies. Żad​ en Pies nig​ d​ y nie bywa zły. To nie​praw​da. Mamy wrażl​ iw​ e serc​ a
i przy​wią​zu​jem​ y się do lu​dzi, któ​rzy nier​ az by​wa​ją dla nas źli i nie​god​ zi​wi.
– Po​wiem ci, Lor​dzie – prze​rwał mu Reks – że jes​ teś właś​ ci​wie nied​ e​li‐​
katn​ y. Mój przyj​ a​ciel, pan Niez​ gód​ka, był moim pan​ em i czu​łem się w jego
domu nie gor​ zej aniż​ e​li tut​ aj, w psim raju. Chodź, Adas​ iu – do​dał zwrac​ aj​ ąc
się do mnie – nie każd​ y Lord jest praw​dzi​wym lor​dem. Opro​wad​ zę cię po na‐​
szym raj​skim mieś​ cie.
Po​że​gna​łem Lor​da kwaś​ nym uśmie​chem i uda​łem się z Rek​sem na zwie‐​
dza​nie psieg​ o raju, o któ​rym nig​ d​ y dot​ ąd nie sły​sza​łem.
– Uli​ca, któr​ ą ter​ az bieg​ niem​ y, na​zyw​ a się ulic​ ą Bia​łe​go Kła – mó​wił
Reks. – Pro​wa​dzi ona od bra​my wej​ściow​ ej aż do plac​ u Dokt​ or​ a Do​litt​ le. Po​‐
patrz, oto jest ten plac. Stoi na nim pom​ nik dokt​ or​ a Do​litt​ le.
Ro​zejr​ za​łem się do​koł​ a. Plac był po pro​stu wspan​ iał​ y. Schludn​ e jas​ ne
domk​ i ota​czał​ y go ze wszyst​kich stron. Przed domk​ a​mi na mięk​kich pod​ usz‐​
kach le​ża​ły śwież​ o wy​kąp​ a​ne szczen​ ięt​ a. Nie​któ​re z nich baw​ ił​ y się pił​kam​ i,
inne ssa​ły kaw​ ał​ki cuk​ ru, jeszc​ ze inne łap​ a​ły mu​chy, któr​ e dob​ row​ oln​ ie wpa‐​
dał​ y im do pyszczk​ ów. Po​środ​ku pla​cu stał pom​ nik star​sze​go pana, pod któ‐​
rym umo​co​wa​na była tab​ lic​ a z na​pi​sem: Dokt​ or​ ow​ i Dol​ itt​ le, dob​ roc​ zyń​cy
i lek​ a​rzo​wi zwie​rząt, wdzięczn​ e psy. Pom​ nik był cały zrob​ io​ny z czek​ o​la​dy
i mnós​ two psów ob​liz​ yw​ ał​ o go doo​ ko​ła. Reks uto​row​ ał mi dro​gę do po​mni​‐
ka. Wstyd mi się przy​znać, ale zab​ rał​ em się do li​zan​ ia cze​kol​ a​dy na rów​ni

z psam​ i, aż wreszc​ ie od​gryz​ łem dok​to​row​ i Dol​ itt​ le poł​ ow​ ę jego trzew​ i​ka,
czyl​ i oko​ło pół kilo czek​ ol​ a​dy, któr​ ą zjad​ łem ze sma​kiem, gdyż zac​ zął​ em od‐​
czuw​ ać głód.

– Co​dzien​nie – rzekł Reks – zjad​ am​ y cały pom​ nik dok​to​ra Dol​ itt​ le i co‐​
dzien​nie odb​ ud​ o​wu​jem​ y go na nowo. Cze​kol​ a​dy nam nie brak, jes​ teś​ my
przec​ ież w raju.

– A gdzie mógłb​ ym ugas​ ić pra​gnie​nie? – za​pyt​ a​łem. – Bard​ zo chce mi się
pić.

– Nic łat​ wiejs​ zeg​ o! – za​woł​ ał wes​ o​ło Reks. – Je​steś​ my właś​ nie przed
moim pał​ ac​ y​kiem. Za​pras​ zam cię do mnie na szklank​ ę mle​ka.

Dom​ ek Reks​ a zbu​do​wa​ny był z ziel​ on​ ych ka​fli. Na gan​ku leż​ ał​ y pod​ uszk​ i
i dyw​ an​ y, na któ​rych wy​grzew​ a​ły się mal​ eń​kie mops​ i​ki, zap​ ew​ne dziec​ iar​nia
mego przy​jac​ iel​ a.

W ogród​ku na tył​ ach domk​ u ros​ ły krzak​ i ser​delk​ o​we i kieł​ba​sia​ne. Bez
tru​du ze​rwał​ em so​bie ka​wał​ ek krak​ ow​skiej kieł​bas​ y i dwa ser​delk​ i, któr​ e zja​‐
dłem z wielk​ ą przyj​ em​noś​ cią. Za​uwa​ży​łem nadt​ o, że drzew​ka ro​sną​ce pod
oknam​ i mia​ły zam​ iast kon​ ar​ ów i gał​ ę​zi smak​ ow​ i​te ko​ści i zak​ wit​ ał​ y apet​ ycz‐​
nie róż​ ow​ ym szpi​kiem.

Gdy roz​go​ścil​ iś​ my się w sal​ o​nie, Reks nac​ is​ nął wy​sta​jąc​ y ze ścia​ny kran,
z któr​ e​go – ku memu wielk​ ie​mu zdziw​ ie​niu – zam​ iast spod​ ziew​ an​ ej wody
trys​ nęł​ o do szkla​nek chło​dzon​ e mlek​ o o prze​mił​ ym smak​ u lod​ ów śmie​tan​ko​‐
wych. Wyp​ i​łem duszk​ iem trzy szklan​ki tego świetn​ eg​ o nap​ oj​ u, po czym ru‐​
szyl​ i​śmy z Reks​ em w dal​szą dro​gę.

Reks raz po raz kłan​ iał się roz​mai​ tym swoi​ m znaj​ o​mym i o każ​dym miał
zaw​ sze coś do pow​ ie​dze​nia.

– Ta wy​żlic​ a to pani Nola. Ni​gd​ y nie roz​staj​ e się z par​ a​solk​ ą, cho​ciaż
deszc​ zów u nas nie bywa, a słońc​ e świec​ i od spodu. Ten wiel​ki dog naz​ y​wa
się Tang​ o. Co dzień przej​ ad​ a się serd​ elk​ a​mi i musi zaż​ y​wać olej ry​cyn​ o​wy.
A ta para jam​nik​ ów to Samb​ o i Bimb​ o. Nie rozs​ taj​ ą się nig​ ​dy i usił​ u​ją
wszystk​ ich przek​ o​nać, że krzy​we nogi są najł​ ad​niejs​ ze.

Tu prze​rwał i po chwi​li rzekł do mnie:
– Uważ​ aj! Wchod​ zi​my te​raz w uli​cę Drę​czyc​ iel​ i. Zob​ ac​ zysz coś ciek​ aw​ e‐​
go.
Istot​nie, uli​ca ta przeds​ taw​ ia​ła wi​dok nie​zwyk​ ły. Po obu jej stro​nach na
ka​mienn​ ych pos​ tum​ en​tach stal​ i chłopc​ y w różn​ ym wie​ku i o roz​ma​itym wy​‐
glą​dzie. Możn​ a było rozp​ o​znać wśród nich sy​nów zam​ ożn​ ych rod​ zic​ ów i sy​‐
nów bie​dak​ ów, chłopc​ ów czys​ tych, sta​ran​nie ubra​nych, i umor​ us​ a​nych, roz​‐

czoc​ hran​ ych bru​da​sów.
Każd​ y z nich ko​lej​no wyz​ naw​ ał psim głos​ em swo​ją winę:
– Je​stem drę​czy​ciel​ em, gdyż memu psu Fil​ u​siow​ i wyb​ i​łem kam​ ien​ iem

oko – mó​wił je​den.
– Jes​ tem drę​czy​ciel​ em, gdyż mego psa Dże​ka we​pchnął​ em do dołu z wap​‐

nem – mów​ ił drug​ i.
– Jes​ tem drę​czyc​ iel​ em, gdyż memu psu Roz​ et​ ce ka​zał​ em zjeść pieprz –

mó​wił trze​ci.
– Je​stem dręc​ zy​ciel​ em, gdyż mego psa Ry​sia szar​pał​ em nie​ustan​nie za

ogon – mów​ ił czwart​ y.
W pod​ obn​ y spo​sób każd​ y z chłop​ców przy​znaw​ ał się ze skru​chą do prze​‐

stępstw po​pełn​ io​nych wzglę​dem tego lub in​ne​go psa.
Jak mnie obj​ aś​ nił Reks, chłopc​ y, któ​rzy drę​czą psy, dos​ ta​ją się do psieg​ o

raju pod​czas snu, po czym wra​ca​ją do domu w prze​kon​ an​ iu, że wszyst​ko to
im się tyl​ko śni​ło.

Jed​nak po ta​kim pob​ y​cie na ulic​ y Drę​czy​cie​li żad​ en z chłop​ców nie drę‐​
czy ni​gd​ y już więc​ ej swoj​ eg​ o psa.

By​łem szczę​śliw​ y, że udał​ o mi się unikn​ ąć ta​kiej hań​by, cho​ciaż wca​le nie
by​łem znów taki dob​ ry dla mego Rek​sa i na​wet pew​neg​ o razu po​mal​ o​wa​łem
go cał​ eg​ o czer​won​ ą farb​ ą.

Ode​tchną​łem z ulgą i od razu od​zy​skał​ em hu​mor. Gdy znal​ eź​li​śmy się na
plac​ u Rob​ aczk​ ów Świę​to​jań​skich, gdzie stał​ y kar​ u​ze​le, huśt​ aw​ki, becz​ki
śmiec​ hu i róż​ne tak zwan​ e psie fig​ le, rzu​ci​łem się wraz z in​ny​mi psa​mi w wir
zab​ a​wy.

Było mi we​so​ło jak nig​ d​ y do​tąd, jed​nak głód za​czął mi dos​ kwier​ ać i za​‐
uwa​ży​łem, że Reks po​czął nies​ po​kojn​ ie wę​szyć.

– Chodź – rzekł do mnie. – Zjem​ y coś lekk​ ie​go, a pot​ em wróc​ i​my do
domu na serd​ el​ki.

Po czym zap​ ro​wad​ ził mnie na ulic​ ę Biszk​ op​tow​ ą, gdzie leż​ ał​ y sto​sy bisz‐​
kop​tów ma​czan​ ych w miod​ zie. Były tak smaczn​ e, że nie mog​ łem się od nich
ode​rwać.

– Opam​ ię​taj się – ostrzegł mnie Reks – my jes​ te​śmy w raju, więc nam nic
nie może zas​ zkod​ zić, ale ty ła​two mo​żesz się roz​cho​ro​wać.

Bard​ zo mnie in​te​res​ o​wa​ło, skąd w psim raju bier​ ze się cze​ko​la​da, bisz‐​
kopt​ y, miód i inne sma​ko​łyk​ i; kto bu​du​je psie dom​ki i pom​ nik dok​to​ra Dol​ it‐​
tle; skąd bior​ ą się par​ a​sol​ki, kap​ el​ us​ ze, czap​ rak​ i, w któr​ e przy​straj​ aj​ ą się psy
oraz ich rod​ zi​ny. Uwa​żał​ em jedn​ ak, że nie po​win​ ie​nem o to pyt​ ać, gdyż by​‐

łob​ y rze​czą nied​ e​lik​ atn​ ą wtrąc​ a​nie się do raj​skich spraw. Po​my​śla​łem sob​ ie
zresz​tą, że na to wła​śnie jest raj, ażeb​ y wszyst​ko zjaw​ ił​ o się się w mig i nie
wiad​ o​mo skąd.

Zwie​dzi​łem jeszc​ ze z Reks​ em mnó​stwo cie​ka​wych rze​czy: psi cyrk i psie
kina, ulic​ ę Ba​niek Myd​ la​nych, Zau​ łek Dow​cipn​ y i uli​cę Konf​ it​ u​row​ ą, wyś​ ci‐​
gi char​tów i Tea​ tr Trzech Pu​dli, ho​dow​lę ki​szek kas​ zan​ ych i paszt​ e​tow​ ych,
ogród​ki sal​ce​so​no​we, szczen​ ię​cą łaź​nię oraz roz​ma​ite inne rajs​ kie urząd​ ze‐​
nia.

Wra​ca​jąc na plac Dok​to​ra Do​litt​ le, gdzie miesz​kał Reks, wstąp​ i​li​śmy jesz​‐
cze do zak​ ła​du fry​zjers​ kieg​ o na uli​cy Syr​ o​pow​ ej. Dwaj go​larc​ e z Gór Święt​ e‐​
go Bern​ ard​ a ostrzyg​ li nas bar​dzo wyt​ worn​ ie, po czym jed​ en z nich rzekł do
mnie z dumą:

– Nie wiem, czy sza​nown​ y pan za​uważ​ ył, że w tu​tej​szym klim​ ac​ ie pchły
nie trzy​maj​ ą się zu​peł​nie.

– Istot​nie – odr​ zek​ łem – ma​cie tut​ aj raj​skie życ​ ie.
Stwier​dził​ em ze zdziw​ ien​ iem, że za strzy​że​nie nie zaż​ ąd​ an​ o od nas zap​ ła​‐
ty, idąc więc ślad​ em Reks​ a, grzeczn​ ie po​dzięk​ o​wa​łem, liz​ ną​łem mego fryz​ je​‐
ra w nos i wys​ zed​ łem na ulic​ ę.
Słońc​ e przy​grze​wał​ o nie​zmien​nie i jak dow​ ie​dzia​łem się od Rek​sa, nig​ d​ y
nie zac​ hod​ ził​ o. Gdy wróc​ il​ i​śmy do domu mego przyj​ ac​ iel​ a, ka​zał on swo​im
szczen​ ię​tom opróżn​ ić po​duszk​ i na gan​ku i za​prop​ on​ ow​ ał mi, abym wy​cią​‐
gnął się obok nieg​ o. Leż​ e​li​śmy tak, mile so​bie ga​wę​dząc i przy​glą​daj​ ąc się
ru​cho​wi na plac​ u.
– Jak od​róż​niac​ ie je​den dzień od dru​gie​go – za​gadn​ ą​łem Rek​sa – sko​ro
słoń​ce u was nie zac​ ho​dzi i nig​ d​ y nie bywa nocy?
– Bard​ zo pro​sto – odr​ zekł Reks. – Gdy pom​ nik dokt​ o​ra Dol​ itt​ le zo​sta​je
do​szczętn​ ie zjed​ zon​ y, wiem​ y, że upły​nął je​den dzień. Bu​dow​ a now​ eg​ o po​‐
mni​ka za​bier​ a ty​leż god​ zin, co jego zje​dze​nie. Od​pow​ iad​ a to raz​ em ziem​skiej
dob​ ie. W ten spo​sób obl​ ic​ zym​ y tut​ aj czas. Tyd​ zień okreś​ lam​ y na​zwą sied​miu
po​mni​ków. Trzyd​ zieś​ ci po​mnik​ ów stan​ o​wi mie​siąc. Rok skład​ a się z trzys​ tu
sześć​dzie​się​ciu pięc​ iu po​mni​ków. Na plac​ u Ta​blicz​ki Mno​żen​ ia miesz​ka
dwud​ zie​stu foks​te​rie​rów–rach​mis​ trzów, któr​ zy stal​ e są za​jęc​ i li​czen​ iem ko​‐
lej​nych pom​ ni​ków i pro​wa​dzą kal​ en​darz psie​go raju.
Tak so​bie gaw​ ę​dząc z Reks​ em, dow​ ied​ ział​ em się od nie​go rozm​ ai​ tych
szcze​gół​ ów o poś​ miert​nym życ​ iu psów.
Czuł​ em się bard​ zo do​brze w jego domu, po pewn​ ym jedn​ ak cza​sie zac​ zą‐​
łem się nud​ zić. Sprzy​krzył​ y mi się biszk​ op​ty, cze​kol​ ad​ a i węd​ lin​ y i ogromn​ ie

za​chciał​ o mi się zjeść troc​ hę krup​nik​ u i mar​chew​ki, któr​ ą tak pog​ ar​dza​łem
w domu. Odc​ zu​wa​łem zwłasz​cza brak chleb​ a.

Bieg​ łem myś​ la​mi do Akad​ e​mii pana Kleks​ a i z rozp​ a​czą myś​ lał​ em o tym,
co by było, gdy​bym miał już zos​ tać na zaw​ sze w psim raju.

Pewn​ eg​ o dnia le​żał​ em sob​ ie w ogród​ku i wy​grzew​ a​łem się na słońc​ u ra‐​
zem z mał​ y​mi mop​si​ka​mi Reks​ a. Nade mną zwi​sał​ y z krzak​ ów ser​delk​ i, na
któ​re pat​ rzy​łem z obrzyd​ ze​niem.

– Aga, ak! Aga, ak! – usły​szał​ em nag​ le nad sobą znaj​ om​ y głos. Ze​rwa​łem
się na rów​ne nogi i ku wielk​ iej mej ra​doś​ ci ujr​ za​łem Mat​ e​usza, któ​ry sie​dział
na gał​ ęz​ i szpik​ ow​ eg​ o drze​wa z mal​ eń​ką kop​ ert​ ą w dzio​bie.

– Mat​ e​usz! Jak się cie​szę, że cię zno​wu wid​ zę! – zaw​ o​ła​łem. – Jak to do‐​
brze, żeś po mnie przy​le​ciał. Co za szczęś​ cie!

Ma​te​usz sfru​nął na ga​nek i pod​ ał mi ko​per​tę. Był to list od pana Klek​sa,
któ​ry pou​ czał mnie, w jaki spo​sób mam wdy​chać i wy​dy​chać pow​ ie​trze, aby
dow​ ol​nie kie​row​ ać swo​im lo​tem.

Prze​mó​wił​ em tedy w psim nar​ zec​ zu do psów, któ​re zbieg​ ły się na wid​ ok
Ma​te​usza, po​dzię​kow​ ał​ em im za goś​ cin​ ę i za do​bre serc​ a, uści​snął​ em na po‐​
że​gnan​ ie mego drog​ ieg​ o Rek​sa i całą jego rod​ zi​nę i udał​ em się wraz z nim
i z bul​do​giem To​mem do bram​ y wyj​ścio​wej. Ma​te​usz le​ciał nade mną, wes​ o‐​
ło po​gwiz​duj​ ąc.

Upros​ ił​ em Toma, aby mi dał do moj​ ej ko​lek​cji je​den gu​zik od swe​go
fraczk​ a, po czym raz jesz​cze rzu​cił​ em okiem na psi raj i opu​ścił​ em jego go​‐
ścin​ne prog​ i.

Wciąg​ ną​łem pow​ ie​trze do płuc znan​ ym mi spos​ ob​ em, wyd​ ą​łem po​liczk​ i
i unio​słem się w górę.

Jak​ iś czas słys​ za​łem jesz​cze po​żeg​ naln​ e uja​da​nie psów, nieb​ a​wem jed​nak
psi raj poc​ zął od​dal​ ać się ode mnie, stał się jak mały nieb​ ies​ ki ob​łoc​ zek, aż
wreszc​ ie cał​kiem znikn​ ął mi z oczu.

Le​ciał​ em obok Ma​teu​ sza, kier​ uj​ ąc się wska​zówk​ am​ i, któr​ ych udzie​lił mi
w li​ście pan Kleks.

Po kilk​ u god​ zin​ ach lotu uj​rzał​ em pod sobą w świet​ le zac​ ho​dzą​ce​go słońc​ a
dac​ hy dom​ ów i uli​ce na​sze​go mia​sta.

– Emia uż isko! – krzyk​nął mi w ucho Mat​ eu​ sz, co znac​ zył​ o: – Aka​dem​ ia
już blis​ ko!

Rzec​ zy​wi​ście, po chwil​ i do​strzeg​ łem mury Akad​ em​ ii, park otac​ za​ją​cy ją
ze wszyst​kich stron i sa​me​go pana Kleks​ a, któ​ry wy​lec​ iał mi na spo​tka​nie
i z da​lek​ a wym​ a​chi​wał ręk​ a​mi na po​wit​ an​ ie.

Przed zap​ ad​nięc​ iem mrok​ u by​liś​ my już w domu.
Okaz​ a​ło się, że nie​obecn​ ość moja trwa​ła dwan​ aś​ cie dni.
Nie umiem po pro​stu opi​sać ra​do​ści, jaką od​czu​wał​ em z oka​zji pow​ ro​tu
na ziem​ ię. Ko​led​ zy nie mog​ li się mną nac​ ies​ zyć, na​tom​ iast pan Kleks kaz​ ał
mi zło​żyć uroc​ zys​ te przyr​ ze​cze​nie, że ni​gd​ y już więc​ ej nie będę lat​ ał.
Przy​rzec​ ze​nie ta​kie zło​ży​łem i dot​ rzy​mam go z całą pewn​ o​ścią.

Fabryka dziur i dziurek

Miał​ em zam​ iar opis​ ać do​kład​nie prze​bieg jedn​ eg​ o dnia w Akad​ e​mii pana
Kleks​ a. Opow​ ie​dzia​łem więc wszystk​ o, co się dzie​je od chwil​ i na​szeg​ o prze​‐
bu​dzen​ ia aż do poł​ ud​ nia. Opis​ ał​ em lekc​ ję kleks​ o​graf​ ii, przęd​ ze​nia li​ter, od‐​
mal​ o​wa​łem kuchn​ ię pana Kleks​ a, opow​ ie​dział​ em o po​szu​ki​wan​ iu skar​bów
i o mo​ich przyg​ o​dach w psim raju. Od wie​lu dni spę​dzam cały woln​ y czas
nad tym pam​ iętn​ ik​ iem, a mimo to do​brnął​ em do​pier​ o do mo​ment​ u, gdy o go‐​
dzi​nie czwar​tej pan Kleks kaz​ ał wszystk​ im nam zeb​ rać się przy bram​ ie
i rzekł:

– Zap​ ro​wa​dzę was dzis​ iaj na zwied​ ze​nie naj​ciek​ aw​szej fa​bryk​ i na świe‐​
cie. Ujr​ zyc​ ie najw​ spa​nial​sze urzą​dzen​ ia i mas​ zy​ny, przy któr​ ych prac​ u​je
dwa​naś​ cie ty​sięc​ y maj​strów i ro​bot​nik​ ów. Mój przyj​ ac​ iel, in​żyn​ ier Kop​ eć,
jest kie​rown​ ik​ iem tej fa​bryk​ i i obiec​ ał oprow​ a​dzić nas po wszystk​ ich ha​lach
fab​ rycz​nych, abyś​ my mo​gli przyjr​ zeć się pra​cy lud​ zi i ma​szyn. Będ​ zie to bar​‐
dzo pou​ cza​ją​ca wyc​ iecz​ka. Pro​szę ustaw​ ić się w czwórk​ i. Idzie​my.

Ana​sta​zy otwor​ zył bra​mę i rus​ zyl​ iś​ my w kie​run​ku śród​mie​ścia.
Na pla​cu Czter​ ech Wiat​ rów wsie​dli​śmy do tramw​ aj​ u, któ​ry miał za​wieść
nas do fab​ ryk​ i. Po​nie​waż dla wszystk​ ich nie wy​starc​ zył​ o miejs​ ca, pan Kleks
przy pom​ o​cy swo​jej po​więk​szaj​ ąc​ ej pompk​ i rozs​ zer​ zył tram​waj o sześć bra​‐
kuj​ ąc​ ych sied​ zeń, dzięk​ i cze​mu jec​ ha​li​śmy bard​ zo wy​godn​ ie. Dro​ga poc​ ząt​‐
kow​ o prow​ ad​ ził​ a przez mia​sto, po pewn​ ym zaś cza​sie wy​dos​ ta​li​śmy się na
brzeg rze​ki i nie​baw​ em wje​cha​liś​ my na sam​ o​graj​ ąc​ y most. Jak nam ob​ja​śnił
pan Kleks, cię​żar tramw​ a​ju wpra​wił w ruch mas​ zy​ne​rię mo​stu, dzię​ki cze​mu
z ukry​tych w nim trą​bek po​pły​nę​ły dźwięk​ i mars​ za oło​wian​ ych żoł​nie​rzy. Po
drug​ iej stro​nie rzek​ i roz​rzuc​ o​ne było ma​low​nic​ ze, schludn​ e mias​ teczk​ o. Były
to domk​ i ro​bot​ni​ków zat​ rudn​ io​nych w fa​bryc​ e. Sama fab​ ry​ka ukaz​ ał​ a się na​‐
szym oczom za zak​ ręt​ em, gdzie znajd​ o​wał się koń​co​wy przy​stan​ ek tram​wa​‐
jow​ y. Od tego miej​sca pro​wad​ zi​ły do fa​bry​ki ru​chom​ e chod​ni​ki. Czul​ i​śmy
się na nich zu​peł​nie jak w lu​na​park​ u, gdyż niep​ rzy​wyk​ li do ta​kie​go środ​ka
kom​ un​ ik​ ac​ ji, nie mo​gliś​ my utrzy​mać rów​now​ ag​ i i wyw​ ra​cal​ i​śmy się co
chwi​la na zie​mię.
Przec​ iwl​ eg​ łym chod​ni​kiem zbliż​ ał się na na​sze spot​ ka​nie in​ży​nier Ko​peć.

Był to wys​ ok​ i, chu​dy, siwy pan z roz​wia​nym włos​ em i koz​ ią bród​ką. Stał
na cien​kich, dług​ ich no​gach i wym​ ac​ hiw​ ał cien​ki​mi, dług​ im​ i ręk​ a​mi. Przy​po‐​
min​ ał mi bar​dzo strac​ ha na wrób​ le w pod​ e​szłym wie​ku.

Jed​nym sus​ em prze​skoc​ zył na nasz chodn​ ik, obj​ ął serd​ ecz​nie pana Kleks​ a
i poc​ ał​ o​wał go w obyd​ wa pol​ iczk​ i.

dwu​dzies​ tu czter​ ech – rzekł pan Kleks.
– Aga, ak! – rozl​ egł się głos Mat​ e​usza z tyl​nej kie​szen​ i pana Kleks​ a.
– A to jest mój ulu​bio​ny szpak Mat​ eu​ sz – do​dał pan Kleks wyj​muj​ ąc go
z kie​szen​ i.
Pan Bo​gu​mił Kop​ eć przyjr​ zał się nam uważn​ ie, po​głas​ kał Mat​ eu​ sza
i rzekł baw​ iąc się końc​ em swoj​ ej bródk​ i:
– Wielk​ i to dla mnie za​szczyt po​wi​tać cię, mój Am​broż​ y. Bard​ zo też chęt​‐
nie opro​wad​ zę twych uczniów po mo​jej fab​ ry​ce dziur i dziu​rek. Tylk​ o pa​‐
mię​taj​cie, chłopc​ y – zwróc​ ił się do nas – w fa​bryc​ e nie wol​no ni​cze​go dot​ y‐​
kać.
Po tych sło​wach owin​ ął lewą nogę do​oko​ła pra​wej, pal​ce obu rąk poz​ a​pla‐​
tał jak dwa wark​ o​czyk​ i i płyn​ ął na czel​ e nas​ zej gro​madk​ i na ruc​ ho​mym
chod​nik​ u w kie​run​ku fa​bryk​ i, do któ​rej przyb​ li​ża​li​śmy się z za​wrot​ną szyb‐​
ko​ścią.
Fa​bry​ka skład​ a​ła się z dwun​ a​stu olb​ rzym​ ich bud​ ynk​ ów o przez​ ro​czy​stych
mur​ ach i oszklo​nych da​chach. Z da​le​ka już moż​na było rozp​ o​znać pot​ ężn​ e
koła mas​ zyn, któ​rych stu​kot don​ o​śnym echem rozl​ e​gał się po ca​łej okol​ i​cy.
Gdy we​szliś​ my do pierw​szej hali, o mało nas nie ośle​pi​ły snop​ y róż​nok​ o​‐
lor​ o​wych iskier, trys​ ka​jąc​ ych z pas​ ów trans​mi​syj​nych, elek​trycz​nych świ‐​
drów i to​ka​rek.
Mas​ zyn​ y sta​ły dług​ i​mi sze​reg​ a​mi w kil​ka rzę​dów, inne zaw​ ie​szo​ne były
na li​nach i dźwi​gach, przy wszyst​kich zaś uwij​ a​ły się tłum​ y rob​ otn​ ik​ ów ubra‐​
nych w skó​rza​ne fart​ u​chy i heł​my o czar​nych szkłach.
Pra​ca wrza​ła, a ło​skot mas​ zyn i na​rzę​dzi zag​ łu​szał sło​wa in​ży​nie​ra Kop‐​
cia, któ​ry tłum​ a​czył coś i obj​ aś​ niał pis​ kli​wym głos​ em.
Zdo​ła​łem dos​ łys​ zeć je​dy​nie tyle, że w hali tej wyr​ a​bia​ne są dziurk​ i od
klu​czy, dziurk​ i w no​sie i dziur​ki w uszach, jak równ​ ież inne jeszc​ ze dziur​ki
mniej​szeg​ o kal​ i​bru.
Przyg​ lą​dal​ iś​ my się z ogrom​nym za​in​ter​ es​ ow​ an​ iem prac​ y mas​ zy​ny i po‐​
dziw​ ia​li​śmy niez​ wy​kłą wpraw​ ę tok​ ar​ zy, któ​rzy za jedn​ ym ob​ro​tem koła
otrzym​ yw​ a​li dzie​sięć do dwu​na​stu prześ​ licz​nie wyk​ oń​czo​nych dziu​rek.
Got​ ow​ e wy​rob​ y wrzu​ca​li do ma​łych wa​gon​ i​ków, a po na​pełn​ ie​niu chwy‐​


Click to View FlipBook Version