Ta oraz inne bajki
Nazywam się Adam Niez gódka, mam dwanaś cie lat i już od pół roku je‐
stem w Akadem ii pana Kleks a. W domu nic mi się nig d y nie udawał o. Za‐
wsze spóźniał em się do szkoł y, nigd y nie zdążył em odrobić lekcji i miałem
glinian e ręce. Wszystko upuszczałem na podłog ę i tłuk łem, a szklank i
i spodki na sam mój wid ok pęk ały i rozl at ywał y się w drobne kawałki, zan im
jeszc ze zdąż yłem ich dot knąć. Nie znosił em krupn iku i marc hewk i, a właśnie
codziennie dos taw ał em na obiad krupn ik i marchewkę, bo to poż ywne i zdro‐
we. Kied y na dom iar złego obl ał em atramentem parę spodni, obrus i nowy
kos tium mamy, rodzic e postan owil i wysłać mnie na naukę i wyc howan ie do
pana Kleksa. Akademia mieś ci się w sam ym końc u ulicy Czekol adowej i zaj‐
muj e duży trzypiętrowy gmach, zbud ow any z kol or ow ych ceg iełek. Na trze‐
cim piętrze przec how yw ane są taj emn ic ze i nik om u nie znane sekret y pana
Kleksa. Nikt nie ma prawa tam wchodzić, a gdyby nawet komuś zac hciało się
wejść, nie miałb y któr ędy, bo schody dop rowadzon e są tylk o do drug iego
pięt ra i sam pan Kleks dostaj e się do swoich sek retów przez kom in. Na part e‐
rze mieszc zą się sale szkoln e, w któr ych odbyw aj ą się lekc je, na pierws zym
pięt rze są syp ialnie i wspóln a jad aln ia, wreszc ie na drugim piętrze mieszk a
pan Kleks z Mat eu szem, ale tylko w jedn ym pokoj u a wszystkie pozostałe są
poz am ykan e na klucz.
Pan Kleks przyjm uj e do swojej Akademii tylko tych chłopców. któr ych
imiona, zaczynają się na lit er ę A, bo – jak pow iad a – nie ma zamiaru zaś mie‐
cać sobie głow y wszystk im i lit er am i alf abet u. Dlatego też w Akadem ii jest
czter ech Adamów, pięciu Aleks andrów, trzech And rzejów, trzech Alf redów,
sześ ciu Ant onich, jed en Artur, jeden Albert i jeden Anastaz y, czyl i ogół em
dwud zies tu czterech uczniów. Pan Kleks ma na imię Amb roż y, a zat em tylk o
jeden Mat eu sz w cał ej Akademii nie zaczyn a się na A. Zreszt ą Mateu sz nie
jest wcal e uczniem. Jest to uczon y szpak pana Kleks a. Matue sz umie dosko‐
nale mów ić, pos iad a jedn ak tę właś ciw ość, że wym aw ia tylk o końcówk i wy‐
raz ów, nie zwrac aj ąc uwag i na ich poc ząt ek. Gdy na przykład Mateu sz odb ie‐
ra telefon, odz ywa się zazwyczaj:
– Oszę, u emia ana eksa!
Oznac za to:
– Proszę, tu Akad em ia pana Kleksa.
Oczywiście, że obcy nie mogą go wcal e zroz umieć, ale pan Kleks i jego
uczniow ie por ozumiewaj ą się z nim doskonale. Mat eusz odr ab ia z nami lek‐
cje i często zastępuje pana Kleksa w szkol e, gdy pan Kleks idzie łapać mot yle
na drug ie śniad an ie.
Ach, prawd a! Byłbym całkiem zapom niał pow ied zieć, że nasza Akademia
mieś ci się w ogromn ym park u, pełn ym rozm ai tych doł ów, jar ów i wąwozów,
i otoczona jest wys okim murem. Nikom u nie woln o wyc hod zić poza mur bez
pana Kleks a. Ale ten mur nie jest to mur byle jaki. Po tej stronie, która bie‐
gnie wzdłuż ulicy, jest zup ełn ie gładki i tylk o poś rodk u znajduje się duża
oszklona bram a. Natomiast w trzech pozos tałych częściach muru mieszc zą
się długim niep rzer wan ym szer egiem jedn a obok drugiej żel az ne furtki, poza‐
myk ane na małe srebrne kłód eczki.
Wszystk ie te furtk i prow ad zą do rozmaitych sąs iednich bajek, z którymi
pan Kleks jest w bard zo dob rych i zaż ył ych stos unk ach. Na każd ej furtce jest
tab liczk a z napisem wskazując ym, do któr ej bajki prow adzi. Są tam wszyst‐
kie bajki pana Anders ena i braci Grimm, bajk a o dziadku do orzechów, o ry‐
baku i rybaczc e, i wilk u, który udaw ał żebraka, o sierotc e Marys i i krasnolud‐
kach, o Kaczc e–Dziw aczc e i wiel e, wiel e innych. Nikt nie wie dok ładn ie, ile
jest tych furt ek, bo kied y je zacząć liczyć, nie możn a się nie pom ylić i po
chwil i nie wiadom o już, co się nal iczył o przedtem. Tam gdzie powinn o być
dwan aś cie, wyp ada nag le dwadzieścia osiem, a tam gdzie zdawałob y się, że
jest dziewięć, wypada trzyd zieś ci jeden albo sześć. Nawet Mat eu sz nie wie,
ile jest tych baj ek, i powiada, że “oże o, a oże eście”, co znaczy, że może sto,
a może dwieś cie.
Kluczyk i od furt ek przechow uje pan Kleks w duż ej srebrn ej szkat ule i za‐
wsze wie, który z nich do której kłódki pas uje. Bardzo często pan Kleks po‐
syła nas do różnych bajek po sprawunki. Wyb ór przew ażnie pada na mnie, bo
jestem rudy i od razu rzuc am się w oczy. Pewn ego dnia, gdy panu Kleksow i
zab rakło zap ałek, zawoł ał mnie do sieb ie, dał mi złoty kluc zyk na złot ym kół‐
ku i powied ział:
– Mój Adas iu, skoczysz do bajk i pana Anders en a o dziewczynce z zapał‐
kam i, powoł asz się na mnie i poprosisz o pudełk o zapałek.
Ogromnie uradow any pol ec iał em do park u i nie wiedząc zup ełn ie, w jaki
spos ób, trafiłem od razu do właś ciw ej furtki. Za chwil ę już znal azłem się po
drug iej stronie. Oczom moim ukazała się ulic a jakieg oś nie znan eg o mias ta,
po któr ej snuł o się mnóstwo lud zi. I nawet padał śnieg, chociaż po naszej
stron ie było w tym czas ie lato. Wszys cy przechodn ie trzęśli się z zimna, któ‐
reg o ja wcal e nie odczuwał em, i nie spadł na mnie ani jed en płat ek śnieg u.
Kiedy tak stałem zdziwiony, zbliż ył się do mnie jakiś stars zy siwy pan,
pog łas kał mnie po głow ie i rzekł z uśmiec hem:
– Nie poz naj esz mnie? Naz yw am się And ersen. Dziwi cię, że tut aj pada
śnieg i mamy zimę, podc zas gdy u was jest czerwiec i dojrzew aj ą czereś nie.
Prawd a? Ale przecież musisz, chłopc ze, zroz umieć, że ty jesteś z zup ełn ie in‐
nej bajk i. Po co tutaj przys zedłeś?
– Przys zed łem, proszę pana, po zapałk i. Pan Kleks mnie przys łał.
– Ach, to ty jes teś od pana Kleksa! – ucieszył się pan Andersen. – Bardzo
lub ię tego dziwak a. Zaraz dos taniesz pud ełk o zapał ek.
Po tych słowach pan And ers en klasnął w dłon ie i po chwili zza rogu uka‐
zał a się mała zziębn ięta dziewc zynk a z zapałk am i. Pan And ersen wziął od
niej jedn o pud ełk o i pod ał mi je mów iąc:
– Masz, zan ieś to panu Kleks ow i. I przes tań płak ać. Nie lit uj się nad tą
dziewc zynką. Jest ona biedna i zziębnięt a, ale tylko na niby. Przec ież to baj‐
ka. Wszystko tu jest zmyślon e i nieprawdziw e.
Dziewczynk a uśmiechnęł a się do mnie, skin ęła mi ręką na pożeg nan ie,
a pan And ers en odprowadził mnie z powrotem do furtk i.
Kiedy opowied ział em chłopcom o mojej przyg od zie, wszys cy mi bardzo
zazdrościli, że poz nał em pana Anders ena.
Później chod ził em do różn ych bajek bard zo częs to w rozmai tych spra‐
wach: a to trzeb a, było przyn ieść parę but ów z bajk i o koc ie w butach, a to
znów w sek retach pana Kleks a poj awił y się myszy i trzeb a było sprowadzić
sam ego kota albo kied y nie było czym zamieść pod wórk a, musiałem poży‐
czyć miotły od pewnej czarownicy z bajki o Łysej Gór ze.
Nat omiast było i tak, że pewnego piękn ego dnia zjawił się u nas jak iś
obcy pan w szerokim aks amitnym kaftan ie, w krótk ich aksamitn ych
spodniach, w kap el us zu z piórem i kaz ał zap row ad zić się do pana Kleks a.
Wszys cy byliśmy ogromnie zaciekaw ieni, po co ten pan właś ciwie przy‐
szedł. Pan Kleks dług o z nim rozm awiał szept em, częs tował go pigułkami na
por ost włos ów, które sam miał zwyc zaj nieustannie łykać, a potem, wskaz u‐
jąc na mnie i na jedn eg o z Andrzejów rzekł:
– Słuchajcie, chłopc y, ten pan, którego tu wid zic ie, przys zedł z bajki
o śpiącej król ewn ie i siedmiu braciach. Otóż dwaj spoś ród nich pos zli wczo‐
raj do lasu i nie wróc ili. Sami roz um iec ie, że w tych warunk ach bajka o śpią‐
cej król ewnie i siedmiu brac iach nie może się dok ończyć. Dlat eg o też wypo‐
życzam was temu panu na dwie god ziny. Tylk o pam iętajcie, mac ie wrócić na
kolację.
– Acja ędzie ed óstą! – zaw ołał Mateu sz, co miał o oznac zać, że kolacja
będ zie przed szóstą.
Poszliś my razem z owym panem w aksamitnym ubran iu. Dow iedziel iś my
się po drodze, że jest on jednym z brac i śpiącej królewn y i że my również bę‐
dziem y mus ieli ubrać się w taki sam aksamitn y strój. Zgod zil iśmy się na to
chętn ie, obaj byliś my ciek aw i wid ok u śpiąc ej królewny. Nie będę rozpisywał
się tutaj na tem at sam ej bajk i, bo każdy ją na pewn o zna. Mus zę jednak po‐
wiedzieć, że za udział w bajc e śpiąca król ewn a po przeb ud zeniu się zap rosiła
mnie i Andrzej a na podwieczorek. Nie wszys cy pewn o wied zą, jak ie podwie‐
czork i jad aj ą król ewny, a zwłaszc za królewny z baj ek. Przede wszystk im
więc lok aj e wnieśli na tac ach ogromn e stos y, cias tek z krem em, a prócz tego
sam krem na dużych srebrn ych misach. Każd y z nas dos tał tyle cias tek, ile
tylko chciał. Do cias tek pod ano nam czek olad ę, każdemu po trzy szklanki na‐
raz, a w każd ej szklanc e po wierzc hu pływ ała ponadto czekolad a w kawał‐
kach. Na stole na dużych półm iskach leżał y marc ep an ow e zwier zątka i lalk i
oraz marmol adki, cuk ierk i i owoc e w cukrze. Wreszcie na kryształ owych ta‐
lerz ach i wazach ułożon e były winog ron a, brzos kwinie, mand arynki, tru‐
skawk i i rozmaite inne owoce oraz przeróżn e gatunki lodów w czekol ad o‐
wych foremk ach.
Królewn a uśmiechał a się do nas i nam awiała, abyśmy jedli jak najw ięcej,
bo żadn a ilość nam nie zaszkodzi. Przec ież wiadom o, że w bajkach nig dy nie
choruje się z przejed zen ia i że jest zup ełnie inac zej niż w rzeczywis toś ci.
Schow ał em do kies zeni kilka foremek z lodam i, aby je zan ieść kolegom, ale
lody się rozp uś ciły i kapały mi po nog ach. Całe szczęście, że nikt tego nie za‐
uważył.
Po podwiec zork u król ewn a kaz ał a zaprząc parę kuc yków do małeg o po‐
wozu i tow ar zyszył a nam aż pod sam mur Akademii pana Kleks a.
– Kłaniajcie się ode mnie panu Kleksow i – powiedział a na pożeg nan ie –
i pop roś cie go, żeby przys zedł do mnie na mot ylk i w czekol adzie.
A po chwili dod ał a:
– Tyle słyszał am o bajk ach pana Kleksa. Będę je mus iał a koniecznie kie‐
dyś odw ied zić.
W ten spos ób dow iedziałem się, że pan Kleks ma swoj e włas ne bajki, ale
poznał em je dopiero znaczn ie później.
W każdym bądź raz ie zac zął em odtąd szan ow ać pana Kleksa jeszc ze bar‐
dziej i postan ow ił em zap rzyj aźn ić się z Mat euszem, aby dow ied zieć się od
nieg o o wszystkim.
Mateusz nie jest skory do rozmów, a zdar zaj ą się nawet tak ie dni, że
w ogól e z nikim nie chce gad ać.
Pan Kleks na jego upór ma spec jalne lek ars two, a mianow ic ie – pieg i.
Nie pam iętam, czy wspomniał em już o tym, że twarz pana Kleksa po pro‐
stu upstrzon a jest pieg am i. Początkowo najb ardziej dziw iła mnie okol icz‐
ność, że pieg i te cod zienn ie zmien iały swoj e położ en ie: jedneg o dnia zdob iły
nos pana Kleksa, nazaj utrz znów przen osiły sie na czoł o po to, aby trzec ieg o
dnia pojaw ić się na brod zie albo na szyi.
Okaz ał o się, że przyczyn ą tego jest roztarg nienie pana Kleks a, który na
noc zazwyc zaj piegi zdejm uje i chow a do złotej tabak ierk i, a rano przyt wier‐
dza je z powrotem, ale za każd ym raz em na inn ym miejs cu. Pan Kleks nig d y
nie rozs taj e się ze swoją tabak ierką, w której ma mnóstwo zap asowych pie‐
gów rozmaitej wielk oś ci i barwy.
Co czwartek przychodzi z mias ta pewien golarz, imien iem Filip, i przyn o‐
si panu Kleks ow i śwież e piegi, któr e za pom ocą brzyt wy zbiera z twarzy
swoi ch klientów podczas gol en ia. Pan Kleks ogląd a je bardzo dok ładnie,
przymierza przed lustrem, po czym chowa starann ie do tabakierki.
W niedziel ę i święt a pan Kleks punkt ualnie o jed en astej mówi:
– No, a teraz zaż yjmy sobie pieg ów.
Po tych słowach wybier a z tabakierki cztery albo pięć najw ięks zych i naj‐
bardziej okazałych piegów i przyt wierdza je sob ie do nosa.
Zdaniem pana Kleksa nie może być nic piękn iejszego niż duże, czerwon e
lub żółte piegi.
– Pieg i znakomic ie działaj ą na roz um i chron ią od kat aru – zwykł maw iać
do nas pan Kleks.
Dlatego też, jeż el i któryś z uczniów wyr óżni się podczas lekc ji, pan Kleks
uroc zyś cie wyjmuje z tabak ierk i świeżą, nie używaną jeszcze piegę i przy‐
twierdza ją do nosa tak iego szczęś ciarza mów iąc:
– Noś ją godn ie, mój chłopc ze, i nig dy jej nie zdejmuj, jest to bowiem naj‐
wyższa odznak a, jaką moż esz sobie zdob yć w mojej Akad emii.
Jed en z Aleksand rów zdobył już aż trzy duże pieg i, a niek tórzy z chłop‐
ców dostal i po dwie lub po jedn ej i obn os zą je na swoi ch twar zach z niez wy‐
kłą dumą Zazdroszc zę im i nie wiem, co dałb ym za to, żeby otrzymać takie
odznac zenie, ale pan Kleks powiada, że jeszc ze za mało umiem.
Otóż wrac aj ąc do Mateusza, muszę pow ied zieć, że przepada on za piega‐
mi pana Kleksa i uważ a je za najwięks zy przys mak.
Skoro tedy Mateusz zaniemówi, pan Kleks zdejmuj e ze swoj ej twarzy naj‐
bardziej zużyt ą pieg ę i daje ją Mateuszow i do zjedzen ia. Skutek jest nat ych‐
miastow y Mat eusz zac zyna mów ić i odpow iada na wszystkie pyt ania. Taki
spos ób wym yś lił na niego pan Kleks!
Któregoś dnia, było to w połow ie czerwc a, pan Kleks usnął w park u i zu‐
pełnie nie zau ważył, jak go pogryz ły kom ar y. Zaczął się tak zawzięc ie drapać
w nos, że zdrapał sob ie wszystk ie pieg i. Cichac zem pozbier ałem je w trawie
i zaniosłem Mateuszowi. Od tej chwili bardzo się ze mną zaprzyj aźn ił i opo‐
wiedział mi niez wyk łą his torię swojego życ ia.
Powtarzam ją tutaj w całości, z tym oczywiś cie, że do końc ówek Mat e‐
usza dorob ił em brakuj ąc e częś ci wyraz ów.
Niezwykła Opowieść Mateusza
Nie jes tem ptak iem – jes tem księciem. W latach mego dziec ińs twa nieraz
opow iadano mi bajki o ludziach przemienion ych w ptaki lub zwier zęt a, nigdy
jedn ak nie wierzyłem w prawd ziwość tych opowieś ci.
Tymc zasem właśnie moje życ ie potoc zyło się tak, jak to opisuje się
w owych bajkach.
Urodził em się na królews kim dworze jako jedyny syn i nas tępc a tron u
wielkieg o i potężneg o władc y. Mieszkałem w pał acu wyłoż onym marm urami
i złotem, stąpał em po pers kich dyw an ach, każd y mój kaprys był nat ychmiast
zaspakaj any przez usłużn ych min istrów i dwor zan, każd a moja łza, gdy pła‐
kałem, była lic zon a, każd y uśmiech wpis ywany był do specjaln ej księg i
uśmiechów książęcych a dziś jes tem szpakiem, który czuje się obco zarówno
poś ród ptaków, jak i pośród lud zi.
Ojciec mój był król em i panował licznym krajom i narod om. Mil iony lu‐
dzi drżały z trwogi na dźwięk jego imien ia. Niep rzebran e skarby i pałac e,
złote kor on y i berł a, drogoc enn e kamien ie, bog act wa, o jakich nikom u się nie
śni nal eżały do mego ojca.
Matka moja była księżn iczk ą i słynęł a z urody na wszystk ich ląd ach i mo‐
rzach. Miałem cztery siostry, z których każda wyszła za mąż za inn eg o króla:
jedn a była królow ą hiszpańską, drug a włoską, trzec ia port ug alską, czwart a
hol enderską.
Okręt y król ews kie pan ow ał y na czter ech morzach, a wojsko było tak licz‐
ne i tak pot ężn e, że kraj mój nie miał wrog ów i wszys cy królowie świat a za‐
biegal i o przyj aźń i przychylność mego ojca.
Od najw cześ niejs zych lat miał em zamiłowan ie do polowania i do konn ej
jazd y. Moja własna stajnia lic zyła sto dwad zieścia wierzchowc ów krwi arab‐
skiej i angielskiej oraz czterdzieści osiem step owych mustangów.
W zbroj own i mojej zebran e były strzelb y myś liwskie, wyk on ane przez
najl eps zych rusznikar zy i dos tosowane specjaln ie do mego wzrostu, do dłu‐
gości mego ramienia i do mego oka.
Gdy ukończył em sied em lat, ojciec mój, król, pow ierzył mnie dwunas tu
najz nak omits zym uczon ym i rozkazał im, aby nauczyl i mnie wszystk ieg o
tego, co sami wied zą i umieją.
Uczyłem się dob rze, ale mój nieo pan ow any pociąg do siodła i do strzelby
rozp al ał mózg i dus zę do tego stopn ia, że o nic zym inn ym nie umiałem my‐
śleć.
Dlat ego też ojciec, w obaw ie o moje zdrow ie, zabron ił mi jeźd zić konno.
Płak ał em z tego powod u rzewn ym i łzam i, a łzy te czter y damy zbier ały
starannie do kryształ owego flakon u. Gdy flakon już się nap ełnił po brzegi,
stosownie do zwyczajów mego kraj u ogłos zono żał obę nar odow ą na przec iąg
trzech dni. Cały dwór przywdział czarne stroje i wszelk ie przyj ęc ia, bale i za‐
bawy zos tał y odwoł ane. Na pał ac u opuszczono chorągiew do poł ow y maszt u,
a całe wojsko na znak smutku odpięło ostrogi.
Z tęs kn ot y za mymi końmi stracił em apet yt, nie chciałem się uczyć i sie‐
dział em po całych dniach na mal eńkim tronie, nie odzyw aj ąc się do nik ogo
i nie odpow iad ając na pytania.
Zarówn o uczen i, jak i moja matk a usił ow ali nak łon ić króla, ażeby cofn ął
zakaz – jedn ak na próżn o. Ojciec nie miał zwyc zaj u odwoł ywan ia swych po‐
stanowień.
Rzekł tylko:
– Moja ojcows ka i królewska wola jest niez łomn a. Zdrowie następc y tro‐
nu staw iam pon ad kaprys mego dziecka. Serc e mi się kraj e na wid ok jego
smutku, stanie się jednak tak, jak to zal ecil i moi nadworni med ycy i chirur‐
dzy. Książę nie dosiądzie więcej kon ia, dop ók i nie ukończy lat czternas tu.
Nie mogłem poj ąć, czemu nad worn i lek ar ze zab ron ili mi jeździć konn o,
skoro było pow szechnie wiad om o, że jes tem jedn ym z najl eps zych jeźdźc ów
w kraju i że pan uję nad kon iem tak samo sprawnie, jak mój ojciec nad król e‐
stwem.
Po nocach śniły mi się moje bachm at y, moje ukochan e wierzchowce
i przez sen wym awiałem ich imiona, które pamiętał em tak dobrze.
Pewnej nocy zbud ziło mnie nagle ciche rżenie pod oknem. Zerwał em się
z łóżk a i wyjrzałem do ogrodu, Na ścieżce stał osiod łan y mój wspaniały
wierzchow iec Ali–Baba, który najwidoczn iej dosłyszał moje wołanie, a ter az
na mój widok pars kn ął rad ośnie i zbliż ył się aż pod samo okno. Ubrał em się
po ciemk u, por wał em strzelbę i zac howuj ąc jak najw iększą ciszę, wys koczy‐
łem przez okno wprost na grzbiet Ali–Baby. Rumak ruszył z kop yt a, przes a‐
dził kilka ogrodow ych park an ów i pob iegł przed sieb ie, unosząc mnie nie
wiadom o dokąd. Pędziliś my tak przez dłużs zy czas w świet le księżyc a, gdy
zaś okaz ało się, że nie ma za nami pog on i, ująłem wodze w ręce i skier ow a‐
łem się do widniejąceg o opodal lasu.
Upojon y tą nocną jazdą, zapomniałem o zakaz ie ojca, o tym, że coraz bar‐
dziej oddal am się od pałac u i że w lesie nie jest bezpiecznie.
Miał em wówc zas osiem lat, ale odw agi posiad ałem nie mniej niż pięciu
królewskich gren ad ierów razem wziętych.
Gdy wjec hał em do lasu, koń zaczął okazywać dziwn y niepok ój, zwoln ił
bieg, aż wreszcie stanął jak wryt y, drżąc i pars kaj ąc. Niebaw em zroz um ia‐
łem, co zas zło: na ścieżce leś nej na wprost Ali–Baby stał olbrzymi wilk.
Szczer zył straszl iwe kły i piana kapała mu z pys ka. Ściągnął em szybk o wo‐
dze i chwyc iłem strzelb ę. Wilk z rozwartą paszczą pow ol i zbliżał się ku
mnie.
Krzykn ąłem więc:
– W imien iu, król a rozk az uj ę ci, wilku, abyś mi dał wolną drog ę, w prze‐
ciwn ym razie będę mus iał cię zab ić!
Ale wilk tylk o zachic hot ał ludzk im śmiec hem i nac ier ał na mnie w dal‐
szym ciągu. Wówczas odwiodłem kurek, wycel ow ał em i wpakow ał em cały
zap as nabojów w otwarty pysk wilka.
Strzał był niechybn y. Wilk skulił się, wyp rężył jakby do skoku, wreszcie
padł tuż u kopyt Ali–Baby. Zes koczyłem z siodła i zbliżyłem się do zabit ego
zwierza. W chwili jednak gdy stał em nad nim, pod ziw iaj ąc jego wielki wspa‐
niał y łeb, wilk ostatn im wid oczn ie wys iłk iem dźwig nął się i wbił mi kieł,
ostry jak sztylet, w praw e udo. Poczułem przes zywający ból, ale już po chwi‐
li szczęki wilk a same się rozw arły i łeb opadł z łos kot em na ziem ię. Równo‐
cześ nie ze wszystk ich stron rozl eg ły się groźn e, przeciąg łe wycia wilków.
Półp rzyt omny z bólu i przer ażen ia, dos iad łem Ali–Baby, i pocwałował em
w kierunku pałac u. Gdy wkradłem się do ogrodu, była jeszcze noc. Zbliż y‐
łem się do okna i wskoc zyłem do pok oj u, poz os taw iając konia własnemu lo‐
sowi. Nikt najw id oczn iej nie odstrzegł mojej nieo becności, tot eż jak najszyb‐
ciej poł oż yłem się do łóżka i nat ychmiast usnąłem kam ienn ym snem. Kiedy
się rano zbud ziłem, ujr załem sześ ciu lek ar zy i dwun as tu uczon ych poc hylo‐
nych nad moim łóżkiem i z zakłopotaniem kiw aj ąc ych głowam i. Z mego od‐
słonięt ego uda mał ymi krop lami sąc zył a się krew. Lekarze nie mogli w żad en
spos ób dociec przyc zyny krwot ok u, ja zaś w obawie przed ojcem przem ilcza‐
łem nocną przyg od ę i spotkanie z wilk iem.
Czas upływał, krew sączył a się z rank i i lekarze nad worn i w żaden sposób
nie mogli jej zat am ować. Sprowadzono najz nakom its zych chirurgów stolic y,
ale ich wys iłk i równ ież spełz ły na niczym.
Upływ krwi wzmag ał się z god ziny na godzin ę. Wieść o moj ej chorobie
rozs zer zyła się po całym kraj u, tłum y ludu klęc zał y na placach i ulic ach stol i‐
cy, zan osząc mod ły o moje wyz drow ien ie.
Matk a, czuwaj ąc przy mnie, zalewała się łzam i, a ojciec mój i król roze‐
słał do wszystk ich krajów prośbę o skierowanie najleps zych lek ar zy i chirur‐
gów. Niebawem przybyło ich tak wielu, że w pałac u zab rakło dla nich po‐
mieszc zeń.
Ojciec za powstrzym anie krwotok u wyznac zył nag rod ę, za której cenę
można było nab yć całe pańs two, cudzoz iemscy lekarze domagal i się jednak
jeszcze więcej.
Dług im kor ow odem przes uwal i się obok mego łóżka, ogląd ali mnie i ba‐
dal i; jedn i kaz ali mi łykać rozm ai te krop le i pig ułki, inni znowu nac ier ali ranę
maś ciami i pos ypywali ją proszk ami o dziwn ych zap ac hach. Byli też i tacy,
którzy mod lil i się tylk o albo wym awial i słow a taj emnic zych zak lęć. Żaden
z nich jedn ak nie zdoł ał mnie uleczyć; gas łem i nikłem w oczach, i krew są‐
czyła się ze mnie nad al.
Gdy wszys cy już strac ili nad zieję na moje ocal enie i lek arze, wid ząc swo‐
ją bezsilność, opuścili pał ac, straż dworska donios ła o przybyciu chińs kieg o
uczon ego, któr y stawił się na wez wanie mego ojca.
Niec hętnie sprow ad zon o go do mego łóżka, nikt już bowiem nie wier zył,
aby mógł istnieć jeszcze jakikolw iek rat unek dla mnie, i cały kraj był pogrą‐
żony w żałob ie. Przyb ysz ów był nadworn ym lek arzem ostatn ieg o cesar za
chińs kieg o i przeds taw ił się jako dokt or Paj–Chi–Wo.
Ojciec mój pow it ał go z rozp ac zą w głos ie:
– Dokt orze Paj–Chi–Wo, ratuj mego syna! Jeś li uda ci się go ocalić, otrzy‐
masz ode mnie tyle brylantów, rubin ów i szmar agdów. ile ich pomieś ci się
w tym pokoju. Pomnik twój stanie na pałacowym dzied zińc u, a jeśli ze‐
chcesz, uczynię cię pierws zym min istrem mego królestwa.
– Najjaś niejs zy panie i spraw iedliwy władc o – odrzekł doktor Paj–Chi–
Wo poc hyl ając się do ziem i – zachowaj klejnot y swoj e dla ubog ich tego kra‐
ju, niegod zien jes tem również pomnik a, alb owiem w moj ej ojc zyźn ie pom ni‐
ki staw ia się tylko poe tom. Nie chcę być min is trem, gdyż mógłbym pop aść
w twoj ą nieł askę. Pozwól mi wpierw zbadać choreg o, a o nagrod zie pomówi‐
my później.
Po tych słow ach zbliżył się do mnie, obejr zał ranę, przył ożył do niej usta
i począł wsąc zać we mnie swój odd ech.
Niezwłoczn ie poczułem ożywczy przypływ sił i doznałem wraż en ie, że
krew odm ieniła się we mnie i szybc iej poczęła krąż yć.
Gdy po pewn ym czas ie dokt or Paj–Chi–Wo oder wał usta od mego ciała,
rana znikła bez śladu.
–Książę jest zdrów i może opuś cić łóżko – rzekł Chińczyk wstaj ąc i skła‐
daj ąc mi wschodnim zwyc zajem głęb ok i ukłon.
Rod zice moi płak al i z radości i w gor ących słowach dziękow al i memu
zbawc y.
– Jeś li nie jest to sprzeczn e z etykiet ą tego dworu – przemówił wreszc ie
doktor Paj–Chi–Wo – chciałbym przez chwil ę zostać sam na sam z moim do‐
stojn ym pacjent em.
Król wyraz ił na to zgod ę i wszys cy opuścili moją sypialnię. Wówc zas
chińs ki lekarz usiadł obok mego łóżka i rzekł:
– Wyl eczyłem cię, mój mały książę. albowiem znam tajemn ice niedos tęp‐
ne dla ludzi biał ych. Wiem, w jaki sposób powstał a twoj a rana. Zas trzelił eś
król a wilków, a wiedz o tym, że wilk i mszczą się okrutnie i nie przebac zą ci
tego nig d y. Jest to pierws zy król wilków, który padł z ręki człowieka. Odtąd
groz ić ci będ zie wielk ie niebezpiec zeństwo. Dlatego daję ci cudowną czapkę
bogdyc han ów, któr ą mi powier zył przed śmierc ią ostatni ces arz chińs ki,
z tym że dos tan ie się ona tylk o w król ews kie ręce.
Mówiąc to, wyjął z kieszeni swych jed wabn ych spodni maleńk ą okrąg łą
czapeczkę z czarneg o sukn a, ozdob ioną na czubk u dużym guz ikiem, po czym
ciąg nął dalej:
– Weź ją, mój mały książ ę, nie rozstaw aj się z nią nig d y i strzeż jej jak
oka w głowie. Gdy życ iu twem u będzie zag rażało niebezpiec zeństwo, wło‐
żysz cud own ą czapk ę bogdychanów, a wówczas będziesz mógł się przemie‐
nić w jaką zechcesz istotę. Gdy nieb ezpiec zeństwo minie, pociąg niesz tylko
za guz ik i znowu odzys kasz swoj e książęc e kształty.
Podziękow ałem dokt orow i Paj–Chi–Wo za jego niez wykłą dobroć. on zaś
ucał ow ał mą dłoń i opuś cił pokój. Nikt nie widział, któr ęd y nas tępn ie wydal ił
się z pał ac u. Zniknął bez ślad u, nie żeg naj ąc się z nikim i nie żądając zap łaty
za moje uzdrow ien ie.
Niemniej jedn ak ojciec mój przez wdzięczność dla doktor a Paj–Chi–Wo
kaz ał wypraw ić wielk ie uczty dla wszystk ich ubog ich w całym kraj u i rozdać
im dwanaście work ów bryl ant ów, rubin ów i szmar agd ów.
Gdy wyz drowiał em, znow u wziął em się do nau ki, a równ ocześ nie strac i‐
łem zup ełn ie pociąg do konnej jazdy i do pol ow an ia.
Myśl o tym, że zab ił em król a wilk ów, niepokoi ła mnie nieu stannie. Lata
biegły, a jego rozwarta czerwona paszc za i świec ące ślep ia nie wyc hod ził y
mi z pam ięci.
Pam ięt ał em też zawsze ostrzeż en ie dokt ora Paj–Chi–Wo i nigd y nie roz‐
stawał em się z ofiarowan ą mi przezeń czapką.
Tymczasem w króles twie zac zęły się dziać rzec zy niepojęt e. Ze wszyst‐
kich stron kraju donoszono, że olb rzym ie stad a wilków nap ad ają na wsie
i mias teczk a ogoł acaj ą je z żywnoś ci i por yw ają lud zi.
W południow ych dzieln icach wszystkie zas iewy zostały stratowan e przez
setki tys ięcy ciąg nąc ych na półn oc wilk ów.
Koś ci poż artych ludzi i bydła bielał y na drog ach i goś cińc ach.
Rozz uc hwalon e bestie w biały dzień osac zały mniejs ze osied la i pus toszy‐
ły je w przeciąg u kilk u minut.
Rozs yp ywano po lasach truc iznę, zastawiano pułapk i i kop ano wilcze
doły, tęp iono tę straszn ą nawał ę i stal ą i żel az em, mimo to nap ad y wilków nie
ustaw ały. Opuszczon e dom os twa służ yły im za leża i barłog i; po noc ach peł‐
nych niepok oj u matk i nie odnajdywał y swych dziec i, męż owie żon. Ryk
i skowyt mordowanego byd ła nie ustaw ał ani na chwil ę.
Do ochron y przed klęs ką wysłan o liczn e odd ziały dobrze uzbroj on eg o
wojska, tępiono wilki w dzień i w nocy, one jednak mnożył y się z taką szyb‐
kością, że poczęł y zag rażać cał emu pańs twu.
Stopn iowo zaczął szer zyć się głód. Lud oskarżał ministrów i dwór o nie‐
doł ęs two i złą wolę. Fala niezad owolenia i rozp aczy rosła i potężniał a. Wilki
wdzierał y się do mieszkań i wyw lek ał y z nich umier aj ących z głod u ludzi.
Król raz po raz zmieniał minis trów, ale nikt nie mógł zar ad zić nies zczę‐
ściu.
Wreszc ie pewnego dnia wilki zagroził y stol icy. Nie było tak iej siły, któr a
mogłab y powstrzym ać ich przeraż ając y poc hód. Pewn eg o lis topadoweg o ran‐
ka wilki wtarg nęły do pałac u. Miałem wówc zas lat czternaś cie, ale był em sil‐
ny i odw ażny. Chwyc ił em najl eps zą strzelbę, nał ad ow ałem ją i stanąłem
u wejś cia do sali tronowej, gdzie zas iadali moi rod zic e.
– Precz stąd! – zaw ołał em z wściekłością w głos ie.
Już miał em wystrzelić, gdy jeden z halab ardn ików, stoj ących dot ąd nier u‐
chomo u wrót sali tronow ej, chwycił mnie nag le za rękę i zbliż aj ąc swoj ą
twarz do mojej rykn ął:
– W imieniu król a wilk ów rozk azuję ci, psie, abyś mi dał woln ą drog ę,
w przec iwnym razie będę musiał cię zab ić!
Ogarn ęł o mnie przeraż en ie. Strzelba wyp ad ła z rąk, poc zuł em okropn ą
słabość, oczy zas zły mi mgłą – ujrzałem przed sobą rozw artą czerwon ą pasz‐
czę król a wilk ów.
Co działo się pot em – nie wiem. Gdy odzyskałem przyt omność, rodzice
moi już nie żyli, wilki grasow ały w pał ac u, a ja leżałem na pos adzce przyw a‐
lony odłamkami krzeseł i wszelk iego rod zaj u sprzętów. Głow ę miał em pot łu‐
czon ą. Wzyw ał em pom oc y, ale z ust moi ch wyd ob ywały się tylko końcówki
wyr az ów. Pozos tało mi to już zreszt ą na zawsze.
Rozważaj ąc rozpaczl iw ie moje położ enie, zrozumiał em, że ocal ałem jed y‐
nie dzięki temu, iż zos tałem przywalony połaman ym i sprzęt am i.
“Co tu poc ząć? – myślałem. – Jak wyd os tać się z tego piekła? O Boże,
Boże! Gdyb y można było być ptak iem i ulec ieć stąd dokądk olwiek!”
I nag le przyp omniała mi się cud owna czapk a dokt ora Paj–Chi–Wo. Czy
mam ją przy sobie? Sięgnął em do kies zeni. Jest! Już miałem ją włoż yć na
głow ę, gdy naraz spos trzeg łem, że nie było na niej guzika. A więc mogę, jeś li
zechcę, stać się ptak iem, wydos tać się z pałacu, uciec z tego niewdzięczn ego
kraju, a potem – zos tać ptakiem już na zaw sze, bez nadziei odz ys kan ia kiedy‐
kolwiek włas nej pos tac i!
Wtem usłyszałem nad sobą sap anie. Pop rzez odłamki sprzęt ów ujr zał em
rozwart ą paszc zę wilk a.
Nie miał em czasu do namysłu. Włoż ył em czapkę na głow ę i rzek łem:
– Chcę być ptak iem!
W tej samej chwil i zaczął em się kurczyć, ram iona przeobraz iły mi się
w skrzyd ła. Stałem się szpakiem, tak im właśnie, jakim jes tem dzis iaj.
Z łat woś cią wyd ostał em się spod rum owisk, wskoc zył em na poręcz jakie‐
goś meb la i wyfrunął em przez okno. Był em wolny!
Długo unosiłem się nad moją ojczyz ną, ale zewsząd dolat yw ały tylk o dzi‐
kie wrzaski gin ąc eg o ludu i wycie zgłodniał ych wilk ów. Wsie i miasta opu‐
stos zał y. Król es two moj eg o ojca rozp adło się i zamienił o w gruz y, poś ród
któr ych szal ały głód i rozpacz.
Zemsta króla wilk ów była straszna.
Szyb ując nad ziem ią, opłak iwał em śmierć rod zic ów i klęs kę, któr a do‐
tknęła mój kraj, a gdy oder wał em wreszc ie myśl od tych smutn ych obraz ów,
jął em zas tanaw iać się nad utracon ym guzikiem od czapki bogd yc han ów.
Od chwil i gdy czapk ę tę otrzym ałem z rąk dokt ora Paj–Chi–Wo, upłyn ęł o
sześć lat. Przez ten czas wiele podróż ow ałem po różn ych kraj ach i miastach.
Gdzie zat em i kied y zgub iłem ów cenny guzik, bez którego już nig d y nie
będę mógł stać się człow iek iem?
Wiedziałem, że nikt nie może dać mi odp ow ied zi na to pytanie.
Pol eciał em kol ejn o do moich sióstr, ale żadn a nie zdoł ał a zroz umieć mojej
mowy i wszystk ie trakt owały mnie jak zwykłego szpaka. Najs tars za z nich,
król owa hiszp ańska, zamknęł a mnie do klatk i i podarował a inf antce na imie‐
nin y. Gdy po kilku tygod niach znud ził em się kap ryś nej królewn ie, odd ała
mnie swojej służebn ej, ta zaś sprzed ał a mnie wraz z klatk ą wędrownem u han‐
dlarzow i za kilka pes et ów.
Odtąd przechod ził em z rąk do rąk, aż wreszc ie na targu w Sal amance na‐
był mnie pew ien cud zoziems ki uczony, którego zaciekaw iła moja mowa.
Nazywał się Amb roży Kleks.
Osobliwości pana Kleksa
Opow iad an ie Mateusza wzruszył o mnie ogromn ie. Pos tan owił em uczyn ić
wszystk o, co będzie w moj ej mocy, aby odnaleźć zgubion y guz ik i przyw ró‐
cić Mat eu szow i jego prawd ziwą postać.
Od tej chwili starann ie począł em zbier ać wszelk ie guz iki, jak ie udaw ało
mi się znaleźć, a nadto, będ ąc poza Akadem ią pana Kleksa – czy to w tram‐
waj u, czy na ulic y, czy też wreszc ie na ter en ach sąs iedn ich baj ek – niep o‐
strzeż enie obc inał em scyzorykiem guz ik i od palt, żak iet ów i marynarek nap o‐
tykanych pań i panów. Miał em z tego powod u mnóstwo przyk rości.
Któr eg oś dnia pew ien lis ton osz wrzuc ił mnie za karę do basenu z rakami,
kied y indziej znów jakiś garb us wyt ar zał mnie w pok rzywach, a pewna star‐
sza pani, któr ej urwałem guzik od płaszcza, obił a mnie parasolką.
Mimo to jednak moje poszukiw an ia guz ik ów trwają nad al i śmiało mogę
pow ied zieć, że w cał ej okol ic y nie ma takieg o gat unku i rod zaj u, któr ego nie
posiad ałb ym w swojej kol ekcji.
Ogół em bowiem zgrom ad ził em siedemd ziesiąt osiem tuz in ów guz ików,
z któr ych każdy jest inny,. Nies tety, w żadnym z nich Mateu sz nie rozpoznał
guzika od swej czapki.
Pop rzysiąg łem więc sob ie, że będę w dals zym ciągu prow ad ził pos zuki‐
wania, gdzie się tylko da, dopók i nie odn ajdę oweg o czar odziejs kiego guzik a
dokt ora Paj–Chi–Wo.
Jednej tylk o rzec zy nie mogę zrozum ieć: dlaczeg o pan Kleks nie zaj ął się
dotychc zas tą sprawą. Przecież gdyby tylk o chciał, mógłby z łatwoś cią odna‐
leźć zaklęt y guz ik i uwolnić nieszczęśliweg o księcia. Ach, bo pan Kleks po‐
traf i wszystko! Nie ma takiej rzeczy, któr ej by nie potraf ił.
Może zaw sze z całą dok ładnością okreś lić, co kto o której god zinie my‐
ślał, może usiąść na krześle, które pow inno być, ale którego wcal e nie ma,
może unosić się w powietrzu, jak gdyb y był bal on em, może z małych przed‐
miot ów robić duże i odw rotnie, umie z kol or ow ych szkieł ek przyrządzić roz‐
maite potraw y, potrafi płomyk świec y zdjąć i przechować go w kies zonce od
kam iz elki przez kilka dni.
Krótk o mów iąc – potraf i wszystko.
Gdy tak sobie rozmyślałem o tych spraw ach podc zas lekc ji, pan Kleks,
który zauważył te moje myś li, pogroz ił mi palc em i rzekł:
– Słuc hajc ie, chłopcy! Niek tórym z was wydaj e się, że jestem jakimś cza‐
rownikiem lub sztukm is trzem. Tak iemu, co tak myś li, powiedzc ie, że jest
głup i. Lub ię robić wyn alazki i znam się trochę na bajkach. To wszystk o. Jeś li
mac ie zamiar przyp is yw ać mi jak ieś niez wykłe rzec zy, to mnie to wcale nie
obc hod zi. Moż ecie sobie roić, co tylko wam się pod ob a. Nie wtrąc am się do
cudzych spraw. Są tacy, co wierzą, że człowiek może przed zierzgnąć się
w ptaka. Prawda, Mateuszu?
– Awda, awda! – zawołał Mateusz z tylnej kies zen i surd uta pana Kleksa.
– A moim zdan iem – ciąg nął dal ej pan Kleks – są to zmyś lon e historyjk i,
w któr e ja wier zyć nie mam zam iaru.
– No, a bajk i, pan ie profes or ze, też są zmyślone? – zapytał niespod ziewa‐
nie Anas taz y.
– Z bajk ami bywa rozm ai cie – rzekł pan Kleks. – Są tacy, któr zy na przy‐
kład uważ aj ą, że ja też jestem zmyślon y i że moja Akadem ia jest zmyś lona,
ale mnie się zdaj e, że to nieprawda.
Wszyscy uczniow ie bardzo szan uj ą i koc haj ą pana Kleksa, gdyż nigd y się
nie gniewa i jest nadzwyczajn ie dob ry.
Pewneg o dnia, kiedy spotkał mnie w parku, uśmiechnął się i rzekł do
mnie:
– Bardzo ci ładnie w tych rud ych włos ach, mój chłopc ze!
A po chwil i, pat rząc na mnie bad awczo, dod ał:
– Pom yślał eś sob ie ter az, że mam pewn o ze sto lat, prawd a? A tymc zasem
jes tem o dwadzieś cia lat młods zy od ciebie.
Istotn ie, tak sob ie właśnie pom yś lałem, dlateg o też zrob ił o mi się przykro,
że pan Kleks te myśli zau waż ył. Dług o jednak zas tanaw iał em się nad tym,
w jaki sposób pan Kleks może być o tyle lat ode mnie młods zy.
Otóż Mateu sz opowied ział mi, że na drugim pięt rze, gdzie mieszka z pa‐
nem Kleks em, stoj ą na par ap ecie okna dwa łóżeczka nie więks ze niż pudełka
od cygar i że na nich właśnie syp iają pan Kleks i Mateusz. Nie dziw ię się, że
w tak im łóż eczku może zmieścić się szpak, ale pan Kleks?… Nie mog łem
tego poj ąć. Być może, że Mat euszowi wszystko tak się tylk o wyd aj e albo że
po pros tu zmyś la, w każd ym razie opowied ział mi, że co dzień o północ y pan
Kleks zac zyna się zmniejszać, aż wreszc ie staje się mały jak niem owlę, trac i
włosy, wąsy i brodę i kładzie się jak gdyby nigd y nic do mal eńk iego łóż eczk a
w sąsiedzt wie Mateusza.
O świcie pan Kleks wstaj e, wkłada sob ie do ucha pompkę pow iększając ą
i po chwili dop row adza się do stanu normalnej wielkoś ci. Następn ie łyka kil‐
ka pig uł ek na por ost włos ów i w ten sposób po upływ ie dzies ięc iu min ut od‐
zys kuje swoją zwykłą postać.
Pow iększając a pompk a pana Kleks a w ogóle zas ług uj e na uwagę. Z wy‐
gląd u przypomin a zwyk łą oliwiarkę, używ aną do oliwien ia mas zyn y do szy‐
cia. Gdy pan Kleks przyk ład a pompkę do jakieg okolw iek przedmiotu i naci‐
ska jej denk o, przedmiot ów zaczyn a nat ychm iast rosnąć i powiększać się.
Dzięk i temu pan Kleks może w jedn ej chwil i z niemowl ęc ia przeobrazić się
w dorosłeg o człow ieka, dzięki temu równ ież na obiad dla całej Akademii wy‐
starcza kaw ałek mięsa wielk ości dłoni, gdyż po upiec zeniu pan Kleks po‐
więks za go za pom oc ą swej pompki do rozmiarów duż ej pieczeni. Szczeg ól‐
na właściw ość powiększając ej pompk i poleg a jeszc ze na tym, że powiększa
ona przedmioty tylko wted y, gdy tego naprawdę pot rzeb a, z chwil ą gdy po‐
trzeba taka ustaje, ustaje również niezwłocznie działanie pompk i i pow ięk‐
szony przedm iot wraca do swego normalnego stan u. Dlat eg o właśnie pan
Kleks o północy zaczyn a się zmniejszać, z tych sam ych pow odów również
wnet po zjed zen iu piec zen i pana Kleks a jes teśmy wszyscy bardzo głodn i, tak
jak gdybyś my wcal e nie jedli obiad u, i musimy dojadać pot raw ami z kol oro‐
wych szkieł ek.
Poniew aż deser y nie stan owią kon ieczn ej pot rzeby, pow iększaj ąca pomp‐
ka nie ma nie żadnego wpływ u i trzeb a je zawsze przyr ząd zać w norm alnej
iloś ci. Bardzo nas to wszystk o martwi, ale pan Kleks obiecał, że do powięk‐
szan ia deser ów wym yśli jak iś spec jaln y przyr ząd.
Na pierws ze śniadanie pan Kleks zjad a zaz wyc zaj kilka kulek z kolorowe‐
go szkła i pop ij a je ziel onym płyn em. Jest to płyn, który – według słów Mate‐
usza – przywraca w pam ięci pana Kleks a to, co dział o się przedt em, bo pod‐
czas snu pan Kleks wszystk o, ale to wszystk o zapomina. Gdy pewn ego rank a
zab rak ło zielon ego płynu, pan Kleks nie mógł sobie przypomnieć, kim jest
ani jak się nazyw a, nie poznał włas nej Akad em ii ani swoich uczniów i nawet
Mateu sza naz wał Azorkiem, gdyż zap omniał, że Mateusz nie jest psem, tylk o
szpakiem.
Chod ził wówczas po Akad emii jak nieprzytomny i woł ał:
– Panie Andersen! Zgubił em wczor ajszy dzień! Jasiu! Małgosiu! Kud–ku–
dak! Jes tem kurą! Zar az znios ę jajko! Zwróćc ie mi moje pieg i!
Gdyb y nie to, że Mat eusz przel ec iał pon ad mur em i pożyczył od trzech
wes ołych kras nol udk ów flaszk ę zielon ego płynu, pan Kleks na pewn o byłby
stracił rozum i już dzis iaj nie istniał ab y jego słynn a Akadem ia.
Po pierwszym śniad aniu pan Kleks przytwierdza do twarzy swoj e piegi
i zaczyna się ubier ać. Wart o tutaj opisać strój pana Kleks a i jego wyg ląd.
Pan Kleks jest średnieg o wzrostu, ale nie wiad omo zup ełnie, czy jest gru‐
by, czy chud y, alb ow iem cały tonie po prostu w swoi m ubran iu. Nosi szer o‐
kie spodnie, któr e chwil am i, zwłaszc za podczas wiat ru, przypom in aj ą bal on;
niez wyk le obs zerny, długi surdut kol oru czekoladowego lub bordo; aksam it‐
ną cyt ryn ow ą kamizelk ę, zap inan ą na szklane guziki wielk ości śliwek; sztyw‐
ny, bardzo wysok i kołnierzyk oraz aks amitn ą kok ardk ę zamiast kraw ata.
Szczególną osob liw ość stroju pana Kleks a stanow ią kies zenie, których ma
niez lic zon ą po pros tu ilość. W spodniach jego zdołał em nalic zyć szesn aście
kies zeni, w kam iz elce zaś dwad zieścia cztery. W surd uc ie natomiast jest tyl‐
ko jedn a kieszeń, i to w dodatku z tyłu. Przez nac zon a jest ona dla Mateu sza,
który ma praw o przebyw ać w niej, kiedy mu się tylk o spodoba.
Dlat eg o też, gdy pan Kleks przyc hod zi rano do prac y i ma już usiąść w fo‐
tel u, z tyln ej kieszen i jego surduta rozl ega się nagle głos:
– Aga, ak!
Co znaczy:
– Uwaga, szpak!
Wówczas pan Kleks rozsuw a poły surduta i siada ostrożn ie, ażeb y nie
przyg nieść Mat eu sza.
Zreszt ą nie zawsze ostrożn ość ta jest pot rzebna, gdyż zdarza się nieraz, że
wchodząc rano do klasy pan Kleks mówi:
– Adas iu, zabierz ten fot el.
Gdy zaś fotel jest zab rany, pan Kleks siad a sobie wygodnie w pow ietrzu,
akurat w tym miejscu, gdzie przypadało siedzenie fotel a.
W kies zeniach kam izelki pana Kleksa mieszc zą się rozmai te przedmiot y,
które bud zą pod ziw i zaz drość wszystkich uczniów Akad emii. Jest tam flasz‐
ka z ziel onym płynem, tabak ierka z zapas ow ym i piegami, pow ięks zająca
pompka, senn y kwas, o któr ym jeszcze opowiem, kol or ow e szkiełka, kilka
płom yk ów świec, pig ułki na porost włos ów, złot e kluc zyki oraz rozmaite
inne osob liw oś ci pana Kleks a.
Kies zenie spodni są, moim zdan iem, bez dna. Pan Kleks może schow ać
w nich, co tylk o zechce, i nigdy nie znać, że cok olwiek w nich się znajduj e.
Mat eu sz opow iad ał mi, że przed pójś ciem spać pan Kleks opróżnia wszystk ie
kies zen ie spodni i układ a ich zawartość w sąsiedn im pokoju, przy czym nie‐
raz zdarza się tak, że w jednym pok oj u miejs ca nie wystarcza i trzeb a otwo‐
rzyć dod atk ow o drugi, a niekiedy nawet trzeci pokój.
Głowa pana Kleksa nie przypom ina żadnej spośród głów, które się kiedy‐
kolwiek w życiu widział o. Pokryta jest ogromną czupryną, mieniąc ą się
wszystkimi barwam i tęczy, i okol on a bujn ą zwic hrzon ą brod ą, czarną jak
smoła.
Nos zajm uje więks zą część twar zy pana Kleks a, jest bardzo ruchliw y
i przekrzywiony w prawo albo w lewo, w zależnoś ci od pory roku. Na nos ie
tkwią srebrne binokle, bard zo przyp om in ając e mały rower, pod nosem zaś ro‐
sną długie sztywn e wąsy kol or u pom arańczy. Oczy pana Kleks a są jak dwa
świderki i gdyb y nie bin ok le, któr e je osłaniają, na pewno przekłuw ałby nimi
na wyl ot.
Pan Kleks wid zi absolutnie wszystk o, a kiedy chce zob ac zyć to, czeg o nie
widzi, też ma na to sposób.
Otóż w jednej z piwn ic przechowywan e są stal e różnok ol or owe balon iki
z przyc zep ionym i do nich mał ymi koszyczkami. Dop iero przed paru tygo‐
dniami dow iedział em się, do czeg o służą one panu Kleksowi.
Było to tak: w chwil i gdy wstaw aliś my od obiad u, przybiegł z miasta Filip
i opow iedział, że przy zbieg u ulic Rezed owej i Śmiesznej zep suł się tramwaj,
całkow ic ie zat aras ow ał drogę i nikt go nie pot rafi napraw ić. Pan Kleks kaz ał
przynieść sob ie nat ychmiast jeden balonik, do kos zyczk a przyt wierd zonego
pod nim włożył praw e swoj e oko, nastawił odp owiednio blaszany ster i po
chwili bal onik pol eciał w kierunku mias ta.
– Przyg ot ujcie się, chłopcy, do drog i – rzekł do nas pan Kleks. – Za chwi‐
lę już będę widział, co stało się tramwajow i, i pójdziem y go ratow ać.
W istocie, po pięciu minut ach bal on ik wróc ił i spadł pros to pod nogi pana
Kleksa. Pan Kleks wyjął z kos zyka oko, włożył je na swoje miejs ce i powie‐
dział z uśmiec hem:
– Ter az wszystko już widzę: tramw aj ow i zabrakło smar u w lewym tylnym
kole, a ponadto do przedn iej osi dostał się piasek. Niezależnie od tego na da‐
chu przet arły się druty, a mot ornic zemu spuchła wątrob a. Ruszamy! Anas ta‐
zy, otwier aj bram ę! Żwawo! Mas zer ujemy!
Czwórk ami wys zliś my na ulicę, a pan Kleks podążał za nami. Po chwil i
zdjął z nosa bin ok le, przytknął do nich pow iększającą pompkę i binok le za‐
częły ros nąć. Gdy stał y się już tak duże jak row er, pan Kleks wsiadł na nie
i pojechał nap rzód wskazuj ąc nam drogę.
W ten sposób dotarliśmy nieb awem do ulic y Śmiesznej. W pop rzek ulicy
istotnie stał pusty tramwaj, całk owic ie tam uj ąc ruch. Kilk u tramw aj arzy i me‐
chan ik ów, sap iąc i ocierając pot, krząt ał o się dookoł a zep sut ego wozu.
Na widok pana Kleksa wszyscy się rozs tąp ili. Pan Kleks kazał nam oto‐
czyć tramw aj i wziąć się za ręce, ażeby nikt nie miał do nieg o dostęp u, po
czym zbliżył się do motorn iczego, któr y wił się w bólach, i dał mu połknąć
małe niebies kie szkiełko. Następnie zajął się zep sut ym tramwaj em. Wyj ął
więc ze swych bezdenn ych kieszeni małą słuchawkę, młot ec zek, ang iels ki
plas ter ek, słoiczek z żółt ą maś cią i flaszk ę z jod yną. Opukał tramw aj ze
wszystk ich stron i boków, osłuchał go dokładn ie, po czym wysmarował żółtą
maś cią mot or i korbę. Osie pok rop ił jod yn ą, a w końcu wdrapał się na dach
tramwaju i pozalepiał angielskim plasterkiem przet art e części drutu.
Wszystkie te zabiegi trwał y nie więc ej niż dzies ięć min ut.
– Gotowe – rzekł pan Kleks – możn a jechać!
Po tych słow ach motorniczy, wyleczon y przez pana Kleks a, z wesoł ym
uśmiec hem wskoczył na pom ost, zakręcił korb ą i tramw aj potoc zył się lekko
po szynach, jak gdyby tylko co wyszedł z fabryki. Po nap raw ien iu tramwaju
wróc il iśmy do domu, śpiew aj ąc po drodze marsz Akad em ii pana Kleks a.
W kilk a dni później widziałem jeszc ze raz, jak pan Kleks, mówiąc jego
słowami, wys łał oko na oględ ziny.
Leżeliśmy wówc zas wszyscy razem w parku nad staw em i zap isyw aliśmy
w zeszyt ach kumk anie żab. Pan Kleks nauczył nas odróżn iać w tym kumka‐
niu poszczeg óln e sylaby i okaz ało się, że możn a z nich zestawić bard zo ładne
wiers zyk i.
Ja sam na przykład zdoł ał em zan otować wierszyk następuj ący:
Księż yc raz odw ied ził staw, Bo miał dużo ważn ych spraw. Zob ac zyły go
szczupak i: “Kto to taki? Kto to taki?” Księż yc na to odr zekł szybko: “Jes tem
sob ie złotą rybką!” Słysząc taką pogawędk ę, Rybak złow ił go na wędk ę, Du‐
sił całą noc w śmiet anie I zjadł rano na śniadan ie.
Gdyś my sied ziel i nad staw em, pan Kleks przeglądał się w wodzie
i w pewnej chwil i tak się nieszczęś liwie przechyl ił, że z kam izelki wyp ad ła
mu powięks zaj ąc a pompka. Wid ziel iśmy wszys cy, jak zanurzyła się w wo‐
dzie, i zan im pan Kleks zdążył ją złapać, poszła na dno.
Nie namyś laj ąc się długo, skoc zyłem do stawu, a za mną kilku inn ych
chłopc ów, jedn ak wszystk ie nas ze pos zukiw ania nie zdały się na nic. Po pro‐
stu znikła bez ślad u. Wówc zas pan Kleks wyjął praw e oko i wrzucił je do
wody, mówiąc:
– Wys yłam oko na oględ ziny. Dow iem y się zaraz, gdzie leży pompk a.
Gdy po chwil i oko wyp łyn ęł o na pow ierzchnię i pan Kleks włożył je z po‐
wrotem na miejs ce, zawołał:
– Widzę! Leży w jam ie zam ieszk an ej przez raki, cztery met ry od brzegu.
Natychm iast dałem nurka pod wodę i rzec zyw iście znalaz łem pompkę ści‐
śle tam, gdzie mi wskazał pan Kleks.
Przed tygod niem pan Kleks zgotow ał nam niespod ziank ę nie lada. Kazał
przyn ieść sobie z piwnicy nieb ies ki balon ik, włoż ył praw e oko do kos zyczka
i rzekł:
– Wys ył am je na księż yc. Muszę dow iedzieć się, kto mieszka na księż yc u,
bo chcę napisać dla was bajk ę o księż ycowych ludziach.
Bal on ik niebawem uniósł się w górę, ale dot ąd jeszc ze nie wróc ił. Pan
Kleks jedn ak powiad a, że księżyc jest bard zo wys oko i że bal onik na pewno
wróci przed Boż ym Narodzen iem. Tymc zas em pan Kleks pat rzy jedn ym
okiem, drugie zaś zalep ił sobie angiels kim plas terkiem.
Wracaj ąc do codziennych zwyc zaj ów pana Kleks a, chciałb ym jeszcze
wspom nieć tut aj, że rano, gdy tylk o pan Kleks się ubier ze, schod zi na dół na
lekcje. Właściw ie nie można pow ied zieć, że pan Kleks schod zi, gdyż zjeżdża
po poręc zy, sied ząc na niej jak na kon iu i przyt rzym ując sob ie oburącz bin o‐
kle na nos ie. Nie był ob y w tym zresztą nic szczególnego, gdyby nie to, że
pan Kleks równ ie łat wo wjeżdża po por ęc zy na górę. W tym celu nabiera peł‐
ne usta pow ietrza, wydyma pol iczk i i staje się lekk i jak piórko. W ten sposób
pan Kleks nie tylko wjeżdża po por ęc zy, ale może również unos ić się swo‐
bodnie w górę, gdzie i kied y zec hce, a zwłaszcza wted y, gdy udaje się na po‐
łów mot yli. Mot yle stan ow ią nieodzowną część poż ywienia pana Kleks a,
a na drugie śniad anie nie jada nic innego.
– Zap amiętajc ie sob ie, moi chłopc y – oświadc zył nam kiedyś pan Kleks –
że smak mieści się nie tylko w samym poż yw ien iu, lecz również w jego bar‐
wie. Na pożywieniu mi nie zal eży, gdyż dos tat ecznie nasyc am się pigułk am i
na porost włos ów, ale podn ieb ienie mam bard zo wybredn e i lub ię różne
smaczne rzec zy. Dlatego też jad am tylk o to, co jest kolorowe, a więc motyl e,
kwiaty, różn e kol or ow e szkiełka oraz pot raw y, które sam sobie pom aluję na
jakiś smaczn y kol or.
Zau waż yłem jednak, że jedząc motyl e pan Kleks wyp luwa pestki tak ie
same, jakie są w czer eśniach lub wiśniach.
Zgadując moje myśli pan Kleks mi wyjaśnił, że jada tylk o spec jaln y gat u‐
nek mot yl i, któr e mają wewnątrz pestki i które można sadzić na grządk ach
jak fasol ę.
Wszyscy uczniow ie pana Kleksa myślą, że to bardzo łat wo unosić się
w pow iet rzu tak jak on. Nad ym aj ą się więc z cał ych sił, wyd ymąj ą pol iczki,
naśladując ruchy pana Kleksa, ale mimo to nic im się nie udaje. Art ur ow i
z wys iłku krew pos zła z nosa, a jed en z Antonich o mało nie pękł.
Na równ i z mymi kolegam i przep row adzał em te same prób y, ale upływ ał
dzień za dniem i choc iaż pan Kleks udziel ał nam pewn ych wskaz ówek, wy‐
siłk i moje pozos tały bez rezultatu.
Aż nar az w niedziel ę po poł ud niu wciągnąłem w siebie pow iet rze tak ja‐
koś dziwn ie, że poc zuł em wewnątrz niez wykłą lekk ość, a gdy nadto jeszcze
wydął em policzki, ziem ia poc zęła mi się usuw ać spod nóg i unios łem się
w górę.
Oszołomiony z wrażen ia, lec iałem cor az wyż ej i wyżej, aż spot kał a mnie
owa niez apom nian a przygod a, któr a wprawił a w zdum ien ie naw et sam ego
pana Kleks a.
Nauka w Akademii
Co rano punktualn ie o piątej Mat eu sz otwiera tak zwan e śluzy. Są to nie‐
wielkie otwory w suficie, poumieszc zan e akur at nad łóżk ami chłopców.
Otworów tak ich jest tyle, ile łóż ek, czyli ogół em dwadzieś cia cztery. Gdy je
Mateu sz otwier a, zaczyn a przez nie sączyć się zimn a woda, która kap ie pro‐
sto na nasze nosy.
W ten sposób Mateu sz budzi uczniów pana Kleksa.
Równ ocześ nie rozl ega się don oś ny głos Mat eu sza:
– Udka, awać!
Co znac zy:
– Pobudk a, wstaw ać!
Na to wezwanie zrywamy się wszys cy z łóżek i ubier am y się jak najprę‐
dzej, gdyż umier am y po prostu z ciek awości, czego nas tym razem będzie
uczył pan Kleks.
Syp ialnia nas za jest bard zo obszerna. Wzdłuż ścian biegną umywalnie
i każdy z nas ma swój włas ny prysznic. Myjem y się bard zo chętnie, gdyż
z prysznic ów trys ka woda sod owa z sok iem, przy czym na każd y dzień tyg o‐
dnia przyp ad a inny sok. Jeśli chodzi o mnie, to najs tar anniej myję się w śro‐
dy, gdyż tego dnia do wody dodaw any jest sok malinowy, za którym przepa‐
dam. Soki pana Kleks a dos konale się mydlą i dają dużo pian y, tot eż syp ialnia
nasza zawsze z rana wygląda jak wielka bal ia z mydlinam i.
Ubranie nas ze skład a się z granatowych koszul, biał ych, dług ich spodni,
granat ow ych pońc zoch i białych trzew ików. Jeśli któr yś z chłopc ów coś prze‐
skrob ie albo nie umie lekcji, wówczas za karę musi nos ić przez cały dzień
żółt y krawat w ziel one groc hy. Krawat taki jest bard zo piękn y i właś ciwie
każd y powin ien by go chętnie nosić, my jedn ak mart wim y się okropn ie, gdy
spotka którego z nas taka kara.
O wpół do szóstej zabieram y nasze senne lus terk a i udajem y się do jad alni
na śniad anie.
Stoi tam pośrodk u duży okrągły stół, przy którym każd y uczeń ma swoj e
stał e miejsce. Szyb y w oknach są różn ok olor owe, co bardzo podn os i smak
wszystk ich potraw.
Pan Kleks śniadania i kolacje jada osobno, natom iast podc zas obiadu uno‐
si się w pow iet rzu pon ad stoł em z polewaczk ą w ręce i polew a nam potraw y
rozm ai tym i sosami. Każdy sos posiada inną właś ciw ość: biał y wzmacn ia
zęby, niebieski pop raw ia wzrok, żółty reg ul uj e oddech, szary oczyszc za
krew, ziel ony usuw a łup ież.
Mat eusz podc zas jed zenia stoi na kraw ęd zi waz on u poś rodk u stołu i uwa‐
ża. abyś my nic nie pozos tawiali na tal erz ach.
O godzin ie szóstej rano Mat eu sz chwyta w dziób mały srebrny dzwon e‐
czek i dzwon i na apel. Bieg niem y wówczas wszys cy do gab inet u pana Klek‐
sa, gdzie pan Kleks już na nas czeka i na dzień dobry całuj e każd eg o w czoł o.
Po apel u pan Kleks wchodzi do duż ej szaf y stoj ącej w rogu gab in etu
i przez okienk o w jej drzwiach odbiera od nas senne lus terka. Mają one swoje
szczeg óln e przez naczen ie. Na nocn ych stolik ach przy każd ym z łóżek stoi ta‐
kie lus terko przez całą noc. Odbij aj ą się w nich nasze sny i rano, gdy lusterka
oddaj emy panu Kleks owi, ogląd a on dokładn ie, co śniło się każdem u z nas.
Sny niedob re, nie dok ończone, głup ie i nieodp owiedn ie idą do śmietn ika,
a poz os tają tylk o te, któr e spodob ały się panu Kleksowi.
Za pomoc ą waty nas yc onej senn ym kwas em pan Kleks zbier a z lus terek
wszystkie wyb rane sny i wyc iska je do porc elan owej mis eczk i. Tam suszą się
one przez jakiś czas. Gdy wys chną już na proszek, pan Kleks na spec jalnej
mas zynce wytłac za z nich okrąg łe pastylk i, któr e wszyscy zażyw am y na noc.
Dzięki temu mamy coraz ładniejs ze i coraz ciekawsze sny, a najpiękniejsze
z nich pan Kleks zapis uj e w senniku swojej Akad emii.
Mój sen o siedm iu szklankach tak się spodob ał panu Kleksow i, że zap isał
go w sennik u od poc zątku do końca i odz naczył mnie dwiem a piegam i. Po‐
nadt o zap ow iedział cał ej klas ie, że w niedziel ę po poł udniu sen ten odczytany
zostanie na głos.
Lekc je rozpoc zynaj ą się o siódmej rano.
Nigd zie chyba chłopcy nie uczą się tak chętn ie, jak w Akademii pana
Kleks a. Przede wszystk im nigd y nie wiadom o, co pan Kleks dan ego dnia wy‐
myśli, a po wtór e – wszystko, czego się uczymy, jest ogromn ie ciek aw e i za‐
bawn e.
– Pamięt ajc ie, chłopc y – rzekł do nas na samym poc zątk u pan Kleks – że
nie będę was uczył ani tabliczki mnożen ia, ani gramatyki, ani kal igraf ii, ani
tych wszystkich nauk, które są zazwyc zaj wykład ane w szkoł ach. Ja wam po
prostu pootwieram głow y i nal eję do nich oleju.
Ażeb y każd y mógł zorientow ać się, jakiego rodzaj u nau ki pob ieram y
w Akadem ii pana Kleksa, opowiem dla przykład u przeb ieg dnia wczorajsze‐
go, gdyż na opisan ie wszystkich lekc ji, przedm iotów, wykładów, zaj ęć i ćwi‐
czeń z cał eg o roku nie wystarczyłoby miejs ca w żadn ej książc e.
Otóż wczor aj pierwsza lekcja była to lekc ja kleks og raf ii. Nau kę tę wymy‐
ślił pan Kleks, abyś my wiedziel i, jak trzeba obc hodzić się z atrament em.
Kleksog raf ia pol eg a na tym, że na arkus zu pap ieru robi się kilka dużych
kleksów, po czym arkusz skład a się na pół i kleks y rozm azują się po pap ie‐
rze, przybieraj ąc kształt y rozm ai tych fig ur, zwier ząt i pos tac i.
Niek iedy z rozgniecionych kleks ów powstaj ą całe obrazk i, do których do‐
pis ujemy odpow iedn ie historyjki, wymyś lone przez pana Kleks a.
Myś lę, że sam pan Kleks pow stał z tak iego właśnie rozgniecionego atra‐
mentow ego kleks a i dlat ego tak się nazywa. Mateu sz jest zdania, że po panu
Kleksie można się wszystkiego spodziewać i że moje przypuszczenia są cał‐
kiem prawdopod obne.
Do jednego z moi ch obr azków pan Kleks ułoż ył taki dwuw iersz:
Bardzo trudno jest mi orzec, Czy to ptak, czy nosoroż ec.
Lekc ja kleksografii niezmiern ie nam przypadła do gustu. Pos zło na nią
kilka flaszek atramentu i cały stos pap ier u, nie mówiąc już o tym, że wszyscy
byl iśmy ubrud zen i atram ent em aż po łokc ie. Wieczor em musiel iś my użyć do
myc ia soku cyt rynow eg o, gdyż żad en nie mógł odm yć plam z nas zych rąk
i twarzy.
Po lekcji kleksograf ii zabraliśmy się do przęd zen ia liter. Zauważ yliście
pewno wszys cy, że drukowane litery w książk ach składają się z czarnych ni‐
tec zek, posplat an ych w najr ozm ai tszy spos ób. Pan Kleks nauczył nas rozp lą‐
tywać lit er y, rozp latać pos zczeg ólne małe nit eczki i łąc zyć je w jedną długą
nitk ę, którą nas tępn ie naw ija się na szpulk ę. W ten sposób nawinęl iś my już
na szpulki mnós two książek z bib lioteki pana Kleksa, tak że na półkach zo‐
stał y tylko puste stronice, bez lit er. Z jednej książk i możn a otrzymać siedem,
a czas em nawet osiem dużych szpulek czarnych nici, na któr ych pan Kleks
nas tępnie wiąż e supełk i. Jest to najw ięks za pasja Pana Kleksa. Potraf i całym i
godzin ami sied zieć w fotelu albo w pow iet rzu i wiązać supełki.
Gdy zapytałem go, po co to robi, odr zekł mi wielce zdziw iony:
– Jak to? Czy nie roz um iesz? Przec ież czytam! Przep uszczam lit ery przez
palc e i mogę w ten sposób przeczytać całą książk ę, nie męcząc wzroku. Gdy
naw in iecie już na szpulk i wszystkie moje książk i, nauczę was również czyt ać
palc am i.
Przęd zen ie lit er jest właściwie dość żmudne, ale wolę je niż czyt an ie wy‐
pisów lub odr ab ian ie zadań arytmetyczn ych.
Po lekc ji przędzenia lit er pan Kleks zap rowadził nas wszystk ich na drug ie
piętro i otworzył jeden z zam kniętych pokojów.
– Wchodźc ie ostrożnie, moi chłopcy – rzekł pan Kleks wpuszczając nas
do środka – w sali tej mieś ci się szpit al chorych sprzętów, music ie uważ ać,
aby żadnego z nich nie urazić. Pamiętac ie, jak wyleczył em zep suty tramwaj?
Otóż dzis iaj chcę was nauczyć lec zen ia chor ych sprzętów.
Po wejściu na salę oczom naszym przedstaw iła się istn a rup iec iarnia. Były
tam fotel e bez nóg, tapc zan y bez sprężyn, pop ęk an e lus tra, zep sut e zegary,
popaczon e stoły, pow ykrzywiane szaf y, dziur awe krzes ła i mnós two rozm a‐
itych innych zniszczonych sprzęt ów.
Pan Kleks kazał nam ustawić się pod ścian ami, sam natomiast zabrał się
do prac y.
Każdy sprzęt, do którego zbliżał się pan Kleks, trzeszczał lub skrzyp iał na
jego widok i ufn ie ocierał się o jego ubranie. Krzes ła i stołki z rad oś ci tup ały
nogam i, a zeg ary pojęk iwały zep sut ymi spręż yn am i.
Z najw ięks zą ciekawoś cią przygląd aliś my się zab iegom pana Kleks a. Za‐
brał się on przede wszystk im do stołu, któr y stał w rogu sali. Opukał go do‐
kładn ie na wszystk ie stron y, ujął za jedn ą z nóg i zmier zył mu puls, po czym
przemów ił niez miernie czule:
– No co, mój maleńk i? Już cię nie boli, prawd a? Gor ączka min ęł a, des ki
się zros ły, za trzy–czter y dni będziesz zdrów zupełn ie.
Podc zas gdy stół cic hutk o skoml ał, pan Kleks wysmarował mu blat żółtą
maś cią i szpar y w deskach przysypał ziel onkawym proszk iem.
Nas tępnie zbliż ył się do szaf y, która straszliw ie zaskrzyp iał a obojgiem
drzwi.
– Jak tam? – zap yt ał pan Kleks. – Czy bardzo jeszcze kaszlesz? Chyba
nie. Wkrótc e już będziesz zdrow a, tylk o się nie martw.
Mówiąc to, przył ożył ucho do jej plec ów, bardzo uważn ie wys łuchał, po
czym napuś cił kroplomierzem do wszystkich zawias ów po kropli oleju rycy‐
nowego.
Szafa odetchnęła głęb oko i czul e poc zęła łasić się do pana Kleks a.
– Jutro cię jeszc ze odw ied zę – rzekł pan Kleks – bądź tylko dob rej myśli.
Na ścian ie wisiało pękn ięte lus tro. Pan Kleks przejr zał się w lustrze dokład‐
nie i pop rawił sobie pieg i na nos ie, wyj ął z kies zeni czarny angiels ki plaste‐
rek i nal epił go wzdłuż całeg o pękn ięc ia.
– Pat rzcie, chłopcy, uczcie się, jak trzeba leczyć pękn ięte szkło! – zaw oł ał
do nas wesoł o pan Kleks.
Po tych słow ach jął nac ier ać lustro flanel ową szmatk ą, a gdy po chwili od‐
lep ił plas ter ek, nie było już ani śladu pękn ięcia. ‘
Niech Anas tazy i Art ur zan ios ą lus tro do jadalni. Jest już zdrow e – pow ie‐
dział pan Kleks.
Nieco dłużej trwał y zab iegi przy zepsutym zegarze. Trzeb a było przep łu‐
kiw ać wszystkie śrubk i, zapuszczać krop elki, smar ow ać i nac ierać pęknięt ą
spręż ynę, jodynow ać wahadło.
– Biedactwo – rozczulał się nad nim pan Kleks – tyle musisz się nac ier‐
pieć. No, ale nic, wszystko będzie dob rze.
Gdy pan Kleks poc ał ował go w cyf erb lat i czul e pogłas kał po drewnianej
szafc e, zeg ar nagle wyd zwonił godzinę, wah adło poszło w ruch i w całej sali
rozl eg ło się głośne “Tik–tak, tik–tak, tik–tak”.
Byl iśmy po prostu zdumien i, a niebaw em mieliś my sposobność przekonać
się, jak bardzo przywiąz ane są do pana Kleksa chore sprzęty.
Zamier zaliśmy właś nie opuścić szpit al, gdy nagle okazało się, że pan
Kleks zgub ił swoją ulub ion ą złotą wyk ałaczkę.
– Nie wyjdę stąd, dop óki zgub a się nie znajd zie – oznajm ił pan Kleks.
Rozpoczęł y się pos zukiwania. Wszys cy, ilu nas tylko było, poklękaliśmy
na podłodze i pełz aj ąc na czwor akach, przes zuk iwal iś my zak amarki, kąty
i skrytk i. Mat eusz fruw ał po cał ej sali, wtyk ając dziób do rozmaitych szpar
i szczel in w podł od ze i w ścianach, tylk o pan Kleks siedział w pow ietrzu
z nogą zał oż on ą na nogę, łyk ał pig ułki na por ost włos ów, bo mu kilk a ze
zmart wien ia wypadło, i rozm yś lał.
Pos zuk iw an ia nasze trwał y dług o, a mimo to nie zdoł al iś my odn al eźć wy‐
kał aczk i. Pan Kleks równ ież był bezsiln y, gdyż jego prawe oko nie wróciło
jeszc ze z księż yc a i wskut ek tego nie mogło być wys łan e na oględ zin y.
Nic też dziwn ego, że widząc zgryzotę pana Kleks a i naszą niezar adn ość,
chore sprzęt y, same zab rały się do szuk ania zguby. Kul awe stol ik i i stołk i
kuśt ykał y po cał ej sali, dziurk i od kluc za rozg ląd ały się uważnie doo koła,
szuflad y pow ysuwał y się poj ęk uj ąc dnami, lustra usił ow ał y odb ić po kol ei
wszystko, co tylk o mog ły w sobie pom ieś cić, wreszc ie piec, prag nąc takż e
przyc zyn ić się do znalez ienia wyk ałaczk i, powtarzał nieustann ie:
– Zimn o–zimn o–ciepło, zimn o–ciep ło–ciep ło.
Zegar chodził bardzo dług o i dopiero gdy zaczął się zbliżać do okna piec
zawoł ał:
– Ciepło–ciepło–ciep ło!
Zeg ar obejrzał dok ładn ie parapet i ramy okna, a pot em zab rał się do prze‐
szukiwania fir an ek.
– Gor ąco–gor ąc o! – wołał piec.
Okazał o się, że wykałaczka najs pok ojn iej tkwiła w fałd ach fir anki tuż nad
podł og ą.
W ten sposób chor e sprzęty odnal az ły zgubę pana Kleksa.
Pobyt nasz w szpit al u przec iąg nął się do połud nia. O tej porze pan Kleks
jada zazwyc zaj drug ie śniad anie, my zaś udaj emy się nad staw lub na boisko,
gdzie cod ziennie odb ywa się jedn a lekc ja na świeżym powiet rzu.
Zat em gdy po wyjś ciu ze szpit ala chorych sprzętów zes zliś my na dół, pan
Kleks wypłyn ął przez okno do ogrodu na połów motyli, Mat eu sz nat omiast
zar ząd ził zbiórkę i pop rowadził nas na boi sko, na lekcję geografii. Byłem już
poprzednio w dwóch szkołach, ale po raz pierws zy w życiu wid ziałem taką
lekcję geog rafii.
Mat eusz wyt oczył na boisko dużą piłkę zrobion ą z glob usa, rozdziel ił nas
wszystk ich na dwie drużyny i powyznac zał nam stan owis ka zupełnie tak, jak
do gry w piłkę nożn ą. Mat eusz był sęd zią, fruwał nieu stannie w ślad za piłk ą
i gwizd ał, gdy któr yś z nas popełniał błęd y. Cała zaś sztuk a pol egał a na tym,
aby uderzaj ąc w piłk ę nogą, wymien iać równ oc ześ nie miasto, rzekę albo
górę, w którą właśnie traf ił czubek trzewik a.
Na znak dany przez Mat eu sza gra rozpoczęł a się. Biegaliś my za globus em
jak szalen i i kop aliś my piłk ę z cał ych sił.
Przy każdym kopnięc iu padał okrzyk któregoś z grac zy:
– Rad om!
– Australia!
– Londyn!
– Tat ry!
– Skiern iew ic e!
– Wis ła!
– Berl in!
– Grec ja!
Mat eu sz gwizdał raz po raz, okazyw ał o się bow iem, że Ant oni wym ienił
Skiern iew ic e zamiast Mys łow ic, Albert pom ies zał Kielc e z Chinami, zaś
Anastaz y wziął Afryk ę za Morze Bałtyckie.
Gra ta baw iła nas niesłychan ie, popyc haliśmy jeden drug iego, przewrac a‐
liś my się na ziemię, wyk rzyk iwal iś my nazwy miast, kraj ów i mórz, Mat e‐
uszow i pot spływ ał z dzioba, ja sapałem jak miech kowalski, a jedn ak na‐
uczyłem się przy tym z geog rafii więc ej niż w dwóch pop rzednich szkoł ach
w ciągu trzech lat.
Przy sam ym końc u gry przyt raf ił się pew ien nie przew id ziany przypad ek:
jeden z Aleksandrów tak mocno kopn ął globus, że wzbił się on niez miernie
wysoko, a następnie spadł nie na boisko, lecz przel ec iał przez mur i dostał się
w ten sposób na teren jednej z sąsiednich bajek. Byl iś my ogromnie zakłopo‐
tani, gdyż nie wied zieliśmy, w jak iej bajc e mamy szukać naszej piłki: czy
udać się do Tomc ia Palucha, czy do Trzech Świnek, czy też może do Sindba‐
da Żeglarza.
Gdy tak zastanaw ialiś my się nad tym, co poc ząć, rozl egł się nag le wesoły
głos Mat eu sza:
– Aga, opcy!
Co miał o oznaczać:
– Uwag a, chłopc y!
Spojrzeliśmy przed sieb ie i oczom nas zym ukazał się niez wykły widok:
od strony muru zbliż ała się do nas prześ liczna Król ewn a Śnieżka, a za nią
dwun as tu krasnol udk ów dźwigało na plec ach nasz glob us.
Pobiegliś my na spotkanie witając ich jak najs erd eczniej.
Król ewna Śnieżka uśmiechnęła się do nas łas kaw ie i rzekła:
– Was za piłka pot łuk ła mi kilk a zabaw ek, mimo to jedn ak zwrac am ją
wam, ale pod warunkiem, że nauczycie moi ch kras nol udków geografii.
– Dos konale! Bard zo chętnie! – zawoł ał Anastaz y, któr y był najśmiels zy
z nas wszystkich.
Tymc zasem stała się rzecz zgoła niespod ziew an a: Król ewn a Śnieżka,
a wraz z nią dwun astu jej podd anych, zaczęl i pom ału topnieć i rozpływać się
w gor ąc ych promien iach sierpniow ego słońca.
– Zapomniał am, że u was jest przecież lato – szepnęła zawstydzona Kró‐
lewna Śnieżk a.
Zanim zor ientowal iś my się w syt ua cji, biedn a Król ewna Śnieżk a z każd ą
chwil ą mal ał a topn iej ąc cor az bardziej, aż wreszcie rozpuścił a się całk iem
i zam ieniła się w mal eńki przez roc zysty strum yc zek. Poł ąc zył o się z nim
dwan aście innych strum yczk ów i wszystk ie raz em popłyn ęł y w stron ę jedn ej
z furtek w mur ze, szemr ząc znane słowa mars za kras nol udków:
Hej–ho, hej–ho, Do domu by się szło!
“Jak to dobrze, że nie jestem ze śnieg u” – pomyślałem sob ie, pat rząc na
oddalając y się coraz bard ziej strum yc zek.
Tak skończył y się odw ied zin y Królewn y Śnieżk i w Akademii pana Klek‐
sa.
Gdy tak stałem zam yślon y, rozl egł się gwałtown y dźwięk dzwonk a.
To Mateu sz wzyw ał nas na obiad.
Kuchnia pana Kleksa
W Akad emii pana Kleks a nie ma żadn ej służb y i wszystkie niezbędn e
czynn oś ci wykonywan e są przez nas sam ych. Obow iązki pod ziel on e są mię‐
dzy uczniam i w ten spos ób, że każd y z nas ma jakieś okreś lon e stałe funkcje
gospodarskie. Anas taz y otwiera i zamyka bramę, a nadt o zar ząd za bal onika‐
mi pana Kleks a. Pięc iu Aleks and rów zajm uje się naszą garderob ą i bielizną,
to znaczy, że dbają o jej czystość, cer ują pońc zoc hy i przys zywaj ą guz iki. Al‐
bert i jeden Ant on i uprzątają park i boisko; Alf red i drugi Ant on i nakryw ają
i podają do stoł u; drug i Alfred i trzeci Anton i zmyw ają naczyn ia; Art ur sprzą‐
ta salę szkoln ą; trzej Andrzej e utrzym uj ą por ząd ek w jadalni, sypialn i oraz na
schodach; trzej Adamow ie wydziel aj ą soki do mycia i sosy do obiadu; pozo‐
stal i uczniow ie zajm ują się rozmaitym i inn ym i spraw ami gospodarskim i i je‐
dynie w kuchni niep od zielnie król uj e sam pan Kleks.
Wszyscy byliśmy zawsze niez miern ie ciekaw i, jak pan Kleks rad zi sobie
z gotowan iem na tyle osób, ale wstęp do kuchn i był zabronion y. Dop iero
w zeszłym tygodniu pan Kleks oznajmił, że przydziela mnie do kuchn i i wy‐
znacza na swego pom ocnik a. Byłem tym zac hwycony i chodził em po Akade‐
mii dumny jak paw.
Gdy Mateusz zad zwonił na obiad, wszys cy chłopc y pobiegli do jadalni,
gdzie Alfred i drugi Anton i krząt ali się już dookoł a stoł u, ja zaś udał em się
do kuchn i.
Muszę konieczn ie opis ać jej wygląd i urządzen ia, któr e zaprow adził tam
pan Kleks.
Wzdłuż jedn ej ściany stał y na dług ich stoł ach blas zane puszki, wyp ełnio‐
ne szkiełkam i przer óżn ych barw i odc ieni. Po przec iwleg łej stron ie umiesz‐
czone były nac zynia z jad aln ym i farbami oraz ogromny zbiór najdziwaczn iej‐
szych pędzli i pędzelk ów. Na oknach stały drewn iane skrzynki z jaskrawymi
kwiatami, wśród których przew aż ały nasturcje i pelargonie. Pośrodk u kuchn i
wznosił się wielk i stół z metalow ym blat em. Stał na nim pękaty szklan y słój,
napełniony płom yk am i świec, oraz mnós two małych słoi ków z kolor ow ym
proszkiem.
Przys tęp uj ąc do gotow ania obiadu pan Kleks włożył biał y kitel i zab rał się
do przyrządzan ia pot raw.
Do ogromn ego rondla wrzucił trzy kwart y pomar ańc zow ych szkieł ek, do‐
syp ał garstkę biał eg o proszk u, dolał wody, cienkim pędzelk iem wymal ow ał
na powierzchni ziel one grochy, po czym na zak ończen ie dor zuc ił kilk a pło‐
myk ów świec, od których woda w rond lu nat ychm iast zawrzała. Wówc zas
pan Kleks wymieszał dokładn ie całą zaw artość rondla, przelał ją do wazy
i rzekł do mnie:
– Zan ieś tę wazę Alfred owi do jad aln i. Myś lę, że zupa pom id orowa bę‐
dzie dzisiaj doskon ała.
Rzec zyw iście, mus zę przyznać, że jeszc ze nig d y w życ iu nie jadłem nic
równ ie smacznego, a przec ież ugot owanie zupy nie trwał o nawet pięc iu mi‐
nut.
Podc zas gdy chłopcy jedli pierwsze dan ie, pan Kleks zab rał się do przy‐
rząd zania pieczystego. W tym celu włoż ył do dużej brytfanny jed en płom yk
świecy, położ ył na nim maleńk i kaw ałeczek mięsa, wrzuc ił dwa szkiełka:
jedno czerw one i jedno białe, wszystk o to pos yp ał szarym proszkiem, a gdy
mięso już się upiek ło i szkiełka rozg ot ow ał y się, przył ożył do brytf anny po‐
więks zaj ąc ą pompk ę i kilk akrotn ie nac isnął jej denk o. Brytfanna nat ychm iast
wyp ełn iła się po brzeg i apet yczn ą i wonn ą piec zen ią woł ową, obł ożoną bu‐
raczkam i i tłuczon ym i kartof lam i. Na kart oflach wym alował pan Kleks ziel o‐
ny kop er ek. Pieczeń ta z trudn oś cią zmieś cił a się na półm iskach, któr e zan io‐
słem do jad aln i.
Na deser pan Kleks pos tan ow ił przyr ząd zić komp ot z agres tu. Obc iął kilk a
listków pel argonii, posypał je proszkiem agrestowym i skoszt ow ał.
– Nie smak uj e mi! – rzekł sam do sieb ie. – Lepszy będzie kompot z mal in.
Nie zas tanaw iaj ąc się długo, poc hwyc ił gruby pędzel, zar zur zył go w czer‐
wonej farbie i kompot agrestowy przemal ował na komp ot mal in owy.
Był tak znakom ity, że próbowałem go trzykrotn ie, a byłb ym chętn ie zjadł
jeszc ze więc ej. Mogłem sob ie na to pozwolić, gdyż po przyr ząd zen iu kompo‐
tu, co trwało jedną chwilę, pan Kleks udał się do jadaln i z polew aczk ą, ażeb y
piec zeń polać brun atn ym sos em, wzmacn iającym dziąsła.
Gdy po obied zie chłopcy wzięli się do rob ien ia porządków oraz do innych
zaj ęć gos pod ars kich, pan Kleks wróc ił do kuchn i i rzekł do mnie:
– No, Adas iu, ter az pora na nas, pewn o jes teś już bardzo głodny. Pow iedz,
co chciałb yś zjeść na obiad? Moż esz sob ie wybrać każd ą pot raw ę, na jaką
masz apetyt.
Z natur y jestem bard zo łak omy, tot eż propoz ycja pana Kleks a porus zyła
mnie ogromn ie. Dług o zas tanawiałem się nad tym, na co mam właściwie ape‐
tyt, i wreszcie wybrał em sob ie omlet ze szpin akiem.
Pan Kleks natychmiast por wał w dłoń pędzel, umaczał go w rozmai tych
farbach i łącząc je w odpow iedni sposób, nam al ow ał omlet, pot em szpinak,
wrzuc ił do środka płomyk świec y, po czym zręcznie wył ożył wszystk o na ta‐
lerz, mów iąc:
– Myślę, że mój omlet będzie ci smakował; pow in ien być wyś mien it y.
Omlet był rzeczywiś cie wyborn y i wprost rozp ływał się w ustach.
W pod obny sposób przyrządził dla mnie pan Kleks kurczaka z mizer ią
i pierogi z jagodami.
– A co pan będ zie jadł, panie prof esor ze? – zap yt ałem nieśmiało.
W odpowiedzi na moje pytan ie pan Kleks wyjął z kies zonki pud ełeczko
z pig ułk am i na porost włosów, poł knął pięć tak ich piguł ek jedn ą po drug iej
i rzekł:
To mi zup ełn ie wys tarczy. Natomiast dla smak u zjem sob ie moją ulubioną
kolorową pot rawę.
Mówiąc to, zer wał kwiatek nas turcji, zan ur zył go naprzód w ziel on ej far‐
bie, potem w nieb ieskiej, potem w srebrnej, wreszcie zjadł go z ogromn ym
smakiem.
Mus zę ci to wytłumaczyć – powied ział pan Kleks widząc moje zdziwie‐
nie. – Przed wiel u, wiel u laty przebywałem w Pekin ie, stolicy Chin, i zaprzy‐
jaźnił em się tam z pewn ym chińs kim uczon ym, dokt orem Paj–Chi–Wo. Na‐
zwis ko to na pewn o już nier az obiło ci się o uszy. Otóż wspom niany doktor
Paj–Chi–Wo nauczył mnie wyr ab iać jadaln e farb y, które stan owią esenc ję
rozm ai tych smaków. Niebieska farb a jest kwaśna, ziel on a jest słodka, czer‐
won a jest gorzka, żółt a jest słona, nat om iast z różnych połączeń farb pow sta‐
ją smak i pośrednie. Tak więc odpow iednie połączen ie farby ziel on ej z białą
i z odrobiną szarej daje smak wanil iow y, brąz ow a z żółt ą pos iada smak cze‐
kolad ow y, farb a srebrn a, dom ieszan a do czarn ej i z lekka zak ropion a seledy‐
nową, smak uj e jak anan as. I tak dalej, i tak dalej.
W opow iadan iu pana Kleksa uder zył o mnie to, że jak się okaz ał o, znał do‐
brze doktora Paj–Chi–Wo, tego sam ego, któr y dał Mat euszow i cudowną
czapk ę bogd ychan ów. Było w tym coś bardzo zagadk ow eg o.
Tymczasem pan Kleks ciągnął dalej swoją opow ieść:
Doktor Paj–Chi–Wo odk rył mi równ ież inne swoj e tajemnice oraz nau czył
mnie wszystk ieg o, co dzis iaj umiem. Między innym i wyj aw ił mi ukryte zna‐
czen ie ludzkich imion. Tym więc tłumac zy się, że do moj ej Akad emii przyj‐
muję tylko uczniów, któr ych imiona zac zynają się na lit erę A, gdyż wiad om o
z góry, że są zdoln i i pracowici. Do imien ia Mateu sz przyw iązan e są wszelk ie
pom yśln ości. Dlatego też Mateuszem nazwał em mego ulubionego szpaka.
Najs zczęś liwsze imię to Ambroży, które ja sam noszę. No, ale mniejsza
z tym – zak ończył pan Kleks swoje opowiad anie – czas już pójść do parku,
chłopc y na nas czekaj ą.
God ziny poo biedn ie zaw sze spędzaliśmy w park u, gdzie pan Kleks wy‐
myś lał dla nas przeróżn e zabawy i rozrywki.
Tego dnia baw iliś my się w pos zukiwac zy skarb ów.
Szuk ajc ie dob rze, a znajdziec ie – powiedział do nas znacząco pan Kleks.
Wszyscy chłopc y rozb iegli się po parku, ja zaś zaprop onow ałem Artur o‐
wi, aby pos zedł na poszukiw an ia wraz ze mną. Art ur chętn ie się zgod ził, wo‐
bec czeg o zabraliś my się wspóln ie do układania plan u wypraw y.
Jak już wspomniałem pop rzedn io, park otac zający Akademię pana Kleksa
był niez miern ie rozległy. Sędziw e dęby, wiąz y i graby, kaszt an y i tul ipanow‐
ce strzel ał y wys oko w górę, rzucając gęs ty cień na liczne jary i wąw ozy. Ro‐
snące dziko krzewy, pok rzywy i łop uchy, krzak i dzikich malin i jeżyn, bujn e
zar oś la i wszelkieg o rod zaj u zielska twor zył y gąszcze nie do przeb yc ia,
utrudniając e dostęp do grot i piec zar, któr ych pełno było w jarach i ścianach
rozpad lin. Niek tóre części parku przypominał y dżung lę, gdzie ludzk a noga
nie pos tał a od wiel u lat i skąd po nocach dolatyw ał y taj emnic ze odg łosy
i szumy.
Nikt z nas nie usił ował nig d y przen iknąć w głąb tych chaszc zy, choc iaż
wszystkich nas pociągał a chęć ich poznania. Docier al iśmy niek iedy do bliż ej
poł ożonych pieczar, zag lądal iś my do niek tór ych dziup li wydrąż onych w stu‐
letnich drzewach, ale wyobraźn ię naszą drażn iły stal e owe niezbadan e i nie‐
przebyte gąszc ze.
Po naradzie odb ytej z Arturem wzięl iś my z domu latarki, sznury, ostry
nóż myśliwski, kilk a inn ych jeszcze poż yt ecznych przedmiot ów, garść kol o‐
row ych szkieł ek, które dał nam pan Kleks na wypad ek, gdybyśmy byli głod‐
ni, po czym rus zyl iś my w kierunk u wschodniej częś ci parku.
Przebijal iś my się z trud em przez las wysok ich pok rzyw, przez ostęp y dzi‐
kieg o łubin u, nożem tor owaliś my sob ie drogę poprzez splątan e gałęzie
drzew, czołgaliś my się na czwor akach pod zwies zając ym i się tuż nad ziem ią
gałęziami, kaleczyliśmy się o stercząc e konary i sęki, aż wreszc ie stan ęl iśmy
w sam ym sercu taj emnic zej gęstwiny.
Rozgląd al iś my się nies pokojn ie wok oł o, uważn ie nas łuchując. Dolatywał y
nas cic he szmer y, pod obn e do szept ów ludzkich, jakieś tłum ione śmiec hy,
szel est suchych liś ci, potrącan ych przez wystraszon e jaszc zurk i.
Spojrzałem w górę. Wysoko nad nami rozpoś cier ał y się potężn e konar y
star eg o dębu. O jak ie dwa metry ponad nas zymi głow ami widn iał otwór sze‐
rokiej dziup li, któr a obu nas niezmiern ie zai nter esow ała.
– Dob rze był oby się tam dos tać – powiedział Artur.
– No chyb a! – odrzek łem z zapał em.
Nie zwlekając zabraliśmy się do robot y. Art ur związał kon iec sznur a
w pętlę i zar zuc ił ją na jed en z konar ów drzewa. Rzut był celn y. Sznur mocno
zaw is nął na grub ym sęku, dok oła którego pęt la się zac isnęła. Po chwili Artur
z koc ią zwinnoś cią wdrapał się po sznur ze i zniknął w głęb i dziupli. Uczyni‐
łem to samo i nieb awem obaj znaleźl iś my się we wnętrzu dęb ow eg o pnia. Ze
zdziwieniem stwierd zil iśmy, że stoimy na szczycie kręconych schodów, pro‐
wad zących w dół.
– Schodzim y? – zap ytał Art ur.
– Oczyw iś cie, że schod zim y! – odr zek łem.
Świecąc lat arkam i, krok za krokiem zac zęliś my zstęp ow ać w dół po wą‐
skich stopn iach schodków. Nal iczyłem ich ogółem dwieś cie trzydzieści sie‐
dem. Schod zenie trwał o dobry kwadrans, a kied y wreszcie stan ęliś my na sa‐
mym dole, oczom naszym ukazał się wyl ot ciemn ego wąs kieg o kor ytar za.
Szliś my przed siebie starając się zac hować jak najw ięks zą ciszę. Przyz naj ę,
że ze strac hu miał em dus zę na ramieniu, a równoc ześ nie dokładnie słyszał em
bic ie nie tylk o własnego serca, ale również serca Artura. Kilk ak rotn ie mus ie‐
liśmy skręcać to w prawo, to w lewo, aż w końc u znal eźliś my się w ogromn ej
sali, oświet lonej jaskrawym ziel on ym światłem. Poś rodku stał y trzy żel azne
skrzynie z piękn ym i okuciam i. Bez trudu otworzył em pierws zą z nich. Jakież
było nasze zdumien ie, gdy na dnie skrzyni ujrzeliśmy maleńką ziel oną żabk ę
z mal eńką złotą kor on ą na głowie.
Nie dotykajc ie mnie! – rzek ła żabk a. – Wiem, że jes teś cie z Akad emii
pana Kleksa i zup ełn ie bez potrzeb y zab łąkal iście się do sąs iedniej bajk i, do
bajk i o Królewnie Żabce. Jeś li mnie dotkniecie, natychmiast przem ienicie się
w żaby i zostaniecie już tutaj na zawsze. Bajk a o mnie jest wprawd zie bardzo
piękna, ale nie ma końc a i od pięćdzies ięc iu lat czekam na to, aby ktoś wy‐
myś lił jej zakońc zen ie. Żaden z was nie pot rafi mi w tym dop om óc, dlat ego
też zostawc ie mnie w spok oju, uszanujc ie moją wolę, a za to będziecie mogli
zabrać sobie wszystko, co znajd uj e się w dwóch pozostałych skrzyn iach.
Słys ząc te słow a, ukłoniliś my się grzecznie Królewnie Żabc e i z wielk ą
ostrożnością opuś ciliś my wieko skrzyni.
Nas tępnie otwor zył em drugą skrzyn ię w przek onan iu, że w niej również
ukryta jest jakaś niespodzianka. Na dnie jedn ak leż ał mały złot y gwizd ek
i nic więcej. Bardzo rozc zar owany rzekłem do Artur a: Weź sobie ten gwiz‐
dek, obejdę się bez niego!
I nie czekaj ąc na tow arzysza, zbliżyłem się do trzeciej skrzyn i.
Art ur uważn ie ogląd ał gwizdek, ja zaś przez ten czas otworzył em trzec ią
skrzynię i wyjąłem z niej leżący na dnie maleńki złot y kluc zyk.
– A to ci dop ier o skarby! – zawołałem ze śmiechem. Wziąłem z rąk Art u‐
ra gwizdek, przył oż ył em go do ust i zag wizdał em.
W tej samej chwili jakaś niewid zialna siła por wała nas obu i unios ła wy‐
soko w górę. Zan im zdąż yl iśmy się opamięt ać, stal iśmy na ziemi u stóp dębu.
Wprawdzie sznur nasz zwisał z dęb ow ego sęka, jednak na próżn o szuk aliśmy
dziup li w tym miejs cu, gdzie była pop rzednio.
Przejęci nas zą przygod ą, ruszyliś my w kierunku stawu, gdzie miał nas
oczek iw ać pan Kleks. Zastaliś my go w otoc zen iu uczniów, gdyż wszyscy już
wrócili ze swych pos zukiw ań. Obok pana Kleks a leżały znal ez ion e przez
nich skarb y. Były więc złot e monet y, sznur pereł, skrzypc e ze złot ymi strun a‐
mi, kub ek z ametystu, tabakierki, pierścien ie z drog im i kamieniami, srebrn e
taler ze, pos ążki z burszt yn u i kości słoniow ej i mnós two rozm aitych inn ych
cennych przedm iot ów.
Czuliś my się zaw stydzeni widok iem tych skarb ów.
– A wy coś cie znal eźl i? – zap ytał nas z uśmiec hem pan Kleks.
Pok az al iśmy mu kluc zyk i gwizdek.
Pan Kleks przyglądał się tym przedmiotom z takim skup ieniem, jak gdyb y
zob aczył coś niezwykłego.
– To są nieo cen ione skarb y – rzekł do nas po chwil i. – Kluczyk ten otwie‐
ra wszystk ie bez wyj ątk u zamk i. Gwizd ek natomiast pos iad a taką właś ci‐
wość, że wystarc zy na nim zagwizdać, aby znal eźć się tam, gdzie się być pra‐
gnie. Spis al iście się najlepiej ze wszystkich i dlateg o otrzym acie zaszczytne
wyróżn ien ie!
Po tych słowach pan Kleks zdjął sob ie z nosa dwie duże pieg i i przyl ep ił
po jedn ej mnie i Arturowi.
Wszyscy chłopc y z ogromnym zaciek awien iem ogląd ali znal ez ione przez
nas przedm ioty, a gdy jeszcze opowiedzieliśmy o Król ewnie Żabce, zaz dro‐
ścil i nam bardzo naszej przygody.
– Każd y z was może zat rzymać sobie na włas ność to, co dzis iaj znalazł –
oświadczył pan Kleks. – A ter az nie traćmy więc ej czas u. O czwartej mamy
pójść do mias ta. Wob ec tego, że zos tał y jeszcze trzy kwadranse, niec haj nam
Adaś Niez gódk a opowie, jak to było wtenczas, kiedy mu się zachciało lat ać,
i co przy tej sposobności wid ział. Jest to bard zo ciekawa historia.
Nikom u poza pan em Kleks em nie opowiad ałem dot ąd o moj ej wielk iej
przyg odzie, gdyż obaw iał em się, że nikt mi nie uwier zy. Teraz jednak, wob ec
żądan ia pana Kleks a, nie pozos tawał o mi nic inn eg o, jak całą his torię opo‐
wiedzieć od początk u do końc a.
Moja wielka przygoda
Zawsze wyd awało mi się, że latanie jest rzeczą całk iem łatwą i że wys tar‐
czy tylk o unieść się w powiet rze, a już można pos zyb ow ać wzor em ptaków
aż pod samo niebo.
Tymczas em jedn ak przypuszc zenia moje zawiod ły mnie zup ełnie.
Gdy idąc w ślad pana Kleks a nabrał em w płuc a pewną ilość powiet rza
i poczułem wewnątrz niez wykłą lekk ość, zroz um iałem, że już got ów jes tem
do lotu. Wydął em więc policzk i i począłem nat ychmiast unosić się w górę.
Ujrzałem pod sobą Akademię pana Kleks a, która odd al ał a się ode mnie
z wielką szybkoś cią, park malał i jakb y uciek ał w dół, koled zy poczęl i gwał‐
town ie się zmniejs zać. Gdy tak zupełnie pom im o woli wznosiłem się cor az
wyżej, ogarn ęło mnie uczuc ie lęku i pos tan ow ił em jak najpręd zej lądować,
okaz ał o się jedn ak, że nie mam najmniejs zeg o pojęcia o kier ow aniu sobą
w pow iet rzu. Próbowałem wyk on ywać rękami i nog am i rozm aite ruc hy, usi‐
łowałem naś lad ować przelat ujące w pobliż u ptaki, wstrzymywałem oddech,
ale wszystko na próżn o.
Zawisłem w powiet rzu jak bal on i wiatr niósł mnie nie wiad omo dokąd.
Zau ważył em, że przel ec iałem już pon ad murem Akadem ii pana Kleks a, spo‐
dziew ałem się, że zobaczę ter az z góry wszystk ie sąs iednie bajk i, do których
tyle razy przed os tawałem się przez furtki w parku. Poza mur em jednak nie
dojrzał em zgoł a nic prócz kilku ziel on ych pag órk ów, brzoz owego gaju i ob‐
sypanych kwiatami łąk. Baj ek nie było nawet ślad u i mur, tak jak każd y inny
mur, najzwyc zajniej otaczał zabud owan ia Akadem ii. Po chwil i jednak i ten
wid ok znikn ął mi z oczu i ujrzał em pod sobą mias to, w którym domy stały
obok sieb ie jak pud ełk a zapał ek. Pop rzez wąz iutk ie uliczki przebiegały ma‐
leńkie tramw aje, a lud zie jak mrówki snuli się we wszystkie strony. Moje po‐
jawien ie się nad miastem wyw ołało wid oczn e zai nteres ow anie.
Na plac ach poc zęły grom ad zić się grup y przechodn iów z zad art ymi do
góry głowam i. Widział em, jak niektór zy z nich wdrap ywal i się na słup y i na
dachy i przyg ląd ali mi się przez długie lun ety, a po chwil i poc zułem na sob ie
świat ło ref lekt orów. Tymczas em mój lot nie ustawał i w dalszym ciągu nie
wiedziałem, w jaki spos ób wróc ić na ziemię. Szybko zapadał mrok, nagle się
ochłodziło i po chwil i zacząłem dyg ot ać z zimn a i ze strac hu. Wiedział em, że
nie mogę spod ziew ać się pom ocy pana Kleks a, gdyż jego wszechw id ząc e
oko znajdow ało się na księż yc u, a na nikog o inn eg o lic zyć nie mog łem. Z na‐
stan iem nocy ogarn ęła mnie trwoga nie daj ąc a się opis ać. Dokoła widziałem
już tylko gwiazd y. Wreszc ie, nie wiedząc kiedy i jak, wyc zerp any lotem, pła‐
czem i strachem, zapad łem w głęb oki sen. Nag le obudziło mnie silne uder ze‐
nie w plecy. Otworzył em oczy i ujrzał em przed sobą mur, o który wid ocznie
uderzył mnie podmuch wiat ru. Stał em wprawdzie na ziem i, ale ziem ia ta była
zup ełn ie przezroczys ta i błękitn a jak nieb o. Ogromn e złoc is te słońce widniało
w dole i prom ien ie jego grzały niezwykle. Mur zbudowany był z nieb ies kie‐
go matowego szkła.
Postanow ił em zdob yć się na odwag ę i posuw aj ąc się wzdłuż muru odn a‐
leźć jakieś wejś cie. Szed łem bardzo dług o po przezroc zys tej ziemi, aż wresz‐
cie tak jak przewidywałem, natraf ił em na dużą bramę z matow ych szyb. Po
krótk im wahan iu zapuk ałem. Jedn a z szyb ods un ęła się i ujrzał em groźną
głowę buldog a, któr y trzy razy warknął i szybko zasunął szybę. Nieb awem
jedn ak okienk o znów się otworzyło i tym razem zobaczyłem łeb białeg o pu‐
dla, któr y przyjaźn ie wys zczerzył zęby, mlas nął jęz ykiem i zaszczekał, jak
gdyb y spot kał stareg o znajomego.
Uśmiechn ąłem się mimo woli i gwizdnął em przez zęby. Miał em bowiem
przed paru laty ulubionego mops a imien iem Reks, na którego zazwyczaj
w ten sposób gwizd ał em.
Zdziw ienie moje nie miało granic, gdy na ten gwizd odpowied ziało mi
głośne szczek an ie, pudel zos tał gwałtown ie odep chnięt y i w okienku ukazał a
się znajom a mordka moj eg o Reksa. Zdawał o się, że na mój wid ok wys koc zy
po pros tu ze skór y. Nie mog łem się powstrzym ać i z rad oś ci poc ałow ałem go
w nos, on zaś poliz ał mnie tak czule, że aż mi serce mocn iej zabił o.
– Reks – woł ałem – Reks, to ty?
– Hau! hau! hau! – odpow iedział mi Reks dług im, wesołym szczek aniem.
Po chwili bram a otwor zył a się na oścież i oczom moim ukaz ał się niezwy‐
kły widok.
Od bram y prowad ził a szeroka ulica, po obyd wóch jej stronach stał y dłu‐
gim szeregiem psie budy, a raczej nied uże domki, pob ud ow ane z różnok ol o‐
row ych ceg ieł ek i kafli, o mal eńk ich gan eczk ach i okrąg łych okienk ach, oto‐
czone prześlicznymi ogródk ami. Po ulicy spacerow ał y psy i pieski najrozm a‐
its zych ras i gatunków, wesoło poszczek uj ąc i merdaj ąc ogon am i, a z okien ek
wyg ląd ały róż owe pyszczki pus zystych, rozb aw ionych szczen iak ów.
Reks łasił się do mnie bez przer wy, a ja równ ież nie mogłem się nim na‐
cieszyć.
Różne inne psy z zac iek aw ieniem, ale przyjaźnie obwąc hiw ały mnie,
a niektór e serd ecznie lizały po twar zy i po rękach.
Poczułem się dziwnie nies woj o i było mi wstyd, że nie mogłem odp ow ie‐
dzieć psom taką samą serdecznoś cią.
Nie roz um iał em ich i wyr óżn iał em się spoś ród nich w sposób zbyt raż ąc y.
Uleg ając tedy wewnętrzn em u głosow i, zap rag nął em upodobn ić się do otac za‐
jąc ych mnie psów i poc ząłem chodzić na czworakach, co przys zło mi bard zo
łatwo i wypadło całkiem naturaln ie. Chcąc naś ladow ać psią mowę, sprób o‐
wał em szczeknąć lub warkn ąć, ale z moich ust wydobył y się słowa, których
dot ąd zupełn ie nie znałem. Takie same słowa rozl eg ały się dok oł a i naraz do‐
lec iał mnie znaj om y głos Reksa:
– Nie dziw się, Adas iu, każdy, kto do nas zaw it a, zac zyna rozumieć naszą
mowę i sam potrafi nią władać również dobrze, jak i my. Czy się dom yś lasz,
gdzie jesteś?
– Poj ęc ia nie mam – odrzek łem. – Reks ie mój drog i, może mi objaśnisz,
a nas tępnie zaznaj omisz mnie ze swymi koleg ami, bo czuj ę się pom ięd zy
nimi cokolw iek obco.
Niech cię to nie martwi. Przyzwyczai sz się szybko do nowego otoc zen ia.
Traf iłeś po prostu do psieg o raju. Wszystk ie psy po śmierc i dostaj ą się tutaj,
gdzie nie doznają żadnych trosk ani przyk rości. Wasz ludzk i raj mieś ci się
o wiele, wiel e wyż ej. Nasz znajduj e się na poł ow ie drogi i bardzo wiele lud zi,
udając się do ludzk ieg o raju, zawad za o nas. Psy bard zo koc haj ą lud zi, wiesz
o tym. Dlateg o też przyjmujem y ich tutaj bardzo chętn ie i goś cinnie, a po
pewn ym czasie wyp raw iamy w dals zą drogę. Czy i ty się wyb ierasz do ludz‐
kieg o raju?
Opowiedział em Reksowi o moj ej przygod zie, o tym, że wcale jeszc ze nie
umarł em i że moim szczer ym zam iar em jest wrócić do Akad em ii pana Klek‐
sa.
Od Reks a dow iedział em się, że przed paru miesiąc ami wpadł pod koła sa‐
mochod u, wskutek czeg o umarł i jako wierny pies dostał się do psieg o raju.
– A ter az – rzekł Reks – poz wól, że ci przeds tawię moi ch przyj aciół. Oto
buld og Tom, któr y pilnuje naszej bram y. Służył niegdyś wiernie królow ej an‐
gielskiej, dlateg o też wszys cy niez miernie go szan ujem y. Ten pud el, któr ego
poz nał eś, ma na imię Glu–Glu. Jest doskon al e wyt resow an y i zab aw ia nas
przer óżn ym i sztuczk am i.
Na potwierdzenie słów Reksa pudel Glu–Glu fiknął w pow iet rzu pięć ko‐
ziołk ów, a Reks ciąg nął dal ej:
– Ten szpic ma na imię Azorek, a to owczar ek Kuba, a to pekińc zyk Ralf,
a to dob ermank a Kora, a ten piękny chart to chlub a nas zego raju, ma na imię
Jaszc zur i na wszystkich wyś cig ach bierze pierwsze nag rody. Zresztą stop‐
niowo poz nasz się z poz ostałymi psami, gdyż żyj em y tutaj w zgodzie i przy‐
jaźn i.
Istotnie, przed upływem godziny zaznaj omił em się co najm niej z setką
rozm aitych psów i czułem się wśród nich tak dob rze, jak u sieb ie w domu,
a może naw et jeszcze lepiej.
Czarn y mały ratlerek zbliż ył się do mnie i rzekł bardzo uprzejm ie:
– Poz woli pan, że się przeds taw ię. Naz ywam się Lord.
– Bard zo mi przyjemn ie – odrzek łem. – Jes tem Adam Niez gódka.
– Jak ie to dziwne – ciągnął Lord – że lud zie nie roz um iej ą naszej mowy,
choc iaż mówimy przec ież zup ełnie wyr aźnie. Nier az też zastan awiałem się
nad tym, dlac zego w niektór ych miejscach wiszą tab liczki z nap is em: Zły
pies. Żad en Pies nig d y nie bywa zły. To nieprawda. Mamy wrażl iw e serc a
i przywiązujem y się do ludzi, którzy nier az bywają dla nas źli i niegod ziwi.
– Powiem ci, Lordzie – przerwał mu Reks – że jes teś właś ciwie nied eli‐
katn y. Mój przyj aciel, pan Niez gódka, był moim pan em i czułem się w jego
domu nie gor zej aniż eli tut aj, w psim raju. Chodź, Adas iu – dodał zwrac aj ąc
się do mnie – nie każd y Lord jest prawdziwym lordem. Oprowad zę cię po na‐
szym rajskim mieś cie.
Pożegnałem Lorda kwaś nym uśmiechem i udałem się z Reksem na zwie‐
dzanie psieg o raju, o którym nig d y dot ąd nie słyszałem.
– Ulica, któr ą ter az bieg niem y, nazyw a się ulic ą Białego Kła – mówił
Reks. – Prowadzi ona od bramy wejściow ej aż do plac u Dokt or a Dolitt le. Po‐
patrz, oto jest ten plac. Stoi na nim pom nik dokt or a Dolitt le.
Rozejr załem się dokoł a. Plac był po prostu wspan iał y. Schludn e jas ne
domk i otaczał y go ze wszystkich stron. Przed domk ami na miękkich pod usz‐
kach leżały śwież o wykąp ane szczen ięt a. Niektóre z nich baw ił y się piłkam i,
inne ssały kaw ałki cuk ru, jeszc ze inne łap ały muchy, któr e dob row oln ie wpa‐
dał y im do pyszczk ów. Pośrodku placu stał pom nik starszego pana, pod któ‐
rym umocowana była tab lic a z napisem: Dokt or ow i Dol itt le, dob roc zyńcy
i lek arzowi zwierząt, wdzięczn e psy. Pom nik był cały zrob iony z czek olady
i mnós two psów obliz yw ał o go doo koła. Reks utorow ał mi drogę do pomni‐
ka. Wstyd mi się przyznać, ale zab rał em się do lizan ia czekol ady na równi
z psam i, aż wreszc ie odgryz łem doktorow i Dol itt le poł ow ę jego trzew ika,
czyl i około pół kilo czek ol ady, któr ą zjad łem ze smakiem, gdyż zac zął em od‐
czuw ać głód.
– Codziennie – rzekł Reks – zjad am y cały pom nik doktora Dol itt le i co‐
dziennie odb ud owujem y go na nowo. Czekol ady nam nie brak, jes teś my
przec ież w raju.
– A gdzie mógłb ym ugas ić pragnienie? – zapyt ałem. – Bard zo chce mi się
pić.
– Nic łat wiejs zeg o! – zawoł ał wes oło Reks. – Jesteś my właś nie przed
moim pał ac ykiem. Zapras zam cię do mnie na szklank ę mleka.
Dom ek Reks a zbudowany był z ziel on ych kafli. Na ganku leż ał y pod uszk i
i dyw an y, na których wygrzew ały się mal eńkie mops iki, zap ewne dziec iarnia
mego przyjac iel a.
W ogródku na tył ach domk u ros ły krzak i serdelk owe i kiełbasiane. Bez
trudu zerwał em sobie kawał ek krak owskiej kiełbas y i dwa serdelk i, któr e zja‐
dłem z wielk ą przyj emnoś cią. Zauważyłem nadt o, że drzewka rosnące pod
oknam i miały zam iast kon ar ów i gał ęzi smak ow ite kości i zak wit ał y apet ycz‐
nie róż ow ym szpikiem.
Gdy rozgościl iś my się w sal onie, Reks nac is nął wystając y ze ściany kran,
z któr ego – ku memu wielk iemu zdziw ieniu – zam iast spod ziew an ej wody
trys nęł o do szklanek chłodzon e mlek o o przemił ym smak u lod ów śmietanko‐
wych. Wyp iłem duszk iem trzy szklanki tego świetn eg o nap oj u, po czym ru‐
szyl iśmy z Reks em w dalszą drogę.
Reks raz po raz kłan iał się rozmai tym swoi m znaj omym i o każdym miał
zaw sze coś do pow iedzenia.
– Ta wyżlic a to pani Nola. Nigd y nie rozstaj e się z par asolk ą, chociaż
deszc zów u nas nie bywa, a słońc e świec i od spodu. Ten wielki dog naz ywa
się Tang o. Co dzień przej ad a się serd elk ami i musi zaż ywać olej rycyn owy.
A ta para jamnik ów to Samb o i Bimb o. Nie rozs taj ą się nig dy i usił ują
wszystk ich przek onać, że krzywe nogi są najł adniejs ze.
Tu przerwał i po chwili rzekł do mnie:
– Uważ aj! Wchod zimy teraz w ulicę Dręczyc iel i. Zob ac zysz coś ciek aw e‐
go.
Istotnie, ulica ta przeds taw iała widok niezwyk ły. Po obu jej stronach na
kamienn ych pos tum entach stal i chłopc y w różn ym wieku i o rozmaitym wy‐
glądzie. Możn a było rozp oznać wśród nich synów zam ożn ych rod zic ów i sy‐
nów biedak ów, chłopc ów czys tych, starannie ubranych, i umor us anych, roz‐
czoc hran ych brudasów.
Każd y z nich kolejno wyz naw ał psim głos em swoją winę:
– Jestem dręczyciel em, gdyż memu psu Fil usiow i wyb iłem kam ien iem
oko – mówił jeden.
– Jes tem dręczyciel em, gdyż mego psa Dżeka wepchnął em do dołu z wap‐
nem – mów ił drug i.
– Jes tem dręczyc iel em, gdyż memu psu Roz et ce kazał em zjeść pieprz –
mówił trzeci.
– Jestem dręc zyciel em, gdyż mego psa Rysia szarpał em nieustannie za
ogon – mów ił czwart y.
W pod obn y sposób każd y z chłopców przyznaw ał się ze skruchą do prze‐
stępstw popełn ionych względem tego lub innego psa.
Jak mnie obj aś nił Reks, chłopc y, którzy dręczą psy, dos tają się do psieg o
raju podczas snu, po czym wracają do domu w przekon an iu, że wszystko to
im się tylko śniło.
Jednak po takim pob ycie na ulic y Dręczycieli żad en z chłopców nie drę‐
czy nigd y już więc ej swoj eg o psa.
Byłem szczęśliw y, że udał o mi się unikn ąć takiej hańby, chociaż wcale nie
byłem znów taki dob ry dla mego Reksa i nawet pewneg o razu pomal owałem
go cał eg o czerwon ą farb ą.
Odetchnąłem z ulgą i od razu odzyskał em humor. Gdy znal eźliśmy się na
plac u Rob aczk ów Świętojańskich, gdzie stał y kar uzele, huśt awki, beczki
śmiec hu i różne tak zwan e psie fig le, rzuciłem się wraz z innymi psami w wir
zab awy.
Było mi wesoło jak nig d y dotąd, jednak głód zaczął mi dos kwier ać i za‐
uważyłem, że Reks począł nies pokojn ie węszyć.
– Chodź – rzekł do mnie. – Zjem y coś lekk iego, a pot em wróc imy do
domu na serd elki.
Po czym zap rowad ził mnie na ulic ę Biszk optow ą, gdzie leż ał y stosy bisz‐
koptów maczan ych w miod zie. Były tak smaczn e, że nie mog łem się od nich
oderwać.
– Opam iętaj się – ostrzegł mnie Reks – my jes teśmy w raju, więc nam nic
nie może zas zkod zić, ale ty łatwo możesz się rozchorować.
Bard zo mnie interes owało, skąd w psim raju bier ze się czekolada, bisz‐
kopt y, miód i inne smakołyk i; kto buduje psie domki i pom nik doktora Dol it‐
tle; skąd bior ą się par asolki, kap el us ze, czap rak i, w któr e przystraj aj ą się psy
oraz ich rod ziny. Uważał em jedn ak, że nie powin ienem o to pyt ać, gdyż by‐
łob y rzeczą nied elik atn ą wtrąc anie się do rajskich spraw. Pomyślałem sob ie
zresztą, że na to właśnie jest raj, ażeb y wszystko zjaw ił o się się w mig i nie
wiad omo skąd.
Zwiedziłem jeszc ze z Reks em mnóstwo ciekawych rzeczy: psi cyrk i psie
kina, ulic ę Baniek Myd lanych, Zau łek Dowcipn y i ulicę Konf it urow ą, wyś ci‐
gi chartów i Tea tr Trzech Pudli, hodowlę kiszek kas zan ych i paszt etow ych,
ogródki salcesonowe, szczen ięcą łaźnię oraz rozmaite inne rajs kie urząd ze‐
nia.
Wracając na plac Doktora Dolitt le, gdzie mieszkał Reks, wstąp iliśmy jesz‐
cze do zak ładu fryzjers kieg o na ulicy Syr opow ej. Dwaj golarc e z Gór Święt e‐
go Bern ard a ostrzyg li nas bardzo wyt worn ie, po czym jed en z nich rzekł do
mnie z dumą:
– Nie wiem, czy szanown y pan zauważ ył, że w tutejszym klim ac ie pchły
nie trzymaj ą się zupełnie.
– Istotnie – odr zek łem – macie tut aj rajskie życ ie.
Stwierdził em ze zdziw ien iem, że za strzyżenie nie zaż ąd an o od nas zap ła‐
ty, idąc więc ślad em Reks a, grzeczn ie podzięk owałem, liz nąłem mego fryz je‐
ra w nos i wys zed łem na ulic ę.
Słońc e przygrzewał o niezmiennie i jak dow iedziałem się od Reksa, nig d y
nie zac hod ził o. Gdy wróc il iśmy do domu mego przyj ac iel a, kazał on swoim
szczen iętom opróżn ić poduszk i na ganku i zaprop on ow ał mi, abym wycią‐
gnął się obok nieg o. Leż eliśmy tak, mile sobie gawędząc i przyglądaj ąc się
ruchowi na plac u.
– Jak odróżniac ie jeden dzień od drugiego – zagadn ąłem Reksa – skoro
słońce u was nie zac hodzi i nig d y nie bywa nocy?
– Bard zo prosto – odr zekł Reks. – Gdy pom nik dokt ora Dol itt le zostaje
doszczętn ie zjed zon y, wiem y, że upłynął jeden dzień. Budow a now eg o po‐
mnika zabier a tyleż god zin, co jego zjedzenie. Odpow iad a to raz em ziemskiej
dob ie. W ten sposób obl ic zym y tut aj czas. Tyd zień okreś lam y nazwą siedmiu
pomników. Trzyd zieś ci pomnik ów stan owi miesiąc. Rok skład a się z trzys tu
sześćdziesięciu pięc iu pomników. Na plac u Tabliczki Mnożen ia mieszka
dwud ziestu foksterierów–rachmis trzów, któr zy stal e są zajęc i liczen iem ko‐
lejnych pom ników i prowadzą kal endarz psiego raju.
Tak sobie gaw ędząc z Reks em, dow ied ział em się od niego rozm ai tych
szczegół ów o poś miertnym życ iu psów.
Czuł em się bard zo dobrze w jego domu, po pewn ym jedn ak czasie zac zą‐
łem się nud zić. Sprzykrzył y mi się biszk opty, czekol ad a i węd lin y i ogromn ie
zachciał o mi się zjeść troc hę krupnik u i marchewki, któr ą tak pog ardzałem
w domu. Odc zuwałem zwłaszcza brak chleb a.
Bieg łem myś lami do Akad emii pana Kleks a i z rozp aczą myś lał em o tym,
co by było, gdybym miał już zos tać na zaw sze w psim raju.
Pewn eg o dnia leżał em sob ie w ogródku i wygrzew ałem się na słońc u ra‐
zem z mał ymi mopsikami Reks a. Nade mną zwisał y z krzak ów serdelk i, na
które pat rzyłem z obrzyd zeniem.
– Aga, ak! Aga, ak! – usłyszał em nag le nad sobą znaj om y głos. Zerwałem
się na równe nogi i ku wielk iej mej radoś ci ujr załem Mat eusza, który siedział
na gał ęz i szpik ow eg o drzewa z mal eńką kop ert ą w dziobie.
– Mat eusz! Jak się cieszę, że cię znowu wid zę! – zaw ołałem. – Jak to do‐
brze, żeś po mnie przyleciał. Co za szczęś cie!
Mateusz sfrunął na ganek i pod ał mi kopertę. Był to list od pana Kleksa,
który pou czał mnie, w jaki sposób mam wdychać i wydychać pow ietrze, aby
dow olnie kierow ać swoim lotem.
Przemówił em tedy w psim nar zec zu do psów, które zbieg ły się na wid ok
Mateusza, podziękow ał em im za goś cin ę i za dobre serc a, uścisnął em na po‐
żegnan ie mego drog ieg o Reksa i całą jego rod zinę i udał em się wraz z nim
i z buldogiem Tomem do bram y wyjściowej. Mateusz leciał nade mną, wes o‐
ło pogwizduj ąc.
Upros ił em Toma, aby mi dał do moj ej kolekcji jeden guzik od swego
fraczk a, po czym raz jeszcze rzucił em okiem na psi raj i opuścił em jego go‐
ścinne prog i.
Wciąg nąłem pow ietrze do płuc znan ym mi spos ob em, wyd ąłem policzk i
i uniosłem się w górę.
Jak iś czas słys załem jeszcze pożeg naln e ujadanie psów, nieb awem jednak
psi raj poc zął oddal ać się ode mnie, stał się jak mały nieb ies ki obłoc zek, aż
wreszc ie całkiem znikn ął mi z oczu.
Leciał em obok Mateu sza, kier uj ąc się wskazówk am i, któr ych udzielił mi
w liście pan Kleks.
Po kilk u god zin ach lotu ujrzał em pod sobą w świet le zac hodzącego słońc a
dac hy dom ów i ulice naszego miasta.
– Emia uż isko! – krzyknął mi w ucho Mat eu sz, co znac zył o: – Akadem ia
już blis ko!
Rzec zywiście, po chwil i dostrzeg łem mury Akad em ii, park otac zający ją
ze wszystkich stron i samego pana Kleks a, który wylec iał mi na spotkanie
i z dalek a wym achiwał ręk ami na powit an ie.
Przed zap adnięc iem mrok u byliś my już w domu.
Okaz ało się, że nieobecn ość moja trwała dwan aś cie dni.
Nie umiem po prostu opisać radości, jaką odczuwał em z okazji pow rotu
na ziem ię. Koled zy nie mog li się mną nac ies zyć, natom iast pan Kleks kaz ał
mi złożyć uroc zys te przyr zeczenie, że nigd y już więc ej nie będę lat ał.
Przyrzec zenie takie złożyłem i dot rzymam go z całą pewn ością.
Fabryka dziur i dziurek
Miał em zam iar opis ać dokładnie przebieg jedn eg o dnia w Akad emii pana
Kleks a. Opow iedziałem więc wszystk o, co się dzieje od chwil i naszeg o prze‐
budzen ia aż do poł ud nia. Opis ał em lekc ję kleks ograf ii, przęd zenia liter, od‐
mal owałem kuchn ię pana Kleks a, opow iedział em o poszukiwan iu skarbów
i o moich przyg odach w psim raju. Od wielu dni spędzam cały woln y czas
nad tym pam iętn ik iem, a mimo to dobrnął em dopier o do moment u, gdy o go‐
dzinie czwartej pan Kleks kaz ał wszystk im nam zeb rać się przy bram ie
i rzekł:
– Zap rowadzę was dzis iaj na zwied zenie najciek awszej fabryk i na świe‐
cie. Ujr zyc ie najw spanialsze urządzen ia i mas zyny, przy któr ych prac uje
dwanaś cie tysięc y majstrów i robotnik ów. Mój przyj ac iel, inżyn ier Kop eć,
jest kierown ik iem tej fabryk i i obiec ał oprow adzić nas po wszystk ich halach
fab rycznych, abyś my mogli przyjr zeć się pracy lud zi i maszyn. Będ zie to bar‐
dzo pou czająca wyc ieczka. Proszę ustaw ić się w czwórk i. Idziemy.
Anastazy otwor zył bramę i rus zyl iś my w kierunku śródmieścia.
Na placu Czter ech Wiat rów wsiedliśmy do tramw aj u, który miał zawieść
nas do fab ryk i. Ponieważ dla wszystk ich nie wystarc zył o miejs ca, pan Kleks
przy pom ocy swojej powiększaj ąc ej pompk i rozs zer zył tramwaj o sześć bra‐
kuj ąc ych sied zeń, dzięk i czemu jec haliśmy bard zo wygodn ie. Droga poc ząt‐
kow o prow ad ził a przez miasto, po pewn ym zaś czasie wydos taliśmy się na
brzeg rzeki i niebaw em wjechaliś my na sam ograj ąc y most. Jak nam objaśnił
pan Kleks, ciężar tramw aju wprawił w ruch mas zynerię mostu, dzięki czemu
z ukrytych w nim trąbek popłynęły dźwięk i mars za ołowian ych żołnierzy. Po
drug iej stronie rzek i rozrzuc one było malownic ze, schludn e mias teczk o. Były
to domk i robotników zat rudn ionych w fabryc e. Sama fab ryka ukaz ał a się na‐
szym oczom za zak ręt em, gdzie znajd ował się końcowy przystan ek tramwa‐
jow y. Od tego miejsca prowad ziły do fabryki ruchom e chodniki. Czul iśmy
się na nich zupełnie jak w lunapark u, gdyż niep rzywyk li do takiego środka
kom un ik ac ji, nie mogliś my utrzymać równow ag i i wyw racal iśmy się co
chwila na ziemię.
Przec iwl eg łym chodnikiem zbliż ał się na nasze spot kanie inżynier Kopeć.
Był to wys ok i, chudy, siwy pan z rozwianym włos em i koz ią bródką. Stał
na cienkich, dług ich nogach i wym ac hiw ał cienkimi, dług im i ręk ami. Przypo‐
min ał mi bardzo strac ha na wrób le w pod eszłym wieku.
Jednym sus em przeskoc zył na nasz chodn ik, obj ął serd ecznie pana Kleks a
i poc ał ował go w obyd wa pol iczk i.
dwudzies tu czter ech – rzekł pan Kleks.
– Aga, ak! – rozl egł się głos Mat eusza z tylnej kieszen i pana Kleks a.
– A to jest mój ulubiony szpak Mat eu sz – dodał pan Kleks wyjmuj ąc go
z kieszen i.
Pan Bogumił Kop eć przyjr zał się nam uważn ie, pogłas kał Mat eu sza
i rzekł baw iąc się końc em swoj ej bródk i:
– Wielk i to dla mnie zaszczyt powitać cię, mój Ambroż y. Bard zo też chęt‐
nie oprowad zę twych uczniów po mojej fab ryce dziur i dziurek. Tylk o pa‐
miętajcie, chłopc y – zwróc ił się do nas – w fabryc e nie wolno niczego dot y‐
kać.
Po tych słowach owin ął lewą nogę dookoła prawej, palce obu rąk poz apla‐
tał jak dwa wark oczyk i i płyn ął na czel e nas zej gromadk i na ruc homym
chodnik u w kierunku fabryk i, do której przyb liżaliśmy się z zawrotną szyb‐
kością.
Fabryka skład ała się z dwun astu olb rzym ich bud ynk ów o przez roczystych
mur ach i oszklonych dachach. Z daleka już można było rozp oznać pot ężn e
koła mas zyn, których stukot don ośnym echem rozl egał się po całej okol icy.
Gdy weszliś my do pierwszej hali, o mało nas nie oślepiły snop y różnok o‐
lor owych iskier, trys kając ych z pas ów transmisyjnych, elektrycznych świ‐
drów i tokarek.
Mas zyn y stały dług imi szereg ami w kilka rzędów, inne zaw ieszone były
na linach i dźwigach, przy wszystkich zaś uwij ały się tłum y rob otn ik ów ubra‐
nych w skórzane fart uchy i hełmy o czarnych szkłach.
Praca wrzała, a łoskot mas zyn i narzędzi zag łuszał słowa inżyniera Kop‐
cia, który tłum aczył coś i obj aś niał pis kliwym głos em.
Zdołałem dos łys zeć jedynie tyle, że w hali tej wyr abiane są dziurk i od
kluczy, dziurk i w nosie i dziurki w uszach, jak równ ież inne jeszc ze dziurki
mniejszeg o kal ibru.
Przyg lądal iś my się z ogromnym zainter es ow an iem prac y mas zyny i po‐
dziw ialiśmy niez wykłą wpraw ę tok ar zy, którzy za jedn ym obrotem koła
otrzym yw ali dziesięć do dwunastu prześ licznie wyk ończonych dziurek.
Got ow e wyrob y wrzucali do małych wagon ików, a po napełn ieniu chwy‐