tały je specjalne ruc hom e dźwigi i przen os iły do skład u w sąsiednim gmac hu.
Pan Kleks zbliż ył się do jedn ego z wag onik ów, wyj ął z nosa obie zuż yte
swoje dziurki, wyb rał sob ie dwie nowe, dopier o co utoczon e, i włoż ył je do
nosa na miejsce starych. Wyglądały ślicznie, poł ys kiwały poler ow anym i
brzeg am i i widzieliśmy, z jaką przyj emnoś cią pan Kleks raz po raz wyc ier a
nos.
Pam iętaj ąc o zak az ie inżyniera Kopcia mus iel iśmy nieu stannie pilnow ać
Alfreda, gdyż miał ogromną skłonn ość do dłuban ia w nosie i co chwil a odr u‐
chow o wyc iągał palec, aby podłub ać nim w dziurkach obrabianych przez to‐
karzy.
W nas tępn ych hal ach fabrycznych wyrab iane były dziur y i dziurk i więk‐
szych rozm iarów, a więc dziur y na łokciach, dziury w moś cie, a naw et dziur y
w niebie. Te ostatnie były szczeg ólnie duże i mas zyn y, na których je toc zon o,
wystawał y wys oko pon ad dach fab ryk i, a rob otnicy pracujący przy nich mu‐
sieli. wspinać się po olb rzymich rusztow an iach.
Dziur y na łokciach i na kolanach miał y prześliczn ie strzęp ione brzeg i
i wym ag ał y szczeg ólnej starann ości robotnik ów. Pan Kopeć pokazał nam
różn e pom ys łowe rysunki i wzor y, podług których młodzi inż ynierowie wy‐
cin al i formy służ ąc e do wyrob u tych dziur.
W jedn ym z paw il on ów fab rycznych mieś cił a się sort ownia, gdzie mnó‐
stwo doś wiadczon ych majstrów zaj ętych było kont rolą, pom iar ami i spraw‐
dzan iem got owych już dziur i dziurek. Pop ękan e, źle wyp olerow ane, wygięt e
i uszkodzone dziurk i wrzuc ano do dużych kotłów, gdzie przetap ian o je po‐
nown ie.
W ostatniej hali mieścił a się pak own ia. Tam specjaln e rob otnic e ważył y
dziur y i dziurki na dużych wag ach i pakował y je do pięcio– i dziesięc iok ilo‐
wych skrzyn ek.
Inżyn ier Kop eć podarował nam dwie skrzynk i dziur ek do obwar zanków.
Po pow rocie do Akad em ii pan Kleks upiekł dużo słodkieg o wanilioweg o
cias ta i z dziurek tych nar obił dla nas mnós two znakomitych obwarzank ów,
którymi zajadaliśmy się przez cały wiec zór.
Byl iś my wszys cy zac hwyc eni urządzen iem fabryki, nie mog liś my wprost
oderwać oczu od elekt rycznych świdrów rozpal onych do czerwonoś ci, od to‐
kar ek i wszelk iego rod zaju narzędzi, których nazw nie znaliśmy wcal e.
Gdy opuścil iś my fab rykę, było już praw ie ciemn o. Z odd al i wid zieliś my
przez szklan e mury font anny iskier niebieskich, ziel onych i czerw onych, któ‐
re oświet lał y całą okol icę jak faj erw erk i.
– Z tych iskier możn a by przyrządzać doskonałe kolorowe potrawy – za‐
uważył pan Kleks.
Inżyn ier Kop eć towar zyszył nam aż do przystanku tramw aj ow ego, opo‐
wiad ając przer óżn e historie ze sweg o życ ia.
Okazał o się, że w chwilach woln ych od zajęć w fabryce inż yn ier wys tępu‐
je w cyrku jako linoskoczek, aby nie wyjść z wprawy w owij an iu jednej nogi
dookoł a drug iej.
Gdy znaleźl iśmy się przy końcu ruc hom eg o chodnik a, tramwaj stał już na
przystank u i cierpliwie czekał. Był to wóz wyl eczony swego czasu przez
pana Kleksa, dlateg o na nasz widok zazgrzytał z rad oś ci kołam i i nie chciał
bez nas ruszyć z miejs ca.
Inż yn ier Kopeć poż eg nał się z nami bard zo serd ecznie, niektór ych z nas
poł askot ał swoją koz ią bródk ą, po czym chwil ę jeszc ze rozm awiał z panem
Kleks em w jak imś nieznan ym języku, zdaje się, że po chińs ku, gdyż jed yn y
wyr az, który zrozumiałem, było to naz wis ko doktor a Paj–Chi–Wo.
Wreszcie wsiedliś my do tramw aj u, któr y niezwłocznie rus zył. Pan Kleks,
pragnąc unikn ąć ścisku, poz ostał na zewnątrz i szybował obok w powiet rzu.
Przez jakiś czas jeszcze widzieliś my stojąc eg o na przys tank u inżynier a
Kopc ia. Poz ap lat ał palc e obu rąk w warkoczyki i mac hał nimi z daleka na po‐
żeg nan ie. W ciemn oś ciach wieczor u, na tle łuny bijąc ej od fabryk i, długa
jego pos tać sięgał a aż pod samo niebo.
Dop iero gdy tramwaj skręc ił w ulicę Niez ap om inajek, strac iliś my inż yn ie‐
ra Kopc ia z oczu. Niebaw em wjechal iśmy na sam ograj ąc y most, który tym
razem odeg rał na trąbk ach marsz muc hom orów.
Pan Kleks, chcąc wid oczn ie wyp rób ować swoje nowe dziurki w nos ie,
wtór ował mos towi nucąc melod ię przez nos.
Gdy doj echaliśmy do plac u Czterech Wiatrów, było już zupełn ie ciemn o,
dlateg o też pan Kleks rozdał nam płom yki świec, które przechow yw ał w kie‐
szonc e od kamizelki, i w ten spos ób dotarl iś my wreszcie późn ym wieczorem
do nas zej Akadem ii.
W domu czekała nas przykra niespodziank a.
Wszystkie pokoj e, sale, pom ieszczenia i przejś cia opan ow ane były przez
muchy.
Nieznoś ne te owad y, kor zystaj ąc z nieobecnoś ci domowników, wdarł y się
przez otwarte okna do wnętrza domu, obs iad ły wszystkie przedmioty i sprzę‐
ty, niez lic zon ymi roj am i unosił y się i brzęczały w pow iet rzu i z całą właści‐
wą im nat arc zyw ością rzuc ił y się na nas. Wdzier ał y się do ust i nosów, wpa‐
dały do oczu, kotłow ały się we włos ach, kłęb ił y się czarnym rojowiskiem
pod sufit ami, w kąt ach, na piec ach i pod stołami. Na to, by przejść z pok oj u
do pok oju, trzeba było zam yk ać oczy, wstrzymywać oddech i opędzać się od
nich obiem a ręk ami. Nigdy dotąd nie wid yw ał em takiego najścia much.
Leciał y w bojowym szyk u, jak wielkie eskadry sam ol ot ów, form ow ały się
w kluc ze, w czworobok i, w pułki i nacierały z brzęk iem przyp ominaj ąc ym
odgłos woj enn ych trąb. Wodzow ie wyr óżn iali się rozmiar ami skrzydeł, wo‐
jown ic zością i odwagą. Boles ne ukłucia, zadawane mi przez tę kąśliw ą nawa‐
łę, wskaz yw ał y na to, że walk a prow ad zon a jest na śmierć i życ ie. W pewnej
chwili do pokoju, przez któr y usiłow ałem przebiec, wlec iał a z głośnym brzę‐
kiem królowa much, szybk im bzyknięciem wyd ała kilka krótk ich rozk az ów
swoi m wodzom, wbił a mi żądło w nos i pom knęł a na inne pole walki.
Światło lamp nie mog ło przed rzeć się przez tę czarn ą, wir ując ą w pow ie‐
trzu chmurę. Chodzil iś my po omacku, depcząc i zabij aj ąc całe chmar y obsia‐
daj ąc ych nas zew sząd much, ale wcale ich przez to nie ubyw ał o.
Nie pom og ło również wymachiw anie chustk am i i ręcznikami. Na miejsce
zab it ych much pojaw iał y się nowe i nac ier ał y na nas z więks zym jeszc ze na‐
tręct wem.
Pan Kleks, któr y dotąd – fruwając po pokojach – prow ad ził z muchami
zac ięt ą walk ę, opadł wreszc ie z sił, założył nogę na nogę i wis ząc w powie‐
trzu, zamyślał się głęb ok o. Muc hy w jednej chwil i obsiad ły go w tak iej ilości,
że nie było go wcale spoza nich wid ać.
Wreszcie pan Kleks strac ił cierpliwość. Wyp łynął szybko przez okno i po
paru minut ach wróc ił nios ąc w palc ach paj ąka – krzyż aka. Przył oż ył doń po‐
większaj ącą pompk ę i paj ąk szybk o zac zął się powiększać. Gdy był już wiel‐
kości kota, pan Kleks wzbił się wraz z nim w górę i umieścił go na suficie.
Nieb awem ujr zel iśmy mnós two nit ek zwieszaj ąc ych się z sufit u aż do podł o‐
gi, a po kwadrans ie olb rzymia pajęc zyna przedzieliła pokój na dwie częś ci.
Setki i tys iące much, całe ich zgiełkliwe roje wpadał y w nas tawion e sieci, ale
nic nie było w stanie osłab ić ich waleczności i bojoweg o ducha. Paj ąk rzuc ał
się żarł oczn ie na złow ion e w pajęczynę muc hy, poż er ał ich szturm uj ące od‐
dział y, wys ysał z nich wszystk ie soki, miażdżył je i tratow ał wielk im i wło‐
chatym i łap am i, ale po krótk im czasie tak już się nimi nas yc ił, że działanie
powięks zając ej pompk i ustało. Paj ąk zac zął się zmniej aszać, wrócił do swej
norm alnej wielk ości, zmniejs zył a się równ ież jego pajęczyn a i muchy w jed‐
no okam gnienie rozs zarpały go na strzępy, mszcząc się w ten spos ób za klę‐
skę swych tow ar zys zek. Królowa much uniosła z sobą jako trof eum krzyż,
zdart y niby skalp z pleców pająka.
Wówc zas pan Kleks przywołał nas do siebie i oznajmił, że właśnie przed
chwilą wym yś lił spec jalny rod zaj muc hoł apki, któr a uwoln i naszą Akad emię
od plagi much.
Po chwili przyn iósł do sali szkolnej miednic ę z wodą, paczk ę gumy arab‐
skiej, mydło i szklaną rurk ę. Podc zas gdy my opęd zal iś my go od much, pan
Kleks rozr obił w miedn icy klej raz em z myd łem i za pom ocą szklan ej rurki
zaczął wyp uszczać bańki mydlan e, które jedn a po drug iej unosiły się w po‐
wietrze.
Zastosow anie tych muc hołapek dało nadz wyc zajn e wynik i.
Muc hy obl epiał y ze wszystk ich stron klei stą powierzchnię ban iek i nie
mog ąc się już oder wać, razem z nimi opad ał y na podłog ę. Pan Kleks nie usta‐
wał w pracy. Wypuszc zał cor az to nowe bańki, my zaś poc hwyc il iśmy miot ły
i żwaw o wym iatal iśmy stos y czarnych od much muchołapek.
Nieb aw em wszystk ie pokoje, sale, pom ieszczenia i korytarze zapełn ił y się
myd lan ym i bańkami pana Kleksa.
Muc hy rzuc ały się na ich tęc zow ą, zdradliwą powierzchnię i chmaram i
przylepiały się do nich. Żadn ej nie udał o się uniknąć tego żałos neg o losu.
Pan Kleks dmuchał w rurkę bez przer wy i po god zin ie w całej Akadem ii nie
było już ani jednej muc hy, tylko kilk an aś cie prześ licznie mieniących się ba‐
niek tu i ówdzie unos ił o się jeszcze nad naszym i głow ami.
Wym iec ion e przez nas muchy pou kładaliśmy na dziedzińc u w wys okie
sterty i dopiero nazajutrz rano trzy ogromn e cięż ar ówk i, przysłane z Zakładu
Oczyszc zan ia Miasta, uprzątn ęły to obrzyd liwe cmentar zysko.
Tak zakończył a się wojn a pana Kleks a z muc hami.
W tym wszystkim jedn a rzecz wprawił a nas w zdum ienie: gdy znaczna
część much była już wyt ępiona, spoza ich czarn ych rojów wyłonił a się pos tać
fryz jer a Fil ipa, któr y spał na otom an ie w gabin ec ie pana Kleksa. Początk owo
nie zauważ yliś my go zup ełn ie, tak był obl ep ion y przez muc hy, kied y jedn ak
wreszc ie dos trzegł go któryś z chłopców, nie mog liśmy wyjść z podziw u, że
najś cie much, które go szczelnie obsiad ły, nie zdołało zak łócić jego snu. Je‐
dyn ie głośne, przer ywan e chrap anie poz walało się dom yś lać, że nie był to sen
przyjemn y ani błogi.
Po wyt ęp ien iu much pan Kleks obudził Filipa, kazał nam wyjść z gab ine‐
tu, zamknął drzwi na klucz i odbył z Fil ip em długą, taj emnic zą rozmowę.
Gdy po pewnym czasie drzwi otwor zyły się, Filip wyszedł bard zo wzbu‐
rzon y i oświadc zył panu Kleksowi podniesion ym głosem:
– Od dzisiaj proszę sobie znaleźć inn ego fryz jer a. Nie będę więcej strzygł
ani pana, ani pańskich uczniów. Dosyć mam już wyczekiwania i obietn ic.
Przyp rowadzę go w tym tygod niu. I to nieodwołaln ie. Dla niego miał a być ta
Akad emia, a nie dla tej całej pańs kiej hał astry! Żeg nam pana, panie Kleks.
I nie zwrac aj ąc na nas uwag i, wys zedł z Akad em ii, trzas kaj ąc po drodze
wszystkim i drzwiam i.
Po chwil i dol eciał nas z park u jego przer aźl iwy śmiech. W świet le księż y‐
ca widzieliś my przez okno, jak przesad ził bram ę i pobiegł ulicą Czekolad ową
w kierunku mias ta.
Późną nocą zasied liś my do kol acji. Pan Kleks przez cały czas nad czymś
rozmyś lał i był tak roztarg niony, że kalaf iory, któr e dla nas przyrządził, miały
czarn y kol or i smakiem przyp omin ał y piec zone jabłka.
Po kol ac ji pan Kleks wez wał do siebie dwóch And rzejów i kazał im za‐
nieść do naszej sypialn i dwa łóżk a i poś ciel, gdyż jak oznajmił, spod ziewa się
w każd ej chwil i dwóch now ych uczniów.
Gdy And rzej e wyk on al i to pol ec enie, udaliś my się do syp ialn i i pogrążyl i‐
śmy się niebawem w głęb ok im śnie.
Na tym końc zy się opis jednego dnia, spęd zon eg o przez e mnie w Akade‐
mii pana Kleks a.
Sen o siedmiu szklankach
Dzień pierwszego wrześ nia obf it ował w wyd ar zenia o niez wykłej don io‐
słoś ci. Była to niedziela i każdy z nas mógł robić, co mu się tylk o pod ob ało.
Artur uczył swego tresow anego królika rachow ać, Alfred wyc inał fujarki,
Anas taz y strzel ał z łuku, jeden z Ant on ich, klęcząc nad wielkim mrowiskiem,
obs erw ow ał życ ie mrów ek, Albert zbier ał kasztany i żołęd zie, ja zaś bawiłem
się moi mi guzik ami i układał em z nich rozm ai te figur y i pos tac ie.
Pan Kleks był nie w hum or ze. W ogól e strac ił hum or od czas u owej kłótni
z Filipem. Nie przypuszczałem, że Fil ip może być kimś ważnym w życ iu
pana Kleks a i że ten fryz jer i dos tawc a piegów ma praw o podn os ić na niego
głos i trzaskać drzwiami. Pan Kleks nie myl ił się, że Filip chyba zwariow ał.
Jednak w Akad em ii od tego dnia coś się zmien ił o. Pan Kleks przygarbił się
nieco, chod ził zam yś lony i po całych dniach zajęt y był rep er owan iem swoj ej
powięks zającej pompki. Coraz częś ciej podc zas wykładów wyr ęc zał się Ma‐
teu szem, w kuchn i przez rozt arg nien ie przypal ał pot raw y i malował je na nie‐
odpowiednie kolor y, a na każd y odg łos dzwonka przy bramie podb ieg ał do
okna i nerw owo szarpał brwi.
Gdy owego dnia, któr y opis uj ę, ułoż yłem z moich guzik ów pięknego zaj ą‐
ca. pan Kleks nachylił się nade mną i pos ypał ułoż oną figur ę brązow ym
proszkiem. Zaj ąc nagle por uszył się, pobiegł w kierunku drzwi i uciekł uno‐
sząc z sobą moje guz iki.
Panu Kleksowi spodob ał się widać bard zo ten żart, gdyż zac zął się głoś no
śmiać, natychmiast jedn ak pos mutn iał na nowo i rzekł:
– Cóż z tego, że znam się na kol or ow ych proszkach, na farb ach i na
szkiełkach, kiedy nie mogę sob ie poradzić z tym nieznoś nym Filipem. Prze‐
czuwam, że będę miał przez nieg o mnóstwo zgryzot i przykrości. Po prostu
uwziął się na mnie.
Zdziwił y mnie słow a pana Kleksa, gdyż nie wyo brażał em sob ie, aby taki
wielk i człow iek nie mógł sob ie z kimkolw iek poradzić.
Pan Kleks, zgad uj ąc moje myś li, przyb liż ył się do mnie i dal ej mów ił
szept em:
– Tob ie jednem u mogę to wyz nać, bo jesteś moim najleps zym uczniem.
Filip dom aga się, abym przyj ął do Akad emii dwóch jego syn ów. Pow ym yślał
dla nich nowe imion a, któr e zac zyn aj ą się na lit erę A, i grozi mi, że w razie
ich nieprzyj ęcia odb ierze nam wszystkie piegi. W dodatku ostatn io zwario‐
wał, robi mi na złość i nie przestaje się śmiać. Zobaczysz, że ta historia bar‐
dzo żałośnie się skończy.
Po tych słowach wyjął z kieszen i garść guzików, rzucił je na podł og ę tak
zręcznie, że same ułożyły się w figurę mego zając a, i wyszedł z pok oju kur‐
cząc się i podskak uj ąc na jednej nod ze.
Ta rozm owa tak mnie zai nt rygow ała, że pos tanowił em odszuk ać Mate‐
usza i wypytać go o szczeg óły dotyczące stos unk ów pana Kleks a z Filipem.
Mateu sz spęd zał zazwyczaj niedziel e w bajce o słowik u i róży, dokąd lat ał
na nau kę słowiczeg o śpiew u. Udał em się więc do park u w nadziei, że do‐
strzeg ę go w chwil i, gdy będ zie wrac ał do Akademii.
W parku uder zył o mnie jak ieś osobliwe por uszen ie i szeles ty. Pożółkłe już
niec o podszyc ie park u wrzało, krzaki chwiał y się, trawa się koł ysał a, nie ule‐
gało wątpliw oś ci, że strumień niewidzialn ych istot przesuwa się spodem par‐
ku, omijając drogi i ścieżki.
Pob iegłem w kierunk u oweg o ruc hu i kied y zbliż ył em się do staw u, zroz u‐
miał em, co zaszło. Cała woda była spuszczon a, ryby trzep otały się rozp aczli‐
wie na suchym dnie, a niep rzejrzane szereg i żab i rak ów wyr uszyły w świat
w pos zukiw an iu jak iejś now ej, odp owiedn iej sied ziby.
Tow arzys zył em im przez pewien czas, podziw iaj ąc zwłaszc za żaby, któr e
w zgodnych podskok ach, nie rob iąc sob ie nic z mojej obecnoś ci, zdąż ał y za
przew odniczk ą. Kied y podszedłem do niej, aby się przyjr zeć, zobaczyłem, że
ma złotą koron ę na głowie, i domyś liłem się od razu, że to Królewn a Żabk a,
którą już niegdyś wid ział em.
– Poz naję cię, chłopc ze, byłeś niedawno w mojej bajce i zachow ał am o to‐
bie miłe wspomnienie. Czy wid zisz, co się stało? Pan Kleks z niew iadom ych
powod ów zabrał całą wodę ze staw u, poz ostaw iaj ąc wszystk ie żaby, ryby
i raki na pas twę losu. Postan ow iłam nieść im ratun ek i dlat ego opuścił am mój
podz iemny pał ac. Chociaż jes tem z inn ej bajki, ale żaba łatwiej zrozumie
żabę niż pana Kleksa. Nic też dziwn ego, że moje rodaczki z was zeg o stawu
pos zły za mną.
– A dok ąd je prow ad zisz, Król ewno Żabko? – zapytałem wzruszon y jej
słow am i.
– Nie jes tem jeszc ze całkiem zdec ydow ana – odrzekła. – Mogę zap rowa‐
dzić je do jeziora z bajk i o zak lęt ym jez iorze albo do stawu z bajk i o ziel on ej
wodnic y.
– My chcem y do staw u! – zar ec hotały chór em żaby. Skakały przy tym tak
wysok o, że pochód ich przypomin ał żabi cyrk, jeśli taki gdziekolw iek istn ie‐
je.
Raki węd row ał y w milc zeniu w pewnym ods tęp ie.
Nie wyd awały żadnych dźwięk ów, z trud em tylko powłóczyły kleszczami.
Była ich nieprzeb ran a wprost ilość, niem al tyl eż co żab, a może naw et jesz‐
cze więcej. Niek tóre spośród nich, zapewn e z wysiłku i ze zmęc zenia, porob i‐
ły się zup ełnie czerw one, jakb y je kto pol ał wrzątkiem.
Nie mogłem oder wać oczu od tego wid oku, przyp om niał em sobie jednak
o nieszczęśliwych ryb ach, pozostaw ionych bez wody, przep rosiłem więc
Królewnę Żabkę i chciał em już odejść, lecz zat rzymał mnie jej błag alny głos:
– Adas iu, zac zek aj jeszc ze! Czy pam ięt asz, jak podczas twej bytnoś ci
w moim pałac u pozwoliłam ci zab rać ze skrzyni złoty kluczyk? Bez niego nie
będę się ter az mog ła dos tać ani do bajki o zaklętym jez ior ze, ani do bajki
o ziel onej wodn icy, a przecież tylko w bajc e może się znaleźć miejsce dla
moich żab i raków. Byłam już w wielkim kłop ocie z tego pow od u, ale skoro
los zesłał mi cieb ie, błagam cię, zwróć mi złoty kluczyk, a ocal isz wszystkie
stworzen ia, które tu wid zisz.
– Kluc zyk? – rzek łem. – Kluczyk? Ależ tak, oczyw iście, chętnie ci go
zwrócę, królewo. Nie pamięt am tylk o, gdzie go schowałem. Zdaj e się, że za‐
brał go pan Kleks. Poc zekaj chwilę, zar az do ciebie wrócę.
Nie wied ział em, do czeg o wpierw mam się zabrać. Żal mi było żab, któr e
słab ły już wskutek braku wody, ale bard ziej jeszcze niep okoi łem się o ryby.
Pob ieg łem co sił do Akad em ii, zebrał em kilk u chłopców, którzy naw in ęli mi
się po drod ze, opow iedział em im o tym, co zas zło, i namówił em ich, aby za‐
jęl i się losem ryb.
Pana Kleks a żaden z nich nie widział, zac ząłem go tedy szuk ać po całej
Akadem ii. Nie mogąc go znaleźć ani na dole, ani w jego pokoj u, wpad łem do
szpital a chorych sprzętów.
Rozejr załem się po sali. Tak. Pan Kleks był tam, ale to, co robił, przec ho‐
dziło po prostu ludzk ie wyo braż en ie. Nie większy od Tomc ia Paluc ha, wisiał
uczep ion y ręk am i i nogami u wah ad ła zeg ara i huśtał się na nim jak na huś‐
tawc e, pow tarzając raz po raz głoś no:
– Tik–tak, tik–tak, tik–tak.
W tej samej chwili zegar zac zął wydzwaniać godzin ę i pan Kleks zawtóro‐
wał mu dźwięczn ym bas em:
– Bim–bam–bom.
Na mój wid ok przer wał huśtan ie, zeskoczył na podłog ę, rozkurczył się,
rozpros tow ał i jakby na poc zekan iu urósł.
– Zaw sze musicie mi przeszkadzać! – rzekł rozdrażn ion ym głosem. –
O co chodzi? Przec ież widzisz, że uczę zeg ar mówić.
Natychm iast jedn ak opanował się i rzekł uprzejm ie, jak zaz wyczaj:
– Przykro mi, Adasiu, że robisz tak ie zdziw ione oczy. Ach, to wszystk o
wina tego podł eg o Filip a. Chce mnie po pros tu zniszc zyć. Wszystko się we
mnie psuj e i coraz trudn iej zac hować mi normaln y wzrost. Dosłown ie mal ej ę
z dnia na dzień. A ter az mam nowe zmart wienie: płomyki świec zac zęł y mnie
tak par zyć od pewneg o czasu, że dzis iaj musiałem pow yr zuc ać je z kieszen i
i zal ać wodą ze stawu. Fatalne to wszystko, fat alne! Nie opowiad aj tego niko‐
mu, bo strac ę do cieb ie zau fan ie. Czeg o sob ie życzysz ode mnie? Po co przy‐
szedłeś?
Opow iedział em panu Kleks owi, jak żałosne w swych skutkach było
spuszczenie stawu, pow iad omił em go o wymars zu żab i rak ów i poprosił em
wydan ie mi złot eg o kluczyka, któr y – jak dom yślał em się – schow ał w bez‐
dennych kieszen iach swych spodni.
Pan Kleks spos ępniał.
– Szkoda, wielka szkod a! – rzekł po chwil i. – Żaby nie będą nam więc ej
układ ał y swoi ch wierszyk ów. Ale nie miałem przec ież inneg o wyjścia. Mu‐
siał em ugas ić płom yki świec, w przec iwn ym bow iem razie cała Akadem ia
pos złab y z dym em. Pot rzebn a mi jest kon iecznie ogniot rwał a kieszeń. A co
się stan ie z rybami? Może uda mi się wymyślić jakiś rat un ek dla nich… Aha,
prawd a! Chciał eś abym ci oddał kluczyk… Zaraz…
Mów iąc to, pan Kleks zac zął skrupulatn ie przes zuk iw ać kieszen ie.
– Mus zę ci wyz nać – zauważył szept em – że mam jeszcze jedną zgryz otę.
Od czasu kłopotów z Filipem poz arastał a mi większość moich kieszeni. Nie
mogę już wcale do nich się dostać. Ale kluc zyk szczęś liw ie znal az łem. Masz,
zanieś go Król ewn ie Żabc e, pozdrów ją ode mnie i przeproś za spuszc zenie
staw u.
Po tych słow ach pan Kleks uczep ił się znow u wah adła i jął się bujać na
nim, powtar zając za każdym odc hyleniem:
– Tik–tak, tik–tak, tik–tak.
Pobieg łem z kluc zykiem do parku i złożył em go u stóp Król ewn y Żabki.
– Jes tem ci niez miernie wdzięczna – rzek ła królewna. – Biorę ten kluc zyk,
ale nie sądź, że będziesz pokrzywdzon y. W zam ian za to otrzym asz ode mnie
Żabk ę Podajł apkę. Będzie ci ona pom ocn a we wszystk ich sprawach, które
przeds ięw eźmiesz.
Po tych słow ach królewn a powiedziała kilk a słów po żabiem u i po chwil i
z tłum u otaczaj ących ją żab wys koc zyła żabk a nie więks za od muc hy. Miała
barw ę jas noz ielon ą i lśniła, jakby była pok ryta emal ią.
– Weź ją sobie – rzek ła król ewn a. – Najl epiej ukryj ją we włos ach i dawaj
jej cod zienn ie jedn o ziarnko ryżu.
Wziął em Żabkę Podajłapk ę i pos adził em ją sob ie na głow ie. Wśliz nęła się
nat ychmiast pom ięd zy włos y, a była tak mała, że wcal e jej nie poczułem.
Nas tępn ie pod ziękow ałem król ewnie, poż eg nał em ją z wielk im szacun‐
kiem i przeskak ując przez grom ad y żab i raków, pob iegłem nad staw. Zasta‐
łem tam już pana Kleks a w otoczeniu kilkunastu uczniów. Wyg ląd ał tak jak
zazwyc zaj, tylko był znow u cokolw iek mniejszy.
Na polec en ie pana Kleksa chłopcy pow rzucal i ciężk o dys ząc e ryby do
wielk ich kos zów sprow adzonych z lam us a.
– Za mną – rzekł pan Kleks.
Rus zyl iś my za nim, ugin ając się pod cięż arem kos zów, min ęl iś my kaszt a‐
now ą alej ę i mal in owy chruś niak, a po niej ak im czasie, przedzier aj ąc się
przez gąszc ze drzew, dot arliśmy do muru baj ek. Pan Kleks zatrzym ał się
przed furtką z nap isem: Bajka o rybaku i rybaczc e i otworzył kłódkę. Z dal e‐
ka już ujrzeliś my rybaka, który stał na brzegu mor za i łowił niew odem ryby.
Pow itał nas bardzo serd ecznie i uśmiechnął się życzl iwie, nie wyjm uj ąc z ust
glin ianej faj eczki.
Wyr zuc iliśmy ryby z kos zów do wody, a potem, idąc za radą ryb aka, sko‐
rzystaliś my ze sposobn oś ci i wykąp al iśmy się w morzu, gdyż dzień był nad‐
zwyc zaj ciepły.
Gdy wrócil iśmy do parku, nie było już ani żab, ani rak ów, a po dnie staw u
spac erował y ślim ak i baw iąc się w wilg otn ym mule.
Zamier zal iś my już wracać do domu na obiad, gdy naraz ujr zeliś my nad
sobą Mateusza. Niez wykle podniecon y krążył nad nas zymi głowam i i woł ał
na cały głos:
– Aga, onik! Aga, onik!
Pan Kleks pierws zy zrozumiał i jął wpat rywać się w nieb o. Po chwili i on
również zawoł ał:
– Uwaga, bal on ik!
Istotnie, mały punkc ik, wis zący wys oko w górze, począł przybliżać się co‐
raz bard ziej, aż wreszc ie zupełn ie wyraźnie można było rozróżnić nieb ieski
bal on ik z umoc owanym u spodu koszyczk iem.
Pan Kleks ucieszył się ogromnie i zacier aj ąc z zadowolenia ręce, raz po
raz powtar zał:
– Moje oko wraca z księżyca!
Balon ik opadał cor az szybciej, a gdy już był na wys okoś ci ramien ia, pan
Kleks wyj ął z koszyczk a swoje oko, zerwał z prawej pow iek i plas ter i włożył
oko na miejsce.
– Nie! No, coś podobn eg o! – woł ał z zac hwytem. – Tego jeszc ze nikt nie
widział! Co za cuda! Co za cuda! Widzę życie na księżyc u! Takiej bajki jesz‐
cze nikt dotąd nie wym yś lił!
Z zaz droś cią patrzyliś my na pana Kleksa, który stał jak urzec zon y i upaj ał
się księż ycow ymi widokami, dos tarc zonym i mu przez wszechw idzące oko.
Opanow ał się wreszcie i rzekł do nas:
– Histor ią o księżycowych lud ziach zaćmię wszystkie dot ychczas ow e baj‐
ki. Ale na to przyjd zie czas.
– A może pan prof es or opowie nam ją teraz? – odezwał się Anastazy.
– Na wszystk o musi być odpow iednia pora – odr zekł pan Kleks. – Ter az
pójdziem y do domu na obiad, a po obiedzie odc zyt am wam z senn ika mojej
Akademii sen, któr y się przyś nił Adasiow i Niezgódce.
Chłopcy ucies zyli się bard zo tą wiad om oś cią.
Szybk o tedy zjedliś my obiad, po czym zebraliś my się w sali szkoln ej.
Pan Kleks siadł przy kated rze, otwor zył wielką księg ę, zawier aj ąc ą opisy
najpiękn iejszych snów, i zaczął czytać:
Sen o siedm iu szklank ach
Śniło mi się, że się zbudziłem.
Pan Kleks pop rzem ieniał w chłopców wszystk ie krzes ła, stoły i stołki, łóż‐
ka, ławk i i wies zad ła, szaf y i półki, tak że łącznie z uczniam i Akademii było
nas przeszło stu.
– Zaw iozę was dzisiaj do Chin – oświadc zył pan Kleks.
Gdy wyjrzał em przez okno, ujr zał em stojący przed domem maleńk i po‐
ciąg, złoż on y z pud eł ek od zapał ek, przyczepionych do czajn ik a zam iast lo‐
komotyw y. Czajn ik był na kółk ach i buchał a zeń para.
Pow siad aliś my do maleńkich tych wagon ików i okaz ało się, że wszyscy
pomieścil iś my się w nich doskon ale.
Pan Kleks siadł na czajnik u i pociąg nasz miał już rus zyć, gdy nag le na
nieb ie nad nami rozpostarła się ogromn a czarna chmura. Zer wał się wicher,
który pow ywrac ał pud ełka od zapałek. Zapowiadał a się straszliw a bur za.
Wob ec tego pob iegłem do kuchni, wziął em siedem szklanek, ustaw ił em je
na tacy, z kom órki por wał em drab in ę i wrócił em przed dom.
Pan Kleks usiłował rękami pow strzymać parę, któr a wydob ywała się
z czajnika i łączył a się z chmur am i.
– Rat uj, Adasiu, mój poc iąg! – wołał pan Kleks podskak uj ąc wraz z po‐
krywką czajn ika.
Nie oglądaj ąc się na nikogo, przystaw ił em drabinę do dachu Akadem ii
i trzym ając w lewej dłoni tacę z siedm iom a szklank ami, wdrapałem się na
najw yższy szczebel drab in y.
Gdy tylko znal azłem się na szczyc ie, drabin a zac zęła się wyd łużać tak
szybko, że nieb awem dot arł a do czarnej chmur y i oparła się o jej brzeg.
Niew iel e myś ląc schwyciłem w dłoń łyżk ę, którą zab rałem z kuchn i, i ją‐
łem nią rozgarniać chmurę. Najpierw zeb rałem z wierzc hu cały deszcz i wla‐
łem go do pierws zej szklanki. Nas tępn ie zes krob ał em pokryw aj ąc y chmur ę
śnieg i wsyp ałem do drugiej szklank i. Do trzec iej szklank i wrzuciłem grad,
do czwartej – grzmot, do piąt ej – błyskawic ę, do szós tej – wiatr.
Gdy nap ełniłem w ten sposób wszystk ie sześć szklanek, okazało się, że
zeb rał em łyżką całą chmurę, tak jak zbier a się kożuch z mleka, i że nieb o
dzięk i temu już się wyp og od ziło.
Nie wied ziałem tylko, do czego służyć ma siódm a szklanka.
Zbieg łem szybko po drabinie na sam dół, ale w miejscu, gdzie stał poc iąg
pana Kleks a, nikog o już nie zas tał em, gdyż wszys cy chłopcy przem ien il i się
przez ten czas w srebrn e wid elce, które rzędem leżał y na ziemi.
Został tylko pan Kleks, zajęty w dalszym ciąg u swoim czajn ikiem i usił u‐
jąc y palc em zatkać jego dziób ek.
Ustawiłem tacę z siedm ioma szklank ami na traw ie i nakryłem ją chustką
tak, jak to czyn ią cyrkow i sztukmis trze.
– Coś ty narobił! – rzekł do mnie wreszcie pan Kleks. – Ukradłeś chmur ę.
Odt ąd już nig dy nie będ zie deszc zu ani śnieg u, ani nawet wiatru. Wszys cy
będziemy mus ieli zginąć od pos uchy i upał u.
Rzec zywiście, w górze nad nami wis iał przec zys ty błęk it i nag le zor iento‐
wałem się, że jest to emaliow any niebieski czajnik, zup ełn ie taki sam, na ja‐
kim sied ział pan Kleks, tylko wielkoś ci cał ego nieba. Z czajn ika sączył o się
na ziemię słońc e, a rac zej złoc isty wrzątek, który par zył nas niem ił osiern ie.
Pan Kleks, nie mogąc znieść takieg o upału, zac zął szybk o rozb ierać się,
ale miał na sobie tyle surd utów, że zdejm owanie ich nie miał o końca. Kied y
zobac zyłem, że głowa jego zac zęła się tlić i z włosów buchnął dym, por wa‐
łem z tacy szklankę z deszc zem i wylałem ją na pana Kleks a. Równoc ześ nie
lunął rzęs is ty deszcz, tylko że padał tym raz em nie z góry na dół, lecz z dołu
do góry.
Wyglądało to tak, jak fontanna tryskając a z ziem i.
– Śniegu! – woł ał pan Kleks. – Śniegu, bo spłonę doszczętnie!
Schwyciłem wobec tego szklankę ze śnieg iem i wybieraj ąc śnieg łyżką,
jął em okładać nim głow ę pana Kleks a.
Skut ek był zdumiew aj ący, gdyż śnieg począł mnoż yć się z taką szybko‐
ścią, że pok rył cały park. W tej samej chwil i spod śniegu wys kokczył y
wszystkie srebrn e widelce i wir ując jak opęt an e, zabrał y się do rzuc ania kul a‐
mi ze śnieg u. W wid elcach rozpoznaw ałem raz po raz to Art ur a, to Alf red a,
to Anastazeg o, to znow u jakieg oś inn ego kol eg ę.
Wid elc e swoi m zawrotnym tańcem w śnieg u podn iosły taką śnieżyc ę, że
po prostu nic nie było widać. Wpad łem tedy na pomysł, aby śnieg zdmuch‐
nąć za pom ocą wiat ru. Wziąłem więc szklank ę z wiatrem, który wyg lądał jak
rzadki, nieb ies kawy krem, i wygarn ąłem go jednym zam ac hem łyżki.
Tak ieg o wiat ru nigdym dot ąd nie wid ział. Dął jednocześ nie we wszyst‐
kich kier unkach, unosząc z sobą wszystko, co tylko napot kał na drod ze.
Śnieg rozwiał się nat ychm iast, a srebrne widelce, uniesione w górę, zaw is ły
w nieb ie jak gwiazd y. Zrob ił o się bardzo zimn o. Spojr załem na pana Kleksa
i w pierws zej chwili nie poznałem go wcale. Przeistoczył się w bałw an a ze
śniegu i wes oł o podśpiewywał:
Jed zie mróz, jed zie mróz. Wiezie śnieg u cały wóz!
Pom yślał em, że pan Kleks odm roził sob ie rozum, dlateg o też wziąłem
czajnik z wrzątk iem i wylałem całą jego zaw artość na głowę pana Kleksa.
Śnieg natychmiast stopniał, znowu się ociep lił o i pan Kleks zaczął roz‐
kwit ać.
Naprzód wyp uścił liś cie, potem pączk i, aż wreszc ie cała jego głow a i ręce
pok ryły się pierwiosnk am i. Zrywał je z siebie i zjadał z apet ytem, przyś pie‐
wuj ąc:
Gdy się kwiatków dobrze najem, Grud zień znów się stanie majem.
Po chwil i jedn ak strac ił humor, a to z tego pow od u, że pszc zoły, zwabion e
kwiat am i na głowie pana Kleksa, obsiadły go ze wszystk ich stron i niej edna
mus iał a zapuścić żądło w jego ciał o, gdyż poc zął żałoś nie jęc zeć.
Gdy po pewnym czas ie pszczoł y odl ec iały, głow a pana Kleksa wygląd ała
jak wielk i bąb el, a z oczu jego ciek ły duże krop le gęstego miod u.
Wziął em tedy z tacy czwart ą szklank ę, w któr ej mieś cił się grad. Wyglą‐
dał o to tak, jakby do szklank i włoż ył ktoś garść grub ego śrutu.
Wys ypał em na dłoń kilk a ziarnek gradu i wcier ałem je w głow ę pana
Kleks a. Mus iał doznać nadz wyc zajn ej ulgi, gdyż zdjął głow ę z karku i rzucił
mi ją jak piłk ę. Odr zuc iłem mu ją z powrotem w przekonaniu, że grę w piłk ę
lubi tak samo jak ja. Tymczas em pan Kleks, nie mogąc wid zieć własnej lecą‐
cej ku niem u głowy, tak niez ręczn ie nadstawił ręce, że głowa pot oc zył a się
w innym kierunku, odbiła się kilk a razy od ziemi i znik ła w zar oślach.
Zapyt ałem pana Kleksa, jak się czuje bez głowy, ale nic mi nie odp ow ie‐
dział, gdyż nie miał czym.
W tym czasie właśnie emal iowan y czajn ik w górze odw róc ił się zak opco‐
nym dnem na dół i naraz zap adła ciemność, w której tylk o srebrn e widelc e
migotał y wes oło.
Pan Kleks stał bez głowy, bezr adnie wymac hując rękam i.
Wyjął em tedy z piątej szklank i błys kaw icę, wygiąłem ją na kształt laski
i świec ąc nią sob ie, udałem się na pos zuk iwanie głowy pana Kleksa.
Znal az łem ją wśród pok rzyw. Była cała pop ar zona, co wcale nie przes zka‐
dzało jej podś piewywać:
Poparzyły mnie pokrzyw y, Taki jestem nieszczęś liwy!
Zwróciłem panu Kleksowi głowę, błys kawicę zaś wet knąłem obok w zie‐
mię.
Daw ał a tyle świat ła, że było widno jak w dzień.
– Chętnie bym coś zjadł – pow iedział pan Kleks.
Niestet y, jed yn ą rzeczą, któr ą posiadał em, była szklank a z grzmotem.
– Dos konal e! – zaw oł ał pan Kleks. – Nie znam nic smaczniejs zego od
grzmot u. Przyn ieś go tutaj.
Wyj ął em grzmot ze szklank i i pod ałem panu Kleks owi. Była to piękna
czerw on a kula, przyp om inaj ąc a owoc granatu.
Pan Kleks wydob ył z kieszen i scyz or yk, pokrajał grzmot na ćwiartk i, ob‐
rał ze skórk i zjadł z ogromnym apetyt em, obliz uj ąc się smakow ic ie.
Po chwil i jedn ak rozl egł się potężn y huk i pan Kleks, rozsad zon y od środ‐
ka, roz er wał się na tys iąc drobnych cząsteczek. Właś ciwie każd a taka czą‐
steczka była sam od zieln ym mał ym panem Kleksem, a wszystkie tańc zyły
wesoł o na trawie i śmiał y się cien iutk imi głos ik am i.
Wziąłem jedną z tych śmiejąc ych się cząs tec zek, włoż ył em do siódmej,
pustej szklank i, stojącej na tacy, i zan ios łem do kuchn i.
Nag le przez otwarty lufcik wdarł y się z głoś nym brzękiem srebrn e widel‐
ce, osac zyły mnie ze wszystk ich stron, a dwa spoś ród nich, zdaj e się, że An‐
ton i i Albert, usiłował y dos tać się do szklanki, gdzie był maleńk i pan Kleks.
Ratując go przed wid elc ami, szybk o wstaw ił em szklank ę do kred ensu
i mocno zatrzas nąłem drzwiczki.
W tej sam ej chwili obud ziłem się.
Ujrzał em nad swoi m łóżk iem prawd ziw eg o pana Kleksa, któr y stał wpa‐
trzon y w moje senne lusterko, szarpał sob ie brwi i mówił sam do sieb ie:
– Sen o siedmiu szklank ach… Sen o siedm iu szklankach… No, no!
Anatol i Alojzy
Przez cały wrzesień lały ulewn e deszc ze. Na krok nie wychod zil iśmy
z domu, zab awy w park u i gry na boisku ustał y zupełnie, pan Kleks posmut‐
niał i stał się dziwn ie małom ówn y, jednym słow em – wyraźn ie zaczęło się
coś psuć w nas zej Akademii.
Któr egoś wiec zor u pan Kleks oświadczył nam, że życie bez mot yl i i bez
kwiat ów bard zo go nuży i że wskutek tego musi zac ząć wcześniej chod zić
spać.
Pożegnaliśmy się tedy z pan em Kleksem i udal iś my się do nas zej syp ialni.
– Nudn o mi – rzekł jed en z Aleks andrów.
A ja wam coś powiem – odez wał się nag le Art ur – pan Kleks ma jak ieś
wyraźn e zmartwien ie. Czy żad en z was nie zauważ ył, że stał się trochę
mniejs zy, niż był dot ychczas?
– Istotnie! – zawoł ał jeden z Anton ich. – Pan Kleks maleje.
– A może mu się pop suła jego powiększająca pompk a? – zap ytał Anas ta‐
zy.
Nie brał em udział u w rozm ow ie, gdyż byłem bardzo senn y. Poł oż yłem się
więc do łóżk a i usnąłem natychmiast.
Śniło mi się, że jestem młotkiem i że pan Kleks rozbija mną po kolei
wszystkie moje guzik i. Uderzen ia młotka rozleg ały się po całej Akad emii
i wzmogły się do tego stopnia, że wreszc ie się obudziłem, ale uderzenia nie
ustały. Poc ząłem więc nasłuc hiw ać. Nie ulegało wątpliwoś ci, że owo stuk a‐
nie dolat ywało z parku i że ktoś wali w wejś ciową bramę.
Zbudziłem nat ychm iast Anas taz ego, narzucil iś my sob ie płaszc ze i świec ąc
latarkami, pob ieg liś my do park u. Za bram ą stał fryz jer Filip w towarzystwie
dwóch jak ichś niez nanych chłopców. Wszyscy trzej przem oczeni byli do
ostatn iej nitki i deszcz ociekał z nich strum ieniami. Anastaz y otworzył bramę
i wpuścił niez wyk łych nocnych gości.
Nowi uczniowie pana Kleks a! – zaw oł ał Fil ip zanos ząc się od śmiechu. –
Przyszłe znak omitoś ci słynn ej Akadem ii, cha–cha! Jed en ma na imię Anat ol,
a drugi Alojzy. Obyd waj na A, cha–cha! Anatolu, przedstaw się kol egom,
bądź dobrze wychow an y!
Młodzieniec nazwany Anat ol em ukłon ił się mówiąc:
– Jestem Anat ol Kukur yk. A to jest mój młodszy brat Alojzy. – Z tymi
słow y wskaz ał dłon ią na drugieg o chłopc a, któr eg o obaj z Fil ip em trzymal i
pod ręce.
– Bard zo nam przyj emnie pan ów poznać – rzekł z gal anter ią Anastazy. –
Niepot rzebnie jedn ak stoi my na deszczu. Panowie poz wolą za mną.
Udaliś my się wszys cy do Akad em ii, poz ostawil iś my w sien i zmoc zone
okrycia, po czym Anastazy wprowadził gości do jadaln i i usadowił ich przy
stol e. Byli widać bardzo zmęc zen i, gdyż Alojzy nat ychmiast usnął i kiw ał się
na krześle jak chińs ka fig urynka. i
Filip przes tał się śmiać i oznajm ił, że miał zam iar przyp rowad zić Anat ola
i Alojz ego do Akademii przed wieczor em, ale zab łądził po drodze i wskut ek
tego dop ier o po półn ocy zdoł ał ods zukać ulicę Czek oladow ą.
– Jesteście pewn o, pan ow ie, głodn i – rzek łem. – Będę mus iał obudzić
pana Kleks a i zaw iad om ić go o przybyciu panów.
– Kon iecznie trzeb a obudzić pana Kleksa! – zaw oł ał Filip śmiejąc się zno‐
wu. – Mam dla nieg o śwież utk ie pieg i, cha–cha! Bard zo chciel ib yś cie zoba‐
czyć pana Kleksa, cha–cha! Nieprawdaż, Anatolu?
– Będ zie to dla mnie wielki zaszczyt – odrzekł grzecznie Anatol.
Wobec tego pob ieg łem czym prędzej na górę i zap ukał em do syp ialni
pana Kleksa. Poniew aż nikt nie odp owiedział, zap uk ałem powtórnie, pot em
jeszc ze raz. Ale Pan Kleks miał widoczn ie bard zo mocn y sen albo też w ogó‐
le nie chciał się obud zić. Nac is nął em klamk ę. Drzwi były zamknięt e na
klucz. Sądził em, że może Mat eu sz usłys zy moje stukanie, na próżn o jedn ak
w dals zym ciągu dobij ał em się do drzwi – nikt mi nie odp owiad ał.
Pos tanow iłem więc sam pójść do kuchni i przyrządzić kolację dla chłop‐
ców i dla Fil ip a. Znal azłem w spiż arn i dzbanek z mlekiem, piec zyw o, mas ło,
troc hę sera, kurę na zimn o. Ustawiłem to wszystko na tacy i sięgnął em do
kredensu po taler ze i szklanki. Nar az w jedn ej ze szklanek dostrzeg łem coś
szar ego. W przek onaniu, że to mysz nakrył em szklank ę dłonią i zbliżył em do
świat ła. To, co zobaczyłem, nap ełn iło mnie przer aż en iem. W szklance sie‐
dział pan Kleks. Mal eńki pan Kleks. Wyr aźn ie rozpoznał em jego głow ę, jego
dziw aczny strój, nawet pieg i na jego nosie. Sied ział na dnie szklank i i spał.
Wyjął em go del ikatnie dwoma palcami i poł ożyłem na talerzyk u. Zet knię‐
cie z chłodn ą porc elaną obud ziło pana Kleksa. Zerwał się na równ e nogi,
szybko roz ejrzał się doo koł a, po czym wydobył z kieszen i pow ięks zającą
pompkę i przył oż ył ją do ucha. Niebaw em też zac zął się powiększać, zes ko‐
czył z talerzyka na krzesło, pot em na podł ogę, a po paru chwilach stał się
normaln ym, zwykłym pan em Kleksem.
Byłem tym wydar zen iem zupełnie oszoł omion y i nie wied ział em, jak się
zachow ać.
Pan Kleks przyg lądał mi się uważnie przez jak iś czas, aż wreszcie rzekł do
mnie sur owo:
– To wszystko tylko ci się śniło! Rozum iesz? Idiot yczn y, głup i sen! Po
prostu jak ieś bredn ie! Zab ran iam ci o tym śnie opow iad ać komuk olw iek. Pan
Kleks ci zabran ia! I żeby mi się więcej takie sny nie pow tar zały! Pamiętaj!
Przep ros ił em pana Kleks a, bo cóż innego miałem uczyn ić, po czym oznaj‐
mił em mu o przybyciu Fil ip a z dwoma chłopcam i.
– Por adźcie sob ie beze mnie – rzekł pan Kleks. – Daj im kol ac ję i niech
idą spać, a rano z nimi por ozm awiam. Filip może poł ożyć się w moim gab i‐
necie na otom anie. Dobranoc.
Po tych słow ach wyszedł trzasnąwszy za sobą drzwiam i. Wybiegłem za
nim i wid ział em, jak po poręc zy wjeżd żał na górę.
“Coś się psuje w Akadem ii” – pom yś lałem. Wróc ił em do kuchni, wziął em
tacę z kol ac ją i zan ios łem ją do jadalni.
Alojz y spał w dals zym ciągu. Filip i Anat ol zabrali się do jedzen ia, nie
zwrac ając na nieg o uwag i.
– Może obudzić pańs kiego brat a? – zag adn ął Anastaz y Anatola. – Pewno
jest bard zo głodny.
– O, nie. To zbyt eczn e! – odrzekł Anat ol. – Taki pokrzepiający sen zastąp i
mu w zupełności jedzen ie. Alojzy bard zo nie lubi, żeby go bud zić.
– Zobaczyc ie, chłopc y, to będzie chlub a waszej Akad emii, ten śpiąc y kró‐
lew icz! – śmiał się Filip zjad aj ąc kurę.
Po kolacji Anastaz y zaprow ad ził Fil ip a do gab inetu, ja zaś udałem się do
sypialni, aby przygotować łóżk a dla obu chłopc ów.
Gdy końc zył em przyg ot owania, w drzwiach ukazali się Anas taz y i Anatol.
Anat ol niósł na rękach śpiąceg o Alojz eg o.
– Bard zo nie lubi, żeby go budzić – wyjaś nił raz jeszc ze Anatol. – Dlat eg o
też nie będziemy go wcale rozb ier al i: niech sob ie śpi w ubraniu.
Położ yliśmy go więc ostrożn ie na łóżk u, rozebraliś my się szybk o i usnęl i‐
śmy wreszc ie po dziwnych wydar zeniach tej nocy.
Naz aj utrz zbud ziłem się bard zo wcześ nie. Przyb ycie now ych uczniów do
Akad em ii stan ow iło sensac ję niep ospol itą. Szturchn ął em Alf reda, któr y spał
w sąs iedn im łóżku, i opowiedziałem mu szept em o Anat ol u i Alojzym. Al‐
fred zbud ził śpiąc eg o obok Art ura, Art ur Aleks and ra i po chwili w syp ialn i
wrzało jak w ulu.
Rann a pobudka Mat eusza zas tała wszystk ich na nogach.
Chłopc y przygląd al i się ciekawie. Anat ol owi, któr ego obud ziła nas za
krząt an ina, oraz Alojz em u wyciągniętem u nieruc hom o na łóżku.
Nagle drzwi się otworzył y i wszedł pan Kleks.
– Dzień dob ry, chłopc y! – zawoł ał od progu. – Gdzie są wasi nowi kole‐
dzy?
Anatol usiadł na łóżk u. i rzekł uprzejm ie:
– Jestem, pan ie profesorze. Naz ywam się Anatol Kukur yk, a to mój młod‐
szy brat.
Wskaz ał przy tym na Alojzego, który przez cały czas naw et nie drgnął.
Pan Kleks przyjrzał się w milc zen iu Anatol owi i podszedł do Alojz eg o.
Dług o stał nad nim zagłębion y w swych myś lach, wreszc ie nac hyl ił się
i krzykn ął mu pros to w ucho:
– Nazyw asz się Alojzy, prawda?
Alojz y nie drgnął.
– Czy mnie słys zysz, Alojzy? – krzykn ął znowu pan Kleks.
Alojzy nie drgnął.
Wówc zas pan Kleks podn iósł mu powiek i i zajr zał w oczy, dłon ią pot arł
mu policzk i i czoło, pok lep ał po ręk ach.
Ale i to nie zdoł ało obud zić Alojzeg o.
– Popatrzc ie, chłopc y – zwrócił się do nas pan Kleks. – Alojzy nie jest ży‐
wym człowiekiem, tylko lalk ą. Byłem zawsze przec iwn y wprowad zan iu lalek
do moj ej Akad em ii. Ale teraz już nic nie por adzę. Alojzy zos tał w nocy pod‐
stępn ie przemycony. Będę miał z nim mnóstwo kłopot ów. Mus zę go nau czyć
czuć, myśleć i mówić. Spróbuj ę, może mi się uda. Adas iu, weź sob ie do po‐
moc y Alf reda i dwóch Antonich i zan ieście Alojzeg o ostrożn ie do szpit al a
chor ych sprzęt ów. Lekc ji żadnych dzisiaj nie będzie, gdyż jes tem zajęty. Jeś li
nie będ zie deszczu, moż ec ie pójść z Mateu szem do parku.
Po tych słow ach pan Kleks trochę jak gdyb y się przyk urczył i wys zedł
z pok oj u.
Bez chwil i zwłoki przy pom ocy trzech wyz naczon ych kolegów zabrał em
się do przen os zenia Alojzego. Jakżeż wielkie jedn ak było moje zdziw ien ie,
gdy okaz ał o się, że niczyj a pom oc nie jest mi pot rzebn a i że sam jed en z ła‐
twością mogę unieść Alojzego. Był lekk i jak piórko. Gdy trzymałem go na
rękach, chłopcy otoczyl i mnie ze wszystk ich stron, prag nąc dokładn ie się
przyjr zeć. Gdyb y nie zad ziwiaj ąca lekkość i martwota, Alojz y nic zym wła‐
ściw ie nie różn iłb y się od żyw eg o człow iek a.
Kształt głow y, włos y, wyr az twarzy, układ ust, wilgotn a powłok a oczu,
zarys czoł a, nosa i podbródk a, ręce i paznokcie na palc ach, wszystko to było
tak nat uralne, tak łud ząco prawd ziwe, że mało kto od pierws zeg o wejr zenia
rozpoz nałb y w Alojzym lalk ę.
Naw et masa, z któr ej ulep ion a była twarz i ręce, miał a elastyczność i cie‐
pło, właściw e tylk o i wył ącznie ludzk iemu ciału.
Krótk o mówiąc, wyk on anie tej wspan iał ej, niez wyk łej lalki godn e było
najw yższego pod ziw u.
Zachwyt nasz nie miał granic, a przy tym poż erał a nas ciek awość, czy pan
Kleks zdoła Alojz ego ożywić i jak ułoż ą się nasze stos unki z lalką, któr a sta‐
nie się sztucznym człow iekiem.
Anat ol wtrącił się wreszc ie do nas zej rozm owy i bardzo uprzejmie zaczął
wyj aś niać nam budow ę lalki, którą kochał jak brata. Skorzys tał em z tego,
wyrwałem się kol eg om i pobiegłem z Alojz ym do pana Kleks a, który wycze‐
kiwał już niecierpliwie w szpital u chor ych sprzęt ów.
– Połóż go na tym stole – rzekł do mnie – nat ychm iast zabier zemy się do
rob ot y.
– A więc mogę tu zostać? – zapyt ałem nieś miało.
– Owszem – odp arł pan Kleks – pot rzebn a mi będzie pomoc.
Poniew aż nie jedliś my jeszc ze śniad an ia, pan Kleks po raz pierwszy po‐
częstow ał mnie pigułk am i na por ost włosów, po czym polecił mi, abym Aloj‐
zego rozeb rał.
Okazało się, że tylko głowa i dłonie lalki ulep ion e były z cielesnej masy,
wszystkie zaś pozostał e jej częś ci pokrywał a cienk a wars twa miękkieg o me‐
tal u o mien iącym się róż owym połys ku.
Pan Kleks wyjął z kies zen i spodni duży słoik z maś cią i rzekł:
– Tą maścią będ ziesz nac ier ać Alojz ego tak dług o, aż pod metal ową po‐
wierzchnią pojaw ią się nac zyn ia krwion oś ne. Mus isz uzbroi ć się w cierp li‐
wość, gdyż nacier an ie pot rwa bard zo dług o. Zacznij od nóg, a ja zajmę się
przez ten czas płuc am i i sercem.
Prac a nas za trwał a kilka god zin bez przer wy. Pan Kleks odś rub ow ał bla‐
chę, która pok rywała klatkę piers iową lalk i, i niestrud zen ie majs trował w jej
wnętrzu. Mnie od nacierania wprost omdlew ały ręce, doprow ad ził em jednak
wreszcie do tego, że pod metalowym nas kórkiem Alojz eg o pomału zac zęły
się ukaz ywać liczne rozg ał ęzien ia cieniutkich żyłek.
– Nogi mają już dosyć – rzekł po pewn ym czas ie pan Kleks nie pat rząc
wcale w moją stron ę. – Zajm ij się ter az rękami.
Zabrał em się wob ec tego do wcier an ia maści w ram ion a i dłon ie Alojz ego.
Właś nie w tej chwil i gdy pojawił y się już na nich naczyn ia krwion oś ne, roz‐
legł się dźwięk dzwonka wzywaj ąceg o na obiad.
Pan Kleks, purp urow y z nap ięcia i wys iłk u, rozp ros tował plec y, przyśru‐
bow ał z powrotem blaszaną pok ryw ę do klatki piers iowej lalki i rzekł do
mnie z zadowoleniem:
– Dos konale! Świetnie! Idź ter az na obiad, a ja tymc zasem pop rac uję nad
móz giem tego kawalera.
Z żal em opuściłem szpit al chorych sprzęt ów i udałem się do jadalni.
Pierws zy podb iegł do mnie Anatol, a za nim pozos tali kol edzy i zarzucil i
mnie tysiącami pyt ań:
– Czy Alojz y już chodzi?
– Czy mówi?
– Co robi pan Kleks?
– Kiedy zejd zie na dół?
– Co Alojzy ma w głow ie?
– Czy Alojzy już myś li?
Opow ied ziałem im dokładnie o wszystkim, co dział o się w szpit alu cho‐
rych sprzęt ów, a pot em szybk o zabrał em się do jedzen ia, aby co rychlej wró‐
cić do przerwan ej pracy.
Gdy byliś my już przy des er ze, drzwi od jad alni otwor zył y się nagle.
Dwad zieś cia pięć par oczu zwróc iło się w ich kier unku.
W drzwiach stał Alojz y podt rzym yw an y przez pana Kleks a.
Staw iaj ąc niez ręczne i płoc hliwe kroki, posuwał się z wolna naprzód, roz‐
glądał się ciekaw ie doo koła i przes adn ie ges tykulow ał lewą ręką.
– Macie go! – zaw ołał z tryumf em pan Kleks. – Poz najc ie się z waszym
kolegą.
– Dzień dob ry, Alojz y! – odezwał się pierwszy Anatol, olśniony wid o‐
kiem lalk i.
– Dzień do–bry – odrzekł Alojz y wym awiając z trud em każdą sylab ę.
– Pow iedz jak się naz yw asz! – krzyknął mu w ucho pan Kleks.
– A–loj–zy Ku–ku–ku… – zaciął się Alojzy powtarzaj ąc monotonn ie i bez
przer wy pierws zą syl abę sweg o naz wis ka.
Pan Kleks otworzył mu usta, wsunął pod jęz yk dwa palc e i szybk o przy‐
kręc ił jakąś śrubk ę.
– No, sprób uj mów ić ter az.
Lalka odet chnęł a głęboko i pow iedziała już nieco płynn iej:
– A–loj–zy Ku–ku–ryk. Nazyw am się A–loj–zy Ku–ku–ryk.
– Doskon al e – klas nął w dłon ie pan Kleks – dos konal e! Siadaj ter az do
stołu, a wy, chłopc y, dajcie mu coś do zjed zenia.
Alojzy tak im samym pow oln ym, ostrożnym krokiem zbliż ył się do stołu,
siadł na krześ le i rzekł bezd źw ięcznym głos em:
– Daj–cie mi jeść.
Jeden z Ant on ich pods un ął mu talerz z mak ar on em i pod ał widel ec.
Alojzy ujął niez grabn ie wid el ec w garść i zab rał się do jed zenia. Znaczn a
część nab ieran ego mak aronu wyp ad ał a mu z ust, resztę zaś powoli żuł i z tru‐
dem poł yk ał.
– Smaczne – pow iedział z bladym uśmiechem, gdy już opróżn ił talerz.
Z zad ziwiaj ącą szybkoś cią nabier ał wpraw y w jed zen iu, w ruchach
i w mowie.
Po god zin ie zaczął układ ać dłużs ze zdan ia, a pod wiec zór wdał się z pa‐
nem Kleks em w rozmowę o Akad em ii.
Nazaj utrz zap row ad ziliśmy go do parku na spacer. Chod ził już zupełnie
pop rawn ie i prób ow ał nawet gon ić Anatola, ale zaczep ił się o włas ną nogę
i upadł.
Jadł coraz star anniej, nauczył się trzymać w dłon iach nóż i wid elec, a na
trzeci dzień sam się umył, uczesał i ubrał.
Po tyg od niu nikt nie byłby już w stanie rozp oznać w Alojzym zwyc zajn ej
lalk i pow oł anej do życ ia przez pana Kleks a.
Historia o Księżycowych
Ludziach
Gdy rano jak zaz wyczaj przyn ieś liś my panu Kleks ow i nasze senne lus ter‐
ka, pan Kleks rzekł do nas bard zo pow ażnie:
– Słuc hajc ie, chłopc y! Jutro punktualn ie o jed enas tej rano odbęd zie się
wielk a uroczys tość w naszej Akad em ii. Dom yślac ie się zapewn e, o co cho‐
dzi. Otóż opowiem wam, co moje prawe oko wid ziało na księż ycu, czyli hi‐
stor ię o księżycowych ludziach. Na uroczys tość tę zapros iłem sąs iednie bajk i.
Pow ięks zył em trzykrotnie salę szkoln ą, aby wszyscy mogli się w niej pom ie‐
ścić. Cały dzisiejs zy dzień przeznaczam na przygot owania. Chciałbym, aby‐
ście wyg lądal i schludn ie i czys to. Poza tym pros zę, abyście zajęl i się upo‐
rządk ow aniem parku i Akademii. Mateusz udziel i wam niez będnych wskaz ó‐
wek. Ja przez ten czas przyg otuj ę odpowiedni poczęstunek dla goś ci. Proszę
mi nie przeszkad zać i nie wchod zić do kuchn i. Czy mogę na was liczyć?
– Tak jest, pan ie profes or ze! – zaw oł aliś my chór em.
Niezwłoczn ie zabraliśmy się do rob oty.
Jedn i z nas trzep al i fotel e i dywan y, inni zac iągali i froter owal i podł ogi,
myli okna, uprząt al i ścieżk i, puc ow ali obuwie, kąp ali się, jednym słowem,
w Akad emii zaw rzał o jak w ulu.
Mat eu sz bez przerwy krąż ył nad nami, zag ląd ał w najmniejs ze szpary, po‐
ganiał nas i sprawdzał to, coś my zrob il i.
Zdaw ało się, że wszystk o idzie jak najl ep iej i że nic nie jest w stan ie za‐
kłócić pan ując ej w Akad emii harmonii.
Stał o się jednak inaczej.
Na świeżo zaf rot er ow an ej posadzce w gabin ec ie pana Kleks a pojaw ił a się
nie wiadomo skąd kał uża atramentu. Z pod us zek, które wiet rzyły się na dzie‐
dzińcu, zac zęł y się nagle unos ić tum an y pier za. Obs iadło ono dyw an y, meble
i nas ze ubran ia, tak że led wo mogliśmy się potem doczyś cić. Okazał o się, że
czyjaś niewid zialn a ręka poprzec inała pod uszki noż em. Ale to jeszc ze nie ko‐
niec. W syp ialni naszej ni z tego, ni z oweg o poj aw ił y się ogromn e iloś ci sa‐
dzy. Fruwała po pokoj u opad ając na czys tą pościel i bieliz nę. Gdy jed en
z Adam ów usiadł na otomanie rozd arł sob ie spodnie, gdyż z otom any ster‐
czał y ostre gwoźd zie.
Krzesła ktoś złośliw ie wys mar ował klejem. W łaz ienc e nie wiadom o kto
poodkręc ał wszystk ie krany i woda zal ał a nie tylk o całą łaz ienk ę, ale i kuch‐
nię, wskutek czeg o pan Kleks mus iał włoż yć na nogi głęb okie kal osze.
Nie mogliśmy w żad en sposób ustalić, kto tu jest win owajcą. Byl iśmy
wściek li, że cała nas za prac a idzie na marn e, i pod ejrzl iw ie spogląd aliś my je‐
den na drugieg o.
Po połud niu jednak bomba wreszcie pęk ła.
Artur, wchodząc po schodach na pierwsze pięt ro, spos trzegł przypadk ow o
przez uchylone drzwi Alojzego, któr y nożyczk ami przecinał drut y elekt rycz‐
ne. Pob iegł więc szybko po mnie i obaj nies podzianie wpad liś my do pokoju.
Alojz y roz eśmiał się głup io, ale nie przer yw ał byn ajmniej swoj ego zaj ęcia.
Wyr wałem mu z rąk noż yczk i. Tak go to rozgniew ało, że kopnął stoj ąc y
obok stół i wywróc ił go wraz ze wszystk im, co na nim stał o.
– Alojzy, opam iętaj się – rzekł Artur.
– Nie chcę się opam ięt ać! – zaw oł ał Alojzy. – Będę wszystk o niszczył, bo
tak mi się pod oba! To ja wylał em atram ent w gab inecie, to ja pod ziuraw ił em
poduszki, to ja nap uś ciłem sadzy do sypialn i! I co mi zrob ic ie? Nic. A jeśli
będ ziec ie mi się sprzec iwiali, podp al ę całą tę budę i już!
Przeraż eni pobiegliś my do kuchni do pana Kleksa i opowiedzieliś my mu
o łob uz erskich wyb rykach Alojz ego.
Pan Kleks upuś cił na podł og ę tort, który trzym ał właśnie w rękach, i zasę‐
pił się bard zo.
– Przew idziałem, że z tym Alojz ym będą niep rzyj emności – rzekł z zak ło‐
pot aniem. – Trudno. Dajcie mu, chłopcy, spok ój, to nie jest wina jego, lecz
mec hanizmu. Tak jak nastaw ia się bud zik na pewn ą godzinę, można również
nastawić mec haniczną lalk ę na wykon ywanie pewnych czynn ości. Czuj ę
w tym spraw ę Fil ip a. Ale jes tem zupełn ie bezsilny. Rozumiecie? Jes tem bez‐
siln y.
Przez chwil ę pan ow ało milc zenie, po czym pan Kleks ciągnął dal ej:
– Nie znam mec han iz mu Alojz eg o. Jest to sekret Filip a, który go skon‐
struował. Dlat ego też musimy być dla Alojzego wyroz umiali i cierpliwi.
W gruncie rzec zy prześcignął was wszystk ich. Jest po pros tu cudownym two‐
rem. Nauczył się już w Akademii wszystkieg o i umie nawet mówić po chiń‐
sku. Zdaj e mi się, że dos łownie zjadł mój słownik chiński, bo nigdzie go nie
mogę znaleźć. Idźc ie do swoj ej prac y. Myś lę, że Alojz y sam wreszc ie się
uspok oi, gdy zobac zy, że nikt nie zwrac a na niego uwagi.
Wys zliś my z kuchni bard zo strap ien i. O ile Anat ol był miłym chłopcem
i dob rym kol egą, o tyle Alojzy od dłużs zeg o już czasu dokuc zał nam swymi
drwin ami i doc inkam i. Kpił sob ie ze wszystkich i ze wszystk iego, odnos ił się
z lekcew ażeniem do pana Kleksa, po noc ach nie dawał nam spać, a Mate‐
uszowi przy każdej sposobności wyrywał pióra z ogona. Początk owo znosil i‐
śmy cierpliw ie jego wybryk i, pot em jedn ak zaczęliśmy go unikać, tak że wol‐
ny czas mus iał spęd zać samotnie albo z Anatol em, któr eg o nieu stannie drę‐
czył, pot rącał i szczyp ał.
Był antyp atyczn ym, obrzyd liwym chłopcem, chociaż istotn ie nie możn a
było mu odm ów ić niezwykłych zdoln ości, intelig enc ji i sprytu.
Trzeb a go było za wszelk ą cenę na jak iś czas unieszkodliwić, dlateg o też
poświęc iłem się dla dobra spraw y i zap ropon owałem mu, aby poszedł ze mną
do parku na szczygły.
Alojzy zgod ził się, wob ec czego urwaliśmy kilk a gałąz ek ostu na przynę‐
tę, przygot owal iś my pętlice z końskiego włos ia i zas taw iliśmy sid ła, sami zaś
przyczai liśmy się w pob liskich krzakach.
– Nudn o mi – rzekł szept em Alojzy. – Jes teś cie głupcy, jeś li moż ecie wy‐
trzymać z tym was zym panem Kleks em. Przy pierwszej sposobnoś ci uciekn ę
stąd i wyjad ę do Chin. Właś nie nigd zie indziej, tylk o do Chin. Tak sobie po‐
stanowiłem.
Nic mu na to nie odp ow ied ział em, on zaś snuł dal ej swoj e zwierzen ia.
– Nie pros iłem pana Kleks a, aby uczył mnie myśleć. Mogłem bez tego się
obejść. Wiem, że jestem zup ełnie niepod obn y do was, chociaż na pozór ni‐
czym się od was nie różn ię. Właściwie nie cierpię was wszystk ich, a na pana
Kleks a nie mogę patrzyć. Zobac zysz, co ja jeszcze nar ob ię. Dług o będziec ie
mnie pam iętal i.
Mówił cor az głośniej, wreszc ie jedn ak uspokoił się, oparł głowę na rękach
i po chwil i usnął.
Skorzys tał em z tego, wyp uścił em złapan ego szczygła i cicho stąpaj ąc na
palcach, pob iegłem do Akad emii.
Chłopc y kończyl i już swoje zaj ęcia. Pok oje i sale lśnił y czys tością, aż
przyjemnie było spojr zeć.
Zjedliśmy wcześ nie kolację i poszliśmy spać.
Alojz ego nie było i nikt nawet o niego się nie zatroszczył. Pos tanow ił wi‐
doczn ie spęd zić noc w park u, czemu wcal e się nie dziwił em, gdyż wiedzia‐
łem, że ciało jego nie odc zuwa chłodu.
Naz aj utrz wystroi liśmy się od rana i oczek iw al iś my przybycia baj ek. Pan
Kleks po raz pierwszy włoż ył na siebie zamiast zwykłeg o swego surd uta ta‐
baczk owy frak z ziel onym i wył ogam i i w milc zen iu przec hadzał się po Aka‐
demii. Był cok olwiek mniejs zy niż dnia poprzedniego, ale w now ym stroj u
zmiana ta była ledw ie dos trzeg aln a.
Już o god zinie dzies iąt ej zaczęli nadc hod zić zap ros zeni goście. Park za‐
ludn ił się mnóstwem najrozmaits zych pos tac i, jakie dzis iaj możn a oglądać
tylk o w teatrze lub w kin ie.
Aczk olw iek była to już późn a jesień, w parku przygrzew ało słońce i klom‐
by oraz kwietn iki nag le pozak wit ał y.
Przed gan ek zajeżd żał y powoz y i złoc on e kar et y, w powietrzu lataj ąc e dy‐
wan y i skrzyn ie furk ot ały jak sam olot y. Przer óżne królewn y i księżn iczki cią‐
gnęły w otoczeniu swoich dworzan i paz iów. Gnomy i kras nol udki roiły się
na ścieżkach, jak owe żaby po spuszczen iu staw u przez pana Kleks a. Przyb y‐
wał y też zwierzęt a znane z niek tórych bajek, a więc kot w but ach, kura zno‐
sząca złot e jajka, niedźw iadek Miś, Koziołek Mat ołek, Kaczka Dziw aczk a,
lis–przecher a, czapla i żur aw, a nawet kon ik pol ny i mrówk a. Rusałk a jec hał a
w szklanym powoz ie nap ełnion ym wodą, a doo koła niej plus kał y się złot e
rybk i. Nie brak też było Arab ów, Indian i Chińczyków oraz inn ych najr ozm a‐
its zych cudzoz iemców z bajek i opow ieś ci różnych lud ów.
Pan Kleks wit ał wszystk ich przy wejściu do Akadem ii, a co najd ziwn iej‐
sze, każd ego znał osobiś cie.
Muszę również stwierd zić, że najwspanialsi nawet król ew icze okaz yw al i
panu Kleksow i szczególn y szac unek i jego zap ros zenie uważ ali dla sieb ie za
zaszczyt. Widząc to, doz naw ał em uczuc ia dumy, że jes tem uczniem tak iego
znak omit ego człow ieka.
Sala szkolna, po rozszerzeniu jej przez pana Kleksa, stał a się tak obs zern a,
że wszys cy goś cie pomieś cili się w niej z łatwością, a gdyb y miał o ich być
naw et trzy lub czter y razy więcej, na pewno dla nikogo nie zab rak łoby miej‐
sca.
Mnie wraz z poz os tałym i chłopcami przyp adło w udzial e zajmow an ie się
goś ćm i. Rozn os il iśmy więc na srebrnych tacach i półm is kach przyr ządzone
przez pana Kleksa przys mak i. Były tam różne tort y i ciastka, czekoladk i,
kwiaty i owoc e w cuk rze, pierniki, lody, kremy, winogron a i orzec hy, wy‐
śmien ite przysmak i wschodnie dla baj ek arabs kich, napoj e gorąc e i zimne,
a nawet komp ot i cukierk i z kolorow ych szkieł ek, z motyl i i z pelargonii.
Dla znawc ów i smak os zów przyg ot owane były również pigułk i na por ost
włosów, sny w pas tylk ach oraz zielon y płyn.
Żabka Podajłapk a usadow iła się za moim uchem i podszeptyw ała mi,
kogo i jak mam obsłuż yć, co bardzo ułat wił o mi prac ę.
Kied y wszystkie zap roszon e bajk i już się zebrał y i zaj ęł y miejsca, ustaw i‐
liśmy się pod ścianam i. Punktualn ie o god zinie jed enas tej pan Kleks wszedł
na kat ed rę. W swym tab aczk ow ym frak u, z Mateu szem na ram ien iu, z roz‐
wian ym włos em i mnóstwem galow ych pieg ów na nos ie wyglądał wspanial e.
Salę zaleg ła cis za.
Pan Kleks odc hrząknął i zaczął swoją opow ieść:
– Dal eko, dal ek o, za bor em, za rzek ą, gdzie już nikt nie mieszk a, biegnie
wąska ścieżka. Ścieżka biegnie w górę przez kosmat ą chmur ę, przez białe ob‐
łoki bieg nie w świat wysok i, gdzie w dali podn iebn ej wisi księż yc srebrny.
Moje prawe oko bywało wysoko, wszystk o, co widziało, mnie opowiedział o.
Cała pow ierzchn ia księżyca pokryta jest góram i z mied zi, sreb ra i żelaza.
Góry pop rzecin an e są we wszystkich kierunk ach długim i, krętymi koryt ar za‐
mi, od któr ych prowad zi niez liczona ilość drzwi do leż ąc ych wzdłuż koryt a‐
rzy pieczar.
Mieszk aj ą w nich księż ycowi lud zie, którzy naz yw ają się Lunnam i.
Na powierzchn i księż yca panuj e wieczys ty mróz, dlateg o też Lunnow ie
nigd y nie opuszc zają wnęt rza gór. Snuj ą się nieu stann ie po swoi ch kor yt a‐
rzach, wędruj ą z pięt ra na pięt ro, zapuszczają się w głąb swojej planety, drąż ą
nies trud zenie metal ow e ściany i prow ad zą pracowit e życ ie mrów ek.
Roś linn ości na księżycu nie ma żadnej, nie ma też żadnych inn ych ży‐
wych istot prócz Lunn ów.
Lunn ow ie nie posiadają ani ciała, ani koś ci. Utworzen i są z mglistej mia‐
zgi pod obn ej do obłoków i mogą przybier ać najr ozm aits ze, dowoln e kształty.
Miaz ga ta pok ryta jest przezroc zys tą elastyczn ą powłok ą, przypomin aj ącą że‐
latyn ę.
Wszys cy Lunn ow ie mają naczyn ia ze szkła, w którym spęd zaj ą czas wol‐
ny od pracy. Każd e z tych nac zyń pos iad a odrębn y kształt, dzięk i czemu
Lunn ow ie mogą wyo dr ębnić się jedn i od drugich.
Mieszk ania Lunnów wyp ełn ion e są dziw acznym i sprzęt ami z żelaza i mie‐
dzi. Są to przer óżne krążki, płytk i, taler ze, misy, poustawiane na trójnog ach
lub poz awieszan e na ścianach.
Światła Lunn owie nie posiadaj ą, nat om iast sami promien iuj ą w miarę po‐
trzeby. Żyw ią się ziel on ymi kulkam i, które wyb ierają z mied zi. Wydają
dźwięki podobne do uderzeń srebrnych dzwonków i doskon ale w ten spos ób
porozumiewaj ą się międ zy sobą.
Lunnow ie por uszają się podobnie jak obł ok i, to znaczy – płyn ąc. Do pracy
nie używ aj ą żadn ych nar zędzi i we wszystkim, co robią, posług ują się różny‐
mi prom ieniami, które z sieb ie wyd ziel ają.
Tacy są księżyc owi ludzie zwani Lunn am i.
Na południu półkul i księż yc a, w Wielkiej Srebrnej Górze, mieszka władca
Lunn ów, potężny i groźn y król Nies for. On jeden tylko osiągnął taki stopień
dos kon ał oś ci, że utracił swą przez roczystość i ukształtow ał swe płynn e ciało
bez potrzeb y uciek an ia się do szklan ego nac zyn ia. Król Niesfor podobn y jest
do człow iek a ziemskieg o, ma naw et ręce i nogi, brak mu tylko twar zy, dlate‐
go też głow a jego posiad a formę gładkiej kuli.
Król Niesfor nig dy nie wypuszc za z dłon i wąskiego, długiego miec za.
Gdy któr y z Lunn ów nar azi się na jego gniew, przekłuw a go ostrzem swej
kling i.
Wted y z żelatynowej pow łoki wyp ływ a promienista miazga i ulatn ia się
w jednej chwili. Powłok ę przekłut eg o Lunn a król Niesfor zabiera do swego
srebrn eg o pał acu i chow a do żel aznej skrzyni.
Pewn eg o dnia król Nies for przełamał obyczaje swojeg o ludu i wyszedł na
powierzchnię Srebrnej Góry. Wted y właśnie stał a się rzecz, któr ej nikt nie
był w stan ie przew id zieć… – w tym miejs cu pan Kleks przer wał i uważn ie
czegoś nas łuchiw ał.
Po chwili zac zął zdrad zać zan iepokojenie, które wyr aźn ie udziel iło się
wszystkim obecn ym. Z park u dol atyw ał y krzyki, trzask łam anych gałęzi,
brzęk tłuc zon ych szyb. Wid ocznie zaszło coś szczególn ego.
Zgiełk przybliż ał się cor az bard ziej, aż nag le drzwi do sali rozw arł y się
z łos kot em i w prog u stanął Alojz y.
Był rozc zochrany, brudn y, ubranie miał pom ięte. W dłon i trzymał sęk at y
kij.
Na twar zy jego mal owała się wściek łość.
– A cóż to znaczy, pan ie Kleks?! – zaw ołał głos em, któr y zamroz ił i prze‐
raził wszystkich. – Zachciał o się wam urządzać zab awy beze mnie! Co? Mnie
się zostaw ił o szczyg łom na pożarcie, a tu przez ten czas opow iada się bajecz‐
ki! Czego się gapic ie na mnie, wy wszyscy? Fora ze dwor a! Wyn os ić się
stąd, pókim dob ry!
Przy tych słowach zac zął wymachiwać kijem nad głow ami wys traszon ych
goś ci.
Pan Kleks zan iemów ił, spog ląd ał przed sieb ie szklan ym wzrok iem i ner‐
wowo szarp ał brwi.
Alojz y bez żadnych przeszkód buszował po sali, wreszc ie zbliż ył się do
stoł u zas taw ioneg o przys mak am i pana Kleksa i z całych sił uder zył w stół ki‐
jem. Rozległ się trzask, odłamk i porc elan y i szkła pos ypały się we wszystk ie
strony, a kremy i nap oj e ochlapały najbliż ej sied ząc ych goś ci.
Anat ol usiłow ał obezw ładnić Alojz eg o, ale jedn ym pchnięc iem pięś ci zo‐
stał obalony na podł ogę.
Pow stał pop łoch nie do opis ania.
Jedn a królewn a i dwie małe księżniczki zem dlały, pozostal i zaś goś cie po‐
zryw ali się z miejsc i zac zeli uciek ać drzwiami i oknam i.
Pan Kleks stał nieruchomo jak słup soli, skurczył się tylko niec o i ze
smutkiem spog lądał na Alojzego.
– Hej! Panow ie, panow ie! – krzyc zał Alojz y – może byście się tak trochę
pos pieszyl i? Zmyk aj, Kaczk o Dziwaczk o, bo cię zjem na obiad! Uciek aj,
mrówko, bo cię rozdepczę! Ter az ja się baw ię, cha–cha–cha!
Z ciżb y tłoc zących się do drzwi goś ci wysunęł a się nag le piękna blada
pani o dumnej postaw ie. Podeszła do Alojz ego i rzek ła doń stan owc zym gło‐
sem:
– Jes tem Wieszczką lalek. Żądam od ciebie, abyś nat ychm iast opuś cił
salę!
– Ale Alojzy nie był już zwykłą lalk ą i dlateg o Wieszczka nie miał a nad
nim władzy. Roześmiał się jej szyd erc zo w twarz, odw róc ił się plec am i i roz‐
pychaj ąc się brutaln ie, zawołał:
– To jeszcze nie kon iec, pan ie Kleks! Odec hce się panu pańs kich baj e‐
czek! Z pańs kiej Akadem ii zostaną trocin y. Roz umie pan? Tro–ci–ny!
Alf red, nie mogąc znieść tej sceny, rozp łakał się.
Inni chłopcy stali przeraż en i i spog ląd ali na pana Kleksa. Ja dygot ał em
wprost z obur zen ia i uczuc ia przyk rości.
Sala stopn iow o opróżniał a się, aż wreszcie opus toszała całk iem.
Z park u dol atyw ał turkot odj eżdżających powoz ów i kar et. Zem dloną kró‐
lewnę wyn ieśli jej paziow ie na rękach.
Zostaliś my sami z panem Kleksem znier uchomiałym i zapatrzonym przed
siebie.
Tymc zas em sala zmniejszyła się i powrócił a do zwyk łych swoi ch rozm ia‐
rów, nieb o zachmurzyło się i znowu zac zął padać drobny jes ienn y deszcz.
Alojzy z miną pełną zadowolen ia rozs iadł się w fotel u na wprost pana
Kleks a i wyz ywaj ąc o gwizd ał.
Wreszcie pan Kleks się ocknął. Roz ejrzał się po pus tej sali, pop at rzył na
nas, stoj ąc ych pod ścianami, pot em na Alojzeg o i rzekł spok ojn ie, jak gdyby
nig dy nic:
– Szkoda, chłopcy, że nie mogłem opowiedzieć do końc a his torii o księż y‐
cow ych lud ziach. Będę mus iał odłożyć to do inn ej książki! Trudn o. Zdaj e się,
że czas już na obiad. Prawda, Mat eu szu?
– Awda, awda! – zaw oł ał Mat eu sz i pof run ął w kierunku jadalni.
Nie zwrac aj ąc uwag i na Alojz eg o, pan Kleks przes zedł obok niego, uniósł
się w pow ietrze i pop łyn ął w ślad za Mateuszem, przyt rzym ując rękam i roz‐
wiewające się poły sweg o tab aczk ow ego frak a.
Taki to był wspaniał y człowiek!
Sekrety pana Kleksa
Kiedy przed półrokiem zacząłem pis ać ten pamiętn ik, wcal e nie przypusz‐
czałem, że zajm ie on tyle miejs ca i że będę miał do opis ania tak wiele rozma‐
itych, przed ziwnych wydarzeń.
Ostatn io zaś wypadk i potoczyły się tak szybko, że trudno mi wprost upo‐
rządkow ać je w pam ięc i.
Najważniejsze jest to, że z panem Kleks em od pewneg o czas u zac zęły się
dziać rzeczy całk iem niez roz umiał e.
Przede wszystkim więc zau waż yl iśmy wszys cy, że coś popsuło się w jego
powiększaj ąc ej pomp c e. Jak już wspomniał em przedt em, odbiło się to w spo‐
sób wid oczny na jego wzroście: pan Kleks z każd ym dniem staw ał się odro‐
bin ę mniejs zy i nig dy już nie mógł osiąg nąć wzrostu z dnia pop rzednieg o.
Wpraw iło go to w stan zdenerwowan ia, cor az bardziej był roztargniony i za‐
myś lał się w chwil ach najm niej stos ownych. Któr egoś dnia zamyślił się wjeż‐
dżaj ąc po por ęc zy do góry i przez parę god zin sied ział na niej okrakiem po‐
między dwoma piętram i. Innym raz em, fruwając nad stoł em z pol ewaczk ą
w ręce, zapom niał, że jest w powietrzu, i zad umał się tak głęb oko, że spadł na
półmis ek z pieczenią bar anią, czeg o wcal e nie zauważył.
Od pewneg o czas u ubyt ek wzros tu pana Kleks a stał się wprost zat rważaj ą‐
cy. Alf red, któr y był najmniejszy spośród nas, przew yższał go niem al o gło‐
wę.
– Zob ac zyc ie, że jeś li tak dal ej pójdzie, za miesiąc w ogól e nie będ zie już
pana Kleks – drwił sobie na głos Alojzy.
Muszę zaznac zyć, że to, co Alojz y wyp rawiał w Akadem ii, przechod ził o
wszelk ie wyobraż enie. Po awantur ze z bajk am i nikt już nie mógł sob ie z nim
por adzić, a pan Kleks puszczał mu płaz em wszystkie wybryk i.
Alojz y wstawał, kiedy chciał, opuszc zał wykłady, na sennych lusterkach
malow ał karyk at ur y pana Kleksa, bez pytan ia wchod ził do kuchn i i wrzuc ał
do garnk ów żaby i paj ąki, pod ziuraw ił igłą baloniki pana Kleks a i wszystkim
nam nieustannie dok uczał. Nienawid zil iś my go i doznawaliś my uczuc ia ulgi,
gdy Alojz y zasypiał albo wyc hod ził do parku.
Pan Kleks na wszystko mu poz walał, tak jak gdyb y się bał. Mało tego –
w miarę jak wzrastało zuc hwalstwo Alojz eg o, słabła władza i powag a pana
Kleks a. Cor az częś ciej zan iedbywał kuchnię i zap ominał o naszych obiad ach,
nie dbał zupełnie o swoje pieg i, a naw et przes tał zaż ywać pigułk i na porost
włos ów, wskutek czego całkiem niemal wył ysiał i stracił zar ost na twarzy.
Ale dziwna przemiana dotknęła nie tylk o sameg o Kleksa. Również gmach
Akademii skurczył się nieco, pokoje zrob iły się niżs ze, meb le i sprzęty
zmniejs zył y się, a łóżka stały się króts ze. Park, któr y dotąd przyp om in ał roz‐
leg łą puszczę, zmal ał i przerzedził się, a pot ężn e dęby i buki przei stoczył y się
w małe i niep ozorne drzewa.
Przemian a ta odb ywał a się oczyw iś cie stopniow o i bard zo pow olnie, jed‐
nak po mies iącu stał a się już tak widoczn a, że wszys cy odc zuwal iśmy smut ek
i lęk.
Jed en tylko Alojzy nie trac ił animuszu, śpiewał na cały głos, gwizdał,
trzaskał drzwiam i, wybijał kamieniam i kol orowe szyb y, drażn ił Mat eu sza
i chwil ami staw ał się nie do zniesienia.
Pan Kleks przygląd ał mu się w milczen iu, drapał się z zak łop ot aniem
w łysin ę i co pew ien czas usyp iał zapominając nier az po przeb udzen iu nap ić
się zielon ego płyn u.
Zrozumieliś my, że zbliża się koniec naszej Akadem ii.
W Wigil ię Boż ego Narodzen ia pan Kleks zeb rał nas wszystkich w sali
szkoln ej i rzekł do nas ze smutk iem w głosie:
– Drod zy moi chłopc y, nie mogliś cie nie zauważyć tego, co dzieje się do‐
okoła was. Wid zicie, jak od pewnego czasu zmalałem. Mówiąc do was, mu‐
szę stać, ażeb yś cie mnie mog li widzieć zza kat ed ry. Wszystko, co was ota‐
cza, zmniejs za się i mal eje. Rozum iecie chyb a sami, jaka jest tego przyc zyn a.
Ot, po pros tu i zwyc zajn ie bajka o mojej Akad em ii dob ieg a końc a. Bądźcie
przygotowan i na to, że Akadem ia ta w ogól e przestan ie istnieć, a i ze mnie
prawie nic nie poz os tan ie. Przykro mi będ zie rozs tać się z wami. Spęd ziliśmy
wspólnie cały rok, było nam wesoło i przyjemn ie, ale przec ież wszystk o musi
mieć swój kon iec.
– A co z nami się stanie, pan ie prof es or ze? – zaw ołał Anastaz y tłum iąc
płacz.
Pan Kleks spojr zał nań z rozczul eniem i rzekł:
– Mój Anastaz y, każd y z was ma swój dom, do któr eg o wróc i. W każd ym
raz ie pamięt aj o jednym: dziś w o północy obowiązkow o otwórz bram ę, po
czym klucz wrzuć do stawu. Znajd ziesz przy brzegu przer ęb lę, któr ą specjal‐
nie w tym celu wyr ąb ał em w lod zie. Na tym zakońc zy się właśnie bajk a
o Akademii pana Kleksa.
Wszystkim nam zrob iło się niezmiernie smutn o. Otoc zyl iśmy Pana Kleksa
i całowaliśmy go po ręk ach, któr e stał y się już tak małe, jak ręce dziecka.
Pan Kleks obejmował nas serd ecznie, pot rząs ał swoją łysą główką i nie‐
znaczn ie ocierał łzy z oczu.
Była to bardzo wzruszająca scena, którą przez całe życ ie zac hował em
w pamięc i.
Tymczas em nads zedł wieczór. Za oknam i padał śnieg i pełn o płatk ów
śnieżnych mig otał o na szybach.
Pan Kleks otwor zył lufc ik, spojrzał w niebo i rzekł do nas z łagodn ym
uśmiechem:
– No, dos yć, chłopcy, przestańc ie się rozr zewniać! Przygot ował em dla
was niespodziank ę wigilijn ą, chodźcie ze mną na górę.
Pan Kleks lekk o jak piórko wśliznął się po poręczy, my zaś podąż yl iś my
za nim przeskakuj ąc po kilk a schodów na raz. Gdy zeb ral iś my się już wszy‐
scy na drugim piętrze, pan Kleks wyj ął pęk kluc zy i otworzył nimi drzwi od
pokoj ów, które dotąd stal e były pozam yk ane. Mrok jednak zap adł tak szyb‐
ko, że nic nie mog liśmy w ciemn oś ciach rozpoz nać.
Pan Kleks wyj ął taj emniczo z ogniotrwałej kieszonk i płom yk świec y
i wszedł do jedn ego z pok oj ów.
Po chwili pojawił y się w głębi światełk a i niebawem rozlał a się dookoła
niez wyk ła jas ność. Byl iśmy olśnieni. Pośrodku ogromnej sali stała wspaniała
choink a, rozś wietlona setk ami płonących świec zek i przepyszn ie ubran a
ślicznym i zabawk ami, łańcuc ham i, złot ym i i srebrnym i nićm i, płatk am i
szklaneg o śnieg u i mnós twem najr ozmai ts zych ozdób. Choi nk ę otac zał y
piękn ie nak ryte stoły, uginając e się pod cięż arem półmis ków, salater ek i waz.
W uroc zys tym nastroj u zas iedliśmy do wieczer zy.
Rozgląd aj ąc się wkoł o, spostrzeg łem, że byliśmy w tej sam ej sali, w któr ej
poprzedn io mieś cił się szpit al chor ych sprzętów. Rozpoz nałem też większość
otaczających mnie mebli. Były to stoły, krzesła, stolik i, zeg ary, które jeszc ze
niedawn o przyp om in ał y stare rup iecie, teraz zaś, wyleczon e przez pana Klek‐
sa, lśnił y, połyskiwały świeżutką pol it urą i wyg lądał y jak nowe.
Pan Kleks wbrew dot ychczasowym zwyc zaj om siedział wśród nas i zaja‐
dał z apet ytem przeróżn e gatunk i ryb piętrząc ych się na półm is kach.
Po wieczer zy zebral iś my się wszys cy dookoł a choi nki, gdyż pan Kleks
przygotow ał dla nas gwiazdk owe pod ar unk i, któr e nam rozd aw ał niczym
święty Mikołaj.
Gdy przys zła kolej na Alojzego, okaz ał o się, że nie ma go pośród nas,
i nag le stwierd zil iśmy, że nie było go również podc zas wieczer zy.
Pan Kleks zaniepok oił się bardzo.
– Gdzież jest Alojzy? Co się z nim stało? Mat euszu, leć czym pręd zej
i szuk aj Alojz eg o.
Anatol przerażon y zer wał się z krzesła.
– Panie profesorze – zawołał – ja wiem, gdzie on jest! Prosił em go i bła‐
gałem, żeby tego nie rob ił. Nie chciał mnie usłuchać.
Pan Kleks podbiegł do Anat ola i, blad y jak płótn o, wpił się palcami
w jego ramię:
– Mów! Mów! Gdzie jest Alojzy?!
– Alojzy jest w sekret ach pana profes or a – wys zeptał Anat ol drżącym gło‐
sem i bez sił opadł na krzesło.
Spojr zał em odr uc howo na sufit. Z góry wyraźnie dob iegały odgłos y czy‐
ichś kroków.
Pan Kleks jednym sus em znal azł się przy oknie, otwor zył lufcik i wyp ły‐
nął na zew nątrz.
Zroz umieliśmy, że stała się rzecz straszna. Żad en z nas nie ośmiel iłby się
nig d y wedrzeć do sekretów pana Kleksa. Wiedziel iś my, że za coś podobnego
groz ił o, poza innym i kar am i, wypęd zenie z Akad emii. Zresztą zbyt szanowa‐
liśmy pana Kleksa, aby któr yk olw iek z nas odw ażył się przek roc zyć jego su‐
rowy zakaz. Na to mógł sobie poz wolić tylk o Alojzy, ta znien aw id zona przez
wszystk ich, zuc hwał a, zar oz umiała i przem ąd rzał a lalk a.
W ogromn ym nap ięc iu oczek iwal iś my dals zego rozwoj u wypadk ów.
Gdy tak trwal iś my pełni niep okoj u, rozm awiaj ąc szeptem między sobą,
nag le drzwi otworzył y się i do sali wpadł Alojz y, cały wysmarow any sadzą,
nios ąc w dłon iach niew ielk ą heban ow ą szkat ułkę.
– Mam sekrety pana Kleksa! – zaw oł ał zdys zan y. – Zaraz je obejr zym y!
Pat rzcie, oto są sek ret y, cha–cha–cha!
Z tymi słow y pos taw ił szkat ułk ę na stol e, otwor zył ją wyt ryc hem i wys y‐
pał z niej kilk anaś cie porcelan owych tab lic zek, zapis anych drobn ym chiń‐
skim pis mem.
Nie rozumiel iś my, co to znac zy. Nikt z nas nie znał chińskieg o. Byl iśmy
oszołomieni niezwyk łym wygląd em Alojzego i jego zuchwalstwem.
– Ja jed en tu czyt am po chińs ku! – wołał Alojzy. – Ja jeden pot rafię od‐
kryć sekrety pana Kleksa. Dowiemy się wreszcie, kim jest ten napus zony dzi‐
wak! Cha–cha–cha!
Nar az w otwor ze lufcik a ukaz ał a się blada, wykrzyw iona twarz pana
Kleks a. Kiedy wpłynął do sali, był o poł ow ę mniejszy niż przedt em. Miał po
pros tu wzrost pięciol etn ieg o chłopca.
Alojz y wid ząc, że nie zdąży odc zytać taj emn ic zych chińskich tab liczek,
zmiótł je jednym zamachem ręki ze stołu na podł ogę i poc zął je deptać z ca‐
łych sił obc as ami, aż pot łukł je i starł na drobn y proszek.
Nikt nie zdążył mu przes zkod zić w tym dziel e zniszczen ia.
– Zniszc zyłeś moje sek ret y, Alojz y – rzekł pan Kleks głos em spok ojn ym,
lecz sur owym. – Wob ec tego ja zniszc zę ciebie. Jesteś dziełem moich rąk
i z rąk moi ch zgin iesz.
Po tych słow ach włoż ył do ucha powięks zaj ąc ą pompk ę, nac is nął ją paro‐
krotnie, poł knął kilk a pigułek na por ost włos ów i po chwili stał się dawn ym,
wspaniałym panem Kleksem.
Brawur a i zuchwals two Alojz ego znikły bez śladu.
Pan Kleks wyjął z jedn ej z szaf dużą skórzan ą walizk ę, otwor zył ją i po‐
stawił na stol e. Następnie zbliżył się do Alojz ego i nie mówiąc ani słowa, po‐
sadził go na stole obok wal izki. Przygotowan iom tym przyp at ryw aliś my się
z zap artym oddechem. Po chwil i pan Kleks obj ął dłonią prawe ram ię Alojze‐
go, odś rubował je i bezw ładn ą zupełn ie rękę włoż ył do walizk i. W pod obny
sposób odk ręcił równ ież drug ą rękę oraz nogi i wrzucił na dno walizk i. Na
stol e poz ostał jed ynie kad łub z głową.
Alojz y milczał, śled ząc z przer aż en iem czynnoś ci pana Kleksa.
Pan Kleks ujął go tymczas em oburącz za głowę i pok ręc ił nią w lewą stro‐
nę. Śruba lekko ustąp iła i nieb awem głowa Alojz eg o zos tała odd ziel ona od
tułowia. Wówczas pan Kleks odśrubow ał ciem ię i wysyp ał z głowy całą jej
zaw art ość. Były tam lit er y, płytki dźwięk owe, szklane rurk i oraz mnóstwo
kół ek i spręż ynek.
Wreszcie pan Kleks rozeb rał na częś ci tułów Alojzego, części te ułoż ył
wraz z głow ą w wal izce i walizk ę zamknął.
Wszys cy odet chnęl iś my z ulgą: Alojz y – ta nieg od ziwa karykat ura czło‐
wiek a – przes tał istnieć.
Jed en tylko Anatol miał łzy w oczach.
– Mój Boże – szept ał – mój Boże, co ter az powiem Fil ipow i? Przecież ka‐
zał mi piln ować i strzec Alojz ego. Taka piękn a lalka… Taka piękna!
Tymczasem pan Kleks na nowo skurczył się i zmal ał. Zwróc ił do nas swo‐
ją twar zyczkę dziecka i rzekł:
– Nie przejm ujcie się, chłopcy, tym wszystkim. Dom yś lałem się, że tak ie
właś nie będ zie zakońc zenie nas zej bajki. Niebawem będ zie już po wszyst‐
kim. Alojzy wyk radł mi moje sekret y. Na tych porcelanow ych tab liczk ach,
któr e pod epał i pot łukł, wypis an a była cała wiedza, którą przekazał mi doktor
Paj–Chi–Wo. Skońc zyło się odtąd got ow anie kolor ow ych szkiełek, unos zenie
się w powietrzu, odg ad ywanie waszych myśli, pow ięks zan ie przedm iot ów,
leczen ie chor ych sprzętów. Utrac ił em wszystk ie moje umiejętności, z których
słyn ąłem w sąsiednich bajkach i któr e wsławił y mnie i moją Akad em ię. Za‐
miast jednak martwić się, zaśpiew ajmy sobie lep iej kolęd ę. Zgod a?
Zanim pan Kleks zdążył zai ntonow ać pieśń, otwor zyły się drzwi i wszedł
fryzjer Filip. Czapkę i fut ro miał pokryt e śniegiem. Był czerwony od mroz u
i wściekłości.
– Czemuż to nie otwier acie bramy? – woł ał trzęs ąc się z gniew u. – Mus ia‐
łem przeł az ić przez mur, żeby się do was dos tać. Durn ie! Dos yć mam tej ca‐
łej waszej Akadem ii! Anat ol u, zab ieram cię do domu. Gdzie Alojzy?
Anatol nieś miało zbliżył się do Fil ipa.
– Alojz y… Alojzy… tam… w tej walizc e – wybełk ot ał z przer aż eniem
w głosie.
Fil ip podbiegł do wal izk i, otwor zył ją, spojr zał i zac hwiał się na widok ze‐
psutej lalki.
– A więc tak, pan ie Kleks! – syknął przez zęby. – Tak pan dot rzymał na‐
szej umowy? Dwadzieś cia lat prac owałem nad moją lalk ą, znosił em panu
piegi i kol orowe szkiełka, odd ałem panu cały mój mająt ek, aby mógł pan
stworzyć tę głupią Akad emię. Miał pan za to z Alojz ego zrobić człowiek a.
I co pan zrob ił? Zmarn ował pan cały trud, cały wys iłek mojeg o życ ia! Nie uj‐
dzie to panu płaz em, nie, pan ie Kleks. Ja panu pokażę, co pot raf i Fil ip, kiedy
chce się zemścić. Ja panu pok ażę!
Po tych słowach wyjął z bocznej kieszeni dług ą brzytwę, otworzył ją
i zbliż ył się do choi nki.
Pan Kleks obserw ow ał go w milczeniu i stał się tylko jeszcze mniejszy,
aniżeli był przedtem.
Filip, nie powstrzym yw an y przez nik ogo, zab rał się do roboty. Ostrzem
brzytwy obcin ał po kolei wszystk ie płomyk i świec jarząc ych się na choi nce
i chow ał je do kieszen i fut ra.
W miarę znikan ia płomyków w sali poczęł o się ściemn iać, aż wreszc ie za‐
padł zup ełny mrok. Co się działo dalej, nie wiem. Ogarnięty trwogą wybie‐
głem na schod y i nie wied ząc naw et kied y i jak znal azłem się na dziedzińc u.
Była piękna, mroźn a noc grud niow a. Śnieg przes tał pad ać i w świetle
księżyca iskrzyła się jego biel.
Cała Akad emia, jej mury i park widoczn e były jak na dłon i.
Mignęła mi przed oczami pos tać Anas taz ego, a po chwil i usłys zał em
zgrzyt zamka. Anas taz y otworzył bramę i jak przez sen zob aczyłem przes u‐
wające się przede mną wyd łuż one cienie moi ch kolegów.
Chciałem krzyknąć: “Do widzen ia, chłopc y!”, ale głos zamarł mi w krtani.
Pożegnanie z bajką
Księżyc raził mnie w oczy i oblew ał swoi m taj emn iczym blas kiem.
Usiad łem na ławc e, gdyż poczuł em nag le okropn e znużenie. Cał ym wys ił‐
kiem woli panował em nad sobą, aby nie usnąć.
W tej samej jednak chwili uder zył a mnie rzecz niez wyk ła: gmach Akad e‐
mii nie był już dawn ym wspaniał ym gmachem. Nie spos trzeg łem zup ełnie,
że zmniejs zył się o połowę i nadal kurczył się w moich oczach. To samo stało
się z parkiem i z otac zaj ącym go murem.
Szum iał o mi w uszach, a przed oczami fruw ał y czerwone płatki.
Gmach Akad em ii zmniejs zał się bez przer wy.
Gdy był już wielkoś ci zwyc zajnej szafy, z drzwi jego wys zła jakaś maleń‐
ka pos tać któr a zbliżył a się do mnie. Był to pan Kleks. Taki sam pan Kleks,
jakim wid ziałem go nieg dyś w szklanc e.
Tymc zasem nieb o nade mną się obniż yło i księżyc wisiał na nim jak lam‐
pa na suficie. Mur otaczaj ący Akad em ię przyb liżył się i wyraźn ie rozr óżnia‐
łem w nim furtk i prow adząc e do sąs iedn ich baj ek.
Czas upływ ał i wszystko dok oł a mnie kurc zył o się cor az bardziej. Pow iek i
mi się klei ły i ogarnęł a mnie taka senność, że niepos trzeż enie usnął em.
Gdy po chwil i otwor zył em oczy, przeobraż en ie otac zaj ąc ych mnie przed‐
miotów dob iegał o końc a.
Znajdow ałem się w pok oj u oświetlonym z góry dużą kulistą lampą.
Gmach Akadem ii przem ien ił się w klatk ę, w któr ej sied ział zam yślon y Mat e‐
usz. W miejs cu gdzie przyp ad ał park, leż ał piękn y zielon y dywan, haftowany
w drzew a, krzaki i kwiaty. Tam, gdzie był mur, stał a bibliotek a, a furtki
w murze zam ienił y się w grzbiet y książek, na któr ych wyciśnięt e były złot y‐
mi liter am i ich tyt uły. Znajdowały się tam wszystkie bajki pana And ers en a
i braci Grimm, bajk a o dziadku do orzec hów, o rybaku i ryb aczc e, o wilk u,
któr y udawał żebrak a, o krasnoludkach i sierotce Mar ys i, o Kaczce Dziwacz‐
ce i wiele, wiele inn ych.
Siedziałem na tapczan ie, a u mych stóp na podł odze stał pan Kleks. Był
już nie więks zy niż mój mały pal ec. Rąk i nóg jego nie mog łem zup ełn ie roz‐
różn ić i właściwie jed ynie łysa główk a jaśniał a w świetle lamp y.
Ujął em go del ikatnie w dwa palce i pos tawił em na swoj ej dłon i. Ledwie
dos łyszaln ym głosem pan Kleks rzekł do mnie:
– Bądź zdrów, Adas iu, mus im y się pożeg nać. Jesteś mił ym i dzieln ym
chłopc em. Życzę ci powod zenia w życiu. Kto wie, może spotkamy się jesz‐
cze w jakiejś inn ej bajce.
Po tych słow ach pan Kleks stał się znów o poł ow ę mniejs zy. Był wielk o‐
ści śliwk i, a potem – potem już tylk o wielk oś ci orzecha laskowego.
I nag le zas zła rzecz najmniej oczekiw ana.
Przedm iot wielk oś ci orzec ha las kow ego przestał być panem Kleksem.
A stał się guz ikiem. Po prostu zwyc zajnym guzik iem, który połys kiwał bla‐
dor óżową pow ierzchnią.
Mateusz, zdawał o się, czekał tylk o na ten moment.
Wyfrun ął z klatk i, usiadł mi na ramien iu, pot em zes koczył na moją dłoń,
porwał w dziób guzik i sfrun ął z nim na podł ogę.
Czyż nie dom yś liliście się jeszcze, że był to guz ik od cudown ej czapki
bogdyc han ów, cudown y guzik doktora Paj–Chi–Wo, maj ąc y przyw rócić Ma‐
teuszow i jego książ ęcą postać? Czyż nie przys zło wam dot ychczas na myśl,
że pan Kleks był owym guz ik iem, który dokt or Paj–Chi–Wo przeobraził
w człowieka?
Jeżel i chod zi o mnie, uprzytomn ił em sob ie to dopiero wówc zas, gdy do‐
strzeg łem stopn iowe przemiany Mat eusza. Poc zął on mian owic ie pęczn ieć
i powięks zać się. Skrzyd ła jęły pom ału przybierać kształt ludzkich ramion,
nogi wydłuż ył y się, na miejscu dziob a zaznac zył y się zarys y twar zy.
Przyb ier ając coraz bardziej na wzroście, Mat eu sz już po kilku minut ach
stał się większy ode mnie. Zanim zdążyłem zdać sobie sprawę z zachodzą‐
cych w mych oczach wyd ar zeń, ujr zał em przed sobą wyt worn ego pana
w wiek u lat czterd ziestu, o włosach przyprós zonych lekką siwizną.
Skłon iłem się przed nim nis ko i rzek łem:
– Cies zę się, że mogę pow it ać Waszą Książ ęc ą Mość. Sądzę, że Was za
Książęca Mość zas iądzie niebaw em na tron ie swoj ego ojca.
Przem ów ien ie moje nie bardzo było udan e, ale przec ież nie miałem naw et
czasu, aby je sob ie obm yślić i przygotow ać. Mat eu sz, przeo brażon y w czło‐
wieka, wys łuc hał mych słów z powag ą, a pot em nagle roześmiał się serdecz‐
nie, pog łas kał mnie po twar zy i rzekł:
– Koc hany chłopc ze! Nie jestem żadn ym księciem. Po prostu opow ied zia‐
łem ci bajkę, a tyś uwierzył w jej prawdziwość. His tor ia o królu wilków była
przez e mnie zmyślon a.
– No, a książę? A dokt or Paj–Chi–Wo? – zap yt ałem zdziw iony.
– Bajka zaw sze jest tylk o bajką, mój chłopcze – odrzekł z uśmiec hem.
– Kim więc jesteś, Mateuszu? Co to wszystk o ma znaczyć?! – zaw ołałem
gub iąc się już zupełnie.
– Jes tem autor em his torii o panu Kleks ie – odp arł szpak owat y pan. – Na‐
pis ał em tę opow ieść, gdyż ogromn ie lub ię opow ieści fantastyczne i pis ząc je,
sam bawię się znakomic ie.
Z tymi słow y wziął ze stoł u otwartą książkę, która tam leżał a, zamknął ją
i wstaw ił do bib liotek i obok innych baj ek.
Na grzbiec ie tej książki widniał nap is:
Akademia pana Kleksa
Spis treści
Ta oraz inne bajk i
Niez wyk ła Opowieść Mat eusza
Osob liwości pana Kleks a
Nauka w Akademii
Kuchn ia pana Kleks a
Moja wielka przyg oda
Fabryk a dziur i dziurek
Sen o siedm iu szklank ach
Anatol i Alojz y
Historia o Księżyc owych Lud ziach
Sekret y pana Kleks a
Pożeg nanie z bajką