The words you are searching are inside this book. To get more targeted content, please make full-text search by clicking here.
Discover the best professional documents and content resources in AnyFlip Document Base.
Search
Published by Biblioteka Szkolna, 2020-09-05 18:26:20

Akademia Pana Kleksa

ta​ły je spe​cjal​ne ruc​ hom​ e dźwi​gi i przen​ os​ i​ły do skład​ u w są​sied​nim gmac​ hu.
Pan Kleks zbliż​ ył się do jedn​ e​go z wag​ o​nik​ ów, wyj​ ął z nosa obie zuż​ y​te

swo​je dziur​ki, wyb​ rał sob​ ie dwie nowe, do​pier​ o co uto​czon​ e, i włoż​ ył je do
nosa na miej​sce sta​rych. Wy​glą​da​ły ślicz​nie, poł​ ys​ ki​wa​ły po​ler​ ow​ a​nym​ i
brzeg​ am​ i i wi​dzie​li​śmy, z jaką przyj​ em​noś​ cią pan Kleks raz po raz wyc​ ier​ a
nos.

Pam​ ię​taj​ ąc o zak​ az​ ie in​ży​nie​ra Kop​cia mus​ iel​ i​śmy nieu​ stan​nie pil​now​ ać
Al​fre​da, gdyż miał ogrom​ną skłonn​ ość do dłu​ban​ ia w no​sie i co chwil​ a odr​ u​‐
chow​ o wyc​ ią​gał pa​lec, aby po​dłub​ ać nim w dziur​kach ob​ra​bia​nych przez to‐​
ka​rzy.

W nas​ tępn​ ych hal​ ach fa​brycz​nych wy​rab​ ia​ne były dziur​ y i dziurk​ i więk​‐
szych rozm​ ia​rów, a więc dziur​ y na łok​ciach, dziu​ry w moś​ cie, a naw​ et dziur​ y
w nie​bie. Te ostat​nie były szczeg​ ól​nie duże i mas​ zyn​ y, na któ​rych je toc​ zon​ o,
wy​sta​wał​ y wys​ o​ko pon​ ad dach fab​ ryk​ i, a rob​ ot​ni​cy pra​cu​ją​cy przy nich mu​‐
sie​li. wspi​nać się po olb​ rzy​mich rusz​tow​ an​ iach.

Dziur​ y na łok​ciach i na ko​la​nach miał​ y prze​śliczn​ ie strzęp​ io​ne brzeg​ i
i wym​ ag​ ał​ y szczeg​ ól​nej sta​rann​ o​ści ro​bot​nik​ ów. Pan Ko​peć po​ka​zał nam
różn​ e pom​ ys​ ło​we ry​sun​ki i wzor​ y, po​dług któ​rych mło​dzi inż​ y​nie​ro​wie wy‐​
cin​ al​ i for​my służ​ ąc​ e do wy​rob​ u tych dziur.

W jedn​ ym z paw​ il​ on​ ów fab​ rycz​nych mieś​ cił​ a się sort​ ow​nia, gdzie mnó‐​
stwo doś​ wiad​czon​ ych maj​strów zaj​ ę​tych było kont​ ro​lą, pom​ iar​ a​mi i spraw​‐
dzan​ iem got​ o​wych już dziur i dziu​rek. Pop​ ę​kan​ e, źle wyp​ o​le​row​ a​ne, wy​gięt​ e
i uszko​dzo​ne dziurk​ i wrzuc​ a​no do du​żych ko​tłów, gdzie prze​tap​ ian​ o je po​‐
nown​ ie.

W ostat​niej hali mie​ścił​ a się pak​ own​ ia. Tam spe​cjaln​ e rob​ ot​nic​ e wa​żył​ y
dziur​ y i dziur​ki na du​żych wag​ ach i pa​ko​wał​ y je do pię​cio– i dzie​sięc​ iok​ i​lo​‐
wych skrzyn​ ek.

In​żyn​ ier Kop​ eć po​da​ro​wał nam dwie skrzynk​ i dziur​ ek do ob​war​ zan​ków.
Po pow​ ro​cie do Akad​ em​ ii pan Kleks upiekł dużo słod​kieg​ o wa​ni​lio​weg​ o
cias​ ta i z dziu​rek tych nar​ o​bił dla nas mnós​ two zna​ko​mi​tych ob​wa​rzank​ ów,
któ​ry​mi za​ja​da​li​śmy się przez cały wiec​ zór.
Byl​ iś​ my wszys​ cy zac​ hwyc​ e​ni urzą​dzen​ iem fa​bry​ki, nie mog​ liś​ my wprost
ode​rwać oczu od elekt​ rycz​nych świ​drów roz​pal​ o​nych do czer​wo​noś​ ci, od to​‐
kar​ ek i wszelk​ ie​go rod​ za​ju na​rzę​dzi, któ​rych nazw nie zna​li​śmy wcal​ e.
Gdy opu​ścil​ iś​ my fab​ ry​kę, było już praw​ ie ciemn​ o. Z odd​ al​ i wid​ zie​liś​ my
przez szklan​ e mury font​ an​ny iskier nie​bie​skich, ziel​ o​nych i czerw​ o​nych, któ‐​
re oświet​ lał​ y całą okol​ i​cę jak faj​ erw​ erk​ i.

– Z tych iskier możn​ a by przy​rzą​dzać do​sko​na​łe ko​lo​ro​we po​tra​wy – za‐​
uwa​żył pan Kleks.

In​żyn​ ier Kop​ eć to​war​ zy​szył nam aż do przy​stan​ku tramw​ aj​ ow​ e​go, opo‐​
wiad​ a​jąc przer​ óżn​ e hi​sto​rie ze sweg​ o życ​ ia.

Oka​zał​ o się, że w chwi​lach woln​ ych od za​jęć w fa​bry​ce inż​ yn​ ier wys​ tę​pu‐​
je w cyr​ku jako li​no​sko​czek, aby nie wyjść z wpra​wy w owij​ an​ iu jed​nej nogi
do​okoł​ a drug​ iej.

Gdy zna​leźl​ i​śmy się przy koń​cu ruc​ hom​ eg​ o chod​nik​ a, tram​waj stał już na
przy​stank​ u i cier​pli​wie cze​kał. Był to wóz wyl​ e​czo​ny swe​go cza​su przez
pana Klek​sa, dla​teg​ o na nasz wi​dok za​zgrzy​tał z rad​ oś​ ci ko​łam​ i i nie chciał
bez nas ru​szyć z miejs​ ca.

Inż​ yn​ ier Ko​peć poż​ eg​ nał się z nami bard​ zo serd​ ecz​nie, nie​któr​ ych z nas
poł​ a​skot​ ał swo​ją koz​ ią bródk​ ą, po czym chwil​ ę jeszc​ ze rozm​ a​wiał z pa​nem
Kleks​ em w jak​ imś nie​znan​ ym ję​zy​ku, zda​je się, że po chińs​ ku, gdyż jed​ yn​ y
wyr​ az, któ​ry zro​zu​mia​łem, było to naz​ wis​ ko dok​tor​ a Paj–Chi–Wo.

Wresz​cie wsie​dliś​ my do tramw​ aj​ u, któr​ y nie​zwłocz​nie rus​ zył. Pan Kleks,
pra​gnąc unikn​ ąć ści​sku, poz​ o​stał na ze​wnątrz i szy​bo​wał obok w po​wiet​ rzu.

Przez ja​kiś czas jesz​cze wi​dzie​liś​ my sto​jąc​ eg​ o na przys​ tank​ u in​ży​nier​ a
Kopc​ ia. Poz​ ap​ lat​ ał palc​ e obu rąk w war​ko​czy​ki i mac​ hał nimi z da​le​ka na po‐​
żeg​ nan​ ie. W ciemn​ oś​ ciach wie​czor​ u, na tle łuny bi​jąc​ ej od fa​bryk​ i, dłu​ga
jego pos​ tać się​gał​ a aż pod samo nie​bo.

Dop​ ie​ro gdy tram​waj skręc​ ił w uli​cę Niez​ ap​ om​ i​na​jek, strac​ i​liś​ my inż​ yn​ ie​‐
ra Kopc​ ia z oczu. Nie​baw​ em wje​chal​ i​śmy na sam​ o​graj​ ąc​ y most, któ​ry tym
ra​zem odeg​ rał na trąbk​ ach marsz muc​ hom​ o​rów.

Pan Kleks, chcąc wid​ oczn​ ie wyp​ rób​ o​wać swo​je nowe dziur​ki w nos​ ie,
wtór​ o​wał mos​ to​wi nu​cąc me​lod​ ię przez nos.

Gdy doj​ e​cha​li​śmy do plac​ u Czte​rech Wia​trów, było już zu​pełn​ ie ciemn​ o,
dla​teg​ o też pan Kleks roz​dał nam płom​ y​ki świec, któ​re prze​chow​ yw​ ał w kie​‐
szonc​ e od ka​mi​zel​ki, i w ten spos​ ób do​tarl​ iś​ my wresz​cie późn​ ym wie​czo​rem
do nas​ zej Aka​dem​ ii.

W domu cze​ka​ła nas przy​kra nie​spo​dziank​ a.
Wszyst​kie po​koj​ e, sale, pom​ iesz​cze​nia i przejś​ cia opan​ ow​ a​ne były przez
mu​chy.
Nie​znoś​ ne te owad​ y, kor​ zy​staj​ ąc z nie​obec​noś​ ci do​mow​ni​ków, wdarł​ y się
przez otwar​te okna do wnę​trza domu, obs​ iad​ ły wszyst​kie przed​mio​ty i sprzę​‐
ty, niez​ lic​ zon​ y​mi roj​ am​ i uno​sił​ y się i brzę​cza​ły w pow​ iet​ rzu i z całą wła​ści​‐
wą im nat​ arc​ zyw​ o​ścią rzuc​ ił​ y się na nas. Wdzier​ ał​ y się do ust i no​sów, wpa‐​

da​ły do oczu, ko​tłow​ a​ły się we włos​ ach, kłęb​ ił​ y się czar​nym ro​jo​wi​skiem
pod su​fit​ a​mi, w kąt​ ach, na piec​ ach i pod sto​ła​mi. Na to, by przejść z pok​ oj​ u
do pok​ o​ju, trze​ba było zam​ yk​ ać oczy, wstrzy​my​wać od​dech i opę​dzać się od
nich obiem​ a ręk​ a​mi. Ni​g​dy do​tąd nie wid​ yw​ ał​ em ta​kie​go naj​ścia much.

Le​ciał​ y w bo​jo​wym szyk​ u, jak wiel​kie eska​dry sam​ ol​ ot​ ów, form​ ow​ a​ły się
w kluc​ ze, w czwo​ro​bok​ i, w puł​ki i na​cie​ra​ły z brzęk​ iem przyp​ o​mi​naj​ ąc​ ym
od​głos woj​ enn​ ych trąb. Wo​dzow​ ie wyr​ óżn​ ia​li się roz​miar​ a​mi skrzy​deł, wo​‐
jown​ ic​ zo​ścią i od​wa​gą. Bo​les​ ne ukłu​cia, za​da​wa​ne mi przez tę ką​śliw​ ą na​wa‐​
łę, wskaz​ yw​ ał​ y na to, że walk​ a prow​ ad​ zon​ a jest na śmierć i życ​ ie. W pew​nej
chwi​li do po​ko​ju, przez któr​ y usi​łow​ a​łem prze​biec, wlec​ iał​ a z gło​śnym brzę‐​
kiem kró​lo​wa much, szybk​ im bzyk​nię​ciem wyd​ a​ła kil​ka krótk​ ich rozk​ az​ ów
swoi​ m wo​dzom, wbił​ a mi żą​dło w nos i pom​ knęł​ a na inne pole wal​ki.

Świa​tło lamp nie mog​ ło przed​ rzeć się przez tę czarn​ ą, wir​ u​jąc​ ą w pow​ ie‐​
trzu chmu​rę. Cho​dzil​ iś​ my po omac​ku, dep​cząc i za​bij​ aj​ ąc całe chmar​ y ob​sia‐​
daj​ ąc​ ych nas zew​ sząd much, ale wca​le ich przez to nie ubyw​ ał​ o.

Nie pom​ og​ ło rów​nież wy​ma​chiw​ a​nie chustk​ am​ i i ręcz​ni​ka​mi. Na miej​sce
zab​ it​ ych much po​jaw​ iał​ y się nowe i nac​ ier​ ał​ y na nas z więks​ zym jeszc​ ze na​‐
tręct​ wem.

Pan Kleks, któr​ y do​tąd – fru​wa​jąc po po​ko​jach – prow​ ad​ ził z mu​cha​mi
zac​ ięt​ ą walk​ ę, opadł wreszc​ ie z sił, za​ło​żył nogę na nogę i wis​ ząc w po​wie‐​
trzu, za​my​ślał się głęb​ ok​ o. Muc​ hy w jed​nej chwil​ i ob​siad​ ły go w tak​ iej ilo​ści,
że nie było go wca​le spo​za nich wid​ ać.

Wresz​cie pan Kleks strac​ ił cier​pli​wość. Wyp​ ły​nął szyb​ko przez okno i po
paru mi​nut​ ach wróc​ ił nios​ ąc w palc​ ach paj​ ą​ka – krzyż​ a​ka. Przył​ oż​ ył doń po​‐
więk​szaj​ ą​cą pompk​ ę i paj​ ąk szybk​ o zac​ zął się po​więk​szać. Gdy był już wiel​‐
ko​ści kota, pan Kleks wzbił się wraz z nim w górę i umie​ścił go na su​fi​cie.
Nieb​ a​wem ujr​ zel​ i​śmy mnós​ two nit​ ek zwie​szaj​ ąc​ ych się z su​fit​ u aż do podł​ o‐​
gi, a po kwa​drans​ ie olb​ rzy​mia pa​jęc​ zy​na prze​dzie​li​ła po​kój na dwie częś​ ci.
Set​ki i tys​ ią​ce much, całe ich zgieł​kli​we roje wpa​dał​ y w nas​ ta​wion​ e sie​ci, ale
nic nie było w sta​nie osłab​ ić ich wa​lecz​no​ści i bo​jo​weg​ o du​cha. Paj​ ąk rzuc​ ał
się żarł​ oczn​ ie na złow​ ion​ e w pa​ję​czy​nę muc​ hy, poż​ er​ ał ich szturm​ uj​ ą​ce od‐​
dział​ y, wys​ y​sał z nich wszystk​ ie soki, miaż​dżył je i tra​tow​ ał wielk​ im​ i wło‐​
cha​tym​ i łap​ am​ i, ale po krótk​ im cza​sie tak już się nimi nas​ yc​ ił, że dzia​ła​nie
po​więks​ za​jąc​ ej pompk​ i usta​ło. Paj​ ąk zac​ zął się zmniej​ a​szać, wró​cił do swej
norm​ al​nej wielk​ o​ści, zmniejs​ zył​ a się równ​ ież jego pa​ję​czyn​ a i mu​chy w jed‐​
no okam​ gnie​nie rozs​ zar​pa​ły go na strzę​py, msz​cząc się w ten spos​ ób za klę​‐
skę swych tow​ ar​ zys​ zek. Kró​lo​wa much unio​sła z sobą jako trof​ eum krzyż,

zdart​ y niby skalp z ple​ców pa​ją​ka.
Wówc​ zas pan Kleks przy​wo​łał nas do sie​bie i oznaj​mił, że wła​śnie przed

chwi​lą wym​ yś​ lił spec​ jal​ny rod​ zaj muc​ hoł​ ap​ki, któr​ a uwoln​ i na​szą Akad​ e​mię
od pla​gi much.

Po chwi​li przyn​ iósł do sali szkol​nej mied​nic​ ę z wodą, paczk​ ę gumy arab​‐
skiej, my​dło i szkla​ną rurk​ ę. Podc​ zas gdy my opęd​ zal​ iś​ my go od much, pan
Kleks rozr​ o​bił w miedn​ i​cy klej raz​ em z myd​ łem i za pom​ o​cą szklan​ ej rur​ki
za​czął wyp​ usz​czać bań​ki my​dlan​ e, któ​re jedn​ a po drug​ iej uno​si​ły się w po​‐
wie​trze.

Za​sto​sow​ a​nie tych muc​ ho​ła​pek dało nadz​ wyc​ zajn​ e wy​nik​ i.
Muc​ hy obl​ e​piał​ y ze wszystk​ ich stron klei​ stą po​wierzch​nię ban​ iek i nie
mog​ ąc się już oder​ wać, ra​zem z nimi opad​ ał​ y na pod​łog​ ę. Pan Kleks nie usta‐​
wał w pra​cy. Wy​puszc​ zał cor​ az to nowe bań​ki, my zaś poc​ hwyc​ il​ i​śmy miot​ ły
i żwaw​ o wym​ ia​tal​ i​śmy stos​ y czar​nych od much mu​cho​ła​pek.
Nieb​ aw​ em wszystk​ ie po​ko​je, sale, pom​ iesz​cze​nia i ko​ry​ta​rze za​pełn​ ił​ y się
myd​ lan​ ym​ i bań​ka​mi pana Klek​sa.
Muc​ hy rzuc​ a​ły się na ich tęc​ zow​ ą, zdra​dli​wą po​wierzch​nię i chma​ram​ i
przy​le​pia​ły się do nich. Żadn​ ej nie udał​ o się unik​nąć tego ża​łos​ neg​ o losu.
Pan Kleks dmu​chał w rur​kę bez przer​ wy i po god​ zin​ ie w ca​łej Aka​dem​ ii nie
było już ani jed​nej muc​ hy, tyl​ko kilk​ an​ aś​ cie prześ​ licz​nie mie​nią​cych się ba​‐
niek tu i ów​dzie unos​ ił​ o się jesz​cze nad na​szym​ i głow​ a​mi.
Wym​ iec​ ion​ e przez nas mu​chy pou​ kła​da​li​śmy na dzie​dzińc​ u w wys​ o​kie
ster​ty i do​pie​ro na​za​jutrz rano trzy ogromn​ e cięż​ ar​ ówk​ i, przy​sła​ne z Za​kła​du
Oczyszc​ zan​ ia Mia​sta, uprzątn​ ę​ły to obrzyd​ li​we cmen​tar​ zy​sko.
Tak za​koń​czył​ a się wojn​ a pana Kleks​ a z muc​ ha​mi.
W tym wszyst​kim jedn​ a rzecz wpra​wił​ a nas w zdum​ ie​nie: gdy znacz​na
część much była już wyt​ ę​pio​na, spo​za ich czarn​ ych ro​jów wy​ło​nił​ a się pos​ tać
fryz​ jer​ a Fil​ i​pa, któr​ y spał na otom​ an​ ie w ga​bin​ ec​ ie pana Klek​sa. Po​czątk​ o​wo
nie za​uważ​ y​liś​ my go zup​ ełn​ ie, tak był obl​ ep​ ion​ y przez muc​ hy, kied​ y jedn​ ak
wreszc​ ie dos​ trzegł go któ​ryś z chłop​ców, nie mog​ li​śmy wyjść z po​dziw​ u, że
najś​ cie much, któ​re go szczel​nie ob​siad​ ły, nie zdo​ła​ło zak​ łó​cić jego snu. Je‐​
dyn​ ie gło​śne, przer​ y​wan​ e chrap​ a​nie poz​ wa​la​ło się dom​ yś​ lać, że nie był to sen
przy​jemn​ y ani bło​gi.
Po wyt​ ęp​ ien​ iu much pan Kleks obu​dził Fi​li​pa, ka​zał nam wyjść z gab​ i​ne​‐
tu, za​mknął drzwi na klucz i od​był z Fil​ ip​ em dłu​gą, taj​ em​nic​ zą roz​mo​wę.
Gdy po pew​nym cza​sie drzwi otwor​ zy​ły się, Fi​lip wy​szedł bard​ zo wzbu‐​
rzon​ y i oświadc​ zył panu Klek​so​wi pod​nie​sion​ ym gło​sem:

– Od dzi​siaj pro​szę so​bie zna​leźć inn​ e​go fryz​ jer​ a. Nie będę wię​cej strzygł
ani pana, ani pań​skich uczniów. Do​syć mam już wy​cze​ki​wa​nia i obietn​ ic.
Przyp​ ro​wa​dzę go w tym ty​god​ niu. I to nie​odwo​łaln​ ie. Dla nie​go miał​ a być ta
Akad​ e​mia, a nie dla tej ca​łej pańs​ kiej hał​ a​stry! Żeg​ nam pana, pa​nie Kleks.

I nie zwrac​ aj​ ąc na nas uwag​ i, wys​ zedł z Akad​ em​ ii, trzas​ kaj​ ąc po dro​dze
wszyst​kim​ i drzwiam​ i.

Po chwil​ i dol​ e​ciał nas z park​ u jego przer​ aźl​ i​wy śmiech. W świet​ le księż​ y‐​
ca wi​dzie​liś​ my przez okno, jak prze​sad​ ził bram​ ę i po​biegł uli​cą Cze​ko​lad​ o​wą
w kie​run​ku mias​ ta.

Póź​ną nocą za​sied​ liś​ my do kol​ a​cji. Pan Kleks przez cały czas nad czymś
roz​myś​ lał i był tak roz​targ​ nio​ny, że ka​laf​ io​ry, któr​ e dla nas przy​rzą​dził, mia​ły
czarn​ y kol​ or i sma​kiem przyp​ o​min​ ał​ y piec​ zo​ne jabł​ka.

Po kol​ ac​ ji pan Kleks wez​ wał do sie​bie dwóch And​ rze​jów i ka​zał im za​‐
nieść do na​szej sy​pialn​ i dwa łóżk​ a i poś​ ciel, gdyż jak oznaj​mił, spod​ zie​wa się
w każd​ ej chwil​ i dwóch now​ ych uczniów.

Gdy And​ rzej​ e wyk​ on​ al​ i to pol​ ec​ e​nie, uda​liś​ my się do syp​ ialn​ i i po​grą​żyl​ i​‐
śmy się nie​ba​wem w głęb​ ok​ im śnie.

Na tym końc​ zy się opis jed​ne​go dnia, spęd​ zon​ eg​ o przez​ e mnie w Aka​de​‐
mii pana Kleks​ a.

Sen o siedmiu szklankach

Dzień pierw​sze​go wrześ​ nia obf​ it​ o​wał w wyd​ ar​ ze​nia o niez​ wy​kłej don​ io‐​
słoś​ ci. Była to nie​dzie​la i każ​dy z nas mógł ro​bić, co mu się tylk​ o pod​ ob​ a​ło.
Ar​tur uczył swe​go tre​sow​ a​ne​go kró​li​ka ra​chow​ ać, Al​fred wyc​ i​nał fu​jar​ki,
Anas​ taz​ y strzel​ ał z łuku, je​den z Ant​ on​ ich, klę​cząc nad wiel​kim mro​wi​skiem,
obs​ erw​ ow​ ał życ​ ie mrów​ ek, Al​bert zbier​ ał kasz​ta​ny i żo​łęd​ zie, ja zaś ba​wi​łem
się moi​ mi gu​zik​ a​mi i ukła​dał​ em z nich rozm​ ai​ te fi​gur​ y i pos​ tac​ ie.

Pan Kleks był nie w hum​ or​ ze. W ogól​ e strac​ ił hum​ or od czas​ u owej kłót​ni
z Fi​li​pem. Nie przy​pusz​cza​łem, że Fil​ ip może być kimś waż​nym w życ​ iu
pana Kleks​ a i że ten fryz​ jer i dos​ tawc​ a pie​gów ma praw​ o podn​ os​ ić na nie​go
głos i trza​skać drzwia​mi. Pan Kleks nie myl​ ił się, że Fi​lip chy​ba zwa​riow​ ał.
Jed​nak w Akad​ em​ ii od tego dnia coś się zmien​ ił​ o. Pan Kleks przy​gar​bił się
nie​co, chod​ ził zam​ yś​ lo​ny i po ca​łych dniach za​jęt​ y był rep​ er​ o​wan​ iem swoj​ ej
po​więks​ za​ją​cej pomp​ki. Co​raz częś​ ciej podc​ zas wy​kła​dów wyr​ ęc​ zał się Ma‐​
teu​ szem, w kuchn​ i przez rozt​ arg​ nien​ ie przy​pal​ ał pot​ raw​ y i ma​lo​wał je na nie‐​
od​po​wied​nie ko​lor​ y, a na każd​ y odg​ łos dzwon​ka przy bra​mie podb​ ieg​ ał do
okna i nerw​ o​wo szar​pał brwi.

Gdy owe​go dnia, któr​ y opis​ uj​ ę, ułoż​ y​łem z mo​ich gu​zik​ ów pięk​ne​go zaj​ ą‐​
ca. pan Kleks na​chy​lił się nade mną i pos​ y​pał ułoż​ o​ną fi​gur​ ę brą​zow​ ym
prosz​kiem. Zaj​ ąc na​gle por​ u​szył się, po​biegł w kie​run​ku drzwi i uciekł uno​‐
sząc z sobą moje guz​ i​ki.

Panu Klek​so​wi spodob​ ał się wi​dać bard​ zo ten żart, gdyż zac​ zął się głoś​ no
śmiać, na​tych​miast jedn​ ak pos​ mutn​ iał na nowo i rzekł:

– Cóż z tego, że znam się na kol​ or​ ow​ ych prosz​kach, na farb​ ach i na
szkieł​kach, kie​dy nie mogę sob​ ie po​ra​dzić z tym nie​znoś​ nym Fi​li​pem. Prze​‐
czu​wam, że będę miał przez nieg​ o mnó​stwo zgry​zot i przy​kro​ści. Po pro​stu
uwziął się na mnie.

Zdzi​wił​ y mnie słow​ a pana Klek​sa, gdyż nie wyo​ bra​żał​ em sob​ ie, aby taki
wielk​ i człow​ iek nie mógł sob​ ie z kim​kolw​ iek po​ra​dzić.

Pan Kleks, zgad​ uj​ ąc moje myś​ li, przyb​ liż​ ył się do mnie i dal​ ej mów​ ił
szept​ em:

– Tob​ ie jed​nem​ u mogę to wyz​ nać, bo je​steś moim naj​leps​ zym uczniem.

Fi​lip dom​ a​ga się, abym przyj​ ął do Akad​ e​mii dwóch jego syn​ ów. Pow​ ym​ y​ślał
dla nich nowe imion​ a, któr​ e zac​ zyn​ aj​ ą się na lit​ e​rę A, i gro​zi mi, że w ra​zie
ich nie​przyj​ ę​cia odb​ ie​rze nam wszyst​kie pie​gi. W do​dat​ku ostatn​ io zwa​rio​‐
wał, robi mi na złość i nie prze​sta​je się śmiać. Zo​ba​czysz, że ta hi​sto​ria bar​‐
dzo ża​ło​śnie się skoń​czy.

Po tych sło​wach wy​jął z kie​szen​ i garść gu​zi​ków, rzu​cił je na podł​ og​ ę tak
zręcz​nie, że same uło​ży​ły się w fi​gu​rę mego za​jąc​ a, i wy​szedł z pok​ o​ju kur​‐
cząc się i pod​skak​ uj​ ąc na jed​nej nod​ ze.

Ta rozm​ o​wa tak mnie zai​ nt​ ry​gow​ a​ła, że pos​ ta​no​wił​ em od​szuk​ ać Ma​te​‐
usza i wy​py​tać go o szczeg​ ó​ły do​ty​czą​ce stos​ unk​ ów pana Kleks​ a z Fi​li​pem.

Ma​teu​ sz spęd​ zał za​zwy​czaj nie​dziel​ e w baj​ce o sło​wik​ u i róży, do​kąd lat​ ał
na nau​ kę sło​wi​czeg​ o śpiew​ u. Udał​ em się więc do park​ u w na​dziei, że do​‐
strzeg​ ę go w chwil​ i, gdy będ​ zie wrac​ ał do Aka​de​mii.

W par​ku uder​ zył​ o mnie jak​ ieś oso​bli​we por​ u​szen​ ie i sze​les​ ty. Po​żół​kłe już
niec​ o pod​szyc​ ie park​ u wrza​ło, krza​ki chwiał​ y się, tra​wa się koł​ y​sał​ a, nie ule​‐
ga​ło wąt​pliw​ oś​ ci, że stru​mień nie​wi​dzialn​ ych istot prze​su​wa się spodem par‐​
ku, omi​ja​jąc dro​gi i ścież​ki.

Pob​ ie​głem w kie​runk​ u oweg​ o ruc​ hu i kied​ y zbliż​ ył​ em się do staw​ u, zroz​ u‐​
miał​ em, co za​szło. Cała woda była spusz​czon​ a, ryby trzep​ o​ta​ły się rozp​ acz​li‐​
wie na su​chym dnie, a niep​ rzej​rza​ne sze​reg​ i żab i rak​ ów wyr​ u​szy​ły w świat
w pos​ zu​kiw​ an​ iu jak​ iejś now​ ej, odp​ o​wiedn​ iej sied​ zi​by.

Tow​ a​rzys​ zył​ em im przez pe​wien czas, po​dziw​ iaj​ ąc zwłaszc​ za żaby, któr​ e
w zgod​nych pod​skok​ ach, nie rob​ iąc sob​ ie nic z mo​jej obec​noś​ ci, zdąż​ ał​ y za
przew​ od​niczk​ ą. Kied​ y pod​sze​dłem do niej, aby się przyjr​ zeć, zo​ba​czy​łem, że
ma zło​tą ko​ron​ ę na gło​wie, i do​myś​ li​łem się od razu, że to Kró​lewn​ a Żabk​ a,
któ​rą już nie​gdyś wid​ ział​ em.

– Poz​ na​ję cię, chłopc​ ze, by​łeś nie​daw​no w mo​jej baj​ce i za​chow​ ał​ am o to‐​
bie miłe wspo​mnie​nie. Czy wid​ zisz, co się sta​ło? Pan Kleks z niew​ ia​dom​ ych
po​wod​ ów za​brał całą wodę ze staw​ u, poz​ o​staw​ iaj​ ąc wszystk​ ie żaby, ryby
i raki na pas​ twę losu. Po​stan​ ow​ i​łam nieść im ra​tun​ ek i dlat​ e​go opu​ścił​ am mój
podz​ iem​ny pał​ ac. Cho​ciaż jes​ tem z inn​ ej baj​ki, ale żaba ła​twiej zro​zu​mie
żabę niż pana Klek​sa. Nic też dziwn​ e​go, że moje ro​dacz​ki z was​ zeg​ o sta​wu
pos​ zły za mną.

– A dok​ ąd je prow​ ad​ zisz, Król​ ew​no Żab​ko? – za​py​ta​łem wzru​szon​ y jej
słow​ am​ i.

– Nie jes​ tem jeszc​ ze cał​kiem zdec​ y​dow​ a​na – od​rze​kła. – Mogę zap​ ro​wa​‐
dzić je do je​zio​ra z bajk​ i o zak​ lęt​ ym jez​ io​rze albo do sta​wu z bajk​ i o ziel​ on​ ej

wod​nic​ y.
– My chcem​ y do staw​ u! – zar​ ec​ ho​ta​ły chór​ em żaby. Ska​ka​ły przy tym tak

wy​sok​ o, że po​chód ich przy​po​min​ ał żabi cyrk, je​śli taki gdzie​kolw​ iek istn​ ie‐​
je.

Raki węd​ row​ ał​ y w milc​ ze​niu w pew​nym ods​ tęp​ ie.
Nie wyd​ a​wa​ły żad​nych dźwięk​ ów, z trud​ em tyl​ko po​włó​czy​ły klesz​cza​mi.
Była ich nie​przeb​ ran​ a wprost ilość, niem​ al tyl​ eż co żab, a może naw​ et jesz‐​
cze wię​cej. Niek​ tó​re spo​śród nich, za​pewn​ e z wy​sił​ku i ze zmęc​ ze​nia, po​rob​ i​‐
ły się zup​ eł​nie czerw​ o​ne, jakb​ y je kto pol​ ał wrząt​kiem.
Nie mo​głem oder​ wać oczu od tego wid​ o​ku, przyp​ om​ niał​ em so​bie jed​nak
o nie​szczę​śli​wych ryb​ ach, po​zo​staw​ io​nych bez wody, przep​ ro​si​łem więc
Kró​lew​nę Żab​kę i chciał​ em już odejść, lecz zat​ rzy​mał mnie jej błag​ al​ny głos:
– Adas​ iu, zac​ zek​ aj jeszc​ ze! Czy pam​ ięt​ asz, jak pod​czas twej byt​noś​ ci
w moim pa​łac​ u po​zwo​li​łam ci zab​ rać ze skrzy​ni zło​ty klu​czyk? Bez nie​go nie
będę się ter​ az mog​ ła dos​ tać ani do baj​ki o za​klę​tym jez​ ior​ ze, ani do baj​ki
o ziel​ o​nej wodn​ i​cy, a prze​cież tyl​ko w bajc​ e może się zna​leźć miej​sce dla
mo​ich żab i ra​ków. By​łam już w wiel​kim kłop​ o​cie z tego pow​ od​ u, ale sko​ro
los ze​słał mi cieb​ ie, bła​gam cię, zwróć mi zło​ty klu​czyk, a ocal​ isz wszyst​kie
stwo​rzen​ ia, któ​re tu wid​ zisz.
– Kluc​ zyk? – rzek​ łem. – Klu​czyk? Ależ tak, oczyw​ i​ście, chęt​nie ci go
zwró​cę, kró​le​wo. Nie pa​mięt​ am tylk​ o, gdzie go scho​wa​łem. Zdaj​ e się, że za‐​
brał go pan Kleks. Poc​ ze​kaj chwi​lę, zar​ az do cie​bie wró​cę.
Nie wied​ ział​ em, do czeg​ o wpierw mam się za​brać. Żal mi było żab, któr​ e
słab​ ły już wsku​tek bra​ku wody, ale bard​ ziej jesz​cze niep​ o​koi​ łem się o ryby.
Pob​ ieg​ łem co sił do Akad​ em​ ii, ze​brał​ em kilk​ u chłop​ców, któ​rzy naw​ in​ ę​li mi
się po drod​ ze, opow​ ie​dział​ em im o tym, co zas​ zło, i na​mó​wił​ em ich, aby za‐​
jęl​ i się lo​sem ryb.
Pana Kleks​ a ża​den z nich nie wi​dział, zac​ zą​łem go tedy szuk​ ać po ca​łej
Aka​dem​ ii. Nie mo​gąc go zna​leźć ani na dole, ani w jego po​koj​ u, wpad​ łem do
szpi​tal​ a cho​rych sprzę​tów.
Ro​zejr​ za​łem się po sali. Tak. Pan Kleks był tam, ale to, co ro​bił, przec​ ho​‐
dzi​ło po pro​stu ludzk​ ie wyo​ braż​ en​ ie. Nie więk​szy od Tomc​ ia Pa​luc​ ha, wi​siał
uczep​ ion​ y ręk​ am​ i i no​ga​mi u wah​ ad​ ła zeg​ a​ra i huś​tał się na nim jak na huś‐​
tawc​ e, pow​ ta​rza​jąc raz po raz głoś​ no:
– Tik–tak, tik–tak, tik–tak.
W tej sa​mej chwi​li ze​gar zac​ zął wy​dzwa​niać go​dzin​ ę i pan Kleks za​wtó​ro​‐
wał mu dźwięczn​ ym bas​ em:

– Bim–bam–bom.
Na mój wid​ ok przer​ wał huś​tan​ ie, ze​sko​czył na pod​łog​ ę, roz​kur​czył się,
roz​pros​ tow​ ał i jak​by na poc​ ze​kan​ iu urósł.
– Zaw​ sze mu​si​cie mi prze​szka​dzać! – rzekł roz​drażn​ ion​ ym gło​sem. –
O co cho​dzi? Przec​ ież wi​dzisz, że uczę zeg​ ar mó​wić.
Na​tychm​ iast jedn​ ak opa​no​wał się i rzekł uprzejm​ ie, jak zaz​ wy​czaj:
– Przy​kro mi, Ada​siu, że ro​bisz tak​ ie zdziw​ io​ne oczy. Ach, to wszystk​ o
wina tego podł​ eg​ o Fi​lip​ a. Chce mnie po pros​ tu zniszc​ zyć. Wszyst​ko się we
mnie psuj​ e i co​raz trudn​ iej zac​ ho​wać mi nor​maln​ y wzrost. Do​słown​ ie mal​ ej​ ę
z dnia na dzień. A ter​ az mam nowe zmart​ wie​nie: pło​my​ki świec zac​ zęł​ y mnie
tak par​ zyć od pew​neg​ o cza​su, że dzis​ iaj mu​sia​łem pow​ yr​ zuc​ ać je z kie​szen​ i
i zal​ ać wodą ze sta​wu. Fa​tal​ne to wszyst​ko, fat​ al​ne! Nie opo​wiad​ aj tego ni​ko‐​
mu, bo strac​ ę do cieb​ ie zau​ fan​ ie. Czeg​ o sob​ ie ży​czysz ode mnie? Po co przy​‐
sze​dłeś?
Opow​ ie​dział​ em panu Kleks​ o​wi, jak ża​ło​sne w swych skut​kach było
spusz​cze​nie sta​wu, pow​ iad​ o​mił​ em go o wy​mars​ zu żab i rak​ ów i po​pro​sił​ em
wy​dan​ ie mi złot​ eg​ o klu​czy​ka, któr​ y – jak dom​ y​ślał​ em się – schow​ ał w bez​‐
den​nych kie​szen​ iach swych spodni.
Pan Kleks spos​ ęp​niał.
– Szko​da, wiel​ka szkod​ a! – rzekł po chwil​ i. – Żaby nie będą nam więc​ ej
układ​ ał​ y swoi​ ch wier​szyk​ ów. Ale nie mia​łem przec​ ież in​neg​ o wyj​ścia. Mu‐​
siał​ em ugas​ ić płom​ y​ki świec, w przec​ iwn​ ym bow​ iem ra​zie cała Aka​dem​ ia
pos​ złab​ y z dym​ em. Pot​ rzebn​ a mi jest kon​ iecz​nie ogniot​ rwał​ a kie​szeń. A co
się stan​ ie z ry​ba​mi? Może uda mi się wy​my​ślić ja​kiś rat​ un​ ek dla nich… Aha,
prawd​ a! Chciał​ eś abym ci od​dał klu​czyk… Za​raz…
Mów​ iąc to, pan Kleks zac​ zął skru​pu​latn​ ie przes​ zuk​ iw​ ać kie​szen​ ie.
– Mus​ zę ci wyz​ nać – za​uwa​żył szept​ em – że mam jesz​cze jed​ną zgryz​ o​tę.
Od cza​su kło​po​tów z Fi​li​pem poz​ a​ra​stał​ a mi więk​szość mo​ich kie​sze​ni. Nie
mogę już wca​le do nich się do​stać. Ale kluc​ zyk szczęś​ liw​ ie znal​ az​ łem. Masz,
za​nieś go Król​ ewn​ ie Żabc​ e, po​zdrów ją ode mnie i prze​proś za spuszc​ ze​nie
staw​ u.
Po tych słow​ ach pan Kleks uczep​ ił się znow​ u wah​ a​dła i jął się bu​jać na
nim, po​wtar​ za​jąc za każ​dym odc​ hy​le​niem:
– Tik–tak, tik–tak, tik–tak.
Po​bieg​ łem z kluc​ zy​kiem do par​ku i zło​żył​ em go u stóp Król​ ewn​ y Żab​ki.
– Jes​ tem ci niez​ mier​nie wdzięcz​na – rzek​ ła kró​lew​na. – Bio​rę ten kluc​ zyk,
ale nie sądź, że bę​dziesz po​krzyw​dzon​ y. W zam​ ian za to otrzym​ asz ode mnie

Żabk​ ę Po​dajł​ ap​kę. Bę​dzie ci ona pom​ ocn​ a we wszystk​ ich spra​wach, któ​re
przeds​ ięw​ eź​miesz.

Po tych słow​ ach kró​lewn​ a po​wie​dzia​ła kilk​ a słów po ża​biem​ u i po chwil​ i
z tłum​ u ota​czaj​ ą​cych ją żab wys​ koc​ zy​ła żabk​ a nie więks​ za od muc​ hy. Mia​ła
barw​ ę jas​ noz​ ie​lon​ ą i lśni​ła, jak​by była pok​ ry​ta emal​ ią.

– Weź ją so​bie – rzek​ ła król​ ewn​ a. – Najl​ e​piej ukryj ją we włos​ ach i da​waj
jej cod​ zienn​ ie jedn​ o ziarn​ko ryżu.

Wziął​ em Żab​kę Po​daj​łapk​ ę i pos​ a​dził​ em ją sob​ ie na głow​ ie. Wśliz​ nę​ła się
nat​ ych​miast pom​ ięd​ zy włos​ y, a była tak mała, że wcal​ e jej nie po​czu​łem.

Nas​ tępn​ ie pod​ zię​kow​ a​łem król​ ew​nie, poż​ eg​ nał​ em ją z wielk​ im sza​cun‐​
kiem i prze​skak​ u​jąc przez grom​ ad​ y żab i ra​ków, pob​ ie​głem nad staw. Za​sta‐​
łem tam już pana Kleks​ a w oto​cze​niu kil​ku​na​stu uczniów. Wyg​ ląd​ ał tak jak
za​zwyc​ zaj, tyl​ko był znow​ u co​kolw​ iek mniej​szy.

Na po​lec​ en​ ie pana Klek​sa chłop​cy pow​ rzu​cal​ i ciężk​ o dys​ ząc​ e ryby do
wielk​ ich kos​ zów sprow​ a​dzo​nych z lam​ us​ a.

– Za mną – rzekł pan Kleks.
Rus​ zyl​ iś​ my za nim, ugin​ a​jąc się pod cięż​ a​rem kos​ zów, min​ ęl​ iś​ my kaszt​ a​‐
now​ ą alej​ ę i mal​ in​ o​wy chruś​ niak, a po niej​ ak​ im cza​sie, prze​dzier​ aj​ ąc się
przez gąszc​ ze drzew, dot​ ar​li​śmy do muru baj​ ek. Pan Kleks za​trzym​ ał się
przed furt​ką z nap​ i​sem: Baj​ka o ry​ba​ku i ry​baczc​ e i otwo​rzył kłód​kę. Z dal​ e​‐
ka już uj​rze​liś​ my ry​ba​ka, któ​ry stał na brze​gu mor​ za i ło​wił niew​ o​dem ryby.
Pow​ i​tał nas bar​dzo serd​ ecz​nie i uśmiech​nął się życzl​ i​wie, nie wyjm​ uj​ ąc z ust
glin​ ia​nej faj​ ecz​ki.
Wyr​ zuc​ i​li​śmy ryby z kos​ zów do wody, a po​tem, idąc za radą ryb​ a​ka, sko‐​
rzy​sta​liś​ my ze spo​sobn​ oś​ ci i wy​kąp​ al​ i​śmy się w mo​rzu, gdyż dzień był nad‐​
zwyc​ zaj cie​pły.
Gdy wró​cil​ i​śmy do par​ku, nie było już ani żab, ani rak​ ów, a po dnie staw​ u
spac​ e​ro​wał​ y ślim​ ak​ i baw​ iąc się w wilg​ otn​ ym mule.
Za​mier​ zal​ iś​ my już wra​cać do domu na obiad, gdy na​raz ujr​ ze​liś​ my nad
sobą Ma​te​usza. Niez​ wy​kle pod​nie​con​ y krą​żył nad nas​ zy​mi gło​wam​ i i woł​ ał
na cały głos:
– Aga, onik! Aga, onik!
Pan Kleks pierws​ zy zro​zu​miał i jął wpat​ ry​wać się w nieb​ o. Po chwi​li i on
rów​nież za​woł​ ał:
– Uwa​ga, bal​ on​ ik!
Istot​nie, mały punkc​ ik, wis​ zą​cy wys​ o​ko w gó​rze, po​czął przy​bli​żać się co‐​
raz bard​ ziej, aż wreszc​ ie zu​pełn​ ie wy​raź​nie moż​na było roz​róż​nić nieb​ ie​ski

bal​ on​ ik z umoc​ o​wa​nym u spodu ko​szyczk​ iem.
Pan Kleks ucie​szył się ogrom​nie i za​cier​ aj​ ąc z za​do​wo​le​nia ręce, raz po

raz po​wtar​ zał:
– Moje oko wra​ca z księ​ży​ca!
Ba​lon​ ik opa​dał cor​ az szyb​ciej, a gdy już był na wys​ o​koś​ ci ra​mien​ ia, pan

Kleks wyj​ ął z ko​szyczk​ a swo​je oko, ze​rwał z pra​wej pow​ iek​ i plas​ ter i wło​żył
oko na miej​sce.

– Nie! No, coś po​dobn​ eg​ o! – woł​ ał z zac​ hwy​tem. – Tego jeszc​ ze nikt nie
wi​dział! Co za cuda! Co za cuda! Wi​dzę ży​cie na księ​życ​ u! Ta​kiej baj​ki jesz‐​
cze nikt do​tąd nie wym​ yś​ lił!

Z zaz​ droś​ cią pa​trzy​liś​ my na pana Klek​sa, któ​ry stał jak urzec​ zon​ y i upaj​ ał
się księż​ y​cow​ y​mi wi​do​ka​mi, dos​ tarc​ zo​nym​ i mu przez wszechw​ i​dzą​ce oko.

Opa​now​ ał się wresz​cie i rzekł do nas:
– Hi​stor​ ią o księ​ży​co​wych lud​ ziach za​ćmię wszyst​kie dot​ ych​czas​ ow​ e baj‐​
ki. Ale na to przyjd​ zie czas.
– A może pan prof​ es​ or opo​wie nam ją te​raz? – ode​zwał się Ana​sta​zy.
– Na wszystk​ o musi być od​pow​ ied​nia pora – odr​ zekł pan Kleks. – Ter​ az
pój​dziem​ y do domu na obiad, a po obie​dzie odc​ zyt​ am wam z senn​ i​ka mo​jej
Aka​de​mii sen, któr​ y się przyś​ nił Ada​siow​ i Nie​zgód​ce.
Chłop​cy ucies​ zy​li się bard​ zo tą wiad​ om​ oś​ cią.
Szybk​ o tedy zje​dliś​ my obiad, po czym ze​bra​liś​ my się w sali szkoln​ ej.
Pan Kleks siadł przy ka​ted​ rze, otwor​ zył wiel​ką księg​ ę, za​wier​ aj​ ąc​ ą opi​sy
naj​piękn​ iej​szych snów, i za​czął czy​tać:
Sen o siedm​ iu szklank​ ach
Śni​ło mi się, że się zbu​dzi​łem.
Pan Kleks pop​ rzem​ ie​niał w chłop​ców wszystk​ ie krzes​ ła, sto​ły i stoł​ki, łóż‐​
ka, ławk​ i i wies​ zad​ ła, szaf​ y i pół​ki, tak że łącz​nie z uczniam​ i Aka​de​mii było
nas prze​szło stu.
– Zaw​ io​zę was dzi​siaj do Chin – oświadc​ zył pan Kleks.
Gdy wyj​rzał​ em przez okno, ujr​ zał​ em sto​ją​cy przed do​mem ma​leńk​ i po‐​
ciąg, złoż​ on​ y z pud​ eł​ ek od za​pał​ ek, przy​cze​pio​nych do czajn​ ik​ a zam​ iast lo​‐
ko​mo​tyw​ y. Czajn​ ik był na kółk​ ach i bu​chał​ a zeń para.
Pow​ siad​ a​liś​ my do ma​leń​kich tych wa​gon​ i​ków i okaz​ a​ło się, że wszy​scy
po​mie​ścil​ iś​ my się w nich do​skon​ a​le.
Pan Kleks siadł na czaj​nik​ u i po​ciąg nasz miał już rus​ zyć, gdy nag​ le na
nieb​ ie nad nami roz​po​star​ła się ogromn​ a czar​na chmu​ra. Zer​ wał się wi​cher,
któ​ry pow​ yw​rac​ ał pud​ eł​ka od za​pa​łek. Za​po​wia​dał​ a się strasz​liw​ a bur​ za.

Wob​ ec tego pob​ ie​głem do kuch​ni, wziął​ em sie​dem szkla​nek, ustaw​ ił​ em je
na tacy, z kom​ ór​ki por​ wał​ em drab​ in​ ę i wró​cił​ em przed dom.

Pan Kleks usi​ło​wał rę​ka​mi pow​ strzy​mać parę, któr​ a wy​dob​ y​wa​ła się
z czaj​ni​ka i łą​czył​ a się z chmur​ am​ i.

– Rat​ uj, Ada​siu, mój poc​ iąg! – wo​łał pan Kleks pod​skak​ uj​ ąc wraz z po‐​
kryw​ką czajn​ i​ka.

Nie oglą​daj​ ąc się na ni​ko​go, przy​staw​ ił​ em dra​bi​nę do da​chu Aka​dem​ ii
i trzym​ a​jąc w le​wej dło​ni tacę z siedm​ iom​ a szklank​ a​mi, wdra​pa​łem się na
najw​ yż​szy szcze​bel drab​ in​ y.

Gdy tyl​ko znal​ a​złem się na szczyc​ ie, dra​bin​ a zac​ zę​ła się wyd​ łu​żać tak
szyb​ko, że nieb​ a​wem dot​ arł​ a do czar​nej chmur​ y i opar​ła się o jej brzeg.

Niew​ iel​ e myś​ ląc schwy​ci​łem w dłoń łyżk​ ę, któ​rą zab​ ra​łem z kuchn​ i, i ją‐​
łem nią roz​gar​niać chmu​rę. Naj​pierw zeb​ ra​łem z wierzc​ hu cały deszcz i wla​‐
łem go do pierws​ zej szklan​ki. Nas​ tępn​ ie zes​ krob​ ał​ em po​kryw​ aj​ ąc​ y chmur​ ę
śnieg i wsyp​ a​łem do dru​giej szklank​ i. Do trzec​ iej szklank​ i wrzu​ci​łem grad,
do czwar​tej – grzmot, do piąt​ ej – bły​ska​wic​ ę, do szós​ tej – wiatr.

Gdy nap​ eł​ni​łem w ten spo​sób wszystk​ ie sześć szkla​nek, oka​za​ło się, że
zeb​ rał​ em łyż​ką całą chmu​rę, tak jak zbier​ a się ko​żuch z mle​ka, i że nieb​ o
dzięk​ i temu już się wyp​ og​ od​ zi​ło.

Nie wied​ zia​łem tyl​ko, do cze​go słu​żyć ma siódm​ a szklan​ka.
Zbieg​ łem szyb​ko po dra​bi​nie na sam dół, ale w miej​scu, gdzie stał poc​ iąg
pana Kleks​ a, ni​kog​ o już nie zas​ tał​ em, gdyż wszys​ cy chłop​cy przem​ ien​ il​ i się
przez ten czas w srebrn​ e wid​ el​ce, któ​re rzę​dem le​żał​ y na zie​mi.
Zo​stał tyl​ko pan Kleks, za​ję​ty w dal​szym ciąg​ u swo​im czajn​ i​kiem i usił​ u​‐
jąc​ y palc​ em za​tkać jego dziób​ ek.
Usta​wi​łem tacę z siedm​ io​ma szklank​ a​mi na traw​ ie i na​kry​łem ją chust​ką
tak, jak to czyn​ ią cyr​kow​ i sztuk​mis​ trze.
– Coś ty na​ro​bił! – rzekł do mnie wresz​cie pan Kleks. – Ukra​dłeś chmur​ ę.
Odt​ ąd już nig​ ​dy nie będ​ zie deszc​ zu ani śnieg​ u, ani na​wet wia​tru. Wszys​ cy
bę​dzie​my mus​ ie​li zgi​nąć od pos​ u​chy i upał​ u.
Rzec​ zy​wi​ście, w gó​rze nad nami wis​ iał przec​ zys​ ty błęk​ it i nag​ le zor​ ien​to​‐
wa​łem się, że jest to ema​liow​ a​ny nie​bie​ski czaj​nik, zup​ ełn​ ie taki sam, na ja​‐
kim sied​ ział pan Kleks, tyl​ko wiel​koś​ ci cał​ e​go nie​ba. Z czajn​ i​ka są​czył​ o się
na zie​mię słońc​ e, a rac​ zej złoc​ i​sty wrzą​tek, któ​ry par​ zył nas niem​ ił​ o​siern​ ie.
Pan Kleks, nie mo​gąc znieść ta​kieg​ o upa​łu, zac​ zął szybk​ o rozb​ ie​rać się,
ale miał na so​bie tyle surd​ u​tów, że zdejm​ o​wa​nie ich nie miał​ o koń​ca. Kied​ y
zo​bac​ zy​łem, że gło​wa jego zac​ zę​ła się tlić i z wło​sów buch​nął dym, por​ wa​‐

łem z tacy szklan​kę z deszc​ zem i wy​la​łem ją na pana Kleks​ a. Rów​noc​ ześ​ nie
lu​nął rzęs​ is​ ty deszcz, tyl​ko że pa​dał tym raz​ em nie z góry na dół, lecz z dołu
do góry.

Wy​glą​da​ło to tak, jak fon​tan​na try​ska​jąc​ a z ziem​ i.
– Śnie​gu! – woł​ ał pan Kleks. – Śnie​gu, bo spło​nę do​szczęt​nie!
Schwy​ci​łem wo​bec tego szklan​kę ze śnieg​ iem i wy​bie​raj​ ąc śnieg łyż​ką,
jął​ em okła​dać nim głow​ ę pana Kleks​ a.
Skut​ ek był zdu​miew​ aj​ ą​cy, gdyż śnieg po​czął mnoż​ yć się z taką szyb​ko​‐
ścią, że pok​ rył cały park. W tej sa​mej chwil​ i spod śnie​gu wys​ kok​czył​ y
wszyst​kie srebrn​ e wi​del​ce i wir​ u​jąc jak opęt​ an​ e, za​brał​ y się do rzuc​ a​nia kul​ a‐​
mi ze śnieg​ u. W wid​ el​cach roz​po​znaw​ a​łem raz po raz to Art​ ur​ a, to Alf​ red​ a,
to Ana​sta​zeg​ o, to znow​ u ja​kieg​ oś inn​ e​go kol​ eg​ ę.
Wid​ elc​ e swoi​ m za​wrot​nym tań​cem w śnieg​ u podn​ io​sły taką śnie​życ​ ę, że
po pro​stu nic nie było wi​dać. Wpad​ łem tedy na po​mysł, aby śnieg zdmuch​‐
nąć za pom​ o​cą wiat​ ru. Wzią​łem więc szklank​ ę z wia​trem, któ​ry wyg​ lą​dał jak
rzad​ki, nieb​ ies​ ka​wy krem, i wy​garn​ ą​łem go jed​nym zam​ ac​ hem łyż​ki.
Tak​ ieg​ o wiat​ ru nig​dym dot​ ąd nie wid​ ział. Dął jed​no​cześ​ nie we wszyst​‐
kich kier​ un​kach, uno​sząc z sobą wszyst​ko, co tyl​ko na​pot​ kał na drod​ ze.
Śnieg roz​wiał się nat​ ychm​ iast, a srebr​ne wi​del​ce, unie​sio​ne w górę, zaw​ is​ ły
w nieb​ ie jak gwiazd​ y. Zrob​ ił​ o się bar​dzo zimn​ o. Spojr​ za​łem na pana Klek​sa
i w pierws​ zej chwi​li nie po​zna​łem go wca​le. Prze​isto​czył się w bałw​ an​ a ze
śnie​gu i wes​ oł​ o pod​śpie​wy​wał:
Jed​ zie mróz, jed​ zie mróz. Wie​zie śnieg​ u cały wóz!
Pom​ y​ślał​ em, że pan Kleks odm​ ro​ził sob​ ie ro​zum, dla​teg​ o też wzią​łem
czaj​nik z wrzątk​ iem i wy​la​łem całą jego zaw​ ar​tość na gło​wę pana Klek​sa.
Śnieg na​tych​miast stop​niał, zno​wu się ociep​ lił​ o i pan Kleks za​czął roz​‐
kwit​ ać.
Na​przód wyp​ u​ścił liś​ cie, po​tem pączk​ i, aż wreszc​ ie cała jego głow​ a i ręce
pok​ ry​ły się pier​wiosnk​ am​ i. Zry​wał je z sie​bie i zja​dał z apet​ y​tem, przyś​ pie​‐
wuj​ ąc:
Gdy się kwiat​ków do​brze na​jem, Grud​ zień znów się sta​nie ma​jem.
Po chwil​ i jedn​ ak strac​ ił hu​mor, a to z tego pow​ od​ u, że pszc​ zo​ły, zwa​bion​ e
kwiat​ am​ i na gło​wie pana Klek​sa, ob​sia​dły go ze wszystk​ ich stron i niej​ ed​na
mus​ iał​ a za​pu​ścić żą​dło w jego ciał​ o, gdyż poc​ zął ża​łoś​ nie jęc​ zeć.
Gdy po pew​nym czas​ ie psz​czoł​ y odl​ ec​ ia​ły, głow​ a pana Klek​sa wy​gląd​ a​ła
jak wielk​ i bąb​ el, a z oczu jego ciek​ ły duże krop​ le gę​ste​go miod​ u.
Wziął​ em tedy z tacy czwart​ ą szklank​ ę, w któr​ ej mieś​ cił się grad. Wy​glą​‐

dał​ o to tak, jak​by do szklank​ i włoż​ ył ktoś garść grub​ e​go śru​tu.
Wys​ y​pał​ em na dłoń kilk​ a ziar​nek gra​du i wcier​ a​łem je w głow​ ę pana

Kleks​ a. Mus​ iał do​znać nadz​ wyc​ zajn​ ej ulgi, gdyż zdjął głow​ ę z kar​ku i rzu​cił
mi ją jak piłk​ ę. Odr​ zuc​ i​łem mu ją z po​wro​tem w prze​ko​na​niu, że grę w piłk​ ę
lubi tak samo jak ja. Tym​czas​ em pan Kleks, nie mo​gąc wid​ zieć wła​snej le​cą​‐
cej ku niem​ u gło​wy, tak niez​ ręczn​ ie nad​sta​wił ręce, że gło​wa pot​ oc​ zył​ a się
w in​nym kie​run​ku, od​bi​ła się kilk​ a razy od zie​mi i znik​ ła w zar​ o​ślach.

Za​pyt​ a​łem pana Klek​sa, jak się czu​je bez gło​wy, ale nic mi nie odp​ ow​ ie‐​
dział, gdyż nie miał czym.

W tym cza​sie wła​śnie emal​ io​wan​ y czajn​ ik w gó​rze odw​ róc​ ił się zak​ op​co‐​
nym dnem na dół i na​raz zap​ a​dła ciem​ność, w któ​rej tylk​ o srebrn​ e wi​delc​ e
mi​go​tał​ y wes​ o​ło.

Pan Kleks stał bez gło​wy, bezr​ ad​nie wy​mac​ hu​jąc rę​kam​ i.
Wy​jął​ em tedy z pią​tej szklank​ i błys​ kaw​ i​cę, wy​gią​łem ją na kształt la​ski
i świec​ ąc nią sob​ ie, uda​łem się na pos​ zuk​ i​wa​nie gło​wy pana Klek​sa.
Znal​ az​ łem ją wśród pok​ rzyw. Była cała pop​ ar​ zo​na, co wca​le nie przes​ zka​‐
dza​ło jej podś​ pie​wy​wać:
Po​pa​rzy​ły mnie po​krzyw​ y, Taki je​stem nie​szczęś​ li​wy!
Zwró​ci​łem panu Klek​so​wi gło​wę, błys​ ka​wi​cę zaś wet​ kną​łem obok w zie​‐
mię.
Daw​ ał​ a tyle świat​ ła, że było wid​no jak w dzień.
– Chęt​nie bym coś zjadł – pow​ ie​dział pan Kleks.
Nie​stet​ y, jed​ yn​ ą rze​czą, któr​ ą po​sia​dał​ em, była szklank​ a z grzmo​tem.
– Dos​ ko​nal​ e! – zaw​ oł​ ał pan Kleks. – Nie znam nic smacz​niejs​ ze​go od
grzmot​ u. Przyn​ ieś go tu​taj.
Wyj​ ął​ em grzmot ze szklank​ i i pod​ a​łem panu Kleks​ o​wi. Była to pięk​na
czerw​ on​ a kula, przyp​ om​ i​naj​ ąc​ a owoc gra​na​tu.
Pan Kleks wy​dob​ ył z kie​szen​ i scyz​ or​ yk, po​kra​jał grzmot na ćwiartk​ i, ob​‐
rał ze skórk​ i zjadł z ogrom​nym ape​tyt​ em, ob​liz​ uj​ ąc się sma​kow​ ic​ ie.
Po chwil​ i jedn​ ak rozl​ egł się po​tężn​ y huk i pan Kleks, roz​sad​ zon​ y od środ​‐
ka, roz​ er​ wał się na tys​ iąc drob​nych czą​ste​czek. Właś​ ci​wie każd​ a taka czą‐​
stecz​ka była sam​ od​ zieln​ ym mał​ ym pa​nem Klek​sem, a wszyst​kie tańc​ zy​ły
we​soł​ o na tra​wie i śmiał​ y się cien​ iutk​ i​mi głos​ ik​ am​ i.
Wzią​łem jed​ną z tych śmie​jąc​ ych się cząs​ tec​ zek, włoż​ ył​ em do siód​mej,
pu​stej szklank​ i, sto​ją​cej na tacy, i zan​ ios​ łem do kuchn​ i.
Nag​ le przez otwar​ty luf​cik wdarł​ y się z głoś​ nym brzę​kiem srebrn​ e wi​del‐​
ce, osac​ zy​ły mnie ze wszystk​ ich stron, a dwa spoś​ ród nich, zdaj​ e się, że An‐​

ton​ i i Al​bert, usi​ło​wał​ y dos​ tać się do szklan​ki, gdzie był ma​leńk​ i pan Kleks.
Ra​tu​jąc go przed wid​ elc​ a​mi, szybk​ o wstaw​ ił​ em szklank​ ę do kred​ en​su

i moc​no za​trzas​ ną​łem drzwicz​ki.
W tej sam​ ej chwi​li obud​ zi​łem się.
Uj​rzał​ em nad swoi​ m łóżk​ iem prawd​ ziw​ eg​ o pana Klek​sa, któr​ y stał wpa‐​

trzon​ y w moje sen​ne lu​ster​ko, szar​pał sob​ ie brwi i mó​wił sam do sieb​ ie:
– Sen o sied​miu szklank​ ach… Sen o siedm​ iu szklan​kach… No, no!

Anatol i Alojzy

Przez cały wrze​sień lały ulewn​ e deszc​ ze. Na krok nie wy​chod​ zil​ i​śmy
z domu, zab​ a​wy w park​ u i gry na bo​isku ustał​ y zu​peł​nie, pan Kleks po​smut​‐
niał i stał się dziwn​ ie ma​łom​ ówn​ y, jed​nym słow​ em – wy​raźn​ ie za​czę​ło się
coś psuć w nas​ zej Aka​de​mii.

Któr​ e​goś wiec​ zor​ u pan Kleks oświad​czył nam, że ży​cie bez mot​ yl​ i i bez
kwiat​ ów bard​ zo go nuży i że wsku​tek tego musi zac​ ząć wcze​śniej chod​ zić
spać.

Po​że​gna​li​śmy się tedy z pan​ em Klek​sem i udal​ iś​ my się do nas​ zej syp​ ial​ni.
– Nudn​ o mi – rzekł jed​ en z Aleks​ an​drów.
A ja wam coś po​wiem – odez​ wał się nag​ le Art​ ur – pan Kleks ma jak​ ieś
wy​raźn​ e zmar​twien​ ie. Czy żad​ en z was nie za​uważ​ ył, że stał się tro​chę
mniejs​ zy, niż był dot​ ych​czas?
– Istot​nie! – za​woł​ ał je​den z An​ton​ ich. – Pan Kleks ma​le​je.
– A może mu się pop​ su​ła jego po​więk​sza​ją​ca pompk​ a? – zap​ y​tał Anas​ ta​‐
zy.
Nie brał​ em udział​ u w rozm​ ow​ ie, gdyż by​łem bar​dzo senn​ y. Poł​ oż​ y​łem się
więc do łóżk​ a i usną​łem na​tych​miast.
Śni​ło mi się, że je​stem młot​kiem i że pan Kleks roz​bi​ja mną po ko​lei
wszyst​kie moje gu​zik​ i. Ude​rzen​ ia młot​ka roz​leg​ a​ły się po ca​łej Akad​ e​mii
i wzmo​gły się do tego stop​nia, że wreszc​ ie się obu​dzi​łem, ale ude​rze​nia nie
usta​ły. Poc​ zą​łem więc na​słuc​ hiw​ ać. Nie ule​ga​ło wąt​pli​woś​ ci, że owo stuk​ a​‐
nie do​lat​ y​wa​ło z par​ku i że ktoś wali w wejś​ cio​wą bra​mę.
Zbu​dzi​łem nat​ ychm​ iast Anas​ taz​ e​go, na​rzu​cil​ iś​ my sob​ ie płaszc​ ze i świec​ ąc
la​tar​ka​mi, pob​ ieg​ liś​ my do park​ u. Za bram​ ą stał fryz​ jer Fi​lip w to​wa​rzy​stwie
dwóch jak​ ichś niez​ na​nych chłop​ców. Wszy​scy trzej przem​ o​cze​ni byli do
ostatn​ iej nit​ki i deszcz ocie​kał z nich strum​ ie​nia​mi. Ana​staz​ y otwo​rzył bra​mę
i wpu​ścił niez​ wyk​ łych noc​nych go​ści.
Nowi ucznio​wie pana Kleks​ a! – zaw​ oł​ ał Fil​ ip za​nos​ ząc się od śmie​chu. –
Przy​szłe znak​ o​mi​toś​ ci słynn​ ej Aka​dem​ ii, cha–cha! Jed​ en ma na imię Anat​ ol,
a dru​gi Aloj​zy. Obyd​ waj na A, cha–cha! Ana​to​lu, przed​staw się kol​ e​gom,
bądź do​brze wy​chow​ an​ y!

Mło​dzie​niec na​zwa​ny Anat​ ol​ em ukłon​ ił się mó​wiąc:
– Je​stem Anat​ ol Ku​kur​ yk. A to jest mój młod​szy brat Aloj​zy. – Z tymi
słow​ y wskaz​ ał dłon​ ią na dru​gieg​ o chłopc​ a, któr​ eg​ o obaj z Fil​ ip​ em trzy​mal​ i
pod ręce.
– Bard​ zo nam przyj​ em​nie pan​ ów po​znać – rzekł z gal​ an​ter​ ią Ana​sta​zy. –
Nie​pot​ rzeb​nie jedn​ ak stoi​ my na desz​czu. Pa​no​wie poz​ wo​lą za mną.
Uda​liś​ my się wszys​ cy do Akad​ em​ ii, poz​ o​sta​wil​ iś​ my w sien​ i zmoc​ zo​ne
okry​cia, po czym Ana​sta​zy wpro​wa​dził go​ści do ja​daln​ i i usa​do​wił ich przy
stol​ e. Byli wi​dać bar​dzo zmęc​ zen​ i, gdyż Aloj​zy nat​ ych​miast usnął i kiw​ ał się
na krze​śle jak chińs​ ka fig​ u​ryn​ka. i
Fi​lip przes​ tał się śmiać i oznajm​ ił, że miał zam​ iar przyp​ ro​wad​ zić Anat​ o​la
i Alojz​ e​go do Aka​de​mii przed wie​czor​ em, ale zab​ łą​dził po dro​dze i wskut​ ek
tego dop​ ier​ o po półn​ o​cy zdoł​ ał ods​ zu​kać uli​cę Czek​ o​la​dow​ ą.
– Je​ste​ście pewn​ o, pan​ ow​ ie, głodn​ i – rzek​ łem. – Będę mus​ iał obu​dzić
pana Kleks​ a i zaw​ iad​ om​ ić go o przy​by​ciu pa​nów.
– Kon​ iecz​nie trzeb​ a obu​dzić pana Klek​sa! – zaw​ oł​ ał Fi​lip śmie​jąc się zno‐​
wu. – Mam dla nieg​ o śwież​ utk​ ie pieg​ i, cha–cha! Bard​ zo chciel​ ib​ yś​ cie zo​ba​‐
czyć pana Klek​sa, cha–cha! Nie​praw​daż, Ana​to​lu?
– Będ​ zie to dla mnie wiel​ki za​szczyt – od​rzekł grzecz​nie Ana​tol.
Wo​bec tego pob​ ieg​ łem czym prę​dzej na górę i zap​ u​kał​ em do syp​ ial​ni
pana Klek​sa. Po​niew​ aż nikt nie odp​ o​wie​dział, zap​ uk​ a​łem po​wtór​nie, pot​ em
jeszc​ ze raz. Ale Pan Kleks miał wi​doczn​ ie bard​ zo mocn​ y sen albo też w ogó‐​
le nie chciał się obud​ zić. Nac​ is​ nął​ em klamk​ ę. Drzwi były za​mknięt​ e na
klucz. Są​dził​ em, że może Mat​ eu​ sz usłys​ zy moje stu​ka​nie, na próżn​ o jedn​ ak
w dals​ zym cią​gu do​bij​ ał​ em się do drzwi – nikt mi nie odp​ o​wiad​ ał.
Pos​ ta​now​ i​łem więc sam pójść do kuch​ni i przy​rzą​dzić ko​la​cję dla chłop​‐
ców i dla Fil​ ip​ a. Znal​ a​złem w spiż​ arn​ i dzba​nek z mle​kiem, piec​ zyw​ o, mas​ ło,
troc​ hę sera, kurę na zimn​ o. Usta​wi​łem to wszyst​ko na tacy i się​gnął​ em do
kre​den​su po ta​ler​ ze i szklan​ki. Nar​ az w jedn​ ej ze szkla​nek do​strzeg​ łem coś
szar​ e​go. W przek​ o​na​niu, że to mysz na​krył​ em szklank​ ę dło​nią i zbli​żył​ em do
świat​ ła. To, co zo​ba​czy​łem, nap​ ełn​ i​ło mnie przer​ aż​ en​ iem. W szklan​ce sie‐​
dział pan Kleks. Mal​ eń​ki pan Kleks. Wyr​ aźn​ ie roz​po​znał​ em jego głow​ ę, jego
dziw​ acz​ny strój, na​wet pieg​ i na jego no​sie. Sied​ ział na dnie szklank​ i i spał.
Wy​jął​ em go del​ i​kat​nie dwo​ma pal​ca​mi i poł​ o​ży​łem na ta​le​rzyk​ u. Zet​ knię‐​
cie z chłodn​ ą porc​ e​la​ną obud​ zi​ło pana Klek​sa. Ze​rwał się na równ​ e nogi,
szyb​ko roz​ ej​rzał się doo​ koł​ a, po czym wy​do​był z kie​szen​ i pow​ ięks​ za​ją​cą
pomp​kę i przył​ oż​ ył ją do ucha. Nie​baw​ em też zac​ zął się po​więk​szać, zes​ ko​‐

czył z ta​le​rzy​ka na krze​sło, pot​ em na podł​ o​gę, a po paru chwi​lach stał się
nor​maln​ ym, zwy​kłym pan​ em Klek​sem.

By​łem tym wy​dar​ zen​ iem zu​peł​nie oszoł​ o​mion​ y i nie wied​ ział​ em, jak się
za​chow​ ać.

Pan Kleks przyg​ lą​dał mi się uważ​nie przez jak​ iś czas, aż wresz​cie rzekł do
mnie sur​ o​wo:

– To wszyst​ko tyl​ko ci się śni​ło! Ro​zum​ iesz? Idiot​ yczn​ y, głup​ i sen! Po
pro​stu jak​ ieś bredn​ ie! Zab​ ran​ iam ci o tym śnie opow​ iad​ ać ko​muk​ olw​ iek. Pan
Kleks ci za​bran​ ia! I żeby mi się wię​cej ta​kie sny nie pow​ tar​ za​ły! Pa​mię​taj!

Przep​ ros​ ił​ em pana Kleks​ a, bo cóż in​ne​go mia​łem uczyn​ ić, po czym oznaj‐​
mił​ em mu o przy​by​ciu Fil​ ip​ a z dwo​ma chłop​cam​ i.

– Por​ adź​cie sob​ ie beze mnie – rzekł pan Kleks. – Daj im kol​ ac​ ję i niech
idą spać, a rano z nimi por​ ozm​ a​wiam. Fi​lip może poł​ o​żyć się w moim gab​ i​‐
ne​cie na otom​ a​nie. Do​bra​noc.

Po tych słow​ ach wy​szedł trza​snąw​szy za sobą drzwiam​ i. Wy​bie​głem za
nim i wid​ ział​ em, jak po po​ręc​ zy wjeżd​ żał na górę.

“Coś się psu​je w Aka​dem​ ii” – pom​ yś​ la​łem. Wróc​ ił​ em do kuch​ni, wziął​ em
tacę z kol​ ac​ ją i zan​ ios​ łem ją do ja​dal​ni.

Alojz​ y spał w dals​ zym cią​gu. Fi​lip i Anat​ ol za​bra​li się do je​dzen​ ia, nie
zwrac​ a​jąc na nieg​ o uwag​ i.

– Może obu​dzić pańs​ kie​go brat​ a? – zag​ adn​ ął Ana​staz​ y Ana​to​la. – Pew​no
jest bard​ zo głod​ny.

– O, nie. To zbyt​ eczn​ e! – od​rzekł Anat​ ol. – Taki po​krze​pia​ją​cy sen za​stąp​ i
mu w zu​peł​no​ści je​dzen​ ie. Aloj​zy bard​ zo nie lubi, żeby go bud​ zić.

– Zo​ba​czyc​ ie, chłopc​ y, to bę​dzie chlub​ a wa​szej Akad​ e​mii, ten śpiąc​ y kró‐​
lew​ icz! – śmiał się Fi​lip zjad​ aj​ ąc kurę.

Po ko​la​cji Ana​staz​ y za​prow​ ad​ ził Fil​ ip​ a do gab​ i​ne​tu, ja zaś uda​łem się do
sy​pial​ni, aby przy​go​to​wać łóżk​ a dla obu chłopc​ ów.

Gdy końc​ zył​ em przyg​ ot​ o​wa​nia, w drzwiach uka​za​li się Anas​ taz​ y i Ana​tol.
Anat​ ol niósł na rę​kach śpią​ceg​ o Alojz​ eg​ o.

– Bard​ zo nie lubi, żeby go bu​dzić – wy​jaś​ nił raz jeszc​ ze Ana​tol. – Dlat​ eg​ o
też nie bę​dzie​my go wca​le rozb​ ier​ al​ i: niech sob​ ie śpi w ubra​niu.

Po​łoż​ y​li​śmy go więc ostrożn​ ie na łóżk​ u, ro​ze​bra​liś​ my się szybk​ o i usnęl​ i​‐
śmy wreszc​ ie po dziw​nych wy​dar​ ze​niach tej nocy.

Naz​ aj​ utrz zbud​ zi​łem się bard​ zo wcześ​ nie. Przyb​ y​cie now​ ych uczniów do
Akad​ em​ ii stan​ ow​ i​ło sen​sac​ ję niep​ o​spol​ i​tą. Szturchn​ ął​ em Alf​ re​da, któr​ y spał
w sąs​ iedn​ im łóż​ku, i opo​wie​dzia​łem mu szept​ em o Anat​ ol​ u i Aloj​zym. Al‐​

fred zbud​ ził śpiąc​ eg​ o obok Art​ u​ra, Art​ ur Aleks​ and​ ra i po chwi​li w syp​ ialn​ i
wrza​ło jak w ulu.

Rann​ a po​bud​ka Mat​ e​usza zas​ ta​ła wszystk​ ich na no​gach.
Chłopc​ y przy​gląd​ al​ i się cie​ka​wie. Anat​ ol​ o​wi, któr​ e​go obud​ zi​ła nas​ za
krząt​ an​ i​na, oraz Alojz​ em​ u wy​cią​gnię​tem​ u nie​ruc​ hom​ o na łóż​ku.
Na​gle drzwi się otwo​rzył​ y i wszedł pan Kleks.
– Dzień dob​ ry, chłopc​ y! – za​woł​ ał od pro​gu. – Gdzie są wasi nowi ko​le‐​
dzy?
Ana​tol usiadł na łóżk​ u. i rzekł uprzejm​ ie:
– Je​stem, pan​ ie pro​fe​so​rze. Naz​ y​wam się Ana​tol Ku​kur​ yk, a to mój młod‐​
szy brat.
Wskaz​ ał przy tym na Aloj​ze​go, któ​ry przez cały czas naw​ et nie drgnął.
Pan Kleks przyj​rzał się w milc​ zen​ iu Ana​tol​ o​wi i pod​szedł do Alojz​ eg​ o.
Dług​ o stał nad nim za​głę​bion​ y w swych myś​ lach, wreszc​ ie nac​ hyl​ ił się
i krzykn​ ął mu pros​ to w ucho:
– Na​zyw​ asz się Aloj​zy, praw​da?
Alojz​ y nie drgnął.
– Czy mnie słys​ zysz, Aloj​zy? – krzykn​ ął zno​wu pan Kleks.
Aloj​zy nie drgnął.
Wówc​ zas pan Kleks podn​ iósł mu po​wiek​ i i zajr​ zał w oczy, dłon​ ią pot​ arł
mu po​liczk​ i i czo​ło, pok​ lep​ ał po ręk​ ach.
Ale i to nie zdoł​ a​ło obud​ zić Aloj​zeg​ o.
– Po​pa​trzc​ ie, chłopc​ y – zwró​cił się do nas pan Kleks. – Aloj​zy nie jest ży​‐
wym czło​wie​kiem, tyl​ko lalk​ ą. By​łem za​wsze przec​ iwn​ y wpro​wad​ zan​ iu la​lek
do moj​ ej Akad​ em​ ii. Ale te​raz już nic nie por​ a​dzę. Aloj​zy zos​ tał w nocy pod​‐
stępn​ ie prze​my​co​ny. Będę miał z nim mnó​stwo kło​pot​ ów. Mus​ zę go nau​ czyć
czuć, my​śleć i mó​wić. Spró​buj​ ę, może mi się uda. Adas​ iu, weź sob​ ie do po​‐
moc​ y Alf​ re​da i dwóch An​to​nich i zan​ ie​ście Aloj​zeg​ o ostrożn​ ie do szpit​ al​ a
chor​ ych sprzęt​ ów. Lekc​ ji żad​nych dzi​siaj nie bę​dzie, gdyż jes​ tem za​ję​ty. Jeś​ li
nie będ​ zie desz​czu, moż​ ec​ ie pójść z Ma​teu​ szem do par​ku.
Po tych słow​ ach pan Kleks tro​chę jak gdyb​ y się przyk​ ur​czył i wys​ zedł
z pok​ oj​ u.
Bez chwil​ i zwło​ki przy pom​ o​cy trzech wyz​ na​czon​ ych ko​le​gów za​brał​ em
się do przen​ os​ ze​nia Aloj​ze​go. Jak​żeż wiel​kie jedn​ ak było moje zdziw​ ien​ ie,
gdy okaz​ ał​ o się, że ni​czyj​ a pom​ oc nie jest mi pot​ rzebn​ a i że sam jed​ en z ła‐​
two​ścią mogę unieść Aloj​ze​go. Był lekk​ i jak piór​ko. Gdy trzy​ma​łem go na
rę​kach, chłop​cy oto​czyl​ i mnie ze wszystk​ ich stron, prag​ nąc do​kładn​ ie się

przyjr​ zeć. Gdyb​ y nie zad​ zi​wiaj​ ą​ca lek​kość i mar​two​ta, Alojz​ y nic​ zym wła‐​
ściw​ ie nie różn​ iłb​ y się od żyw​ eg​ o człow​ iek​ a.

Kształt głow​ y, włos​ y, wyr​ az twa​rzy, układ ust, wil​gotn​ a po​włok​ a oczu,
za​rys czoł​ a, nosa i pod​bródk​ a, ręce i pa​znok​cie na palc​ ach, wszyst​ko to było
tak nat​ u​ral​ne, tak łud​ zą​co prawd​ zi​we, że mało kto od pierws​ zeg​ o wejr​ ze​nia
roz​poz​ nałb​ y w Aloj​zym lalk​ ę.

Naw​ et masa, z któr​ ej ulep​ ion​ a była twarz i ręce, miał​ a ela​stycz​ność i cie‐​
pło, wła​ściw​ e tylk​ o i wył​ ącz​nie ludzk​ ie​mu cia​łu.

Krótk​ o mó​wiąc, wyk​ on​ a​nie tej wspan​ iał​ ej, niez​ wyk​ łej lal​ki godn​ e było
najw​ yż​sze​go pod​ ziw​ u.

Za​chwyt nasz nie miał gra​nic, a przy tym poż​ e​rał​ a nas ciek​ a​wość, czy pan
Kleks zdo​ła Alojz​ e​go oży​wić i jak ułoż​ ą się na​sze stos​ un​ki z lal​ką, któr​ a sta​‐
nie się sztucz​nym człow​ ie​kiem.

Anat​ ol wtrą​cił się wreszc​ ie do nas​ zej rozm​ o​wy i bar​dzo uprzej​mie za​czął
wyj​ aś​ niać nam bu​dow​ ę lal​ki, któ​rą ko​chał jak bra​ta. Sko​rzys​ tał​ em z tego,
wy​rwa​łem się kol​ eg​ om i po​bie​głem z Alojz​ ym do pana Kleks​ a, któ​ry wy​cze​‐
ki​wał już nie​cier​pli​wie w szpi​tal​ u chor​ ych sprzęt​ ów.

– Po​łóż go na tym sto​le – rzekł do mnie – nat​ ychm​ iast za​bier​ ze​my się do
rob​ ot​ y.

– A więc mogę tu zo​stać? – za​pyt​ a​łem nieś​ mia​ło.
– Ow​szem – odp​ arł pan Kleks – pot​ rzebn​ a mi bę​dzie po​moc.
Po​niew​ aż nie je​dliś​ my jeszc​ ze śniad​ an​ ia, pan Kleks po raz pierw​szy po​‐
czę​stow​ ał mnie pi​gułk​ am​ i na por​ ost wło​sów, po czym po​le​cił mi, abym Aloj‐​
ze​go ro​zeb​ rał.
Oka​za​ło się, że tyl​ko gło​wa i dło​nie lal​ki ulep​ ion​ e były z cie​le​snej masy,
wszyst​kie zaś po​zo​stał​ e jej częś​ ci po​kry​wał​ a cienk​ a wars​ twa mięk​kieg​ o me‐​
tal​ u o mien​ ią​cym się róż​ o​wym po​łys​ ku.
Pan Kleks wy​jął z kies​ zen​ i spodni duży sło​ik z maś​ cią i rzekł:
– Tą ma​ścią będ​ ziesz nac​ ier​ ać Alojz​ e​go tak dług​ o, aż pod me​tal​ o​wą po​‐
wierzch​nią po​jaw​ ią się nac​ zyn​ ia krwion​ oś​ ne. Mus​ isz uzbroi​ ć się w cierp​ li‐​
wość, gdyż na​cier​ an​ ie pot​ rwa bard​ zo dług​ o. Za​cznij od nóg, a ja zaj​mę się
przez ten czas płuc​ am​ i i ser​cem.
Prac​ a nas​ za trwał​ a kil​ka god​ zin bez przer​ wy. Pan Kleks odś​ rub​ ow​ ał bla‐​
chę, któ​ra pok​ ry​wa​ła klat​kę piers​ io​wą lalk​ i, i nie​strud​ zen​ ie majs​ tro​wał w jej
wnę​trzu. Mnie od na​cie​ra​nia wprost omdlew​ a​ły ręce, do​prow​ ad​ ził​ em jed​nak
wresz​cie do tego, że pod me​ta​lo​wym nas​ kór​kiem Alojz​ eg​ o po​ma​łu zac​ zę​ły
się ukaz​ y​wać licz​ne rozg​ ał​ ę​zien​ ia cie​niut​kich ży​łek.

– Nogi mają już do​syć – rzekł po pewn​ ym czas​ ie pan Kleks nie pat​ rząc
wca​le w moją stron​ ę. – Zajm​ ij się ter​ az rę​ka​mi.

Za​brał​ em się wob​ ec tego do wcier​ an​ ia ma​ści w ram​ ion​ a i dłon​ ie Alojz​ e​go.
Właś​ nie w tej chwil​ i gdy po​ja​wił​ y się już na nich na​czyn​ ia krwion​ oś​ ne, roz​‐
legł się dźwięk dzwon​ka wzy​waj​ ą​ceg​ o na obiad.

Pan Kleks, purp​ u​row​ y z nap​ ię​cia i wys​ iłk​ u, rozp​ ros​ to​wał plec​ y, przy​śru‐​
bow​ ał z po​wro​tem bla​sza​ną pok​ ryw​ ę do klat​ki piers​ io​wej lal​ki i rzekł do
mnie z za​do​wo​le​niem:

– Dos​ ko​na​le! Świet​nie! Idź ter​ az na obiad, a ja tymc​ za​sem pop​ rac​ u​ję nad
móz​ giem tego ka​wa​le​ra.

Z żal​ em opu​ści​łem szpit​ al cho​rych sprzęt​ ów i uda​łem się do ja​dal​ni.
Pierws​ zy podb​ iegł do mnie Ana​tol, a za nim po​zos​ ta​li kol​ e​dzy i za​rzu​cil​ i
mnie ty​sią​ca​mi pyt​ ań:

– Czy Alojz​ y już cho​dzi?
– Czy mówi?
– Co robi pan Kleks?
– Kie​dy zejd​ zie na dół?
– Co Aloj​zy ma w głow​ ie?
– Czy Aloj​zy już myś​ li?
Opow​ ied​ zia​łem im do​kład​nie o wszyst​kim, co dział​ o się w szpit​ a​lu cho​‐
rych sprzęt​ ów, a pot​ em szybk​ o za​brał​ em się do je​dzen​ ia, aby co ry​chlej wró‐​
cić do prze​rwan​ ej pra​cy.
Gdy by​liś​ my już przy des​ er​ ze, drzwi od jad​ al​ni otwor​ zył​ y się na​gle.
Dwad​ zieś​ cia pięć par oczu zwróc​ i​ło się w ich kier​ un​ku.
W drzwiach stał Alojz​ y podt​ rzym​ yw​ an​ y przez pana Kleks​ a.
Staw​ iaj​ ąc niez​ ręcz​ne i płoc​ hli​we kro​ki, po​su​wał się z wol​na na​przód, roz​‐
glą​dał się cie​kaw​ ie doo​ ko​ła i przes​ adn​ ie ges​ ty​ku​low​ ał lewą ręką.
– Ma​cie go! – zaw​ o​łał z try​umf​ em pan Kleks. – Poz​ najc​ ie się z wa​szym
ko​le​gą.
– Dzień dob​ ry, Alojz​ y! – ode​zwał się pierw​szy Ana​tol, olśnio​ny wid​ o​‐
kiem lalk​ i.
– Dzień do–bry – od​rzekł Alojz​ y wym​ a​wia​jąc z trud​ em każ​dą sy​lab​ ę.
– Pow​ iedz jak się naz​ yw​ asz! – krzyk​nął mu w ucho pan Kleks.
– A–loj–zy Ku–ku–ku… – za​ciął się Aloj​zy po​wta​rzaj​ ąc mo​no​tonn​ ie i bez
przer​ wy pierws​ zą syl​ a​bę sweg​ o naz​ wis​ ka.
Pan Kleks otwo​rzył mu usta, wsu​nął pod jęz​ yk dwa palc​ e i szybk​ o przy​‐
kręc​ ił ja​kąś śrubk​ ę.

– No, sprób​ uj mów​ ić ter​ az.
Lal​ka odet​ chnęł​ a głę​bo​ko i pow​ ie​dzia​ła już nie​co płynn​ iej:
– A–loj–zy Ku–ku–ryk. Na​zyw​ am się A–loj–zy Ku–ku–ryk.
– Do​skon​ al​ e – klas​ nął w dłon​ ie pan Kleks – dos​ ko​nal​ e! Sia​daj ter​ az do
sto​łu, a wy, chłopc​ y, daj​cie mu coś do zjed​ ze​nia.
Aloj​zy tak​ im sa​mym pow​ oln​ ym, ostroż​nym kro​kiem zbliż​ ył się do sto​łu,
siadł na krześ​ le i rzekł bezd​ źw​ ięcz​nym głos​ em:
– Daj–cie mi jeść.
Je​den z Ant​ on​ ich pods​ un​ ął mu ta​lerz z mak​ ar​ on​ em i pod​ ał wi​del​ ec.
Aloj​zy ujął niez​ grabn​ ie wid​ el​ ec w garść i zab​ rał się do jed​ ze​nia. Znaczn​ a
część nab​ ie​ran​ e​go mak​ a​ro​nu wyp​ ad​ ał​ a mu z ust, resz​tę zaś po​wo​li żuł i z tru​‐
dem poł​ yk​ ał.
– Smacz​ne – pow​ ie​dział z bla​dym uśmie​chem, gdy już opróżn​ ił ta​lerz.
Z zad​ zi​wiaj​ ą​cą szyb​koś​ cią na​bier​ ał wpraw​ y w jed​ zen​ iu, w ru​chach
i w mo​wie.
Po god​ zin​ ie za​czął układ​ ać dłużs​ ze zdan​ ia, a pod wiec​ zór wdał się z pa‐​
nem Kleks​ em w roz​mo​wę o Akad​ em​ ii.
Na​zaj​ utrz zap​ row​ ad​ zi​li​śmy go do par​ku na spa​cer. Chod​ ził już zu​peł​nie
pop​ rawn​ ie i prób​ ow​ ał na​wet gon​ ić Ana​to​la, ale za​czep​ ił się o włas​ ną nogę
i upadł.
Jadł co​raz star​ an​niej, na​uczył się trzy​mać w dłon​ iach nóż i wid​ e​lec, a na
trze​ci dzień sam się umył, ucze​sał i ubrał.
Po tyg​ od​ niu nikt nie był​by już w sta​nie rozp​ o​znać w Aloj​zym zwyc​ zajn​ ej
lalk​ i pow​ oł​ a​nej do życ​ ia przez pana Kleks​ a.

Historia o Księżycowych
Ludziach

Gdy rano jak zaz​ wy​czaj przyn​ ieś​ liś​ my panu Kleks​ ow​ i na​sze sen​ne lus​ ter‐​
ka, pan Kleks rzekł do nas bard​ zo pow​ aż​nie:

– Słuc​ hajc​ ie, chłopc​ y! Ju​tro punk​tu​aln​ ie o jed​ e​nas​ tej rano od​będ​ zie się
wielk​ a uro​czys​ tość w na​szej Akad​ em​ ii. Dom​ y​ślac​ ie się za​pewn​ e, o co cho​‐
dzi. Otóż opo​wiem wam, co moje pra​we oko wid​ zia​ło na księż​ y​cu, czy​li hi​‐
stor​ ię o księ​ży​co​wych lu​dziach. Na uro​czys​ tość tę za​pros​ i​łem sąs​ ied​nie bajk​ i.
Pow​ ięks​ zył​ em trzy​krot​nie salę szkoln​ ą, aby wszy​scy mo​gli się w niej pom​ ie‐​
ścić. Cały dzi​siejs​ zy dzień prze​zna​czam na przy​got​ o​wa​nia. Chciał​bym, aby‐​
ście wyg​ lą​dal​ i schludn​ ie i czys​ to. Poza tym pros​ zę, aby​ście za​jęl​ i się upo‐​
rządk​ ow​ a​niem par​ku i Aka​de​mii. Ma​te​usz udziel​ i wam niez​ będ​nych wskaz​ ó​‐
wek. Ja przez ten czas przyg​ o​tuj​ ę od​po​wied​ni po​czę​stu​nek dla goś​ ci. Pro​szę
mi nie prze​szkad​ zać i nie wchod​ zić do kuchn​ i. Czy mogę na was li​czyć?

– Tak jest, pan​ ie pro​fes​ or​ ze! – zaw​ oł​ a​liś​ my chór​ em.
Nie​zwłoczn​ ie za​bra​li​śmy się do rob​ o​ty.
Jedn​ i z nas trzep​ al​ i fo​tel​ e i dy​wan​ y, inni zac​ ią​ga​li i fro​ter​ o​wal​ i podł​ o​gi,
myli okna, uprząt​ al​ i ścieżk​ i, puc​ ow​ a​li obu​wie, kąp​ a​li się, jed​nym sło​wem,
w Akad​ e​mii zaw​ rzał​ o jak w ulu.
Mat​ eu​ sz bez prze​rwy krąż​ ył nad nami, zag​ ląd​ ał w naj​mniejs​ ze szpa​ry, po‐​
ga​niał nas i spraw​dzał to, coś​ my zrob​ il​ i.
Zdaw​ a​ło się, że wszystk​ o idzie jak najl​ ep​ iej i że nic nie jest w stan​ ie za‐​
kłó​cić pan​ u​jąc​ ej w Akad​ e​mii har​mo​nii.
Stał​ o się jed​nak ina​czej.
Na świe​żo zaf​ rot​ er​ ow​ an​ ej po​sadz​ce w ga​bin​ ec​ ie pana Kleks​ a po​jaw​ ił​ a się
nie wia​do​mo skąd kał​ u​ża atra​men​tu. Z pod​ us​ zek, któ​re wiet​ rzy​ły się na dzie​‐
dziń​cu, zac​ zęł​ y się na​gle unos​ ić tum​ an​ y pier​ za. Obs​ ia​dło ono dyw​ an​ y, me​ble
i nas​ ze ubran​ ia, tak że led​ ​wo mo​gli​śmy się po​tem do​czyś​ cić. Oka​zał​ o się, że
czy​jaś nie​wid​ zialn​ a ręka po​przec​ i​na​ła pod​ usz​ki noż​ em. Ale to jeszc​ ze nie ko‐​
niec. W syp​ ial​ni na​szej ni z tego, ni z oweg​ o poj​ aw​ ił​ y się ogromn​ e iloś​ ci sa​‐
dzy. Fru​wa​ła po po​koj​ u opad​ a​jąc na czys​ tą po​ściel i bie​liz​ nę. Gdy jed​ en

z Adam​ ów usiadł na oto​ma​nie rozd​ arł sob​ ie spodnie, gdyż z otom​ a​ny ster‐​
czał​ y ostre gwoźd​ zie.

Krze​sła ktoś zło​śliw​ ie wys​ mar​ o​wał kle​jem. W łaz​ ienc​ e nie wia​dom​ o kto
po​od​kręc​ ał wszystk​ ie kra​ny i woda zal​ ał​ a nie tylk​ o całą łaz​ ienk​ ę, ale i kuch‐​
nię, wsku​tek czeg​ o pan Kleks mus​ iał włoż​ yć na nogi głęb​ o​kie kal​ o​sze.

Nie mo​gli​śmy w żad​ en spo​sób usta​lić, kto tu jest win​ o​waj​cą. Byl​ i​śmy
wściek​ li, że cała nas​ za prac​ a idzie na marn​ e, i pod​ ejrzl​ iw​ ie spo​gląd​ a​liś​ my je‐​
den na dru​gieg​ o.

Po po​łud​ niu jed​nak bom​ba wresz​cie pęk​ ła.
Ar​tur, wcho​dząc po scho​dach na pierw​sze pięt​ ro, spos​ trzegł przy​padk​ ow​ o
przez uchy​lo​ne drzwi Aloj​ze​go, któr​ y no​życzk​ a​mi prze​ci​nał drut​ y elekt​ rycz‐​
ne. Pob​ iegł więc szyb​ko po mnie i obaj nies​ po​dzia​nie wpad​ liś​ my do po​ko​ju.
Alojz​ y roz​ e​śmiał się głup​ io, ale nie przer​ yw​ ał byn​ aj​mniej swoj​ e​go zaj​ ę​cia.
Wyr​ wa​łem mu z rąk noż​ yczk​ i. Tak go to roz​gniew​ a​ło, że kop​nął stoj​ ąc​ y
obok stół i wy​wróc​ ił go wraz ze wszystk​ im, co na nim stał​ o.
– Aloj​zy, opam​ ię​taj się – rzekł Ar​tur.
– Nie chcę się opam​ ięt​ ać! – zaw​ oł​ ał Aloj​zy. – Będę wszystk​ o nisz​czył, bo
tak mi się pod​ o​ba! To ja wy​lał​ em atram​ ent w gab​ i​ne​cie, to ja pod​ ziu​raw​ ił​ em
po​dusz​ki, to ja nap​ uś​ ci​łem sa​dzy do sy​pialn​ i! I co mi zrob​ ic​ ie? Nic. A je​śli
będ​ ziec​ ie mi się sprzec​ i​wia​li, podp​ al​ ę całą tę budę i już!
Prze​raż​ e​ni po​bie​gliś​ my do kuch​ni do pana Klek​sa i opo​wie​dzie​liś​ my mu
o łob​ uz​ er​skich wyb​ ry​kach Alojz​ e​go.
Pan Kleks upuś​ cił na podł​ og​ ę tort, któ​ry trzym​ ał wła​śnie w rę​kach, i za​sę‐​
pił się bard​ zo.
– Przew​ i​dzia​łem, że z tym Alojz​ ym będą niep​ rzyj​ em​no​ści – rzekł z zak​ ło​‐
pot​ a​niem. – Trud​no. Daj​cie mu, chłop​cy, spok​ ój, to nie jest wina jego, lecz
mec​ ha​ni​zmu. Tak jak na​staw​ ia się bud​ zik na pewn​ ą go​dzi​nę, moż​na rów​nież
na​sta​wić mec​ ha​nicz​ną lalk​ ę na wy​kon​ y​wa​nie pew​nych czynn​ o​ści. Czuj​ ę
w tym spraw​ ę Fil​ ip​ a. Ale jes​ tem zu​pełn​ ie bez​sil​ny. Ro​zu​mie​cie? Jes​ tem bez‐​
siln​ y.
Przez chwil​ ę pan​ ow​ a​ło milc​ ze​nie, po czym pan Kleks cią​gnął dal​ ej:
– Nie znam mec​ han​ iz​ mu Alojz​ eg​ o. Jest to se​kret Fi​lip​ a, któ​ry go skon‐​
stru​ował. Dlat​ e​go też mu​si​my być dla Aloj​ze​go wy​roz​ u​mia​li i cier​pli​wi.
W grun​cie rzec​ zy prze​ści​gnął was wszystk​ ich. Jest po pros​ tu cu​dow​nym two‐​
rem. Na​uczył się już w Aka​de​mii wszyst​kieg​ o i umie na​wet mó​wić po chiń‐​
sku. Zdaj​ e mi się, że dos​ łow​nie zjadł mój słow​nik chiń​ski, bo ni​g​dzie go nie
mogę zna​leźć. Idźc​ ie do swoj​ ej prac​ y. Myś​ lę, że Alojz​ y sam wreszc​ ie się

uspok​ oi, gdy zo​bac​ zy, że nikt nie zwrac​ a na nie​go uwa​gi.
Wys​ zliś​ my z kuch​ni bard​ zo strap​ ien​ i. O ile Anat​ ol był mi​łym chłop​cem

i dob​ rym kol​ e​gą, o tyle Aloj​zy od dłużs​ zeg​ o już cza​su do​kuc​ zał nam swy​mi
drwin​ a​mi i doc​ in​kam​ i. Kpił sob​ ie ze wszyst​kich i ze wszystk​ ie​go, od​nos​ ił się
z lek​cew​ a​że​niem do pana Klek​sa, po noc​ ach nie da​wał nam spać, a Ma​te‐​
uszo​wi przy każ​dej spo​sob​no​ści wy​ry​wał pió​ra z ogo​na. Po​czątk​ o​wo zno​sil​ i‐​
śmy cier​pliw​ ie jego wy​bryk​ i, pot​ em jedn​ ak za​czę​li​śmy go uni​kać, tak że wol‐​
ny czas mus​ iał spęd​ zać sa​mot​nie albo z Ana​tol​ em, któr​ eg​ o nieu​ stan​nie drę‐​
czył, pot​ rą​cał i szczyp​ ał.

Był an​typ​ a​tyczn​ ym, obrzyd​ li​wym chłop​cem, cho​ciaż istotn​ ie nie możn​ a
było mu odm​ ów​ ić nie​zwy​kłych zdoln​ o​ści, in​te​lig​ enc​ ji i spry​tu.

Trzeb​ a go było za wszelk​ ą cenę na jak​ iś czas uniesz​ko​dli​wić, dla​teg​ o też
po​święc​ i​łem się dla do​bra spraw​ y i zap​ ro​pon​ o​wa​łem mu, aby po​szedł ze mną
do par​ku na szczy​gły.

Aloj​zy zgod​ ził się, wob​ ec cze​go urwa​li​śmy kilk​ a ga​łąz​ ek ostu na przy​nę​‐
tę, przy​got​ o​wal​ iś​ my pę​tli​ce z koń​skie​go włos​ ia i zas​ taw​ i​li​śmy sid​ ła, sami zaś
przy​czai​ li​śmy się w pob​ li​skich krza​kach.

– Nudn​ o mi – rzekł szept​ em Aloj​zy. – Jes​ teś​ cie głup​cy, jeś​ li moż​ e​cie wy‐​
trzy​mać z tym was​ zym pa​nem Kleks​ em. Przy pierw​szej spo​sob​noś​ ci uciekn​ ę
stąd i wy​jad​ ę do Chin. Właś​ nie ni​gd​ zie in​dziej, tylk​ o do Chin. Tak so​bie po​‐
sta​no​wi​łem.

Nic mu na to nie odp​ ow​ ied​ ział​ em, on zaś snuł dal​ ej swoj​ e zwie​rzen​ ia.
– Nie pros​ i​łem pana Kleks​ a, aby uczył mnie my​śleć. Mo​głem bez tego się
obejść. Wiem, że je​stem zup​ eł​nie nie​pod​ obn​ y do was, cho​ciaż na po​zór ni​‐
czym się od was nie różn​ ię. Wła​ści​wie nie cier​pię was wszystk​ ich, a na pana
Kleks​ a nie mogę pa​trzyć. Zo​bac​ zysz, co ja jesz​cze nar​ ob​ ię. Dług​ o bę​dziec​ ie
mnie pam​ ię​tal​ i.
Mó​wił cor​ az gło​śniej, wreszc​ ie jedn​ ak uspo​ko​ił się, oparł gło​wę na rę​kach
i po chwil​ i usnął.
Sko​rzys​ tał​ em z tego, wyp​ u​ścił​ em zła​pan​ e​go szczy​gła i ci​cho stą​paj​ ąc na
pal​cach, pob​ ie​głem do Akad​ e​mii.
Chłopc​ y koń​czyl​ i już swo​je zaj​ ę​cia. Pok​ o​je i sale lśnił​ y czys​ to​ścią, aż
przy​jem​nie było spojr​ zeć.
Zje​dli​śmy wcześ​ nie ko​la​cję i po​szli​śmy spać.
Alojz​ e​go nie było i nikt na​wet o nie​go się nie za​trosz​czył. Pos​ ta​now​ ił wi‐​
doczn​ ie spęd​ zić noc w park​ u, cze​mu wcal​ e się nie dzi​wił​ em, gdyż wie​dzia​‐
łem, że cia​ło jego nie odc​ zu​wa chło​du.

Naz​ aj​ utrz wy​stroi​ li​śmy się od rana i oczek​ iw​ al​ iś​ my przy​by​cia baj​ ek. Pan
Kleks po raz pierw​szy włoż​ ył na sie​bie za​miast zwy​kłeg​ o swe​go surd​ u​ta ta‐​
baczk​ o​wy frak z ziel​ o​nym​ i wył​ o​gam​ i i w milc​ zen​ iu przec​ ha​dzał się po Aka‐​
de​mii. Był cok​ ol​wiek mniejs​ zy niż dnia po​przed​nie​go, ale w now​ ym stroj​ u
zmia​na ta była le​dw​ ie dos​ trzeg​ aln​ a.

Już o god​ zi​nie dzies​ iąt​ ej za​czę​li nadc​ hod​ zić zap​ ros​ ze​ni go​ście. Park za​‐
ludn​ ił się mnó​stwem naj​roz​ma​its​ zych pos​ tac​ i, ja​kie dzis​ iaj możn​ a oglą​dać
tylk​ o w te​atrze lub w kin​ ie.

Aczk​ olw​ iek była to już późn​ a je​sień, w par​ku przy​grzew​ a​ło słoń​ce i klom‐​
by oraz kwietn​ i​ki nag​ le po​zak​ wit​ ał​ y.

Przed gan​ ek za​jeżd​ żał​ y po​woz​ y i złoc​ on​ e kar​ et​ y, w po​wie​trzu la​taj​ ąc​ e dy‐​
wan​ y i skrzyn​ ie furk​ ot​ a​ły jak sam​ o​lot​ y. Przer​ óż​ne kró​lewn​ y i księżn​ icz​ki cią​‐
gnę​ły w oto​cze​niu swo​ich dwo​rzan i paz​ iów. Gno​my i kras​ nol​ ud​ki ro​iły się
na ścież​kach, jak owe żaby po spusz​czen​ iu staw​ u przez pana Kleks​ a. Przyb​ y‐​
wał​ y też zwie​rzęt​ a zna​ne z niek​ tó​rych ba​jek, a więc kot w but​ ach, kura zno​‐
szą​ca złot​ e jaj​ka, niedźw​ ia​dek Miś, Ko​zio​łek Mat​ o​łek, Kacz​ka Dziw​ aczk​ a,
lis–prze​cher​ a, cza​pla i żur​ aw, a na​wet kon​ ik pol​ ny i mrówk​ a. Ru​sałk​ a jec​ hał​ a
w szkla​nym po​woz​ ie nap​ eł​nion​ ym wodą, a doo​ ko​ła niej plus​ kał​ y się złot​ e
rybk​ i. Nie brak też było Arab​ ów, In​dian i Chiń​czy​ków oraz inn​ ych najr​ ozm​ a​‐
its​ zych cu​dzoz​ iem​ców z ba​jek i opow​ ieś​ ci róż​nych lud​ ów.

Pan Kleks wit​ ał wszystk​ ich przy wej​ściu do Aka​dem​ ii, a co najd​ ziwn​ iej‐​
sze, każd​ e​go znał oso​biś​ cie.

Mu​szę rów​nież stwierd​ zić, że naj​wspa​nial​si na​wet król​ ew​ i​cze okaz​ yw​ al​ i
panu Klek​sow​ i szcze​góln​ y szac​ u​nek i jego zap​ ros​ ze​nie uważ​ a​li dla sieb​ ie za
za​szczyt. Wi​dząc to, doz​ naw​ ał​ em uczuc​ ia dumy, że jes​ tem uczniem tak​ ie​go
znak​ o​mit​ e​go człow​ ie​ka.

Sala szkol​na, po roz​sze​rze​niu jej przez pana Klek​sa, stał​ a się tak obs​ zern​ a,
że wszys​ cy goś​ cie po​mieś​ ci​li się w niej z ła​two​ścią, a gdyb​ y miał​ o ich być
naw​ et trzy lub czter​ y razy wię​cej, na pew​no dla ni​ko​go nie zab​ rak​ ło​by miej‐​
sca.

Mnie wraz z poz​ os​ ta​łym​ i chłop​ca​mi przyp​ a​dło w udzial​ e zaj​mow​ an​ ie się
goś​ ćm​ i. Rozn​ os​ il​ i​śmy więc na srebr​nych ta​cach i półm​ is​ kach przyr​ zą​dzo​ne
przez pana Klek​sa przys​ mak​ i. Były tam róż​ne tort​ y i ciast​ka, cze​ko​ladk​ i,
kwia​ty i owoc​ e w cuk​ rze, pier​ni​ki, lody, kre​my, wi​no​gron​ a i orzec​ hy, wy​‐
śmien​ i​te przy​smak​ i wschod​nie dla baj​ ek arabs​ kich, na​poj​ e go​rąc​ e i zim​ne,
a na​wet komp​ ot i cu​kierk​ i z ko​lo​row​ ych szkieł​ ek, z mo​tyl​ i i z pe​lar​go​nii.

Dla znawc​ ów i smak​ os​ zów przyg​ ot​ o​wa​ne były rów​nież pi​gułk​ i na por​ ost

wło​sów, sny w pas​ tylk​ ach oraz zie​lon​ y płyn.
Żab​ka Po​daj​łapk​ a usa​dow​ i​ła się za moim uchem i pod​szep​tyw​ a​ła mi,

kogo i jak mam ob​służ​ yć, co bar​dzo ułat​ wił​ o mi prac​ ę.
Kied​ y wszyst​kie zap​ ro​szon​ e bajk​ i już się ze​brał​ y i zaj​ ęł​ y miej​sca, ustaw​ i‐​

li​śmy się pod ścia​nam​ i. Punk​tu​aln​ ie o god​ zi​nie jed​ e​nas​ tej pan Kleks wszedł
na kat​ ed​ rę. W swym tab​ aczk​ ow​ ym frak​ u, z Ma​teu​ szem na ram​ ien​ iu, z roz‐​
wian​ ym włos​ em i mnó​stwem ga​low​ ych pieg​ ów na nos​ ie wy​glą​dał wspa​nial​ e.

Salę za​leg​ ła cis​ za.
Pan Kleks odc​ hrząk​nął i za​czął swo​ją opow​ ieść:
– Dal​ e​ko, dal​ ek​ o, za bor​ em, za rzek​ ą, gdzie już nikt nie mieszk​ a, bie​gnie
wą​ska ścież​ka. Ścież​ka bie​gnie w górę przez ko​smat​ ą chmur​ ę, przez bia​łe ob​‐
ło​ki bieg​ nie w świat wy​sok​ i, gdzie w dali podn​ iebn​ ej wisi księż​ yc srebr​ny.
Moje pra​we oko by​wa​ło wy​so​ko, wszystk​ o, co wi​dzia​ło, mnie opo​wie​dział​ o.
Cała pow​ ierzchn​ ia księ​ży​ca po​kry​ta jest gó​ram​ i z mied​ zi, sreb​ ra i że​la​za.
Góry pop​ rze​cin​ an​ e są we wszyst​kich kie​runk​ ach dłu​gim​ i, krę​ty​mi ko​ryt​ ar​ za‐​
mi, od któr​ ych pro​wad​ zi niez​ li​czo​na ilość drzwi do leż​ ąc​ ych wzdłuż ko​ryt​ a​‐
rzy pie​czar.
Mieszk​ aj​ ą w nich księż​ y​co​wi lud​ zie, któ​rzy naz​ yw​ a​ją się Lun​nam​ i.
Na po​wierzchn​ i księż​ y​ca pa​nuj​ e wie​czys​ ty mróz, dla​teg​ o też Lun​now​ ie
ni​gd​ y nie opuszc​ za​ją wnęt​ rza gór. Snuj​ ą się nieu​ stann​ ie po swoi​ ch kor​ yt​ a‐​
rzach, wę​druj​ ą z pięt​ ra na pięt​ ro, za​pusz​cza​ją się w głąb swo​jej pla​ne​ty, drąż​ ą
nies​ trud​ ze​nie me​tal​ ow​ e ścia​ny i prow​ ad​ zą pra​co​wit​ e życ​ ie mrów​ ek.
Roś​ linn​ o​ści na księ​ży​cu nie ma żad​nej, nie ma też żad​nych inn​ ych ży‐​
wych istot prócz Lunn​ ów.
Lunn​ ow​ ie nie po​sia​da​ją ani cia​ła, ani koś​ ci. Utwo​rzen​ i są z mgli​stej mia​‐
zgi pod​ obn​ ej do ob​ło​ków i mogą przy​bier​ ać najr​ ozm​ a​its​ ze, do​woln​ e kształ​ty.
Miaz​ ga ta pok​ ry​ta jest prze​zroc​ zys​ tą ela​styczn​ ą po​włok​ ą, przy​po​min​ aj​ ą​cą że‐​
la​tyn​ ę.
Wszys​ cy Lunn​ ow​ ie mają na​czyn​ ia ze szkła, w któ​rym spęd​ zaj​ ą czas wol‐​
ny od pra​cy. Każd​ e z tych nac​ zyń pos​ iad​ a od​rębn​ y kształt, dzięk​ i cze​mu
Lunn​ ow​ ie mogą wyo​ dr​ ęb​nić się jedn​ i od dru​gich.
Mieszk​ a​nia Lun​nów wyp​ ełn​ ion​ e są dziw​ acz​nym​ i sprzęt​ a​mi z że​la​za i mie‐​
dzi. Są to przer​ óż​ne krąż​ki, płytk​ i, ta​ler​ ze, misy, po​usta​wia​ne na trój​nog​ ach
lub poz​ a​wie​szan​ e na ścia​nach.
Świa​tła Lunn​ o​wie nie po​sia​daj​ ą, nat​ om​ iast sami pro​mien​ iuj​ ą w mia​rę po‐​
trze​by. Żyw​ ią się ziel​ on​ y​mi kul​kam​ i, któ​re wyb​ ie​ra​ją z mied​ zi. Wy​da​ją
dźwię​ki po​dob​ne do ude​rzeń srebr​nych dzwon​ków i do​skon​ a​le w ten spos​ ób

po​ro​zu​mie​waj​ ą się międ​ zy sobą.
Lun​now​ ie por​ u​sza​ją się po​dob​nie jak obł​ ok​ i, to zna​czy – płyn​ ąc. Do pra​cy

nie używ​ aj​ ą żadn​ ych nar​ zę​dzi i we wszyst​kim, co ro​bią, po​sług​ u​ją się róż​ny‐​
mi prom​ ie​nia​mi, któ​re z sieb​ ie wyd​ ziel​ a​ją.

Tacy są księ​życ​ o​wi lu​dzie zwa​ni Lunn​ am​ i.
Na po​łu​dniu pół​kul​ i księż​ yc​ a, w Wiel​kiej Srebr​nej Gó​rze, miesz​ka wład​ca
Lunn​ ów, po​tęż​ny i groźn​ y król Nies​ for. On je​den tyl​ko osią​gnął taki sto​pień
dos​ kon​ ał​ oś​ ci, że utra​cił swą przez​ ro​czy​stość i ukształ​tow​ ał swe płynn​ e cia​ło
bez po​trzeb​ y uciek​ an​ ia się do szklan​ e​go nac​ zyn​ ia. Król Nie​sfor po​dobn​ y jest
do człow​ iek​ a ziem​skieg​ o, ma naw​ et ręce i nogi, brak mu tyl​ko twar​ zy, dla​te​‐
go też głow​ a jego po​siad​ a for​mę gład​kiej kuli.
Król Nie​sfor nig​ ​dy nie wy​puszc​ za z dłon​ i wą​skie​go, dłu​gie​go miec​ za.
Gdy któr​ y z Lunn​ ów nar​ a​zi się na jego gniew, prze​kłuw​ a go ostrzem swej
kling​ i.
Wted​ y z że​la​ty​no​wej pow​ ło​ki wyp​ ływ​ a pro​mie​ni​sta mia​zga i ulatn​ ia się
w jed​nej chwi​li. Po​włok​ ę prze​kłut​ eg​ o Lunn​ a król Nie​sfor za​bie​ra do swe​go
srebrn​ eg​ o pał​ a​cu i chow​ a do żel​ a​znej skrzy​ni.
Pewn​ eg​ o dnia król Nies​ for prze​ła​mał oby​cza​je swo​jeg​ o ludu i wy​szedł na
po​wierzch​nię Srebr​nej Góry. Wted​ y wła​śnie stał​ a się rzecz, któr​ ej nikt nie
był w stan​ ie przew​ id​ zieć… – w tym miejs​ cu pan Kleks przer​ wał i uważn​ ie
cze​goś nas​ łu​chiw​ ał.
Po chwi​li zac​ zął zdrad​ zać zan​ ie​po​ko​je​nie, któ​re wyr​ aźn​ ie udziel​ i​ło się
wszyst​kim obecn​ ym. Z park​ u dol​ a​tyw​ ał​ y krzy​ki, trzask łam​ a​nych ga​łę​zi,
brzęk tłuc​ zon​ ych szyb. Wid​ ocz​nie za​szło coś szcze​góln​ e​go.
Zgiełk przy​bliż​ ał się cor​ az bard​ ziej, aż nag​ le drzwi do sali rozw​ arł​ y się
z łos​ kot​ em i w prog​ u sta​nął Alojz​ y.
Był rozc​ zo​chra​ny, brudn​ y, ubra​nie miał pom​ ię​te. W dłon​ i trzy​mał sęk​ at​ y
kij.
Na twar​ zy jego mal​ o​wa​ła się wściek​ łość.
– A cóż to zna​czy, pan​ ie Kleks?! – zaw​ o​łał głos​ em, któr​ y za​mroz​ ił i prze​‐
ra​ził wszyst​kich. – Za​chciał​ o się wam urzą​dzać zab​ a​wy beze mnie! Co? Mnie
się zo​staw​ ił​ o szczyg​ łom na po​żar​cie, a tu przez ten czas opow​ ia​da się ba​jecz​‐
ki! Cze​go się ga​pic​ ie na mnie, wy wszy​scy? Fora ze dwor​ a! Wyn​ os​ ić się
stąd, pó​kim dob​ ry!
Przy tych sło​wach zac​ zął wy​ma​chi​wać ki​jem nad głow​ a​mi wys​ tra​szon​ ych
goś​ ci.
Pan Kleks zan​ ie​mów​ ił, spog​ ląd​ ał przed sieb​ ie szklan​ ym wzrok​ iem i ner‐​

wo​wo szarp​ ał brwi.
Alojz​ y bez żad​nych prze​szkód bu​szo​wał po sali, wreszc​ ie zbliż​ ył się do

stoł​ u zas​ taw​ io​neg​ o przys​ mak​ am​ i pana Klek​sa i z ca​łych sił uder​ zył w stół ki‐​
jem. Roz​legł się trzask, odłamk​ i porc​ e​lan​ y i szkła pos​ y​pa​ły się we wszystk​ ie
stro​ny, a kre​my i nap​ oj​ e ochla​pa​ły naj​bliż​ ej sied​ ząc​ ych goś​ ci.

Anat​ ol usi​łow​ ał obezw​ ład​nić Alojz​ eg​ o, ale jedn​ ym pchnięc​ iem pięś​ ci zo​‐
stał oba​lo​ny na podł​ o​gę.

Pow​ stał pop​ łoch nie do opis​ a​nia.
Jedn​ a kró​lewn​ a i dwie małe księż​nicz​ki zem​ dla​ły, po​zo​stal​ i zaś goś​ cie po​‐
zryw​ a​li się z miejsc i zac​ ze​li uciek​ ać drzwia​mi i oknam​ i.
Pan Kleks stał nie​ru​cho​mo jak słup soli, skur​czył się tyl​ko niec​ o i ze
smut​kiem spog​ lą​dał na Aloj​ze​go.
– Hej! Pa​now​ ie, pa​now​ ie! – krzyc​ zał Alojz​ y – może by​ście się tak tro​chę
pos​ pie​szyl​ i? Zmyk​ aj, Kaczk​ o Dzi​waczk​ o, bo cię zjem na obiad! Uciek​ aj,
mrów​ko, bo cię roz​dep​czę! Ter​ az ja się baw​ ię, cha–cha–cha!
Z ciżb​ y tłoc​ zą​cych się do drzwi goś​ ci wy​su​nęł​ a się nag​ le pięk​na bla​da
pani o dum​nej po​staw​ ie. Po​de​szła do Alojz​ e​go i rzek​ ła doń stan​ owc​ zym gło‐​
sem:
– Jes​ tem Wieszcz​ką la​lek. Żą​dam od cie​bie, abyś nat​ ychm​ iast opuś​ cił
salę!
– Ale Aloj​zy nie był już zwy​kłą lalk​ ą i dla​teg​ o Wieszcz​ka nie miał​ a nad
nim wła​dzy. Ro​ze​śmiał się jej szyd​ erc​ zo w twarz, odw​ róc​ ił się plec​ am​ i i roz‐​
py​chaj​ ąc się bru​taln​ ie, za​wo​łał:
– To jesz​cze nie kon​ iec, pan​ ie Kleks! Odec​ hce się panu pańs​ kich baj​ e​‐
czek! Z pańs​ kiej Aka​dem​ ii zo​sta​ną tro​cin​ y. Roz​ u​mie pan? Tro–ci–ny!
Alf​ red, nie mo​gąc znieść tej sce​ny, rozp​ ła​kał się.
Inni chłop​cy sta​li prze​raż​ en​ i i spog​ ląd​ a​li na pana Klek​sa. Ja dy​got​ ał​ em
wprost z obur​ zen​ ia i uczuc​ ia przyk​ ro​ści.
Sala stopn​ iow​ o opróż​niał​ a się, aż wresz​cie opus​ to​sza​ła całk​ iem.
Z park​ u dol​ a​tyw​ ał tur​kot odj​ eż​dża​ją​cych po​woz​ ów i kar​ et. Zem​ dlo​ną kró​‐
lew​nę wyn​ ie​śli jej pa​ziow​ ie na rę​kach.
Zo​sta​liś​ my sami z pa​nem Klek​sem znier​ u​cho​mia​łym i za​pa​trzo​nym przed
sie​bie.
Tymc​ zas​ em sala zmniej​szy​ła się i po​wró​cił​ a do zwyk​ łych swoi​ ch rozm​ ia​‐
rów, nieb​ o za​chmu​rzy​ło się i zno​wu zac​ zął pa​dać drob​ny jes​ ienn​ y deszcz.
Aloj​zy z miną peł​ną za​do​wo​len​ ia rozs​ iadł się w fo​tel​ u na wprost pana
Kleks​ a i wyz​ y​waj​ ąc​ o gwizd​ ał.

Wresz​cie pan Kleks się ock​nął. Roz​ ej​rzał się po pus​ tej sali, pop​ at​ rzył na
nas, stoj​ ąc​ ych pod ścia​na​mi, pot​ em na Aloj​zeg​ o i rzekł spok​ ojn​ ie, jak gdy​by
nig​ ​dy nic:

– Szko​da, chłop​cy, że nie mo​głem opo​wie​dzieć do końc​ a his​ to​rii o księż​ y‐​
cow​ ych lud​ ziach. Będę mus​ iał odło​żyć to do inn​ ej książ​ki! Trudn​ o. Zdaj​ e się,
że czas już na obiad. Praw​da, Mat​ eu​ szu?

– Awda, awda! – zaw​ oł​ ał Mat​ eu​ sz i pof​ run​ ął w kie​run​ku ja​dal​ni.
Nie zwrac​ aj​ ąc uwag​ i na Alojz​ eg​ o, pan Kleks przes​ zedł obok nie​go, uniósł
się w pow​ ie​trze i pop​ łyn​ ął w ślad za Ma​te​uszem, przyt​ rzym​ u​jąc rę​kam​ i roz‐​
wie​wa​ją​ce się poły sweg​ o tab​ aczk​ ow​ e​go frak​ a.
Taki to był wspa​niał​ y czło​wiek!

Sekrety pana Kleksa

Kie​dy przed pół​ro​kiem za​czą​łem pis​ ać ten pa​miętn​ ik, wcal​ e nie przy​pusz​‐
cza​łem, że zajm​ ie on tyle miejs​ ca i że będę miał do opis​ a​nia tak wie​le roz​ma‐​
itych, przed​ ziw​nych wy​da​rzeń.

Ostatn​ io zaś wy​padk​ i po​to​czy​ły się tak szyb​ko, że trud​no mi wprost upo‐​
rząd​kow​ ać je w pam​ ięc​ i.

Naj​waż​niej​sze jest to, że z pa​nem Kleks​ em od pew​neg​ o czas​ u zac​ zę​ły się
dziać rze​czy całk​ iem niez​ roz​ u​miał​ e.

Przede wszyst​kim więc zau​ waż​ yl​ i​śmy wszys​ cy, że coś po​psu​ło się w jego
po​więk​szaj​ ąc​ ej pomp​ c​ e. Jak już wspo​mniał​ em przedt​ em, od​bi​ło się to w spo‐​
sób wid​ ocz​ny na jego wzro​ście: pan Kleks z każd​ ym dniem staw​ ał się odro‐​
bin​ ę mniejs​ zy i nig​ ​dy już nie mógł osiąg​ nąć wzro​stu z dnia pop​ rzed​nieg​ o.
Wpraw​ i​ło go to w stan zde​ner​wo​wan​ ia, cor​ az bar​dziej był roz​tar​gnio​ny i za‐​
myś​ lał się w chwil​ ach najm​ niej stos​ ow​nych. Któr​ e​goś dnia za​my​ślił się wjeż​‐
dżaj​ ąc po por​ ęc​ zy do góry i przez parę god​ zin sied​ ział na niej okra​kiem po​‐
mię​dzy dwo​ma pię​tram​ i. In​nym raz​ em, fru​wa​jąc nad stoł​ em z pol​ e​waczk​ ą
w ręce, za​pom​ niał, że jest w po​wie​trzu, i zad​ u​mał się tak głęb​ o​ko, że spadł na
pół​mis​ ek z pie​cze​nią bar​ a​nią, czeg​ o wcal​ e nie za​uwa​żył.

Od pew​neg​ o czas​ u ubyt​ ek wzros​ tu pana Kleks​ a stał się wprost zat​ rwa​żaj​ ą​‐
cy. Alf​ red, któr​ y był naj​mniej​szy spo​śród nas, przew​ yż​szał go niem​ al o gło​‐
wę.

– Zob​ ac​ zyc​ ie, że jeś​ li tak dal​ ej pój​dzie, za mie​siąc w ogól​ e nie będ​ zie już
pana Kleks – drwił so​bie na głos Aloj​zy.

Mu​szę za​znac​ zyć, że to, co Alojz​ y wyp​ ra​wiał w Aka​dem​ ii, prze​chod​ ził​ o
wszelk​ ie wy​obraż​ e​nie. Po awan​tur​ ze z bajk​ am​ i nikt już nie mógł sob​ ie z nim
por​ a​dzić, a pan Kleks pusz​czał mu płaz​ em wszyst​kie wy​bryk​ i.

Alojz​ y wsta​wał, kie​dy chciał, opuszc​ zał wy​kła​dy, na sen​nych lu​ster​kach
ma​low​ ał ka​ryk​ at​ ur​ y pana Klek​sa, bez py​tan​ ia wchod​ ził do kuchn​ i i wrzuc​ ał
do garnk​ ów żaby i paj​ ą​ki, pod​ ziu​raw​ ił igłą ba​lo​ni​ki pana Kleks​ a i wszyst​kim
nam nie​ustan​nie dok​ u​czał. Nie​na​wid​ zil​ iś​ my go i do​zna​wa​liś​ my uczuc​ ia ulgi,
gdy Alojz​ y za​sy​piał albo wyc​ hod​ ził do par​ku.

Pan Kleks na wszyst​ko mu poz​ wa​lał, tak jak gdyb​ y się bał. Mało tego –

w mia​rę jak wzra​sta​ło zuc​ hwal​stwo Alojz​ eg​ o, sła​bła wła​dza i po​wag​ a pana
Kleks​ a. Cor​ az częś​ ciej zan​ ie​dby​wał kuch​nię i zap​ o​mi​nał o na​szych obiad​ ach,
nie dbał zu​peł​nie o swo​je pieg​ i, a naw​ et przes​ tał zaż​ y​wać pi​gułk​ i na po​rost
włos​ ów, wsku​tek cze​go cał​kiem nie​mal wył​ y​siał i stra​cił zar​ ost na twa​rzy.

Ale dziw​na prze​mia​na do​tknę​ła nie tylk​ o sa​meg​ o Klek​sa. Rów​nież gmach
Aka​de​mii skur​czył się nie​co, po​ko​je zrob​ i​ły się niżs​ ze, meb​ le i sprzę​ty
zmniejs​ zył​ y się, a łóż​ka sta​ły się króts​ ze. Park, któr​ y do​tąd przyp​ om​ in​ ał roz​‐
leg​ łą pusz​czę, zmal​ ał i prze​rze​dził się, a pot​ ężn​ e dęby i buki przei​ sto​czył​ y się
w małe i niep​ o​zor​ne drze​wa.

Prze​mian​ a ta odb​ y​wał​ a się oczyw​ iś​ cie stop​niow​ o i bard​ zo pow​ ol​nie, jed​‐
nak po mies​ ią​cu stał​ a się już tak wi​doczn​ a, że wszys​ cy odc​ zu​wal​ i​śmy smut​ ek
i lęk.

Jed​ en tyl​ko Aloj​zy nie trac​ ił ani​mu​szu, śpie​wał na cały głos, gwiz​dał,
trza​skał drzwiam​ i, wy​bi​jał ka​mie​niam​ i kol​ o​ro​we szyb​ y, drażn​ ił Mat​ eu​ sza
i chwil​ a​mi staw​ ał się nie do znie​sie​nia.

Pan Kleks przy​gląd​ ał mu się w mil​czen​ iu, dra​pał się z zak​ łop​ ot​ a​niem
w ły​sin​ ę i co pew​ ien czas usyp​ iał za​po​mi​na​jąc nier​ az po przeb​ u​dzen​ iu nap​ ić
się zie​lon​ e​go płyn​ u.

Zro​zu​mie​liś​ my, że zbli​ża się ko​niec na​szej Aka​dem​ ii.
W Wi​gil​ ię Boż​ e​go Na​ro​dzen​ ia pan Kleks zeb​ rał nas wszyst​kich w sali
szkoln​ ej i rzekł do nas ze smutk​ iem w gło​sie:
– Drod​ zy moi chłopc​ y, nie mo​gliś​ cie nie za​uwa​żyć tego, co dzie​je się do‐​
oko​ła was. Wid​ zi​cie, jak od pew​ne​go cza​su zma​la​łem. Mó​wiąc do was, mu‐​
szę stać, ażeb​ yś​ cie mnie mog​ li wi​dzieć zza kat​ ed​ ry. Wszyst​ko, co was ota‐​
cza, zmniejs​ za się i mal​ e​je. Ro​zum​ ie​cie chyb​ a sami, jaka jest tego przyc​ zyn​ a.
Ot, po pros​ tu i zwyc​ zajn​ ie baj​ka o mo​jej Akad​ em​ ii dob​ ieg​ a końc​ a. Bądź​cie
przy​go​to​wan​ i na to, że Aka​dem​ ia ta w ogól​ e prze​stan​ ie ist​nieć, a i ze mnie
pra​wie nic nie poz​ os​ tan​ ie. Przy​kro mi będ​ zie rozs​ tać się z wami. Spęd​ zi​li​śmy
wspól​nie cały rok, było nam we​so​ło i przy​jemn​ ie, ale przec​ ież wszystk​ o musi
mieć swój kon​ iec.
– A co z nami się sta​nie, pan​ ie prof​ es​ or​ ze? – zaw​ o​łał Ana​staz​ y tłum​ iąc
płacz.
Pan Kleks spojr​ zał nań z roz​czul​ e​niem i rzekł:
– Mój Ana​staz​ y, każd​ y z was ma swój dom, do któr​ eg​ o wróc​ i. W każd​ ym
raz​ ie pa​mięt​ aj o jed​nym: dziś w o pół​no​cy obo​wiąz​kow​ o otwórz bram​ ę, po
czym klucz wrzuć do sta​wu. Znajd​ ziesz przy brze​gu przer​ ęb​ lę, któr​ ą spe​cjal​‐
nie w tym celu wyr​ ąb​ ał​ em w lod​ zie. Na tym za​końc​ zy się wła​śnie bajk​ a

o Aka​de​mii pana Klek​sa.
Wszyst​kim nam zrob​ i​ło się nie​zmier​nie smutn​ o. Otoc​ zyl​ i​śmy Pana Klek​sa

i ca​ło​wa​li​śmy go po ręk​ ach, któr​ e stał​ y się już tak małe, jak ręce dziec​ka.
Pan Kleks obej​mo​wał nas serd​ ecz​nie, pot​ rząs​ ał swo​ją łysą głów​ką i nie‐​

znaczn​ ie ocie​rał łzy z oczu.
Była to bar​dzo wzru​sza​ją​ca sce​na, któ​rą przez całe życ​ ie zac​ ho​wał​ em

w pa​mięc​ i.
Tym​czas​ em nads​ zedł wie​czór. Za oknam​ i pa​dał śnieg i pełn​ o płatk​ ów

śnież​nych mig​ o​tał​ o na szy​bach.
Pan Kleks otwor​ zył lufc​ ik, spoj​rzał w nie​bo i rzekł do nas z ła​godn​ ym

uśmie​chem:
– No, dos​ yć, chłop​cy, prze​stańc​ ie się rozr​ zew​niać! Przy​got​ o​wał​ em dla

was nie​spo​dziank​ ę wi​gi​lijn​ ą, chodź​cie ze mną na górę.
Pan Kleks lekk​ o jak piór​ko wśli​znął się po po​rę​czy, my zaś po​dąż​ yl​ iś​ my

za nim prze​ska​kuj​ ąc po kilk​ a scho​dów na raz. Gdy zeb​ ral​ iś​ my się już wszy​‐
scy na dru​gim pię​trze, pan Kleks wyj​ ął pęk kluc​ zy i otwo​rzył nimi drzwi od
po​koj​ ów, któ​re do​tąd stal​ e były po​zam​ yk​ a​ne. Mrok jed​nak zap​ adł tak szyb‐​
ko, że nic nie mog​ li​śmy w ciemn​ oś​ ciach roz​poz​ nać.

Pan Kleks wyj​ ął taj​ em​ni​czo z ognio​trwa​łej kie​szonk​ i płom​ yk świec​ y
i wszedł do jedn​ e​go z pok​ oj​ ów.

Po chwi​li po​ja​wił​ y się w głę​bi świa​tełk​ a i nie​ba​wem roz​lał​ a się do​oko​ła
niez​ wyk​ ła jas​ ność. Byl​ i​śmy olśnie​ni. Po​środ​ku ogrom​nej sali sta​ła wspa​nia​ła
cho​ink​ a, rozś​ wie​tlo​na setk​ a​mi pło​ną​cych świec​ zek i prze​pyszn​ ie ubran​ a
ślicz​nym​ i za​bawk​ a​mi, łań​cuc​ ham​ i, złot​ ym​ i i srebr​nym​ i nićm​ i, płatk​ am​ i
szkla​neg​ o śnieg​ u i mnós​ twem najr​ oz​mai​ ts​ zych ozdób. Choi​ nk​ ę otac​ zał​ y
piękn​ ie nak​ ry​te sto​ły, ugi​na​jąc​ e się pod cięż​ a​rem pół​mis​ ków, sa​la​ter​ ek i waz.

W uroc​ zys​ tym na​stroj​ u zas​ ie​dli​śmy do wie​czer​ zy.
Roz​gląd​ aj​ ąc się wkoł​ o, spo​strzeg​ łem, że by​li​śmy w tej sam​ ej sali, w któr​ ej
po​przedn​ io mieś​ cił się szpit​ al chor​ ych sprzę​tów. Roz​poz​ na​łem też więk​szość
ota​cza​ją​cych mnie me​bli. Były to sto​ły, krze​sła, sto​lik​ i, zeg​ a​ry, któ​re jeszc​ ze
nie​dawn​ o przyp​ om​ in​ ał​ y sta​re rup​ ie​cie, te​raz zaś, wy​le​czon​ e przez pana Klek​‐
sa, lśnił​ y, po​ły​ski​wa​ły świe​żut​ką pol​ it​ u​rą i wyg​ lą​dał​ y jak nowe.
Pan Kleks wbrew dot​ ych​cza​so​wym zwyc​ zaj​ om sie​dział wśród nas i za​ja‐​
dał z apet​ y​tem prze​różn​ e ga​tunk​ i ryb pię​trząc​ ych się na półm​ is​ kach.
Po wie​czer​ zy ze​bral​ iś​ my się wszys​ cy do​okoł​ a choi​ n​ki, gdyż pan Kleks
przy​go​tow​ ał dla nas gwiazdk​ o​we pod​ ar​ unk​ i, któr​ e nam rozd​ aw​ ał ni​czym
świę​ty Mi​ko​łaj.

Gdy przys​ zła ko​lej na Aloj​ze​go, okaz​ ał​ o się, że nie ma go po​śród nas,
i nag​ le stwierd​ zil​ i​śmy, że nie było go rów​nież podc​ zas wie​czer​ zy.

Pan Kleks za​nie​pok​ o​ił się bar​dzo.
– Gdzież jest Aloj​zy? Co się z nim sta​ło? Mat​ e​uszu, leć czym pręd​ zej
i szuk​ aj Alojz​ eg​ o.
Ana​tol prze​ra​żon​ y zer​ wał się z krze​sła.
– Pa​nie pro​fe​so​rze – za​wo​łał – ja wiem, gdzie on jest! Pro​sił​ em go i bła‐​
ga​łem, żeby tego nie rob​ ił. Nie chciał mnie usłu​chać.
Pan Kleks pod​biegł do Anat​ o​la i, blad​ y jak płótn​ o, wpił się pal​ca​mi
w jego ra​mię:
– Mów! Mów! Gdzie jest Aloj​zy?!
– Aloj​zy jest w se​kret​ ach pana pro​fes​ or​ a – wys​ zep​tał Anat​ ol drżą​cym gło‐​
sem i bez sił opadł na krze​sło.
Spojr​ zał​ em odr​ uc​ ho​wo na su​fit. Z góry wy​raź​nie dob​ ie​ga​ły od​głos​ y czy‐​
ichś kro​ków.
Pan Kleks jed​nym sus​ em znal​ azł się przy oknie, otwor​ zył luf​cik i wyp​ ły‐​
nął na zew​ nątrz.
Zroz​ u​mie​li​śmy, że sta​ła się rzecz strasz​na. Żad​ en z nas nie ośmiel​ ił​by się
nig​ d​ y we​drzeć do se​kre​tów pana Klek​sa. Wie​dziel​ iś​ my, że za coś po​dob​ne​go
groz​ ił​ o, poza in​nym​ i kar​ am​ i, wy​pęd​ ze​nie z Akad​ e​mii. Zresz​tą zbyt sza​no​wa‐​
li​śmy pana Klek​sa, aby któr​ yk​ olw​ iek z nas odw​ a​żył się przek​ roc​ zyć jego su​‐
ro​wy za​kaz. Na to mógł so​bie poz​ wo​lić tylk​ o Aloj​zy, ta znien​ aw​ id​ zo​na przez
wszystk​ ich, zuc​ hwał​ a, zar​ oz​ u​mia​ła i przem​ ąd​ rzał​ a lalk​ a.
W ogromn​ ym nap​ ięc​ iu oczek​ i​wal​ iś​ my dals​ ze​go roz​woj​ u wy​padk​ ów.
Gdy tak trwal​ iś​ my peł​ni niep​ o​koj​ u, rozm​ a​wiaj​ ąc szep​tem mię​dzy sobą,
nag​ le drzwi otwo​rzył​ y się i do sali wpadł Alojz​ y, cały wy​sma​row​ a​ny sa​dzą,
nios​ ąc w dłon​ iach niew​ ielk​ ą he​ban​ ow​ ą szkat​ uł​kę.
– Mam se​kre​ty pana Klek​sa! – zaw​ oł​ ał zdys​ zan​ y. – Za​raz je obejr​ zym​ y!
Pat​ rz​cie, oto są sek​ ret​ y, cha–cha–cha!
Z tymi słow​ y pos​ taw​ ił szkat​ ułk​ ę na stol​ e, otwor​ zył ją wyt​ ryc​ hem i wys​ y‐​
pał z niej kilk​ a​naś​ cie por​ce​lan​ o​wych tab​ lic​ zek, za​pis​ a​nych drobn​ ym chiń‐​
skim pis​ mem.
Nie ro​zu​miel​ iś​ my, co to znac​ zy. Nikt z nas nie znał chiń​skieg​ o. Byl​ i​śmy
oszo​ło​mie​ni nie​zwyk​ łym wy​gląd​ em Aloj​ze​go i jego zu​chwal​stwem.
– Ja jed​ en tu czyt​ am po chińs​ ku! – wo​łał Aloj​zy. – Ja je​den pot​ ra​fię od‐​
kryć se​kre​ty pana Klek​sa. Do​wie​my się wresz​cie, kim jest ten na​pus​ zo​ny dzi​‐
wak! Cha–cha–cha!

Nar​ az w otwor​ ze luf​cik​ a ukaz​ ał​ a się bla​da, wy​krzyw​ io​na twarz pana
Kleks​ a. Kie​dy wpły​nął do sali, był o poł​ ow​ ę mniej​szy niż przedt​ em. Miał po
pros​ tu wzrost pię​ciol​ etn​ ieg​ o chłop​ca.

Alojz​ y wid​ ząc, że nie zdą​ży odc​ zy​tać taj​ emn​ ic​ zych chiń​skich tab​ li​czek,
zmiótł je jed​nym za​ma​chem ręki ze sto​łu na podł​ o​gę i poc​ zął je dep​tać z ca‐​
łych sił obc​ as​ a​mi, aż pot​ łukł je i starł na drobn​ y pro​szek.

Nikt nie zdą​żył mu przes​ zkod​ zić w tym dziel​ e znisz​czen​ ia.
– Zniszc​ zy​łeś moje sek​ ret​ y, Alojz​ y – rzekł pan Kleks głos​ em spok​ ojn​ ym,
lecz sur​ o​wym. – Wob​ ec tego ja zniszc​ zę cie​bie. Je​steś dzie​łem mo​ich rąk
i z rąk moi​ ch zgin​ iesz.
Po tych słow​ ach włoż​ ył do ucha po​więks​ zaj​ ąc​ ą pompk​ ę, nac​ is​ nął ją pa​ro‐​
krot​nie, poł​ knął kilk​ a pi​gu​łek na por​ ost włos​ ów i po chwi​li stał się dawn​ ym,
wspa​nia​łym pa​nem Klek​sem.
Bra​wur​ a i zu​chwals​ two Alojz​ e​go zni​kły bez śla​du.
Pan Kleks wy​jął z jedn​ ej z szaf dużą skó​rzan​ ą wa​lizk​ ę, otwor​ zył ją i po​‐
sta​wił na stol​ e. Na​stęp​nie zbli​żył się do Alojz​ e​go i nie mó​wiąc ani sło​wa, po​‐
sa​dził go na sto​le obok wal​ iz​ki. Przy​go​to​wan​ iom tym przyp​ at​ ryw​ a​liś​ my się
z zap​ ar​tym od​de​chem. Po chwil​ i pan Kleks obj​ ął dło​nią pra​we ram​ ię Aloj​ze​‐
go, odś​ ru​bo​wał je i bezw​ ładn​ ą zu​pełn​ ie rękę włoż​ ył do wa​lizk​ i. W pod​ ob​ny
spo​sób odk​ rę​cił równ​ ież drug​ ą rękę oraz nogi i wrzu​cił na dno wa​lizk​ i. Na
stol​ e poz​ o​stał jed​ y​nie kad​ łub z gło​wą.
Alojz​ y mil​czał, śled​ ząc z przer​ aż​ en​ iem czyn​noś​ ci pana Klek​sa.
Pan Kleks ujął go tym​czas​ em obu​rącz za gło​wę i pok​ ręc​ ił nią w lewą stro​‐
nę. Śru​ba lek​ko ustąp​ i​ła i nieb​ a​wem gło​wa Alojz​ eg​ o zos​ ta​ła odd​ ziel​ o​na od
tu​ło​wia. Wów​czas pan Kleks od​śru​bow​ ał ciem​ ię i wy​syp​ ał z gło​wy całą jej
zaw​ art​ ość. Były tam lit​ er​ y, płyt​ki dźwięk​ o​we, szkla​ne rurk​ i oraz mnó​stwo
kół​ ek i spręż​ y​nek.
Wresz​cie pan Kleks ro​zeb​ rał na częś​ ci tu​łów Aloj​ze​go, czę​ści te ułoż​ ył
wraz z głow​ ą w wal​ iz​ce i wa​lizk​ ę za​mknął.
Wszys​ cy odet​ chnęl​ iś​ my z ulgą: Alojz​ y – ta nieg​ od​ zi​wa ka​ry​kat​ u​ra czło‐​
wiek​ a – przes​ tał ist​nieć.
Jed​ en tyl​ko Ana​tol miał łzy w oczach.
– Mój Boże – szept​ ał – mój Boże, co ter​ az po​wiem Fil​ i​pow​ i? Prze​cież ka‐​
zał mi piln​ o​wać i strzec Alojz​ e​go. Taka piękn​ a lal​ka… Taka pięk​na!
Tym​cza​sem pan Kleks na nowo skur​czył się i zmal​ ał. Zwróc​ ił do nas swo​‐
ją twar​ zycz​kę dziec​ka i rzekł:
– Nie przejm​ uj​cie się, chłop​cy, tym wszyst​kim. Dom​ yś​ la​łem się, że tak​ ie

właś​ nie będ​ zie za​końc​ ze​nie nas​ zej baj​ki. Nie​ba​wem będ​ zie już po wszyst​‐
kim. Aloj​zy wyk​ radł mi moje se​kret​ y. Na tych por​ce​la​now​ ych tab​ liczk​ ach,
któr​ e pod​ e​pał i pot​ łukł, wy​pis​ an​ a była cała wie​dza, któ​rą prze​ka​zał mi dok​tor
Paj–Chi–Wo. Skońc​ zy​ło się od​tąd got​ ow​ a​nie ko​lor​ ow​ ych szkie​łek, unos​ ze​nie
się w po​wie​trzu, odg​ ad​ y​wa​nie wa​szych my​śli, pow​ ięks​ zan​ ie przedm​ iot​ ów,
le​czen​ ie chor​ ych sprzę​tów. Utrac​ ił​ em wszystk​ ie moje umie​jęt​no​ści, z któ​rych
słyn​ ą​łem w są​sied​nich baj​kach i któr​ e wsła​wił​ y mnie i moją Akad​ em​ ię. Za​‐
miast jed​nak mar​twić się, za​śpiew​ aj​my so​bie lep​ iej ko​lęd​ ę. Zgod​ a?

Za​nim pan Kleks zdą​żył zai​ n​to​now​ ać pieśń, otwor​ zy​ły się drzwi i wszedł
fry​zjer Fi​lip. Czap​kę i fut​ ro miał po​kryt​ e śnie​giem. Był czer​wo​ny od mroz​ u
i wście​kło​ści.

– Cze​muż to nie otwier​ a​cie bra​my? – woł​ ał trzęs​ ąc się z gniew​ u. – Mus​ ia‐​
łem przeł​ az​ ić przez mur, żeby się do was dos​ tać. Durn​ ie! Dos​ yć mam tej ca‐​
łej wa​szej Aka​dem​ ii! Anat​ ol​ u, zab​ ie​ram cię do domu. Gdzie Aloj​zy?

Ana​tol nieś​ mia​ło zbli​żył się do Fil​ i​pa.
– Alojz​ y… Aloj​zy… tam… w tej wa​lizc​ e – wy​bełk​ ot​ ał z przer​ aż​ e​niem
w gło​sie.
Fil​ ip pod​biegł do wal​ izk​ i, otwor​ zył ją, spojr​ zał i zac​ hwiał się na wi​dok ze‐​
psu​tej lal​ki.
– A więc tak, pan​ ie Kleks! – syk​nął przez zęby. – Tak pan dot​ rzy​mał na‐​
szej umo​wy? Dwa​dzieś​ cia lat prac​ o​wa​łem nad moją lalk​ ą, zno​sił​ em panu
pie​gi i kol​ o​ro​we szkieł​ka, odd​ a​łem panu cały mój ma​jąt​ ek, aby mógł pan
stwo​rzyć tę głu​pią Akad​ e​mię. Miał pan za to z Alojz​ e​go zro​bić czło​wiek​ a.
I co pan zrob​ ił? Zmarn​ o​wał pan cały trud, cały wys​ i​łek mo​jeg​ o życ​ ia! Nie uj​‐
dzie to panu płaz​ em, nie, pan​ ie Kleks. Ja panu po​ka​żę, co pot​ raf​ i Fil​ ip, kie​dy
chce się ze​mścić. Ja panu pok​ a​żę!
Po tych sło​wach wy​jął z bocz​nej kie​sze​ni dług​ ą brzy​twę, otwo​rzył ją
i zbliż​ ył się do choi​ n​ki.
Pan Kleks ob​serw​ ow​ ał go w mil​cze​niu i stał się tyl​ko jesz​cze mniej​szy,
ani​że​li był przed​tem.
Fi​lip, nie po​wstrzym​ yw​ an​ y przez nik​ o​go, zab​ rał się do ro​bo​ty. Ostrzem
brzy​twy ob​cin​ ał po ko​lei wszystk​ ie pło​myk​ i świec ja​rząc​ ych się na choi​ n​ce
i chow​ ał je do kie​szen​ i fut​ ra.
W mia​rę zni​kan​ ia pło​my​ków w sali po​częł​ o się ściemn​ iać, aż wreszc​ ie za‐​
padł zup​ eł​ny mrok. Co się dzia​ło da​lej, nie wiem. Ogar​nię​ty trwo​gą wy​bie​‐
głem na schod​ y i nie wied​ ząc naw​ et kied​ y i jak znal​ a​złem się na dzie​dzińc​ u.
Była pięk​na, mroźn​ a noc grud​ niow​ a. Śnieg przes​ tał pad​ ać i w świe​tle

księ​ży​ca iskrzy​ła się jego biel.
Cała Akad​ e​mia, jej mury i park wi​doczn​ e były jak na dłon​ i.
Mi​gnę​ła mi przed ocza​mi pos​ tać Anas​ taz​ e​go, a po chwil​ i usłys​ zał​ em

zgrzyt zam​ka. Anas​ taz​ y otwo​rzył bra​mę i jak przez sen zob​ a​czy​łem przes​ u​‐
wa​ją​ce się przede mną wyd​ łuż​ o​ne cie​nie moi​ ch ko​le​gów.

Chcia​łem krzyk​nąć: “Do wi​dzen​ ia, chłopc​ y!”, ale głos za​marł mi w krta​ni.

Pożegnanie z bajką

Księ​życ ra​ził mnie w oczy i ob​lew​ ał swoi​ m taj​ emn​ i​czym blas​ kiem.
Usiad​ łem na ławc​ e, gdyż po​czuł​ em nag​ le okropn​ e znu​że​nie. Cał​ ym wys​ ił‐​
kiem woli pa​no​wał​ em nad sobą, aby nie usnąć.
W tej sa​mej jed​nak chwi​li uder​ zył​ a mnie rzecz niez​ wyk​ ła: gmach Akad​ e‐​
mii nie był już dawn​ ym wspa​niał​ ym gma​chem. Nie spos​ trzeg​ łem zup​ eł​nie,
że zmniejs​ zył się o po​ło​wę i na​dal kur​czył się w mo​ich oczach. To samo sta​ło
się z par​kiem i z otac​ zaj​ ą​cym go mu​rem.
Szum​ iał​ o mi w uszach, a przed ocza​mi fruw​ ał​ y czer​wo​ne płat​ki.
Gmach Akad​ em​ ii zmniejs​ zał się bez przer​ wy.
Gdy był już wiel​koś​ ci zwyc​ zaj​nej sza​fy, z drzwi jego wys​ zła ja​kaś ma​leń‐​
ka pos​ tać któr​ a zbli​żył​ a się do mnie. Był to pan Kleks. Taki sam pan Kleks,
ja​kim wid​ zia​łem go nieg​ dyś w szklanc​ e.
Tymc​ za​sem nieb​ o nade mną się ob​niż​ y​ło i księ​życ wi​siał na nim jak lam​‐
pa na su​fi​cie. Mur ota​czaj​ ą​cy Akad​ em​ ię przyb​ li​żył się i wy​raźn​ ie rozr​ óż​nia​‐
łem w nim furtk​ i prow​ a​dząc​ e do sąs​ iedn​ ich baj​ ek.
Czas upływ​ ał i wszyst​ko dok​ oł​ a mnie kurc​ zył​ o się cor​ az bar​dziej. Pow​ iek​ i
mi się klei​ ły i ogar​nęł​ a mnie taka sen​ność, że nie​pos​ trzeż​ e​nie usnął​ em.
Gdy po chwil​ i otwor​ zył​ em oczy, prze​obraż​ en​ ie otac​ zaj​ ąc​ ych mnie przed​‐
mio​tów dob​ ie​gał​ o końc​ a.
Znaj​dow​ a​łem się w pok​ oj​ u oświe​tlo​nym z góry dużą ku​li​stą lam​pą.
Gmach Aka​dem​ ii przem​ ien​ ił się w klatk​ ę, w któr​ ej sied​ ział zam​ y​ślon​ y Mat​ e​‐
usz. W miejs​ cu gdzie przyp​ ad​ ał park, leż​ ał piękn​ y zie​lon​ y dy​wan, ha​fto​wa​ny
w drzew​ a, krza​ki i kwia​ty. Tam, gdzie był mur, stał​ a bi​blio​tek​ a, a furt​ki
w mu​rze zam​ ie​nił​ y się w grzbiet​ y ksią​żek, na któr​ ych wy​ci​śnięt​ e były złot​ y‐​
mi li​ter​ am​ i ich tyt​ u​ły. Znaj​do​wa​ły się tam wszyst​kie baj​ki pana And​ ers​ en​ a
i bra​ci Grimm, bajk​ a o dziad​ku do orzec​ hów, o ry​ba​ku i ryb​ aczc​ e, o wilk​ u,
któr​ y uda​wał że​brak​ a, o kra​sno​lud​kach i sie​rot​ce Mar​ ys​ i, o Kacz​ce Dzi​wacz​‐
ce i wie​le, wie​le inn​ ych.
Sie​dzia​łem na tap​czan​ ie, a u mych stóp na podł​ o​dze stał pan Kleks. Był
już nie więks​ zy niż mój mały pal​ ec. Rąk i nóg jego nie mog​ łem zup​ ełn​ ie roz​‐
różn​ ić i wła​ści​wie jed​ y​nie łysa główk​ a ja​śniał​ a w świe​tle lamp​ y.

Ujął​ em go del​ i​kat​nie w dwa pal​ce i pos​ ta​wił​ em na swoj​ ej dłon​ i. Le​d​wie
dos​ ły​szaln​ ym gło​sem pan Kleks rzekł do mnie:

– Bądź zdrów, Adas​ iu, mus​ im​ y się po​żeg​ nać. Je​steś mił​ ym i dzieln​ ym
chłopc​ em. Ży​czę ci po​wod​ ze​nia w ży​ciu. Kto wie, może spo​tka​my się jesz‐​
cze w ja​kiejś inn​ ej baj​ce.

Po tych słow​ ach pan Kleks stał się znów o poł​ ow​ ę mniejs​ zy. Był wielk​ o‐​
ści śliwk​ i, a po​tem – po​tem już tylk​ o wielk​ oś​ ci orze​cha la​sko​we​go.

I nag​ le zas​ zła rzecz naj​mniej ocze​kiw​ a​na.
Przedm​ iot wielk​ oś​ ci orzec​ ha las​ kow​ e​go prze​stał być pa​nem Klek​sem.
A stał się guz​ i​kiem. Po pro​stu zwyc​ zaj​nym gu​zik​ iem, któ​ry po​łys​ ki​wał bla‐​
dor​ ó​żo​wą pow​ ierzch​nią.
Ma​te​usz, zda​wał​ o się, cze​kał tylk​ o na ten mo​ment.
Wy​frun​ ął z klatk​ i, usiadł mi na ra​mien​ iu, pot​ em zes​ ko​czył na moją dłoń,
po​rwał w dziób gu​zik i sfrun​ ął z nim na podł​ o​gę.
Czyż nie dom​ yś​ li​li​ście się jesz​cze, że był to guz​ ik od cu​down​ ej czap​ki
bog​dyc​ han​ ów, cu​down​ y gu​zik dok​to​ra Paj–Chi–Wo, maj​ ąc​ y przyw​ ró​cić Ma‐​
te​uszow​ i jego książ​ ę​cą po​stać? Czyż nie przys​ zło wam dot​ ych​czas na myśl,
że pan Kleks był owym guz​ ik​ iem, któ​ry dokt​ or Paj–Chi–Wo prze​obra​ził
w czło​wie​ka?
Je​żel​ i chod​ zi o mnie, uprzy​tomn​ ił​ em sob​ ie to do​pie​ro wówc​ zas, gdy do​‐
strzeg​ łem stopn​ io​we prze​mia​ny Mat​ e​usza. Poc​ zął on mian​ o​wic​ ie pęczn​ ieć
i po​więks​ zać się. Skrzyd​ ła jęły pom​ a​łu przy​bie​rać kształt ludz​kich ra​mion,
nogi wy​dłuż​ ył​ y się, na miej​scu dziob​ a za​znac​ zył​ y się za​rys​ y twar​ zy.
Przyb​ ier​ a​jąc co​raz bar​dziej na wzro​ście, Mat​ eu​ sz już po kil​ku mi​nut​ ach
stał się więk​szy ode mnie. Za​nim zdą​ży​łem zdać so​bie spra​wę z za​cho​dzą‐​
cych w mych oczach wyd​ ar​ zeń, ujr​ zał​ em przed sobą wyt​ worn​ e​go pana
w wiek​ u lat czterd​ zie​stu, o wło​sach przy​prós​ zo​nych lek​ką si​wi​zną.
Skłon​ i​łem się przed nim nis​ ko i rzek​ łem:
– Cies​ zę się, że mogę pow​ it​ ać Wa​szą Książ​ ęc​ ą Mość. Są​dzę, że Was​ za
Ksią​żę​ca Mość zas​ ią​dzie nie​baw​ em na tron​ ie swoj​ e​go ojca.
Przem​ ów​ ien​ ie moje nie bar​dzo było udan​ e, ale przec​ ież nie mia​łem naw​ et
cza​su, aby je sob​ ie obm​ y​ślić i przy​go​tow​ ać. Mat​ eu​ sz, przeo​ bra​żon​ y w czło‐​
wie​ka, wys​ łuc​ hał mych słów z po​wag​ ą, a pot​ em na​gle ro​ze​śmiał się ser​decz‐​
nie, pog​ łas​ kał mnie po twar​ zy i rzekł:
– Koc​ ha​ny chłopc​ ze! Nie je​stem żadn​ ym księ​ciem. Po pro​stu opow​ ied​ zia‐​
łem ci baj​kę, a tyś uwie​rzył w jej praw​dzi​wość. His​ tor​ ia o kró​lu wil​ków była
przez​ e mnie zmy​ślon​ a.

– No, a ksią​żę? A dokt​ or Paj–Chi–Wo? – zap​ yt​ a​łem zdziw​ io​ny.
– Baj​ka zaw​ sze jest tylk​ o baj​ką, mój chłop​cze – od​rzekł z uśmiec​ hem.
– Kim więc je​steś, Ma​te​uszu? Co to wszystk​ o ma zna​czyć?! – zaw​ o​ła​łem
gub​ iąc się już zu​peł​nie.
– Jes​ tem au​tor​ em his​ to​rii o panu Kleks​ ie – odp​ arł szpak​ o​wat​ y pan. – Na​‐
pis​ ał​ em tę opow​ ieść, gdyż ogromn​ ie lub​ ię opow​ ie​ści fan​ta​stycz​ne i pis​ ząc je,
sam ba​wię się zna​ko​mic​ ie.
Z tymi słow​ y wziął ze stoł​ u otwar​tą książ​kę, któ​ra tam le​żał​ a, za​mknął ją
i wstaw​ ił do bib​ lio​tek​ i obok in​nych baj​ ek.
Na grzbiec​ ie tej książ​ki wid​niał nap​ is:
Aka​de​mia pana Klek​sa

Spis treści

Ta oraz inne bajk​ i
Niez​ wyk​ ła Opo​wieść Mat​ e​usza
Osob​ li​wo​ści pana Kleks​ a
Na​uka w Aka​de​mii
Kuchn​ ia pana Kleks​ a
Moja wiel​ka przyg​ o​da
Fa​bryk​ a dziur i dziu​rek
Sen o siedm​ iu szklank​ ach
Ana​tol i Alojz​ y
Hi​sto​ria o Księ​życ​ o​wych Lud​ ziach
Se​kret​ y pana Kleks​ a
Po​żeg​ na​nie z baj​ką


Click to View FlipBook Version