The words you are searching are inside this book. To get more targeted content, please make full-text search by clicking here.
Discover the best professional documents and content resources in AnyFlip Document Base.
Search
Published by Biblioteka Szkolna, 2020-09-08 06:23:34

SKRZYNIA WŁADCY PIORUNÓW

Marcin Kozioł

SKRZYNIA WŁADCY PIORUNÓW

DETEKTYWI NA KÓŁKACH

3

Projekt okładki:
Małgorzata Wójcicka

Ilustracje:
Tomek Larek
Redakcja, korekta, projekt typograficzny i łamanie:

Agata Mościcka
Bernadeta Lekacz
Barbara Pawlikowska

ISBN 978-83-61808-51-0
© Copyright by Marcin Kozioł 2014

© Copyright by The Facto 2014

Wydawca:

The Facto Sp. z o.o.
ul. Skierniewicka 21/53, 01-230 Warszawa

www.thefacto.pl

Dystrybucja:
DICTUM Sp. z o.o.
ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

www.dictum.pl
tel.: (22) 663 98 13, fax.: wew. 37

4

1

K to powiedział, że tylko ludzie mogą mieć zdolno-
ści nadprzyrodzone? Spike od zawsze wiedział, że
jest wyjątkowy. Nie dlatego, że powtarzała mu to matka, Et-
na Horand. Jak każda matka mogła przesadzać. Ale jeśli
nawet ojciec, dumny Kipling z Poolstead, czempion nad
czempiony, raczył zauważyć: „Co za szczeniak!”, musiało
być coś na rzeczy.

Spike ledwo nauczył się mówić albo – jak kto woli –
szczekać, zdał sobie sprawę, że to, czego doświadcza na
co dzień, jest zupełnie nieznane innym labradorom. Ba,
także owczarkom, spanielom, a nawet Rodowi, staremu,
mądremu dogowi kanaryjskiemu zamieszkującemu praw-
dziwy pałac na podwórku sąsiadów.

Rod swoje już przeżył, widział i słyszał. Na okrągło
chwalił się, że przed kilkoma laty zabrał swoich gospoda-
rzy na Wyspy Kanaryjskie, z których podobno pochodzili
jego prapradziadkowie. Z tym „zabieraniem” trochę chy-
ba przesadzał, bo nawet szczeniak wie, że zwykle to ludzie
zabierają psy w dalekie podróże, nie odwrotnie.

Nawet jeśli stary dog dokonał czegoś tak niezwykłe-
go, ani on, ani żaden inny pies, którego Spike dotąd po-
znał, nie mógł zaszczekać, a tym bardziej powiedzieć

5

o sobie jednego: „Pamiętam swoje poprzednie życie
i wcześniejsze także, i jeszcze wcześniejsze”. A Spike, na-
zywany również Biszkoptem, pamiętał. Przynajmniej co
nieco. To znaczy, tak mu się wydawało, bo niczego prze-
cież pewny być nie mógł.

Ale jeśli byłaby to jedynie psia fantazja, skąd ten biszkop-
towy psotnik o wielkich orzechowych oczach miałby wie-
dzieć, jak przenosić sieci rybackie po ściętej lekkim lodem
wodzie. I to, że rybacy zwykli naśmiewać się z jego rasy:
„Tak kochają wodę, że to nie mogą być psy. W takim razie
co? Wydropsy?”. Mogło to rozwścieczyć każdego z natu-
ry przyjaznego, ale i dumnego labradora. Spike nie prze-
padał zatem za wydrami na wyrost, tak dla zasady, bo na
przedmieściach raczej trudno jakąś spotkać.

Czym, jeśli nie nadnaturalnymi zdolnościami, można by
było wytłumaczyć to, że Spike w najdrobniejszych szczegó-
łach znał układ pokoi w posiadłości hrabiego Malmesbu-
ry’ego nieżyjącego już od prawie dwóch wieków.

Nie mieściło się też w głowie, dlaczego był przekonany,
iż podziwiał bohaterskie czyny swojego praprzodka, niewy-
sokiego, ale bardzo odważnego nowofundlanda George’a
The Great, w którego żyłach płynęła krew pierwotnych
psów Indian i wikingów.

Spike’owi również nie mieściło się to wszystko w łeb-
ku. Po prostu wiedział dużo, o wiele za dużo jak na swój
wiek. Nawet zbyt dużo jak na możliwości jakiegokolwiek
psiego umysłu. Kiedy wspomniał o George’u i wikingach

6

staremu Rodowi, ten wyśmiał młokosa i orzekł, że zbyt-
nio fantazjuje. Uznał, że psiak nasłuchał się awanturni-
czych opowieści czytanych wieczorami na głos z wypieka-
mi na twarzy przez jego przyjaciółkę Julię.

Julia. Piękna czternastolatka o jasnych włosach, niebie-
skich oczach i cudownym uśmiechu malującym się nie tyl-
ko na jej drobnych ustach, ale na całej śnieżnobiałej buzi.
Jej niezwykła delikatność i dobroć szła w parze z odwagą
i ciekawością świata. Pochłaniała książki jedną za drugą,
a w jej biblioteczce piętrzyły się już przeczytane lektury,
czasami zajmując nawet kawałek posłania, na którym no-
cą wypoczywał labrador.

Wespół z psią mamą Etną Horand Julia wychowywała
Spike’a od pierwszych dni jego życia. Przynajmniej tego
obecnego, jeśli dać wiarę temu, co o dziwnych wspomnie-
niach Biszkopt szczekał sam do siebie, zwykle po cichu,
pod nosem, by nie narazić się na wyśmianie przez inne psy.

Etna odeszła już z tego świata, choć nie jest to zbyt
precyzyjne określenie. Spike wierzył, że jeszcze kiedyś ją
spotka. Bo skoro tak wiele wskazywało na to, że sam miał
już niejedno życie, to pewnie i jego mama cieszy się gdzieś
odkrywaniem świata na nowo jako szczenię. Żałował tyl-
ko, że nie wie, gdzie.

Zamiast niej miał teraz przyjaciółkę, której nie opusz-
czał na krok – biszkoptowowłosą Julię. Spike lubił podkre-
ślać, i to z nieukrywaną dumą, podobieństwo barwy wło-
sów dziewczynki do koloru swojej sierści. W jego oczach

7

zdawała się być boginią. I to jeszcze jaką! Nie taką zwykłą
jak w mitach czy fantastycznych opowieściach. Boginią na
czterech kółkach!

– Spike, proszę, otwórz drzwi do ogrodu – zawołała
cicho Julia.

Na delikatny dźwięk jej głosu Biszkopt poderwał się ze
swojego ulubionego miejsca nieopodal wygaszonego o tej
porze roku kominka. Podbiegł do przeszklonych drzwi,
stanął na tylnych łapach, by przednimi zawisnąć na klam-
ce. Dopilnował, aby drzwi otworzyły się na pełną szero-
kość. Wziął w pysk książkę leżącą na podłodze i delikatnie
położył ją na kolanach Julii.

Bogini na czterech kółkach niemal bezszelestnie wy-
jechała na taras swoim lśniącym w słońcu aluminiowym
czterokołowcem – avantgarde model CLT wiking. A za
nią, radośnie merdając ogonem, wybiegł Spike, w którego
żyłach naprawdę płynęła krew dzielnych psów nowofun-
dlandzkich Indian Beothuk i czworonożnych towarzyszy
wikingów. No, przynajmniej odrobina!

8

2

T om uśmiechnął się, próbując nieco złagodzić zakło-
potanie Julii.
– Tak nie można dodawać ułamków, Julko – cierpliwie tłu-
maczył, siedząc z nią w ogrodzie i ciesząc się ciepłem wio-
sennego popołudnia.

Wziął kartkę i zaznaczył, gdzie popełniła błąd. Dziew-
czynka wzdrygnęła się i ze złością, ale nie na Toma, tylko
na siebie, odsunęła ją na drugi koniec stolika. Odwróciła
głowę i wpatrywała się przez chwilę w kwitnącą jabłoń.
Nie lubiła się mylić i choć nie przepadała za matematyką –
zdecydowanie wolała historię i naukę języków – drażniło
ją, że nie dała sobie rady z tak prostym zadaniem.

– Pamiętaj, że najmniejszy możliwy wspólny mianow-
nik czasami jest równy iloczynowi mianowników.

Wiedziała o tym dobrze. Obecność chłopca przy wspól-
nym odrabianiu zadań onieśmielała ją jednak tak bardzo,
że równie dobrze mogłaby popełnić błąd ortograficz-
ny w swoim imieniu. Wcale nie chciała jednak rezygno-
wać z pomocy starszego o rok Toma. Co więcej, zdarzało
się – choć nie tym razem – że celowo popełniała błędy,
zapewniając chłopcu dobry powód, by spędził z nią jesz-
cze chwilę.

9

Biszkopt już dawno wyniuchał, co się święci. Wpraw-
dzie był nieco zazdrosny o uczucia swojej Julii, ale też nie
miał złudzeń – w tej konkurencji skazany był na porażkę.
Coś podpowiadało mu, że tak musi być i prędzej czy póź-
niej jakiś dwunóg oczaruje Julkę. Dla Spike’a w wielkim
sercu dziewczynki nadal powinno wystarczyć miejsca –
co do tego nie miał wątpliwości. A że Tom był wyjątkowo
miłym i dobrze wychowanym chłopcem – a o dobrym
wychowaniu według Spike’a świadczyły przynoszone mu
w prezencie chrupkostki o smaku wędzonego boczku –
postanowił nie tylko nie rywalizować z nim o względy Ju-
lii, ale nawet nieco pomóc w tej skomplikowanej sprawie.

– Spike, chodź tutaj, przyjacielu. Pociesz Julkę.
Pies podszedł do dziewczynki, ale tak niezdarnie – no,
przynajmniej tak to wyglądało – że potrącił głową ogro-
dowy stolik. Oparty na jednej nodze blat zachwiał się i rę-
ka chłopca notującego coś na kartce papieru zsunęła się,
trafiając wprost w opartą na kolanach dłoń Julii.
Dłonie splotły się mimowolnie w delikatnym uścisku.
Dziewczyna zadrżała. Jej wielkie niebieskie oczy zwróciły
się w stronę chłopca.
Tom zaniepokoił się, że zupełnie przypadkowo zrobił
coś bardzo, bardzo niestosownego. W pierwszym odruchu
chciał cofnąć rękę. Coś jednak podpowiadało mu, by tego nie
robić. Serce chłopca biło szybciej niż kiedykolwiek wcześniej.
Wkrótce zorientował się, że nie tylko jego serce galopo-
wało. Chociaż śpiew ptaków skutecznie zagłuszał dudnie-

10

nie w klatkach piersiowych, uczucia zdradzały oczy – lek-
ko spłoszone, ale szeroko otwarte, by niczego nie stracić
z tej wyjątkowej chwili.

– Julka? – wykrztusił, jakby chciał się przekonać, czy
dziewczynka nadal jest z nim w ogrodzie, czy też swoją
przypadkową śmiałością wypłoszył jej duszyczkę.

Dziewczyna nie odzywała się. Od dawna myślała o tym,
by powiedzieć Tomowi, jak bardzo lubi jego cierpliwość, de-
likatność i burzę ciemnych kręconych włosów niedających się
porządnie ułożyć. Jak bardzo podziwia jego wiedzę i uwielbia
słuchać jego gry na gitarze klasycznej. Ta sytuacja zaskoczyła
ją jednak. Nie była w stanie wydusić z siebie słowa. Dopiero
gdy zdezorientowany brakiem odpowiedzi Tom zaczął się
powoli wycofywać, zdobyła się na to, by pokonać onieśmie-
lenie. Zacisnęła mocniej swoją drobną dłoń na ręce chłopca.

Tom się rozpromienił.
– Bardzo cię lubię, Julio – wyszeptał zachęcony. – Bar-
dzo. Bardziej niż... – zatrzymał się, by wybrać najwłaściw-
sze określenie, takie, które nie zabrzmi ani zbyt pompa-
tycznie, ani banalnie. W końcu jednak zdecydował się na
to najbardziej banalne i pompatyczne, jakie przyszło mu
do głowy. – Bardziej niż wszystkie inne dziewczyny razem
wzięte – dokończył.
– W szkole? Czy w ogóle? – odzyskawszy oddech i dziew-
częcą przekorność, zapytała Julia. Uśmiechnęła się przy
tym i mrugnęła okiem, zdradzając, że wcale nie oczekuje
odpowiedzi.

11

– W ogóle – śmiertelnie poważnie odpowiedział chłopiec.
– Ja też cię lubię...
I już chciała otworzyć swoje serce i wyłożyć wszystko,
co czuje, kawa na ławę, gdy na swojej drugiej dłoni poczu-
ła mokry nos Spike’a.

12

3

N ie tak szybko z tą wylewnością, maleńka. Niech się
jeszcze trochę chłopak postara! – po psiemu wy-
szeptał Biszkopt.

Żałował, że wachlarz jego nadprzyrodzonych zdolno-
ści kończy się na posiadaniu dziwnych wspomnień z za-
mierzchłych czasów. Nie musiał jednak wcale mówić języ-
kiem Szekspira, Moliera, Dostojewskiego czy Mickiewicza,
by być dobrze zrozumianym.

Julia trafnie odczytała sygnał i pozwoliła się wygadać
ośmielonemu Tomowi.

– Julka, znamy się już rok, a ja nigdy nie powiedziałem
ci, jaki kolor ma twoje imię.

Uśmiechnęła się, sądząc, że chłopiec próbuje być
romantyczny.

– Goździkowy, czasami nawet lekko lawendowy. Ale
pachnie inaczej. Jak świeża mandarynka.

Spike spojrzał zdziwiony na chłopaka swoimi wielki-
mi orzechowymi oczami i zmarszczył kąciki pyska, co lu-
dziom mogło przypominać uśmiech, choć niewiele z nim
miało wspólnego.

Julia też była zaskoczona, ale nie chciała dać tego po
sobie poznać i nie przerywała chłopcu.

13

– Muszę ci coś powiedzieć, Julko. Ja, ja widzę kolory.
– No, ja też, Tom – wtrąciła, uśmiechając się serdecznie.
– No i ja też, bracie! – wyrwało się Biszkoptowi. Za-
szczekał, rzecz jasna, niezrozumiale dla ludzi, ale skutecz-
nie zwrócił na siebie uwagę.
– Tylko wiesz co?! – już po cichu mamrotał pies. – Jak
Julka mówi o czymś, że jest fioletowe, zielone albo różowe,
to mnie się wydaje, że jest niebieskie. Pozostałe jej wyduma-
ne kolorki to dla mnie żółty albo szary. A jak ubierze czer-
woną sukienkę, to mnie się wydaje, że jest prawie tak czar-
na jak węgiel. Tylko co do koloru biszkoptowego, barwy
jej włosów i mojego futerka, jesteśmy z Julką zgodni. Czy
z wami wszystkimi coś jest nie tak, kiedy mówicie o kolo-
rach, czy to mnie się w łebku coś pokręciło? – retorycznie
zapytał z pewną zgryźliwością, bo w ogóle nie dopuszczał
do siebie myśli, że to z nim mogło być coś nie w porząd-
ku. Mimo niezwykłej inteligencji nie wpadł też na to, że psy
i ludzie nieco inaczej postrzegają barwy.
– Julka. Ja jestem... – wyszeptał Tom.
– No, powiedz, proszę.
– Jestem synestetykiem.
Dziewczyna pisnęła! Gdyby nie to, że nie jest w stanie
poderwać się ze swojego czterokołowca, pewnie by pod-
skoczyła. Przyklasnęła więc tylko, po czym z powrotem po-
łożyła swoją dłoń na dłoni chłopca, by nie psuć tej chwili.
– To nie choroba, Julko!
– Wiem, Tom. Wiem. – Uśmiechnęła się. – Może nie
znam się na ułamkach, ale czytam jak szalona, niemal bez

14

przerwy. Rok temu czytałam o synestezji. Nawet pozazdro-
ściłam synestetykom bogactwa doznań. Wyobrażałam so-
bie, jak może smakować muzyka albo że dźwięki mogą mieć
kolor, bo właśnie o takiej formie synestezji wówczas czyta-
łam. Wiem, że jest ich wiele.

Biszkoptowi opadła szczęka. Nie żeby od razu uderzy-
ła z trzaskiem o podłogę, ale bez wątpienia opadła. Wcale
jednak nie na myśl o tym, że muzyka może smakować jak
jego ulubione chrupkostki.

Przypominał sobie bowiem co nieco z czasów świet-
ności hrabiego Malmesbury’ego, u którego w jednym ze
swoich żyć musiał mieszkać, a przynajmniej bywać.

Do posiadłości w angielskim hrabstwie Wiltshire w od-
wiedziny przyjeżdżał od czasu do czasu pewien artysta z Pary-
ża. Zazwyczaj hrabia gościł u siebie statecznych panów z du-
beltówkami wybierających się na polowania. Równie często
odwiedzali go ornitolodzy, którzy podzielali pasję hrabiego
do obserwacji latających stworzeń. Trochę dziwne, że gospo-
darz z jednymi gośćmi strzelał do dzikich kaczek, a z drugi-
mi przesiadywał w krzakach, wypatrując ptaków. Dziwniejsze
od tego było jednak zachowanie artysty zdecydowanie wy-
różniającego się wśród pozostałych odwiedzających hrabiego.

Artysta mawiał: „Mon Dieu, powinien pan zmienić na-
zwisko, bo to M jest takie oziębłe, a Y wulgarne”. Albo:
„Ależ ten D-dur był żółty”. Wszyscy myśleli, że to taki
twórczy ekscentryzm, aż do czasu pewnej kolacji u hrabie-
go, podczas której ów artysta spotkał się z myśliwym i jed-
nocześnie słynnym naukowcem, sir Francisem Galtonem –

15

czy jakoś podobnie, bo przecież psia pamięć mogła być
zawodna. Mężczyźni zaczęli się później widywać na lon-
dyńskich bankietach i po kilku tygodniach Galton uświa-
domił zdziwionemu artyście, że zapewne ma on trochę
„nadprogramowych” połączeń w mózgu, które czynią go
nieprzeciętnym w postrzeganiu świata. Francuz zawsze
był przekonany, że jest wyjątkowy, głównie ze względu na
swoje talenty, ale nie przypuszczał dotąd, że inni nie widzą
barwy dźwięków i nie dostrzegają temperamentu liter. Od
tej pory obrósł jeszcze bardziej w piórka, mając naukowy
dowód na swoją niezwykłość.

Wyznanie Toma przywołało wspomnienie o hrabim
Malmesburym i jego francuskim znajomym ukryte głębo-
ko w łebku Spike’a. Aż zakręciła mu się łza w oku.

– Spike, chyba nie płaczesz? – Pogłaskała go po głowie
zatroskana Julia. Nie przerywała jednak Tomowi.

– Julio. Mówię ci o tym, bo czuję coś wyjątkowego do
ciebie. Nie wiem jeszcze, jak nazwać to, co czuję, ale wiem,
że pięknie pachnie i ma cudowną barwę, zupełnie jak two-
je imię. I chcę, byś wszystko o mnie wiedziała. Wszystko.
O synestezji prawie nikomu dotąd nie mówiłem. Wiedzą
o tym tylko moi rodzice. Tata też tak ma...

– Twój tata? Twój tata też jest synestetykiem??? – zdzi-
wiła się Julia i przez moment zrobiło się jej nawet przy-
kro, bo już zaczynała przyzwyczajać się do myśli, że jej
Tom jest jedyny, wyjątkowy jak nikt, kogo zna, może na-
wet „najwyjątkowszy” na całym świecie. Szybko jednak ta
nuta melancholii ustąpiła.

16

– Tak. I to na dodatek postrzegamy świat tak samo. Ja
i tata. Dokładnie tak samo. Nuta w nutę, kolor w kolor!

– Łata w łatę – doszczekał sobie ciąg dalszy labrador.
– Czyli jak? – dopytywała się Julia. – Opowiedz dokład-
nie, proszę.
– Widzę litery i liczby tak, jakby odpowiadały im pew-
ne kolory. Kiedy dodawaliśmy przed chwilą ułamki, kolo-
ry nakładały się na siebie, tworząc nowe barwy. Czasami
też całe wyrazy nabierają barw, zwłaszcza imiona. Zdarza
mi się również wyobrażać sobie, że niektóre słowa pach-
ną. Ale nie takie zwykłe, jak „cebula” czy „czekolada”. Na
przykład „sprawiedliwość” ma zapach fiołków, a „diagno-
styka” pachnie jak przypalony olej. – Julia roześmiała się
głośno. – A co najdziwniejsze, czas w moim umyśle ma
kształt. Narysuję ci go. – Tom zaczął kreślić na odwrocie
kartki, na której wcześniej dodawali ułamki.

17

– Tak widzę tydzień. Kręci się w stronę przeciwną do
ruchu wskazówek zegara, a poszczególne dni mają różne
barwy. Miesiąc z podziałem na dni i tygodnie nie przed-
stawia mi się w żaden szczególny sposób. Za to widzę
rok podzielony na miesiące. – Znowu zaczął niezgrabnie
rysować.

– Miesiące krążą, nie wiadomo czemu, zgodnie z ru-
chem wskazówek zegara. Od czerwca do grudnia zajmują
w przestrzeni znacznie więcej miejsca, jakby były dłuższe.
Najkrótszy jest kwiecień, choć przecież to luty jest naj-
krótszym miesiącem roku. Nie pytaj mnie, Julko, dlaczego.
Nie wiem... Dziwny jestem, prawda?

18

– Nie! – odpowiedziała bez namysłu. – Fascynujący! –
kontynuowała, rzeczywiście zaintrygowana relacją chłop-
ca i szczęśliwa z powodu zaufania, którym ją obdarzył.

– Ktoś inny na pewno pomyślałby, że oszalałem. Zale-
ży mi na tobie i nie chcę mieć przed tobą żadnych tajem-
nic. Dlatego ci o tym wszystkim mówię.

Wtem Spike, który schronił się przed słońcem pod ra-
tanowym fotelem zajmowanym przez Toma, poderwał się
gwałtownie z miejsca uszczypnięty przez jakiegoś robala.
Grzmotnął przy tym głową o siedzisko i niemal przewró-
cił krzesło z siedzącym na nim chłopcem. Tom zachwiał
się i zbliżył, oj, zbliżył tak bardzo jak nigdy wcześniej do
śnieżnobiałej buzi Julii.

Jego usta, czy tego chciał, czy nie, musnęły policzek
dziewczynki. Spike spekulował później, że na pewno chło-
pak wykorzystał nadarzającą się okazję. Biszkopt nie mógł
przecież za bieg wypadków winić siebie ani nawet robaka,
który wybrał najmniej odpowiednią porę na gryzienie go
w zadek. W ostatecznym rozrachunku nie było powodu,
by szukać winnych. Stało się to, co prędzej czy później
i tak by się pewnie wydarzyło.

Julia zaróżowiła się, zawstydziła, ale w serduszku dzię-
kowała swojemu Biszkoptowi za niezdarność.

– Julka, czy przynieść wam owoców? – z głębi domu
usłyszeli głos.

Spike pobiegł czym prędzej do budynku, by odwrócić
uwagę mamy dziewczynki i zatrzymać ją jeszcze na moment.

19

Przerażeni tym, co mama mogłaby sobie pomyśleć, wypro-
stowali się w swoich ogrodowych krzesłach i oddalili od sie-
bie. Ich dłonie rozplotły się.

W pamięci na zawsze pozostał jednak zapach pierw-
szego niewinnego pocałunku, dźwięk splecionych rąk
i smak wyjątkowego wyznania. Tego wiosennego popo-
łudnia wszystkie zmysły wirowały i krzyżowały się ze so-
bą w magiczny sposób!

20

14

S pike krążył nerwowo po pokoju, co chwilę wyglądając
przez okna raz z przodu, raz z tyłu budynku. Wiedział,
że przesiadywanie tak długo w domu Toma nie było zbyt
bezpieczne. Wielkolud ze swoim mikrym kompanem mo-
gli przecież wrócić i spróbować jeszcze raz porwać chłop-
ca. I rozprawić się z dzielnym psem, który tak bardzo dał
się im wcześniej we znaki. Zwłaszcza Wielkoludowi.

– Po co im Tom? – zastanawiał się pies. – Czyżby po-
rywając chłopca, opryszkowie chcieli zmusić jego tatę, by
wyjawił im miejsce ukrycia skrzyni? – spekulował w swo-
jej psiej główce. – No i dlaczego ta skrzynia jest tak waż-
na dla ojca Toma, by ryzykować życiem?

Te pytania nie dawały Biszkoptowi spokoju. Julka też
je sobie zadawała i na razie nie znajdowała na nie żadnej
sensownej odpowiedzi.

Rozglądnęła się po pokoju. W kącie nadal leżał prze-
wrócony przez Spike’a wiklinowy kosz, z którego wysypa-
ły się książki.

– Co za bałagan! Powinniśmy posprzątać, zanim wróci
twoja mama – zaproponowała Julka.

– Dzisiaj pewnie nie wróci. Pojechała odwiedzić bab-
cię Eufemię, a to dobre trzysta kilometrów stąd. Chciała

64

z kimś porozmawiać o tym wszystkim, o odejściu taty.
Pewnie zostanie u niej na noc.

– Eufemia? Piękne imię! Rzadkie – zauważyła dziew-
czynka. – „Eu” po starogrecku znaczy „dobry”, a „phe-
mia” to „mówić”, „wróżyć”, czyli twoja babcia to ktoś
„dobrze ludziom wróżący”. To imię nosiło wiele księżni-
czek i królowych. – Julia przypomniała sobie wpis w ency-
klopedii imion, którą niedawno przeglądała.

– Pewnie tak. Ale tata mówi, że to od nazwy asteroidy
o numerze katalogowym 630. Wiesz, moja babcia jest po-
zytywnie zakręcona, niezła z niej kosmitka! Może ją kiedyś
poznasz – żartował Tom, który przepadał za swoją ba-
bunią. Tak właśnie zdrobniale nazywali ją wszyscy, którzy
mieli okazję bliżej ją poznać.

Mimo iż nie spodziewał się, by mama szybko wróciła
do domu, nie chciał zostawiać bałaganu. Pochylił się nad
stertą książek i zaczął je uważnie wkładać jedna po drugiej
z powrotem do kosza.

– „Psychologia dziecka”, H.R. Shaffer... „Psychologia
dla nauczycieli”, Mietzel Gerd... „Nieszczęśliwe dzieci.
Dlaczego cierpią i jak im pomóc”, Heather Smith – chło-
piec odczytywał tytuły i autorów wkładanych do kosza
książek.

– Wszystkie na temat psychologii – wymamrotała Julia.
– Tak. Książki taty do pracy. Co tu jeszcze mamy? – Tom
kontynuował porządki. – „Marzenia senne dzieci”, Carl Gu-
stav Jung... „Sekrety ktypto...”. – Chłopiec zatrzymał wzrok

65

na książce dotąd leżącej pod pozostałymi i niezwracającej
na siebie uwagi.

– „Sekrety kryptografii”! To nie pasuje do pozostałych
książek. Prawda? – zdziwiła się dziewczynka.

– No, niewiele ma to wspólnego z pracą taty. Dziwne.
– Mogę zobaczyć, Tom? – Julia poprosiła o podanie to-
mu i szybko go przekartkowała.
Książka była niemal nowa. Wyraźnie nie korzystano
z niej często. Tylko kilka stron nosiło ślady użytkowania –
delikatne zagięcie rogu i nawet drobną plamę po kawie.
Dziewczynka nie omieszkała powiedzieć o tym Tomowi.
– Zobacz. To wstęp do kryptografii. Szyfr Cezara i szyfr
Polibiusza. To o nich ktoś czytał. Pominął dalsze rozdziały
o takich metodach szyfrowania, które wymagałyby specja-
listycznej wiedzy, znajomości matematyki na poziomie co
najmniej uniwersyteckim – Julia głośno porządkowała myśli.
– No. Tylko co ten podręcznik robi wśród innych ksią-
żek taty? Myślisz, że chciał nauczyć się szyfrować?
– Może... – zastanowiła się dziewczynka. – Może chciał
zakodować jakąś informację i zachować ją tylko dla siebie!?
– Jeśli tak, to pewnie próbowałby użyć takiej metody,
która byłaby bardzo trudna do złamania. Po co miałby
ograniczać się do podstawowych szyfrów. Z matematyką
nie miał wielkich problemów. Na pewno by sobie poradził.
– Masz rację, Tom.
Spike szczeknął. Ot, tak sobie. Bez powodu. A może
ze złości na siebie, że tym razem nic mądrego nie przy-

66

chodziło mu do głowy. Przynajmniej nic takiego, co mo-
głoby posunąć sprawę naprzód.

Choć w jednym z poprzednich żyć jako czekoladowy
Buddy – co zdążył nieoczekiwanie przypomnieć sobie
przed kilkoma godzinami – towarzyszył swojemu panu
w naradach z agentami Secret Service, grafologami i zapew-
ne także kryptologami, żadne z przebłysków wspomnień
z tamtego życia nie wnosiło nic odkrywczego do tej kwestii.

Julia nagle się rozpromieniła.
– A może użył prostego szyfrowania, bo wcale nie chciał,
by informacja była zachowana tylko do jego wiadomości.
Przeciwnie! Może miała być odczytana. I to przez nas!
– Rany, Julka! Dlatego nie komplikował sprawy. Ale
jednocześnie zaszyfrowanie mogło pozwolić mu zakamu-
flować wiadomość, ukryć ją tak, by większość ludzi w ogó-
le jej nie zauważyła i nie szukała rozwiązania, ale my...
– ...ale my moglibyśmy trafić na jej ślad i poradzić sobie
z odkodowaniem – dokończyła Julka.
Spike zaczął radośnie merdać ogonem. Był jednak zły
na siebie, że sam nie wpadł na to wcześniej.
– Na dziką kaczkę, chyba dziś jest niekorzystny biomet, ci-
śnienie spada. Szara masa mi szwankuje – narzekał.
– Tylko gdzie jest ta wiadomość? W komputerze? – za-
stanawiała się Julia. – A może...
Podniosła do góry leżący na swoich kolanach pożółkły
kawałek papieru, o którym na dłuższą chwilę zapomniała.
– List! Tom, tu należy szukać.

67

15

M ačak uganiał się po izbie za kulką nici, której ko-
niec trzymał w ręku Nikola, tak nim manipulując,
by kocur nie mógł łatwo dogonić kłębka turlającego się
i podrygującego zgodnie z rozkazami chłopca.

Siostry wybrały się z mamą do pobliskiej wsi na targ,
a starszy brat Dane chłodną wodą polewał przed domem
ulubionego konia całej rodziny, by w upalne południe przy-
nieść mu nieco ochłody.

Był to wspaniały arab podarowany ojcu przez przyja-
ciela domu. Koń łagodny i przywiązany nie tylko do gło-
wy rodziny, ale też do dzieci. Ostatniej zimy ocalił ojcu
Nikoli życie. Kiedy podróżowali razem przez góry, sta-
do wilków zagrodziło im drogę. Arab spłoszył się i mi-
mowolnie zrzucił mężczyznę z grzbietu, pozostawiając
go nieprzytomnego w zaspie. Wilki podążyły jednak za
koniem, zostawiając człowieka przy życiu. Arab zdołał
wymknąć się drapieżnikom i wrócił samotnie do wioski,
alarmując mieszkańców. Kiedy ci błyskawicznie przy-
gotowali się do poszukiwania zaginionego mężczyzny,
dzielny koń mimo wycieńczenia i ran odniesionych pod-
czas ucieczki przed wilkami wyrwał się z uprzęży i zaczął
biec w stronę gór. Wrócił na miejsce, w którym rozstał

68

się z ojcem Nikoli, sprowadzając za sobą mieszkańców
Smiljan.

***

To spokojne, nudne popołudnie zakłócił łomot w ką-
cie izby. Niestrudzenie uganiający się za kłębkiem nici
Mačak tak zatracił się w zabawie, że z wielkim impetem
uderzył całym swoim kocim jestestwem w oparty o ła-
wę ciężki czarny parasol taty. Przewracając się, parasol
narobił tyle huku, że nie tylko Mačak w mgnieniu oka
wskoczył na piec, myśląc, że niebo wali mu się na gło-
wę, ale nawet postawny, choć płochliwy arab zażywający
przed domem kąpieli wystraszył się nie na żarty, wierz-
gnął i odbiegł kilka ładnych metrów od domu, jakby ten
miał zaraz runąć.

Nikola również się wystraszył. Szybko zorientował się
jednak, że ostatecznie nic złego się nie stało. Spojrzał
na leżący na podłodze parasol. Zobaczył też unoszące
się w powietrzu owoce mniszka pospolitego porywane
wiatrem z kulki dmuchawca i unoszące się majestatycz-
nie dzięki filigranowemu roślinnemu przyrządowi przy-
pominającemu właśnie parasol.

Wtem niezwykły błysk rozświetlił świat widziany ocza-
mi Nikoli. Chłopiec rozumiał już, że taki błysk zwiastuje
zwykle wizję, stan, w którym przenosił się głęboko w świat
swojej wyobraźni.

Nie inaczej było i tym razem.

69

W umyśle dziecka zarysował się obraz przyrządu przy-
pominającego parasol, do którego podczepiony Nikola ni-
czym owoc uwolniony z kuli dmuchawca unosi się w po-
wietrzu i łagodnie opada na ziemię.

Mačak polizał swoim szorstkim języczkiem dłoń chłop-
ca. Nikola uwolnił się od wizji. Nie czekając ani chwili, po-
stanowił urzeczywistnić odkrycie.

Wymknął się z domu z parasolem ojca, przechodząc
przez tylne drzwi, tak by nie zauważył go starszy brat spra-
wujący nad nim opiekę, a chwilowo pochłonięty uspoka-
janiem konia. Wdrapał się po drabinie na dach szopy peł-
niącej też funkcję stajni dla poczciwego araba. Szkrab miał
niemały problem z pokonaniem wysokich szczebli drabi-
ny zaprojektowanych z myślą o dorosłych. Było to tym
trudniejsze, że chłopiec taszczył ze sobą wielki parasol.

W końcu stanął na dachu drewnianego, dawno niere-
montowanego budynku. Głęboko zaciągnął się powie-
trzem, przygotowując się do eksperymentu. Raz, drugi,
trzeci. Zakręciło mu się w głowy – czy to z nadmiaru wra-
żeń, czy może tlenu. Rozłożył nad sobą parasol. Z każdą
chwilą czuł, że jest lżejszy i lżejszy, wydawało mu się, że
zaczyna się unosić.

Zrobił krok w stronę krawędzi dachu. Kolejny krok.
W końcu skoczył z otwartą nad głową czaszą parasola.

Przez ułamek sekundy miał jeszcze wrażenie, że ele-
gancki parasol ojca spełnia swoje zadanie. Ale tylko przez
ułamek sekundy.

70

Usłyszał trzask. Podtrzymujące czaszę przęsła wygięły
się, a niektóre pękły. Parasol złożyła się w przeciwną stro-
nę niż przy zwykłym użytkowaniu, ze strzępów materia-
łu i prętów tworząc coś, co przypominało miotłę. Inaczej
niż na miotłach z bajek na tej nie można było jednak latać.
Z wysokości dobrych kilku metrów Nikola runął w dół
prosto w błoto.

Mačak nie mógł uwierzyć kocim oczom, widząc przy-
jaciela uczącego się latać.

Na szczęście z targu właśnie wracała mama Dziuka.
Kobieta oniemiała na widok leżącego w błocie syna, a sio-
stry przekonane, że brat nie żyje, zakryły oczy piąstkami
i z płaczem pobiegły do domu.

– Synku, synku! – Matka próbowała przywołać pięcio-
latka do życia.

Poruszył się, zdezorientowany sytuacją podniósł gło-
wę i próbował przypomnieć sobie, co się wydarzyło. Wstał
o własnych siłach i spojrzał na mamę, popatrzył na para-
sol przypominający postrzępioną miotłę i znowu na ma-
mę, próbując zrozumieć, jak bardzo będzie na niego zła
z powodu zniszczenia własności taty.

Stan parasola w tej chwili nie miał dla niej, rzecz ja-
sna, żadnego znaczenia. Bardziej interesował ją stan sy-
na. A ten prezentował się wręcz cudownie dobrze jak na
okoliczności upadku z dachu stodoły. Nie wydawało się,
by doznał jakichś poważniejszych urazów poza kilkoma
siniakami.

71

72

Zrobił krok
w stronę

krawędzi dachu.
Kolejny krok.

W końcu skoczył
z otwartą nad
głową czaszą
parasola.

73

– Synku, po co wchodziłeś na dach? Przecież stamtąd
tak łatwo jest spaść... – emocjonowała się matka.

– Ja nie zleciałem – odpowiedział rzeczowo.
– Co ty mówisz?! – Zaczęła się już martwić, że upadek
pomieszał chłopcu w głowie.
– Skoczyłem!
Kobieta załamała ręce.
– Poleciałbym, ale konstrukcja okazała się zbyt słaba!
Następnym razem trzeba będzie ją tylko wzmocnić.

***
Mimo iż tata Milutin był na syna zły, na pamiątkę cu-
downego ocalenia zgodził się, by chłopiec zatrzymał powy-
ginany parasol. Nikola schował go na dnie skrzyni, w której
matka pozwalała mu trzymać wszystkie jego skarby.

74

16

Faktycznie, to brzmi zagadkowo – skwitowała Julia, kie-
dy po raz piąty przeczytała ostatnie akapity listu od
ojca Toma.

Przeczuwała, że kryją jakąś tajemnicę i przesłanie. Za-
stanawiała się, czy to porywacze zmusili mężczyznę do na-
pisania listu, by zmylić rodzinę i policję, a ten wykorzystał
okazję, by ukryć w nim jakąś wiadomość, czy też inicja-
tywa wyszła od ojca, a opryszkowie na nią łatwowiernie
przystali.

– Te słowa nie mają większego sensu, Julio. Tata pro-
si, byśmy zaopiekowali się gołębiami, i podkreśla, że jest
ich w stadzie trzydzieści jeden sztuk. Tylko że on nie ma
żadnych gołębi. Nigdy ich nie hodował – analizował Tom.

– Dziwne – potwierdziła Julka. – Dalej pisze, żeby kar-
mić je ziarnem gatunku dwunastego lub jedenastego, co-
kolwiek ma przez to na myśli, o ile w ogóle coś to znaczy.
I prosi, by nie podawać im pokarmu ze słoika dwadzieścia
trzy i trzydzieści cztery, bo źle się po nim czują. To jakieś
szaleństwo! Takie coś mógłby napisać tylko zapalony ho-
dowca troszczący się o ukochaną gromadę ptaków.

– Fakt, zakrawa to na szaleństwo. Zwłaszcza że prosi, by
karmić je jak zwykle codziennie po osiemnastej. A przecież

75

nigdy nie karmiliśmy żadnych gołębi. – Tom próbował przy-
pomnieć sobie, czy ojciec kiedykolwiek wspominał o jakichś
gołębiach.

– W tym coś musi być. Twój tata nie zwariował. Ale być
może przekonał opryszków, że oddał się pasji hodowania
gołębi i dziwnie by wyglądało, gdyby żegnając się w liście
z rodziną, nie zatroszczył się także o swoje ukochane pta-
ki. Wykorzystał więc okazję, by coś ci przekazać – rozsąd-
nie dedukowała Julia.

Otworzyła podręcznik do kryptografii na poplamionej
kawą stronie i zaczęła czytać.

Szyfr Cezara jest szyfrem podstawieniowym. Kluczem do niego
jest liczba z przedziału od 1 do 25, na przykład 3. Dla ułatwie-
nia posłużmy się tabelą złożoną z podstawowych 26 liter alfabetu.

ab cde f gh i j k lm
nopq r s t u vwx y z

Każdą literę zaszyfrowanej wiadomości zastępujemy literą leżą-
cą w alfabecie o tyle miejsc dalej, ile wskazuje klucz, czyli w naszym
przykładzie o 3 miejsca. Przy tym litery ostatnie w alfabecie zastę-
pujemy kolejno literami z jego początku: a, b, c i tak dalej.

76

– Nieźle zakręcone! – pomyślał Spike. – Prawie tak za-
kręcone jak bliźniaki z sąsiedztwa. – Przypomniał sobie żar-
townisiów, którzy uczynili go na moment gwiazdą internetu.

Szyfr wydał się Julii i Tomowi znacznie prostszy, kiedy
wykonali ćwiczenie. Za zadanie mieli zaszyfrować słowo
„kryptografia”, używając jako klucza liczby 3.

Julka przeczytała instrukcję raz jeszcze i wpadła na po-
mysł, by narysować pomocniczą tabelę.

– Jeśli kluczem jest liczba 3, wówczas literze „a” od-
powiada po zaszyfrowaniu litera „d” znajdująca się o trzy
miejsca dalej – tłumaczyła na głos swoje działania Julka.

Tom potwierdził, że dziewczyna ma rację, i zaczął ry-
sować tabelkę, pod „a” podstawiając „d”, pod „b” kolejną
w alfabecie literę „e” i tak dalej. Kiedy alfabet się skończył,
pod ostatnie litery podstawił „a”, „b” i „c”.

Szyfr Cezara z kluczem 3:

abcdef gh i j k lm
D E F GH I J K L MNO P

nopq r s t u vwx y z
QR S TUVWX Y Z A B C

77

Mając taką pomocniczą tabelkę, o wiele łatwiej było
im szyfrować.

kryptograf i a

NUB SWR J UD I L D

– Zgadza się, zgadza! – Julka klasnęła, ciesząc się, że
opanowali szyfr Cezara i uzyskali ten sam szyfrogram
NUBSWRJUDILD co w rozwiązaniu ćwiczenia na koń-
cu podręcznika.

– Super. Gdybyśmy teraz znaleźli w liście taty jakiś ciąg
znaków wyglądających równie dziwnie co NUBSWRJU-
DILD, moglibyśmy próbować odszyfrować ukrytą wia-
domość. Ale tu niczego takiego nie ma – zauważył Tom.

Julia musiała się z tym zgodzić. Popatrzyła na Spike’a,
który przeskakiwał z nogi na nogę niczym źrebak na pa-
doku. Trudno powiedzieć, czy chciał Julce zasugerować
jakieś rozwiązanie, czy też zwyczajnie matka natura wzy-
wała go za potrzebą. Równie trudno powiedzieć, czy to
pod wpływem właśnie jego zachowania, czy z zupełnie in-
nej przyczyny zaświtała w głowie Julii pewna śmiała idea.

– Tom, a może powinniśmy ułożyć w ciąg pierwsze li-
tery wszystkich wyrazów z listu i sprawdzić, czy nie kryje
się pod nimi jakiś zaszyfrowany przekaz?

Chłopiec był pod wrażeniem. Julia zupełnie nie przy-
pominała tej samej dziewczynki, która jeszcze przed tygo-
dniem podczas korepetycji w ogrodzie miała problemy z do-

78

dawaniem ułamków. Zaczął nawet podejrzewać, że w czasie
tych żmudnych ćwiczeń Julka po prostu udawała. Uśmiech-
nął się pod nosem pełen podziwu dla intelektu dziewczynki.

Na kartce Tom wynotował po kolei litery, układając je
w długi, niezrozumiały ciąg. Potrzebny był jeszcze klucz.
Z podręcznika wynikało, że w przypadku tego rodzaju
szyfru klucz może mieć wartość od 1 do 25.

– Julka, w tym fragmencie o gołębiach pojawiają się
liczby. Może któraś z nich to klucz? – zastanawiał się Tom.

– Tak – ucieszyła się Julia. – Trzydzieści jeden gołębi.
Mówiąc o karmie, twój tata wymienia liczby 12, 11, 23 i 34.

– I na koniec prosi o podawanie gołębiom jedzenia
o osiemnastej. Zatem po kolei mamy: 31, 12, 11, 23, 34
i 18 – uporządkował Tom. – I która z tych liczb to klucz?

– No, nie może to być liczba większa niż 25, więc musi-
my wykluczyć 31 i 34. Pozostałe mogą pasować – oceniła
logicznie Julia i zaczęła przygotowywać tabele dla czterech
kluczy. W pierwszej przesunęła litery o dwanaście miejsc
w alfabecie, w kolejnej o jedenaście, potem o dwadzieścia
trzy i osiemnaście.

Szybko przeprowadzili próby odszyfrowania wiadomo-
ści przy użyciu naszkicowanych tabel. W żadnym przypad-
ku nie pojawiło się jednak nic, co byłoby zrozumiałym
słowem, zdaniem, wiadomością.

Do sprawdzenia pozostało niewiele, bo zaledwie dwa-
dzieścia jeden możliwych w tym szyfrze kluczy. Julia nie
poddawała się łatwo.

79

– Swoją drogą – zastanawiała się głośno – Juliusz Cezar,
jeśli wierzyć podręcznikowi, szyfrował tą metodą ważne
wojskowe rozkazy. To jest tak dziecinnie proste, że wy-
starczyło, by wróg wykazał się cierpliwością i sprawdził
wszystkie dwadzieścia pięć kluczy. Podobno Cezar lubił
klucz 3 i korzystał z niego najczęściej, dodatkowo ułatwia-
jąc zadanie przeciwnikom. My się nie poddamy. Sprawdzi-
my też 3. I wszystkie pozostałe klucze – zdecydowała Jul-
ka niczym nieustępliwy wojskowy dowódca.

Rozrysowali tabele dla pozostałych kluczy i spróbowa-
li użyć wszystkich po kolei.

– Nic z tego! – po pracowitej godzinie stwierdziła dziew-
czynka z wyraźnym zawodem w głosie. – Żaden nie pasuje.
Może źle szukamy, Tom? Może to nie pierwsze litery wy-
razów? Może ostatnie?

– Nie, Julka. Nic na to nie wskazuje. Tak moglibyśmy
szukać w nieskończoność...

Julka musiała przyznać mu rację. Ojciec Toma najwy-
raźniej nie zastosował najpowszechniejszego szyfru.

– Cyfry! – emocjonowała się dziewczyna, wymachując
rękami.

– Co?
– Cyfry! Mamy cyfry! To one zawierają wiadomość. Na
nich musimy się skupić.

80

17

Gałęzie drzew i krzewów w całym Smiljan uginały się
pod brzęczącą masą oblepiających je istot.
– To chrabąszczowate rodzaju phyllophaga – tłumaczył Ni-
koli Milutin, licząc na to, że zrobi na synu wrażenie swoją
elokwencją. Częściej jednak to pięciolatkowi udawało się
wprawić ojca w osłupienie.

– Po grecku znaczy to „jeść liść”. Ale to jest raczej rhizo-
trogus majalis. Zjada głównie korzenie traw i upraw – wymą-
drzał się Nikola.

Chłopiec bardzo szybko opanował sztukę czytania. Za-
pamiętywał wszystko, co zobaczył, a przynajmniej to, co go
szczególnie zainteresowało. Zapamiętywał dokładnie, co do
najdrobniejszego szczegółu, jakby jego oczy robiły stronom
zdjęcie, które pamięć przechowywała w doskonałej posta-
ci. Nie było więc po latach wielkim zaskoczeniem dla rodzi-
ny, że zanim chłopiec stał się pełnoletni, nie tylko posługi-
wał się swoim ojczystym językiem serbsko-chorwackim, ale
też biegle władał łaciną, włoskim, francuskim, niemieckim
i angielskim oraz posiadał wszechstronną wiedzę z dziedzin,
o których rodzice nie mieli bladego pojęcia.

W tamtym czasie jednak zarówno Milutin, jak i jego syn
niespecjalnie dobrze znali się na klasyfikacji chrabąszczy.

81

Przerzucali się więc dla zabawy nazwami niczym owady trą-
cające się czułkami.

Ważne było, że zgadzali się co do jednego – to, co ob-
serwowali, to był szkodnik! Ten niemal półtoracentymetro-
wy owad z twardymi, mocnymi skrzydłami i podbrzuszem
pokrytym jasnożółtymi włoskami uchodził w okolicy za
wroga publicznego numer jeden. Niszczył uprawy we wsi
i mieszkańcy Smiljan starali się go tępić, jak tylko potrafili.

Mimo iż Nikola zastanawiał się nad najskuteczniejszym
sposobem pozbycia się intruzów, kolejne olśnienie przy-
niosło zgoła inne rozwiązanie: zamiast je eksterminować,
można zmusić do pracy!

Nikola zaprzągł aż szesnaście dużych okazów do
własnoręcznej konstrukcji przypominającej karuzelę. Do
poziomego dysku w samym środku przymocował piono-
wy bolec, do którego przyczepił poprzeczny patyk. A do
patyka zaprzągł chrabąszcze, używając odrobiny kle-
ju, choć akurat do tego nie miał ochoty się przyznawać.
Owady niestrudzenie parły do przodu, poruszając cen-
tralny trzpień siłą swych nóżek lub skrzydełek. W spryt-
ny sposób malec przymocował do trzpienia malutki wia-
traczek skonstruowany z kilku niedużych drewnianych
drzazg. Wirnik napędzany przez owadzich niewolników
o dziwo działał. Im goręcej było na dworze, tym chrabą-
szcze poruszały się z większą desperacją, dzięki czemu
uzyskiwało się lepsze rezultaty, a młody wynalazca no-
tował w swojej pamięci cenne obserwacje. Przez chwi-

82

lę miał nawet wrażenie, że maszyna zaczyna unosić się
w powietrzu.

W ten sposób powstał pierwszy i zapewne jedyny na
świecie silnik o mocy szesnastu chrabąszczy. Kiedy jednak
Nikola pokazał go koledze z sąsiedztwa, ten zamiast po-
dziwiać genialną konstrukcję, ni z tego, ni z owego zjadł
wszystkie chrabąszcze, zarówno te zaprzęgnięte do pracy,
jak i oczekujące na swoją kolej w słoiku. Oblizał się i spy-
tał wstrząśniętego chłopca, czy nie ma więcej.

Tego wieczora Nikola nie mógł niczego przełknąć. Ma-
ło tego, zdegustowany zarzucił pomysł wykorzystywania
chrabąszczy i innych żywych istot w swoich konstrukcjach.
Nie oznaczało to wcale, że porzucił myśl o pozyskiwaniu
równie naturalnych źródeł energii.

Pewnego dnia w swojej wizji zobaczył młyn wodny na
rzece. Ale nie taki, jakie widywał w okolicy podczas wycie-
czek z ojcem. Tamte miały łopatki popychane przez wodę.
Oczami wyobraźni zobaczył konstrukcję o gładkich ścia-
nach. Była to wizja tak namacalna i tak dokładna, że po-
trafił w niej obracać wynalazek, oglądać go ze wszystkich
stron, dotykać, a nawet puszczać i zatrzymywać przepły-
wającą przez koło wodę, w wyobraźni testując skuteczność
konstrukcji.

Nikola namówił ojca do wykonania modelu takiego
koła. Milutin nie wierzył w powodzenie projektu, ale speł-
nił zachciankę ukochanego syna. Zrobił model dokładnie
według wskazówek chłopca, zachowując opisane przez

83

niego proporcje i gładkie ściany. Nikola zamontował kon-
strukcję na brzegu rzeki i – ku zdziwieniu ojca, ale też to-
warzyszącego im Mačaka – koło rzeczywiście zaczęło się
kręcić dokładnie tak, jak przewidział pięciolatek.

Dla Milutina było to nie do pojęcia. Nie potrafił też do-
cenić znaczenia tego wynalazku. Chłopiec jednak to dzie-
cięce doświadczenie zachował w pamięci na długie lata.

Już jako dojrzały mężczyzna zbudował bezłopatkową
turbinę, która korzystała z tej samej zasady co dziecięcy
model pięciolatka.

84

23

O budowa litery „H” na neonowym szyldzie była roz-
trzaskana, odsłaniając stare, zużyte jarzeniówki. Bu-
dynek prezentował się nie lepiej.

Duże witryny, przez które przed laty do niewielkiej, ale
niegdyś eleganckiej recepcji wpadało sporo światła, zapra-
szając do środka gości, teraz były zabite wielkimi szarymi
dechami.

– Dawno tu nie byłem. Nie wiedziałem, że ten hotel już
nie działa – zdziwił się Tom.

– No, chyba nawet od bardzo dawna. Bo to miejsce
zdążyło już popaść niemal w ruinę.

– Trzeba wejść do środka. Ale musimy być ostrożni. Tu
faktycznie mogą przetrzymywać tatę. Nie wiadomo, kto
jeszcze jest w środku.

– A może wezwiemy policję? – Przez Julkę przemawiał
jak zwykle rozsądek.

– Kto nam uwierzy? Przecież nie mamy żadnych do-
wodów. A jedyną poszlaką jest odszyfrowana wiadomość
z akapitu o gołębiach. I na dodatek wcale nie wskazuje
ona jednoznacznie adresu tego miejsca. Tata użył mojego
imienia jako klucza, zaadresował tę wiadomość do mnie.
To ja mam się tu zjawić, Julko. To ja mam tam wejść.

105

Dziewczyna nie chciała się z nim sprzeczać. Podświado-
mie wiedziała, że wzywanie policji tym razem nie zda się na
wiele. Znowu im nie uwierzą i poproszą o kontakt z rodzicami.

– Wy zostaniecie tutaj! Odwiozę cię kawałek za tamten
dom i poczekacie na mnie – zdecydował Tom.

– O nie! Co to, to nie! Albo wchodzimy razem, albo
nikt nie wchodzi do środka. – Na samotną wyprawę Julka
nie chciała pozwolić chłopcu za żadne skarby.

Może sama nie zdziałałaby wiele w starciu z opryszkami,
ale jej bystry umysł mógł w wielu okolicznościach bardzo
się przydać. A już na pewno nieocenioną rolę mógł ode-
grać Spike ze swoim czułym nosem, oczami dookoła głowy
i zdolnością rozpoznawania w ciemności kształtów dalece
lepszą od tej, którą dysponują ludzie. Biszkopt jak wszystkie
psy miał bowiem źrenice znacznie większe od ludzkich, a na
dodatek jego oczy natura wyposażyła w umiejscowioną za
siatkówką błonę, dzięki której potrzebował czterokrotnie
mniej światła niż człowiek, by dobrze widzieć w półmroku.
To także za sprawą tej właśnie błony na wielu fotografiach,
które Julia robiła po zmroku z włączoną lampą błyskową,
oczy Spike’a wydawały się świecić, przypominając żółtozie-
lone odblaskowe paciorki przyczepione do głowy.

Tom skapitulował w sprawie postawionej na ostrzu no-
ża przez znaną mu ze stanowczości przyjaciółkę.

Drzwi były zamknięte, a wykonane z solidnego drew-
na mimo ewidentnych znaków czasu odciśniętych na ich
łuszczącej się politurze nadal dobrze chroniły wejście do

106

budynku. Ani drgnęły, kiedy Tom próbował pchnąć je
ramieniem.

Sprawdził więc deski zakrywające szklane witryny. Udało
mu się uchylić jedną z nich, by stwierdzić, że w witrynach na-
dal są szyby. Nie miał zamiaru włamywać się, rozbijając szkla-
ne tafle. Dopiero niewielkie okienko na tyłach budynku pro-
wadzące do piwnicy mogło dać szansę na wejście do środka.

Z zaskakującą łatwością usunął zakrywające je deski.
Zupełnie jakby ktoś niedawno poluzował gwoździe i tyl-
ko przyłożył drewno, by zamaskować wejście. Szyba była
już wybita, a rama okna nawet oczyszczona z fragmentów
pozostałego szkła.

Nie było mowy o tym, by Julia mogła tędy dostać się
do środka swoim czterokołowcem.

– Julio, zaczekaj tutaj, proszę. Wejdziemy do środka
z Biszkoptem. Spróbujemy otworzyć główne drzwi od środ-
ka, byś mogła wejść. Jeśli się nie uda, obiecuję, szybko się wy-
cofamy i wrócimy do ciebie. Tymczasem, gdyby coś ci groziło,
krzycz! No i daj też znać, gdyby ktoś chciał wejść do środka.

Spike przewodził wyprawie. Włożył swój biszkoptowy
łebek przez okno i głęboko zaciągnął się zatęchłym powie-
trzem z piwnicy. Nie wyczuł niczego podejrzanego, żadne-
go świeżego zapachu, który mógłby świadczyć o obecności
obcych ludzi we wnętrzu. Wskoczył do środka i zaczekał,
aż tą samą drogą przecisnął się za nim dzielny chłopak.

W półmroku pies doskonale widział zarys schodów
prowadzących do recepcji. Zachowując ciszę na tyle, na

107

ile było to możliwe – na wypadek, gdyby jednak ktoś był
w budynku – udało im się dostać piętro wyżej do główne-
go holu. Przez szczeliny między deskami po zewnętrznej
stronie witryn do pomieszczenia dostawały się ostre pro-
mienie światła układające się na ścianach w poprzeczne
jaskrawe pręgi jakby wyznaczone laserem.

Tom podszedł do głównego wejścia. O dziwo, w zamku
tkwił klucz. Wystarczyło go przekręcić i choć stary mecha-
nizm zachrobotał, stawiając pewien opór, po chwili drzwi
uchyliły się, wydając przy tym niemiły dla ucha zgrzyt.

Dziewczynka usłyszała dźwięk i czym prędzej podje-
chała przed front budynku.

Rozglądnęła się. Na ulicy nie było nikogo.
– Tom. Otwórz szerzej. Wjeżdżam!
Chłopiec otworzył drzwi na oścież. Julia wjechała do
środka, zaplątując się w potężną pajęczynę utkaną na ra-
mie drzwi.
– Dobry znak! Nikt tędy od dłuższego czasu nie wcho-
dził – stwierdziła dziewczynka.
– Pająki dość szybko tkają pajęczyny. To o niczym nie
świadczy.
– Masz rację. A wiesz, że pewien niemiecki naukowiec
Peter Witt robił eksperymenty na pająkach?
– Tak?
– Tak! Plecenie pajęczyny to misterna robota i pająki sta-
rają się ją wykonać bardzo starannie, tworząc liczne równo-
ległe kręgi oparte na prostych, promieniście rozchodzących

108

się od środka niciach. Ale doktor podał pająkowi kofeinę,
czyli podstawowy składnik kawy.

– No i?
– Po takim poczęstunku pająk zmienił technikę pracy
i zaczęło wychodzić mu coś odmiennego. – Dziewczynka
naszkicowała palcem na zakurzonej szybie.

– Dzieło abstrakcyjne! – stwierdził rozbawiony chło-
piec, choć okoliczności wcale nie sprzyjały prowadzeniu
tego typu dyskusji.

– Kofeina w większych dawkach powoduje niepokój,
nerwowość, rozdrażnienie i bezsenność. Ten pająk tutaj
też chyba opił się kawy – zupełnie poważnie rozważała

109

Julia, patrząc na resztki pajęczyny oświetlanej ostrym stru-
mieniem światła wpadającego do pomieszczenia przez
uchylone drzwi.

– Oj, Julka, Julka! Idziemy do osiemnastki – przywołał
ją do porządku Tom.

Na wszelki wypadek zamknął główne drzwi na klucz
i pchnął czterokołowiec, kierując go w głąb korytarza.

– Osiemnastka jest na parterze.
– A gdyby była na piętrze, wziąłbyś mnie na ręce, Tom? –
zapytała, wyobrażając sobie, że niczym książę z bajki Tom
bierze ją w swoje silne ramiona i wynosi po schodach.
– Wyniósłbym, ale w półmroku byłoby to dość niebez-
pieczne – skwitował krótko i rzeczowo, starając się spro-
wadzić dziewczynkę na ziemię, nie bardzo przy tym rozu-
miejąc, jakim cudem w tak pełnej napięcia chwili stać ją na
bujanie w obłokach.
– Moja Ania z Zielonego Wzgórza – pomyślał z pewną
czułością i bez cienia irytacji.
Spike szybko zorientował się, gdzie iść, i ruszył przo-
dem. Intuicja i węch wskazywały mu drogę. Wyczuł ślad,
stary zapach człowieka. Był pewny, że nikogo tu teraz nie
ma. Ale czuł, że w głębi korytarza niedawno ktoś był. Za-
pach ten wyraźnie różnił się od zapachu staroci, myszy
i szczurów, które miały tutaj raj na ziemi, a o których lepiej
nie wspominać Julce, by niepotrzebnie jej nie wystraszyć.
Spike wcisnął się w szparę między ramą i skrzydłem lek-
ko uchylonych drzwi prowadzących do pokoju numer 18.

110

Drzwi skrzypnęły. Pierwszy ostrożnie wszedł do środ-
ka Biszkopt. Za nim wjechała Julia na czterokołowcu
pchanym przez Toma.

– Taty tutaj nie ma! – powiedział rozczarowany Tom.
W głębi serca liczył na to, że jest bliski odnalezienia ojca.

W pokoju nie było nie tylko rodzica, ale też jakichkol-
wiek mebli. Podłoga pokryta równomiernie grubą war-
stwą kurzu świadczyła o tym, że pozbyto się ich już daw-
no. Na brudnej powierzchni wyraźnie widać było jednak
prowadzące na koniec pokoju ślady butów. Wszystkie jed-
nakowe. Zapewne należały do jednego człowieka.

W półmroku na końcu pokoju dojrzeli jedyny znajdu-
jący się w nim przedmiot. Skrzynię. Niezbyt dużą, drew-
nianą, z ciężkim stalowym skoblem i wytartymi przez czas
zdobieniami. Na wieku wyryto dwie litery: „N” i „T”.

111

24

O pan Tesla! Witamy! – W nowojorskiej restauracji
znanego wynalazcę witał sam szef lokalu. Ale nie
podał znamienitemu gościowi ręki. Wiedział, że ten nie
odwzajemni się wyciągnięciem dłoni, a sytuacja będzie
po prostu niezręczna. Nie, nie dlatego, że wynalazca był
bufonem. On po prostu się bał!

– Uwaga na zarazki, za-raz-ki! – uprzedzał nowego kel-
nera jego bardziej doświadczony kolega, kiedy tylko przez
okrągły wziernik w drzwiach łączących kuchnię z wielką
jadalnią luksusowego lokalu zauważył stałego bywalca, pa-
na Nikolę Teslę. Nowicjusz wybałuszył oczy.

– Przecież wszystko jest wymyte.
– Niedostatecznie! Wypoleruj sztućce jeszcze raz przed
podaniem. I połóż na stole osiemnaście serwetek dla nasze-
go gościa. Nie mniej, nie więcej, tylko właśnie osiemnaście.
– A po co? – zdziwił się rozmówca.
– A po co ci to wiedzieć!? Tyle życzy sobie gość i tyle
będzie miał.
– Dobrze, dobrze. Tylko tak się ciekawię.
– No to idź i rób, co ci mówię. A jak już musisz wie-
dzieć, to ci wytłumaczę, tylko najpierw powiedz, ile sztuć-
ców położysz na stole?

112

– Sześć. Dwa widelce, nóż, nożyk, łyżkę i małą łyżeczkę.
– Dobrze. I widzisz, pan Tesla użyje trzech chusteczek do
wypolerowania każdego z tych sztućców. Rozumiesz?
– A po co?
– A po co? A po co? Powinieneś nazywać się Apoco –
przedrzeźniał go kolega. – Tak już ma. Boi się zarazków
i trzeba to uszanować. A że wszystko powtarza trzy ra-
zy, to i każdy sztuciec trzy razy dokładnie wyciera. Klient
nasz pan... Zwłaszcza pan Tesla.
– Głupek jakiś?
– Osz ty smarkaczu! Ja ci dam głupka! – strofował star-
szy kelner. – Może i dziwak, ale geniusz. Mówię ci, geniusz!
Z głębi kuchni do rozmowy włączył się kucharz.
– Taaa. Uważaj, by do zupy nie wpadł jakiś włosek.
To by ci narobił rabanu. Brzydzi się włosów na potę-
gę. Podobno dlatego nie związał się z żadną kobietą. Na
myśl o tym, że mógłby dotknąć włosa, dostaje gęsiej
skórki. I nie wiedzieć czemu, nie znosi biżuterii i zapa-
chu perfum.
– Nie wie, co traci – zarechotał polerujący sztućce mło-
dy kelner.
– I weź ze sobą łapkę na muchy. Bzyczenie muchy rani
mu uszy – śmiał się kucharzyna. – A trzeszczenie łóżka
w hotelu to jak kataklizm w jego głowie. Taki z niego wy-
nalazca, że skonstruował amortyzatory do łóżka, żeby nie
trzeszczało – naigrywał się dalej.
– A skąd wiesz?

113

– No, ja nie mogę! Ty chyba faktycznie nazywasz się
Apoco Askądwiesz... Mój kuzyn pracuje w hotelu, gdzie
mieszka Tesla. Rozumiesz? Nie w domu, tylko w hotelach
wynajmuje apartamenty. Zawsze na wysokich piętrach, naj-
lepiej z takim widokiem, by nic nie przysłaniało nieba, bo
chce swobodnie obserwować pioruny podczas burzy. I za-
wsze mieszka na piętrze o numerze podzielnym przez trzy.
Numer pokoju też musi być podzielny przez trzy. Inaczej
odmawia. Ma bzika na tym punkcie... Płaci, więc dostaje,
co chce. I to jeszcze w jakich hotelach! Waldorf-Astoria!

– Toć to majątek kosztuje!
– No, ponoć to geniusz. Zajmuje się elektrycznością
i takimi tam różnymi głupotami, fortunę zbija i fortunę
wydaje – kończył kucharz.
– Nie głupotami – po raz kolejny tłumaczył starszy kel-
ner. – Czytałem w gazetach, że 16 listopada 1896 roku
dzięki Tesli otwarto elektrownię na wodospadzie Niagara.
A prąd stamtąd, nazywali go w gazetach prądem zmien-
nym, popłynął aż do Buffalo, jakieś dwadzieścia pięć mil
stąd, co wcześniej na taką odległość było niemal niemoż-
liwe, a jeśli już, to strasznie kosztowne. Wyobrażasz sobie?
To geniusz!
Chłopak nie bardzo potrafił docenić, jakie znaczenie
mogły mieć wynalazki Tesli, ale przemawiała do jego wy-
obraźni fortuna nieco ekscentrycznego gościa.
– Głupek czy geniusz, w każdym razie przy kasie. –
Apoco Askądwiesz uśmiechnął się i czym prędzej ruszył

114


Click to View FlipBook Version