The words you are searching are inside this book. To get more targeted content, please make full-text search by clicking here.
Discover the best professional documents and content resources in AnyFlip Document Base.
Search
Published by Biblioteka Szkolna, 2020-09-08 06:23:34

SKRZYNIA WŁADCY PIORUNÓW

na salę dla gości z kompletem świeżo wypolerowanych
sztućców i osiemnastoma serwetkami.

– Aaaa... Tylko sobie nie żartuj z emigrantów. Choć
w Ameryce mieszka już dość długo i mówi prawie do-
skonale po naszemu, jest Serbem, urodził się w Chorwacji.

– A gdzie to?
– Idź już, idź, ty Apoco Agdzieto Askądwiesz! – Usły-
szał na odchodnym młodzian. – Dla ciebie szkoda strzę-
pić sobie język.

115

25

T om ostrożnie uchylił wieko skrzyni stojącej w pogrą-
żonym w półmroku ciasnym pokoju o numerze 18.
Wieko zajęczało, jakby czynność ta sprawiała mu ból al-
bo miała sprawić ból komuś innemu. W końcu jednak
uległo woli chłopca i rozwarło się w pełni, opierając się
tylko blokadzie wielkich, lekko zardzewiałych zawiasów.

Tom i Julia zaglądnęli do środka.
Kiedy ich wzrok przyzwyczaił się do niedostatku świa-
tła, nie mieli już wątpliwości.
Skrzynia była pusta.
No, prawie pusta.
Na jej dnie leżała jedna kartka. Stara, pożółkła. Taka sa-
ma jak ta, na której tata Toma napisał znaleziony w domu list.
Chłopiec schylił się, aby po nią sięgnąć, i zanurzył rękę
we wnętrzu skrzyni.
Wrzasnął!
– Co ci jest, Tom!? Co się stało!?
Chłopak syknął.
– Nic ci nie jest? – denerwowała się nie na żarty Julia.
– Nic, nic. Przepraszam. To tylko mysz. Przemknęła po
mojej dłoni. Zobacz, jak się biedna boi. Schowała się w kącie.
Aż dziwne, że nie uciekła przez dziurę, którą sobie wygryzła.

116

– Nic w tym takiego dziwnego, że nie zwiała – pomy-
ślał Spike, którego nos jeszcze chwilę temu tkwił w wyje-
dzonym przez gryzonia otworze.

Tom wyciągnął kartkę złożoną na pół. Na szczęście
myszy jej jeszcze nie tknęły.

Otworzył. Żeby zobaczyć, co się na niej znajdowało,
musieli jednak wrócić do holu, w którym światło zdecydo-
wanie odważniej przedzierało się przez szczeliny między
deskami zasłaniającymi okna.

Na grubym pożółkłym papierze widać było nieco wy-
blakły rysunek autorstwa dziecka. Niewprawna ręka ma-
lucha naszkicowała łąkę, duży dom, stodołę i kościół. Na
łące pasła się gromada jakichś zwierząt. Być może saren.
Na jej czele stał osobnik większy od pozostałych z jed-
nym rogiem na głowie.

Rysunek zajmował jednak tylko fragment strony. Być
może nic nie znaczył. Być może po prostu przypadkowo
znajdował się na kartce, którą ktoś wykorzystał do prze-
kazania wiadomości.

Tym kimś był ojciec Toma.
Chłopiec nie mógł mieć co do tego żadnych wątpliwości.
Kochany Synku!
Jeśli czytasz ten list, musiało stać się coś złego.
Ktoś próbuje wykraść coś, co znajdowało się w tej skrzyni, a co ma
ogromną wartość. Znasz mnie, więc wiesz, że nie chodzi o pieniądze,
a o znacznie ważniejszą sprawę.

117

Próbowano mnie porwać, dlatego przeniosłem zawartość skrzyni
w bezpieczniejsze miejsce. Skoro tutaj jesteś i czytasz te słowa, za-
pewne w końcu im się to udało. Mimo to najwyraźniej znalazłem
sposób, by Cię tu sprowadzić.

Zrób wszystko, Synku, by odnaleźć to, co ocaliłem i dobrze ukry-
łem. Dopiero wówczas skontaktuj się z osobą, którą Ci wskażę.

O mnie się nie martw. Nie zabiją mnie, dopóki nie dostaną tego,
czego szukają.

A teraz czytaj uważnie. Do samego końca.

Gdy zawiruje czas
Zgodnie z zegara biegiem,
Najkrótszy dystans wybierz.
A jeśli w przeciwną stronę
Z najbardziej żółtym zmierz się.

Rozetrzyj golterii owoc,
Łyżkę miodu dodaj
I antracytu grudę.
Siódemka z dwójką wojnę toczyć będą,
Ty jak rycerz dzielny
Do marzeń ułóż postać senną.

118 118

26

Julka, pamiętasz jak opowiadałem ci o moich syneste-
tycznych zdolnościach?
– Pewnie, że pamiętam!
– Mówiłem ci też, że odziedziczyłem je po tacie.
– No tak, mówiłeś.
– Synestetycy postrzegają świat troszkę inaczej niż
większość ludzi. Tłumaczyłem ci to. Ale też każdy z nas,
choć może doznawać podobnych rzeczy co inni synes-
tetycy, doświadcza ich na swój własny sposób. – Tom
zamyślił się, by znaleźć właściwy przykład. – O! Mnie,
powiedzmy, liczba trzy zwykle kojarzy się z zielenią, a dla
innego synestetyka będzie to kolor żółty albo czerwo-
ny. A komuś kolejnemu będzie przywodziła na myśl jakiś
zapach.

– Aha – przytakiwała z zaciekawieniem Julia, zaczyna-
jąc domyślać się, co chłopiec chce jej powiedzieć.

– Odziedziczyłem ten dar po tacie. Ale w naszym
przypadku to coś więcej. My dwaj widzimy świat iden-
tycznie! Te same liczby wywołują u nas dwóch dokładnie
takie same skojarzenia z kolorami. Niektóre wyrazy przy-
wołują wspomnienia tych samych zapachów lub barw.
No i tak samo postrzegamy czas – jako coś, co w naszej

119

wyobraźni ma pewną przestrzenną formę i na dodatek
wiruje w specyficzny sposób. Specyficzny dla nas dwóch!

– To jak własny system kodowy!
– Tak! Tylko że kluczem do niego nie jest słowo ani liczba,
ale coś, czego nie można wykraść, podglądnąć czy skopiować.
– DNA! – znowu wykrzyknęła Julia.
– No, miałem na myśli coś bardziej magicznego. Ale masz
rację. – Tom roześmiał się, kładąc dłoń na ramieniu dziew-
czynki. – Tak, to jest źródło tej magii. Jakieś fragmenty na-
szego DNA decydują o tym, że i ja, i tata widzimy świat tak
samo, tak samo odmiennie od wszystkich innych. To jest
klucz do szyfru!
Biszkopt krzywo spojrzał na rękę pochylonego nad
czterokołowcem Toma czule gładzącą ramię Julii, podczas
gdy ta odwdzięczała się mu, wpatrując głęboko w oczy
i ściskając jego drugą dłoń.
– Oj, braciszku! Nie zagalopowałeś się troszeczkę!? –
burknął Spike, który tym razem poczuł się naprawdę za-
zdrosny. Rozwiązywanie zagadek tak pochłonęło Julkę, że
poświęcała Biszkoptowi znacznie mniej uwagi niż zazwy-
czaj. A przecież jego rola była nie do przecenienia.
Spike położył głowę na kolanach Julii, a zaraz potem
podniósł ją i zaczął lizać dziewczynkę swoim szorstkim,
chłodnym językiem po lewym uchu, dopraszając się o po-
drapanie po karku.
– Na dziką kaczkę! Jak długo będę się musiał prosić o odro-
binę czułości?! – przekornie burczał pod nosem Biszkopt.

120

Julia doskonale odczytała myśli Spike’a.
– Oj, czyżbyś był zazdrosny?! Nie bądź! Wiesz, jak cię
kocham, piesku...
To wyznanie ostatecznie uspokoiło obawy labradora. Tym
bardziej że dziewczynka puściła dłoń chłopca i kontynuowa-
ła rozmowę, głaszcząc swojego biszkoptowego przyjaciela.
– Tom, czy ten wierszyk to ukryta wiadomość dla ciebie?
– Tak! W takie szyfrowanie bawiliśmy się razem, kiedy
byłem mały. Ja wymyśliłem tę zabawę. A potem używałem
jej, by powiedzieć tacie o czymś, czego nie chciałem wyja-
wić mamie, zostawiając karteczki na lodówce.
– Czyli już wiesz? Już rozkodowałeś wiadomość? – emo-
cjonowała się Julka, wymachując rękami nad opartą na jej
kolanach głową Biszkopta. Gestykulowała tak energicznie,
że pies wolał zrezygnować z czułości, chroniąc się przed
przypadkowym oberwaniem po uchu.
– W tym rzecz. Nie do końca. – Chłopiec posmutniał. – To
nie jest aż tak proste. Nie wszystko jest jednoznaczne jak przy
zwykłym kodowaniu. To nie są litery czy liczby. To raczej sko-
jarzenia, które w oderwaniu od siebie nic nie znaczą. Dopie-
ro ułożone jedno obok drugiego mogą mi coś zasugerować.
– Tom, powiedz, co już wiesz. Razem sobie z tym po-
radzimy. Co dwie głowy, to nie jedna!
– Hola, hola, moja panno! – obruszył się Biszkopt. –
A moja to się nie liczy? – Ubolewał, że akurat tego nie może
powiedzieć dosadnie, i zaczął na poważnie żałować, że przez
tyle swoich psich żyć nie zdołał nauczyć się mówić po ludzku.

121

27

M ieszkańcy okolic Colorado Springs byli przerażeni.
„Wielkie Niebezpieczeństwo! Nie wchodzić!” – krzy-
czały napisy na tablicach rozwieszonych na solidnym ogro-
dzeniu otaczającym dziwaczny drewniany budynek, który
dopiero co wyrósł na samym środku pastwiska dla krów.

– Jakby stodoła, wiecie, ale z wieżyczkami – tłumaczył
gorączkowo staruszek, sącząc jak każdego ranka po śnia-
daniu kawę w miejscowej knajpce. Towarzyszyli mu inni
starsi panowie, którzy nie mieli nic lepszego do roboty, jak
plotkować i czasami grywać w karty lub kości.

– No, mówię wam, milę na wschód od Colorado Springs,
na pastwisku pod Pike’s Peak, nieopodal tej szkoły dla głu-
chych i niewidomych. Dawno by stamtąd pouciekali, gdyby
widzieli i słyszeli to, co dzieje się w ich sąsiedztwie, w tym
drewnianym budynku, który zbudował Joseph...

– Joseph Dozier? Nasz Joseph cieśla? – dziwili się
staruszkowie.

– Nie inaczej. Nasz Joseph.
– A po co mu to?
– No nie dla siebie przecież. Przyjechał taki jeden z No-
wego Jorku. Tesla. Nikola Tesla. To na jego zlecenie. Po-
noć geniusz. Albo raczej niebezpieczny szaleniec.

122

– Czarnoksiężnik jakiś?
– Gorzej.
– Gorzej?
– Naukowiec.
– Co ty powiesz?! I co on w tej stodole robi?
– Eksperymenty jakieś. Ale żeby to była zwykła stodo-
ła. Najpierw zbudował coś na wzór stodoły, a potem kazał
dobudować mniejsze domki przyklejone do niej ścianami.
Bez ładu i składu. Nad tym wszystkim z drewna wznieśli
wieżyczki. O, pamiętacie publikowane w gazecie rysunki
wieży Eiffla, którą pobudowały sobie ze stali Fracuziki na
wystawę światową w 1889 roku?
– No, pamiętamy pokrakę.
– To teraz oni też nam tu takie coś zbudowali, tylko
z drewna i małe, jakby ucięte w połowie. Ale za to są
aż dwie wieże. Jedna smukła i wysoka na ponad dziesięć
metrów, jakby ktoś miał tam na górze siedzieć i obserwo-
wać teren. A druga jest masywniejsza, szersza, ale niższa.
Po środku tej wieży wyrastającej z dachu stodoły postawili
wielki pręt, aż do samego nieba.
– Nie może być...
– Może, przyjacielu. A nawet więcej ci powiem. Na koń-
cu pręta zamocowali miedzianą kulę.
– Kulę?
– Sam diabeł wie, po co. Może do wyłapywania pioru-
nów czy coś takiego. Albo do miotania płomieni. Kto to
wie?! Joseph mówił, że urządzenia w laboratorium mogą
zabić z setkę ludzi naraz, a może i dwie setki.

123

– A widział, co jest w środku budynku?
– No właśnie. Do środka wpakowali jakieś wielkie urzą-
dzenia, mówili o nich cewki i transformatory. Podobno
Tesla raz nawet tłumaczył mu, że to pośrodku to transfor-
mator rezonansowy czy coś takiego, bo Joseph nie zapa-
miętał dobrze i nie potrafił powtórzyć. Niby to wszystko
do wytwarzania prądu w ogromnej ilości lub o ogromnej
sile. I że ten prąd ma być przekazywany na olbrzymie od-
ległości bez kabli.
– A może to jakieś eksperymenty wojskowe?
– Może. Bo to, co Joseph raz zobaczył, nie na żarty go
przeraziło.
– Duchy?
– Nie. Duchów nie widział. Ale błyskawice! W całej szo-
pie rozchodziły się od tego urządzenia błyskawice. Długie
na wiele, wiele metrów. Kolorowe. Było to i piękne, i prze-
rażające, jak mi opowiadał. A teraz najciekawsze! Podczas
gdy w środku szopy trwała sobie w najlepsze ta przedziw-
na burza, ten Nikola Tesla jakby nigdy nic siedział w kąci-
ku z książką i czytał.
– Czytał?
– No, bracie, w przeciwieństwie do ciebie potrafi czy-
tać. – Dziadek się uśmiechnął. – Ale wyobraź sobie, mio-
tać w pokoju pioruny i przy tym siedzieć sobie i najspo-
kojniej w świecie czytać.
– Aha. Podobno w miasteczku, a to przecież jest cał-
kiem spory kawałek, odgromniki na domach ni z tego, ni

124

z owego zaczynają iskrzyć. I tak iskrzą się nieprzerwanie
przez dłuższą chwilę, trzeszczą i brzęczą, choć nie ma
przecież burzy, po czym równie nagle przestają.

– Tak, też słyszałem. To na pewno sprawka tego Tes-
li. A niech byś się zbliżył do jego budynku podczas tych
eksperymentów, to byś zobaczył, że iskierki skaczą nawet
między grudkami piasku. A z metalowych pali podtrzymu-
jących ogrodzenie czy nawet ze szpadla wbitego w ziemię
potrafi wyskoczyć coś jakby błyskawica.

– Czary!
– Obawiam się, że to nauka, przyjacielu – racjonalizo-
wał staruszek.
– A pamiętacie, jak ostatnio uciekły konie z pastwiska
po drugiej stronie miasta?
– Tak. Słyszałem, że przestraszyły się łuków ognia,
które nagle wystrzeliły z metalowego hydrantu na brzegu
ich pastwiska. W tym samym czasie nad szopą Tesli z te-
go masztu podobno strzelały pioruny do nieba na dobre
czterdzieści metrów, a gromy było słychać wiele kilome-
trów stąd.
– Piorun jakiś!
– Żeby tylko. Władca piorunów. Mówię wam. Władca
piorunów!

125

41

Julka cierpliwie czekała na reakcję Wielkiego Mistrza.
Liczyła, że zaskoczony prowokacyjnym pytaniem nie
zdoła ukryć zaangażowania w sprawę, a może nawet
od razu przejdzie do omawiania z nią warunków wy-
miany zakładnika na dokumenty. Czuła, że Mistrz musi
coś wiedzieć.

I nie myliła się.
Zanim jednak mężczyzna zdążył odpisać, w kieszeni
ponownie zabrzęczał jej telefon.
– Pani Julia? – W słuchawce zadudnił głos Goodmana.
– Tak. To znowu pan? Coś się stało?
– U mnie dobrze. To na głowie... to było tylko zadra-
śnięcie. Ale dzwonię, żeby się upewnić, że u pani wszystko
w porządku. Jak rozumiem, ci opryszkowie z furgonetki
nie naprzykrzali się pani?
– Nie. Nie widziałam nikogo. Wróciłam bezpiecznie.
A teraz odpoczywam. To był dzień pełen wrażeń.
– To dobrze. Proszę pamiętać, że chętnie pomogę. Jak-
by pani przyjaciel odezwał się... bo nadal jest za miastem,
tak? – dopytywał Goodman.
– Nie odzywał się. Jak mówiłam, wyjechał z miasta. Ze
swoją mamą.

182

– Razem z mamą?! A, to dobrze. To znaczy, że pań-
stwo zgłosiliście próbę porwania pani przyjaciela na poli-
cję, prawda? – upewniał się troskliwie Goodman.

– Tak, oczywiście – niezbyt przekonująco blefowała
dziewczyna. Dociekliwość mężczyzny była jednak podej-
rzana. Przypuszczała, że Wielkolud i spółka znowu dorwa-
li Goodmana i próbują zmusić go, by wybadał grunt, wy-
węszył, jak się sprawy mają.

– Tchórz oberwał po karku i teraz zrobi wszystko, by
nie oberwać ponownie – pomyślała.

– Pani Julio, to ja czekam pod telefonem. Gdybym się
mógł przydać albo gdyby pani znalazła jakimś cudem te
dokumenty, proszę dzwonić. Ja naprawdę chętnie pomo-
gę. Czuję się odpowiedzialny, że dzisiaj naraziłem panią na
nieprzyjemności z powodu tych łobuzów w hotelu. Strach
pomyśleć, co by było, gdyby pani była w budynku. Bardzo
chciałbym się zrehabilitować.

– Będę pamiętać. Do widzenia – Julia szybko zakoń-
czyła rozmowę, bo komputer sygnalizował, że w komu-
nikatorze czekała już na nią odpowiedź od Wielkiego
Mistrza.

@Wielki Mistrz: Jeśli naprawdę ma pani te dokumenty,
jest pani w niebezpieczeństwie!

@Julia: Jasne. Coś o tym już wiem. I pan najwyraźniej też.
@Wielki Mistrz: Tak. Wiem. I proszę mi wierzyć, że
nie jest mi z tą wiedzą łatwo.

183

@Julia: O, na pewno, na pewno! No to jak będzie? Chce
pan dostać dokumenty?

@Wielki Mistrz: Pani Julio, jeśli tak ma pani faktycznie
na imię... Oczywiście, chętnie bym je przeglądnął. Ale nie
czas na to.

@Julia: Naprawdę? A nie ciekawi pana, co jest na tych
pożółkłych karteczkach? Jeśli tak, to niech pan najpierw
wypuści ojca Toma. On już nie ma dokumentów. Nic wam
nie powie.

@Wielki Mistrz: Pani nic nie rozumie. Ja nie przetrzy-
muję ojca pani przyjaciela. Przeciwnie, bardzo się o niego
martwię. Od tygodnia nie odbiera telefonu, nie odpisuje
na wiadomości na naszym forum. Z pani słów wynika, że
został porwany. Mówił mi, że mu grożono, ale nie sądzi-
łem, że ktoś zdobędzie się na porwanie!

@Julia: Ładnie pan to ujął. Ale wie pan co... Nie wie-
rzę panu. Może nie pan osobiście tego dokonał, ale za-
pewne ktoś z pana... bractwa czy jak to pan zechce nazwać.
To z wami rozmawiał o dokumentach. A czego teslariusze
pragną najbardziej pod słońcem?

@Wielki Mistrz: Wiem, jak to wygląda. Faktycznie,
chcemy odzyskać i zachować jak najwięcej tego, co Tesla
po sobie zostawił. Jego geniusz był nadzwyczajny, a płod-
ny umysł tworzył przez całe życie. Nie wszystkie wynalaz-
ki zostały upublicznione. Niektóre projekty trafiły w rę-
ce rządów, a niektóre udaje się jeszcze od czasu do czasu
odnaleźć w różnych zakątkach na świecie: w Chorwacji,

184

w Grazu i Pradze, gdzie studiował, w Nowym Jorku i wie-
lu innych miejscach, gdzie zostawił po sobie ślady. Nie za-
wsze strzegł swoich notatek. Były takie, które ktoś sobie
przywłaszczył, wykradając z jego laboratorium czy pokoju,
ale też takie, które sam gdzieś zostawił przez zapomnienie.
A ludzie nawet wtedy, kiedy nie był jeszcze bardzo sławny,
dostrzegali w nim szalonego geniusza. I na wszelki wypa-
dek chowali karteczki. My je próbujemy odzyskać i czegoś
się z nich nauczyć. Próbujemy dowiedzieć się, nad czym
nie skończył pracować, a może nawet dotrzeć do projektów,
które zakończył, ale nigdy nie ujawnił światu. Tak, to praw-
da, że chętnie przeglądnąłbym te dokumenty. Próbki, które
widziałem, były niesamowite. Ale proszę mi wierzyć. My
nie jesteśmy bandą obłąkanych gangsterów czy zakamuflo-
wanymi agentami wielkich mocarstw szukającymi w zapo-
mnianych wynalazkach Nikoli Tesli recepty na superbroń.

@Julia: Superbroń? O czym pan mówi?
@Wielki Mistrz: Tesla utrzymywał, że stworzył pro-
mień śmierci. Broń tysiące razy potężniejszą od broni ją-
drowej. Nawet w jednym z wywiadów zasugerował, że
przeprowadzi jej testy. I wkrótce potem wydarzyła się ka-
tastrofa tunguska. W 1908 roku na bezludnym obszarze
Syberii doszło do ogromnej eksplozji o sile pięćdziesięciu
megaton. Nigdy nie udało się wyjaśnić tego wydarzenia,
ale wielu uważa, że mógł to być efekt testów promienia
śmierci Tesli. Ja w to jednak nie wierzę. Tesla bywał sza-
lony, ale nie zdobyłby się na coś takiego, zagrażając życiu

185

ludzi i zwierząt. Rząd Stanów Zjednoczonych najwyraź-
niej jednak uwierzył, bo wszystko wskazuje na to, że skon-
fiskował notatki, które naukowiec miał w swoim aparta-
mencie w chwili śmierci. Sprawa tych promieni jednak was
nie dotyczy.

@Julia: Nie! No co też pan powie? Naprawdę?
@Wielki Mistrz: Widzę, że dalej mi pani nie ufa. No-
tatki, w których posiadanie wszedł ojciec pani przyjaciela,
najprawdopodobniej pochodzą z zupełnie innego etapu
życia Tesli. Nie z czasów świetności i zmierzchu jego ka-
riery, ale z samego początku... Nawet nie początków ka-
riery, ale życia.

Julia przypomniała sobie list, który znaleźli w skrzyni.
Na górze kartki umieszczony był wyblakły rysunek. Obra-
zek nakreślony ręką dziecka.

@Julia: Powiedzmy, że panu wierzę. Niech mi pan za-
tem wytłumaczy, dlaczego te dziecięce gryzmoły mogą
być takie ważne. Tak ważne, że ktoś – załóżmy, że nie pan
ani pana koledzy – jest gotowy porwać człowieka, by je
zdobyć.

@Wielki Mistrz: Nikola Tesla był genialnym wynalaz-
cą, ale nie stało się to ot tak, nagle, z dnia na dzień. On był
genialnym wynalazcą zawsze. Nawet wtedy, kiedy miał za-
ledwie pięć, sześć czy siedem lat. Wiele swoich pomysłów,
na które wpadł w dzieciństwie, zrealizował po latach. Nie-

186

których nigdy nie wprowadził w życie, ale były też i takie,
które prawdopodobnie udało mu się urzeczywistnić, choć
nigdy nie upublicznił wyników tych eksperymentów. Być
może właśnie w dzieciństwie zrodziły się w jego głowie
takie wynalazki, za sprawą których nie przeszedłby do hi-
storii jako Władca Piorunów...

@Julia: Tylko jako kto?
@Wielki Mistrz: Władca Umysłów, pani Julio. Władca
Umysłów.

187

42

C zy ja dobrze usłyszałem? Mój tata zostawił u pana
paczkę dla mnie? – Tom spytał staruszka z niedo-
wierzaniem.

– Ależ tak. Zaraz przyniosę. Tylko proszę mi pomóc.
Mężczyzna wszedł do domu i po chwili wrócił na ta-
ras z pokaźnych rozmiarów młotkiem. Z jednego z koń-
ców obucha sterczały zęby, które mogły służyć do wycią-
gania gwoździ, ale równie dobrze mogłyby zanurzyć się
w czymś, czego na pewno pradawni konstruktorzy ciesiel-
skiego młotka nie mieli na myśli.
– Czy dziadek chce mnie...? – Chłopiec tak się zląkł, że
nawet nie dokończył swojej myśli. Oczy mężczyzny cały
czas wysyłały jednak sygnał: „Zaufaj staruszkowi, zaufaj!”.
– Zapraszam. Pomożesz mi wyjąć deskę z podłogi –
powiedział staruszek, wręczając chłopcu młotek i wska-
zując zadaszoną część tarasu.
– O, ta deseczka. Możesz ją odbić od spodu.
Tom ukląkł, uderzył fragment drewna wystający poza
brzeg tarasu. Deska podskoczyła lekko, odsłaniając łebki
gwoździ. Wystarczyło już tylko ująć je w zęby ciesielskiego
narzędzia i...
– Jest! Coś jest! – krzyczał chłopiec.

188

– Oj, proszę ciszej. To już nie na moje stare uszy! – ma-
rudził staruszek. – Możesz jeszcze odbić sąsiednią desecz-
kę. Będzie łatwiej wyciągać.

Po chwili Tom wyjął ze schowka pod tarasem zawinię-
ty w folię pokaźny plik dokumentów. Nie wyglądało jed-
nak na to, by mogły one wypełnić po brzegi starą skrzynię.
Kartek starczyłoby zaledwie na pokrycie jej dna kilkoma
warstwami papieru.

– Mam nadzieję, że nie liczba, ale jakość stanowi o ich
wartości – pomyślał chłopiec.

– O, poszukaj tam jeszcze – zaproponował mężczyzna,
wskazując zagłębienie między deskami.

– Parasol. Stary połamany parasol! – ucieszył się chłopiec.
Dzięki niemu miał pewność, że faktycznie trafił na za-
wartość skrzyni taty. Tom przypomniał sobie, że w opisie
aukcji internetowej, którą wygrał jego ojciec, wyraźnie by-
ła mowa o dołączonym starym parasolu.
– Tylko go nie zgub – instruował staruszek. – Na deszcz
się nie przyda, ale twój ojciec powiedział mi, że należał
do pewnego bardzo dzielnego chłopca, który uczył się na
nim latać. Bardzo dawno temu! To cud, że parasol prze-
trwał do dzisiaj. Musiał być ważny dla tego malca. I niech
nadal będzie pamiątką czyjegoś wyjątkowego dzieciństwa.
Tom przytwierdził deski do tarasu i dopiero wówczas
spokojnie przyglądnął się skarbom swojego taty.
– Myśli pan, że to coś warte jest takiego poświęcenia,
takiego ryzyka, jakie ponosi tata? – zapytał. Nie liczył

189

jednak na odpowiedź. Tej zapewne mógł udzielić mu tyl-
ko ojciec.

– Jak widać, nie wiem zbyt wiele o całej tej historii. Ale
myślę, że twój tata mógł oddać się tylko szlachetnej spra-
wie. Jeśli uznał, że jest ona warta takiego poświęcenia, to
i dla ciebie powinna być równie ważna. Czuję, że tata mo-
że na ciebie liczyć. – Staruszek uśmiechnął się i podał
chłopcu dłoń, by ten podniósł się w końcu z podłogi.

– I co mam teraz z tym zrobić?
– Nie wiem. Tego mi już twój tata nie powiedział. Ale
napisał liścik. Wsunął go pod spód, za sznurek przytrzy-
mujący folię otaczającą papiery. Sprawdź.
– Jeszcze jeden list od ciebie, tatusiu?! To już trzeci. Wo-
lałbym, żebyś sam tu przyszedł i wszystko mi wytłuma-
czył – mówił do nieobecnego rodzica z rozpaczą w głosie
Tom. Miał już dosyć zagadek i marzył o tym, by spotkać
się z ojcem.

Kochany Synku!
Mam nadzieję, że to Ty czytasz te słowa, trzymając w ręku pa-
czuszkę. Jestem dumny, że dotarłeś tak daleko. Ale smucę się też,
bo jeśli sam nie odebrałem przesyłki, musiały się spełnić moje obawy.
Uważaj na siebie. Bardzo uważaj. Jak już wiesz, ktoś mi gro-
ził, by dostać te dokumenty.
Miały one szczególną wartość dla mnie jako psychologa dziecięcego,
który mógł zmierzyć się z zapisem wyobraźni genialnego dziecięcego

190

umysłu. Tak to się wszystko zaczęło. Od chęci zgłębienia, co zaprzą-
tało głowę pewnego żyjącego w dziewiętnastym wieku brzdąca, który
na dnie skrzyni pozostawił nieco swoich rysunków i – jak pierwotnie
sądziłem – jakichś nieporadnych dziecięcych notatek. Licytując ku-
fer, nie wiedziałem jeszcze, że ten malec był nad swój wiek dojrzały,
choć to pewnie mało powiedziane, i wyrósł na wybitnego człowieka.

Te zapiski mogą wzbogacić naszą wiedzę o intrygującym czło-
wieku. Ale dokumenty te mają też dalece potężniejsze znaczenie.

Nie chciałem tego wcześniej robić, ale skoro sprawy tak daleko
zaszły, będę musiał komuś jeszcze zaufać. Komuś, kogo nie znam
dobrze, ale w tej sytuacji już tylko to nam pozostaje. Zaufać.

Na odwrocie tej kartki, Synku, znajdziesz adres internetowy.
Skontaktuj się ze wskazaną osobą i poproś o pomoc. Niech przecho-
wa paczkę. Mam nadzieję, że będzie wiedział, co zrobić, by te dziecię-
ce myśli nie przeszły w niepamięć, ale też by nie trafiły w niepowołane
ręce, w których mogłyby wyrządzić więcej krzywdy niż pożytku.

Wierzę, że się wkrótce zobaczymy.
Twój Tata

191

43

Spike zakradł się na tyły drewnianej szopy. Teraz jesz-
cze wyraźniej czuł zapach porwanego mężczyzny. Jak
się jednak dostać do środka? Obszedł budynek dookoła,
ale nigdzie nie było żadnego okna, uchylonych drzwi ani
dziur w deskach.

– A może by tak zrobić podkop? – pomyślał Spike,
przypominając sobie film, w którym więźniowie ucieka-
li z niewoli, korzystając z długiego na kilkadziesiąt me-
trów tunelu. Spróbował wprowadzić swój szalony pomysł
w życie, szybko jednak pojął, że szopa, choć wybudo-
wana pośrodku lasu, ma całkiem solidną konstrukcję.
Stoi na kamiennych fundamentach. Realizacja tego pla-
nu w krótkim czasie i bez zwracania na siebie uwagi nie
była możliwa.

Zdecydowanie więcej szans na powodzenie mogło dać
zaczajenie się i zaatakowanie łotrzyków, kiedy sami otwo-
rzą drzwi.

– Tylko czy sprostam aż trzem opryszkom? Oni mo-
gą mieć broń albo jakieś ciężkie narzędzia. Wtargnę do
środka i nim zdążę oswobodzić jeńca, wpadnę w ich łapy.
Nie wystarczy mieć odwagę. Potrzebuję wsparcia, na dziką
kaczkę, mordkę jeża i, brrr, mokrą wydrę!

192

Spike doznał olśnienia. Z głębi jego niezwyczajnego
psiego móżdżka znowu odezwały się wspomnienia z któ-
regoś poprzedniego życia. Musiały to być faktycznie daw-
ne czasy i odległe miejsca, bo świat, który zobaczył ocza-
mi wyobraźni, wydawał się tak piękny, jakby pochodził
z jakiejś bajki.

Przypominał sobie zielone wzgórza spływające wprost
do błękitnego oceanu i zwierzęta, których teraz nie miał
okazji widywać: latające wiewiórki, arktyczne lisy i zają-
ce, których futro zmieniało kolor zależnie od pory roku,
zwinne rysie wyposażone przez naturę nie tylko w mio-
tełki na uszach, ale i zwisające po obu stronach pyszcz-
ka kępki futra przypominające brodę, jeżozwierze, morsy
i zabawne rosomaki wyglądające jak skrzyżowanie skunk-
sa z niedźwiadkiem. I to wszystko na jednej wyspie, która
była kiedyś jego domem. Na Nowej Funlandii.

Przypominał sobie także, że w tamtych czasach labrado-
ry mieszkały na tej wyspie z ludźmi i – podobnie jak obec-
nie Spike oddelegowany do opieki nad Julką – psy ciężko
pracowały. Pomagały ludziom przy połowie ryb, ale też
towarzyszyły im podczas wypraw łowieckich i zbierackich
do gęstych i niebezpiecznych lasów. Wówczas labradorom
zdarzało się obserwować dzikie zwierzęta, a wśród nich
nieustraszone i przebiegłe wilki polujące zimą w watahach.

Zwierzęta, które zdobywają pokarm w pojedynkę, zwy-
kle atakują istoty równe co do wielkości lub mniejsze od
siebie albo przynajmniej znacznie słabsze. Żeby zmierzyć

193

się z osobnikami większymi i mającymi nad nimi przewa-
gę, a już na pewno jeśli celem miałby być więcej niż jeden
taki osobnik, wilki musiały działać w grupie, a ich poczy-
nania koordynował osobnik alfa, zwany także basiorem.
Spike zdecydowanie wolał to pierwsze określenie.

– Kto jak kto, ale ja na pewno nadaję się na samca alfa.
Nikt temu nie może zaprzeczyć. – Nieco pofolgował swo-
jej wyobraźni dzielny Biszkopt. – Trzeba zbudować wa-
tahę. Czy wystarczą dwa psy, by można było ją już tak
nazwać? – zastanawiał się, mając na myśli Roda, kumpla
z sąsiedztwa, starego, ale ogromnego i robiącego piorunu-
jące wrażenie doga kanaryjskiego.

Rod był dość leniwy i nie zawsze poważnie traktował
Spike’a. Ale lubił Julię i gdyby sprawa dotyczyła dziewczyn-
ki (a tu poniekąd tak było, bo w tej rozgrywce chodziło o ży-
cie taty jej przyjaciela) na pewno nie odmówiłby wsparcia.

– Na dodatek – rozmarzył się Spike – samiec alfa ma
absolutną władzę. Pozostali członkowie watahy ceremo-
nialnie demonstrują mu swoją podległość. Fajnie by było
zobaczyć, jak Rod podskakuje na każde moje skinienie. Oj,
fajnie! – Spike był coraz bardziej przekonany do pomysłu
zaproszenia doga do watahy. – We dwóch rozprawimy się
z opryszkami. Ja, dowodzący samiec alfa, przyjmę pseudo-
nim operacyjny Napoleon. Mniejszy ciałem, większy du-
chem! – zdecydował.

Upewnił się, że z domu nie dobiegają żadne hała-
sy, które skłoniłyby go do niezwłocznej, improwizo-

194

wanej interwencji bez względu na niewielkie szanse po-
wodzenia, i ruszył, ile sił w nogach, przez las w stronę
miasteczka.

W niespełna dziesięć minut dotarł do asfaltowej dro-
gi, wzdłuż której po równym poboczu biegło się znacznie
wygodniej. Po kolejnych piętnastu minutach był już przy
domu Julii.

Zobaczył, że ktoś spuścił wszystkie zasłony w oknach.
Nieco go to zaniepokoiło. Rozejrzał się dookoła i zrobił
głęboki wdech, ale nie zauważył niczego niezwykłego. Za
to nozdrza pieścił mu znajomy i ukochany zapach jego
przyjaciółki Julii.

Mimo braku niepokojących sygnałów postanowił ostroż-
nie sprawdzić, co się dzieje w środku domu. Po cichu pod-
szedł pod szklane drzwi od strony tarasu i wsadził łebek
przez niewielkie przejście dla zwierząt zamontowane w szy-
bie po to, by Spike mógł wchodzić do domu i z niego wy-
chodzić, nie zawracając głowy mieszkańcom.

Mógł – czas przeszły był tu jak najbardziej właściwy.
Jako szczeniak Biszkopt mieścił się w tym przejściu cały,
teraz był w stanie włożyć w nie co najwyżej łebek. Nie-
mniej tym razem niczego więcej nie potrzebował. Prze-
cisnął głowę, rozsunąć nosem kotarę i dyskretnie zorien-
tował się w sytuacji.

Julia siedziała przed komputerem i z kimś czatowa-
ła, gorączkowo stukając w klawiaturę i odczytując na głos
przychodzące wiadomości. Toma przy niej nie było.

195

– No gdzie się łobuz podział?! Jak śmiał ją zostawić sa-
mą bez opieki?! – zachodził w głowę Biszkopt.

Pies nie mógł jednak przerwać swojej misji, aby towa-
rzyszyć Julii. Cokolwiek się wydarzyło, teraz najważniejsze
było zmobilizowanie posiłków i odbicie więźnia. Postano-
wił nie zwracać na siebie uwagi właścicielki.

– Na pewno by się ucieszyła, moja Julka kochana! Ale
jeśli mnie zobaczy, będzie chciała mi towarzyszyć albo za-
trzymać mnie w domu. Wybicie jej tego z głowy zajmie mi
mnóstwo czasu. A tu nie ma chwili do stracenia – koncy-
pował Biszkopt. – Poza tym na pewno bezpieczniejsza jest
u siebie w domu niż w lesie. I niebo szarzeje. Za godzinę
słońce zajdzie. Nie! Nie mogę jej narażać.

Ostrożnie wysunął głowę z otworu. Szkoda tylko, że
w pokoju rozległo się stuknięcie zamykającej się za nim klapki.

– Jest tu ktoś? – zaniepokoiła się Julia. Dreszcz prze-
szedł jej po karku.

Objechała swoim czterokołowcem pokój, uchyliła za-
słonę i wyglądnęła przez okno z przodu, a potem przez
przeszklone drzwi prowadzące na taras z tyłu domu. Ni-
kogo ani niczego nie zauważyła.

Spojrzała na małe przejście dla zwierząt w tarasowych
drzwiach wyłaniające się zza lekko odsuniętej kotary i przez
dłuższą chwilę zatrzymała na nim wzrok. Zgięła się wpół
i nacisnęła palcem klapkę, która wydała taki sam cichutki
dźwięk, jaki dziewczynka słyszała przed chwilą.

– Wiatr?

196

Nie znajdując odpowiedzi, ale też nie widząc zagro-
żenia, wróciła do komputera, by kontynuować rozmowę
z Wielkim Mistrzem.

Spike w tym czasie był już na podwórzu sąsiadów
w psiej rezydencji Roda.

Nie, to za mało powiedziane, że tam był. Zdążył już
skompletować drużynę. Rod bez wahania zaakceptował
warunki, nawet to, że „dwupsową” watahą będzie dowodził
Biszkopt na czas operacji posługujący się kryptonimem Na-
poleon, syn Kiplinga z Poolstead i Etny Horand.

Dzielne psy przeskoczyły przez płot, którego poko-
nanie nigdy nie stanowiło dla nich problemu, choć wła-
ściciele Roda sądzili, że dla starego doga jest niczym mur
warowni. Oj, mylili się!

Z lenistwa Rod nie urządzał na co dzień wycieczek, ale
kiedy stawką było życie, nic nie mogło powstrzymać tego
odważnego psa.

Już po kilkunastu minutach byli na wysokości rzeczki
i kierowali się asfaltową drogą do lasu. W oddali widzieli
kłęby kurzu wzbijane przez motorower lub inny dwukoło-
wiec jadący wzdłuż rzeki nieubitą ścieżką. Nie było jednak
czasu zwracać uwagi na to zjawisko. Psy biegły, ile tchu
w piersiach, w kierunku szopy, w której na oswobodzenie
czekał ojciec Toma.

197

44

W racaj do domu i jak najszybciej ukryj te dokumenty.
Zaczyna się ściemniać – doradzał staruszek o apa-
rycji nieco zaniedbanego Świętego Mikołaja.

– Ma pan rację. Idę! – oznajmił Tom. Podziękował za
pomoc i wziął pod pachę owinięty folią stos papierów.

– I tak to sobie wyobrażasz?! – Pan Poniedziałek się
uśmiechnął. – Tak paradować po lesie, a potem po mieście
z ważnymi papierami, na które polują jakieś zbiry?

– No... – Tom się zasępił. – Nie bardzo wiem, co inne-
go mógłbym zrobić.

– Tu z boku domu stoi mój Rumak. – Tom kompletnie
osłupiał. Nie zauważył w okolicy żadnego konia. – Tak,
chłopcze. Nie przesłyszałeś się. Śmiało, śmiało! – Męż-
czyzna wskazywał ręką miejsce za domem.

Ale nie było tam wcale żadnego wierzchowca. Stała
tam za to chyba jedyna rzecz na całej posesji, która wprost
lśniła, choć zapewne pamiętała czasy hipisów.

– Piaggio vespa sprint. Model z 1965 roku. Mój Ru-
mak – wyjaśnił staruszek, pokazując cudownie zachowany
i wypielęgnowany skuter o metalicznym ciemnozielonym
kolorze. – Nie mam wielu okazji, by go dosiadać. Przyda-
łaby mu się przejażdżka.

198

– Ale... – Tom miał wątpliwości, czy powinien korzy-
stać z takiej pomocy.

– Nie marudź. Oddasz przy okazji, młody człowieku!
– Tyle że ja nie mam prawa jazdy! – zasępił się chłopiec.
– A na rowerze potrafisz jeździć? No to dobrze. To po-
winno wystarczyć na tę jedną przejażdżkę. Sprawa wyższej
wagi. Tylko uważaj na siebie.
Kiedy Tom zbliżał się już do asfaltowej drogi prowa-
dzącej z jednej strony do lasu, a z drugiej do miasteczka,
w oddali dostrzegł przez moment dwa psy, jednego wielkie-
go i drugiego znacznie mniejszego, pędzące wzdłuż drogi
w stronę lasu.
– Spike? – taka szalona myśl przeszła mu przez głowę. –
Nie, niemożliwe. Co by nasz Biszkopt robił tutaj z jakimś
olbrzymem?
Kiedy już wjechał na asfaltową drogę, zatrzymał się
jeszcze na chwilę i spojrzał w kierunku, w którym biegły
psy. Nie było ich już jednak widać. Najwyraźniej zdążyły
skręcić w głąb lasu.

199

– Tyle że ja nie mam
prawa jazdy! – zasępił się
chłopiec.
– A na rowerze potrafisz
jeździć? No to dobrze.
To powinno wystarczyć
na tę jedną przejażdżkę.
Sprawa wyższej wagi.
Tylko uważaj na siebie.

200

201

45

@Julia: Nikola Tesla Władcą Umysłów? O czym pan
mówi?
@Wielki Mistrz: Widziałem tylko kilka dokumentów,
których kopie przesłał mi ojciec pani przyjaciela. Ale naj-
prawdopodobniej są wśród nich takie, które mogą mieć
kolosalne znaczenie dla nauki. I dla pamięci o Tesli. Być
może nie będziemy go już kojarzyć z piorunami czy elek-
trownią wodną nad Niagarą i transformatorem pozwala-
jącym przesyłać prąd zmienny na rekordową odległość
czterdziestu dwóch kilometrów do Buffalo znad Niaga-
ry. Wcześniej korzystano z prądu stałego, który znacznie
trudniej było przesyłać na odległość i którego mnóstwo
tracono po drodze. Ale do rzeczy...

@Julia: No właśnie. Skąd pan wie, że te rysunki faktycz-
nie przedstawiają coś ważnego i że wyszły spod ręki tego
człowieka? To mogą być przecież rysunki zwykłego dziecka...

@Wielki Mistrz: Tak. Dziecka. Ale to nie było zwykłe
dziecko, pani Julio. Kartki, które widziałem, były niezgrab-
nie podpisane przez brzdąca. A ich treść...

@Julia: Tak?
@Wielki Mistrz: Nie mam wątpliwości, że są to rysunki
i trochę późniejszych notatek młodego Nikoli Tesli. Jesz-

202

cze z czasów, kiedy mieszkał w chorwackiej wiosce Smiljan,
wówczas na terenie Cesarstwa Austriackiego. Pewnie leża-
ły zapomniane na dnie skrzyni w rodzinnym domu Teslów,
kiedy Nikola wyjechał na studia. Gdyby te zapiski przecho-
wywano razem z innymi dokumentami naukowca, trafiłyby
po jego śmierci – jak cała reszta jego notatek – w ręce służb
specjalnych i dopiero potem do muzeów. Nie można mieć
też pewności, czy wszystkie zabezpieczone po śmierci wyna-
lazcy dokumenty zostały zwrócone spadkobiercom i światu.

@Julia: Sądzi pan, że za życia Tesli nie pamiętano o tym
kufrze?

@Wielki Mistrz: Tak. Moim zdaniem został on w Chor-
wacji i krążył od właściciela do właściciela oceniany tylko
wartością desek, z których był zbity.

@Julia: A jaką wartość mogą mieć te papiery?
@Wielki Mistrz: Dla pamięci o wielkim wynalazcy –
ogromną. Dla rozwoju nauki – jeszcze większą. Dla ojca pani
przyjaciela jako psychologa miało też znaczenie to, że dzięki
tym dokumentom mógł na swój sposób wniknąć w umysł
dziecka sprzed wieków. Okazja była tym bardziej kusząca, że
nie mogło to być przeciętne dziecko. Bo nie rysowało wi-
doczków, a jeśli już, to z rzadka. To były kreślone dziecięcą
ręką wizje różnych urządzeń. W większości niezrozumiałe
dla laika. Ani ja, ani pan psycholog na pewno nie w pełni by-
liśmy w stanie zrozumieć i ocenić ich wartość dla nauki. Na
swój sposób ojciec pani przyjaciela mógł dotknąć geniuszu
dziecka ze swojego punktu widzenia. Ale później zrozumiał,

203

że to nie wystarczy. Że trzeba sprawdzić, czy w tym, co od-
krył, może tkwić też jakaś wartość dla fizyki, mechaniki i in-
nych nauk. Dlatego mnie odnalazł, szukając pomocy i po-
twierdzenia u kogoś, kto bada życie Tesli od lat.

@Julia: Ktoś jeszcze widział te próbki dokumentów?
@Wielki Mistrz: Tak. Opublikowaliśmy je na naszym
zamkniętym forum i dyskutowaliśmy o nich. Niektórzy
członkowie mogli pokazać je jeszcze komuś. Kontaktowa-
liśmy się nawet z poprzednim właścicielem skrzyni, han-
dlarzem starymi meblami, by ustalić pochodzenie antyku.
Nie znał go, kupił hurtowo starocie od innego handlarza.
@Julia: Kontaktowaliście się z Goodmanem?
@Wielki Mistrz: Tak. Chyba tak się nazywał. W każdym
razie nic nie wiedział i był bardzo zdziwiony, że te doku-
menty mogą mieć jakąś wartość.
@Julia: Ale co takiego przekonało was i zelektryzowało
w tych kilku przykładowych notatkach, które zobaczyliście?
@Wielki Mistrz: Po pierwsze, od dawna nie wypłynęły
żadne notatki Tesli z czasów jego młodości. I nigdy z naj-
wcześniejszego okresu, kiedy doznawał jeszcze zupełnie nie-
okiełznanych wizji, jakby wymykających się logice i wszelkiej
kontroli. To z tamtego okresu pochodziło wiele genialnych
myśli, które dopiero później przekształciły się w wynalazki.
@Julia: I na tych kartkach był jeden z nich?
@Wielki Mistrz: Ba, nawet kilka. Szkic turbiny bezło-
patkowej z bardzo wczesnego dzieciństwa.
@Julia: I to wszystko? Z biografii, do której odnośnik
mi pan podesłał, wiem, że Tesla ją w końcu zbudował.

204

Pewnie taki rysunek może mieć jakąś wartość muzealną,
a zatem i finansową, która kogoś mogła skusić.

@Wielki Mistrz: Oj, pani Julio, niektóre rysunki mogą
mieć wartość znacznie większą niż tylko muzealna.

@Julia: Tak?
@Wielki Mistrz: Na jednej z kartek, które pokazał
nam pan psycholog, pochodzącej z nieco późniejszego
dzieciństwa – zapewne z okresu, kiedy Nikola miał ja-
kieś dziewięć, może dziesięć lat – jest projekt i całkiem
zgrabny opis po serbsko-chorwacku urządzenia, które
wstrząsnęło wszystkimi, którzy dyskutowali o dokumen-
tach na forum.
@Julia: Co to było?
Nim jednak Julia zdążyła nacisnąć klawisz Enter, wy-
syłając pytanie, przeraziła się, słysząc pisk opon i hałas
przed domem. Odgłos łamanego drewna.
Podjechała do okna, ostrożnie uchyliła zasłonę, na ty-
le szeroko, by wyglądnąć na zewnątrz, ale by jednocześnie
pozostać niezauważoną przez kogoś, kto właśnie...
– Złamał płot! – Chwyciła się za głowę Julia. – Roz-
trzaskał się na płotku!
Błyskawicznie otworzyła drzwi i wyjechała na trawnik
przed domem.
– Tom! Mój Tomie! Nic ci się nie stało? Kochany!
– Kochany?!... Naprawdę powiedziałaś kochany? – py-
tał Tom, podnosząc się spod błyszczącego skutera, któ-
rym przed chwilą wylądował na płocie Julii.

205

– A co myślałeś, głuptasie? Pewnie, że kochany. Gdy-
by było inaczej, czy ryzykowałabym swoim życiem, nie
wspominając już o życiu Spike’a?

Tom wygramolił się spod Rumaka, postawił skuter na
koła i starał się naprędce poskładać deseczki i odbudować
niski drewniany płotek na brzegu trawnika.

– Zostaw to, Tom. Chodź do domu. Najważniejsze, że
tobie nic nie jest. A skąd ty w ogóle masz taki skuter? Ach,
nieważne. Chodź!

Zanim jednak weszli do mieszkania, Tom wyciągnął ze
schowka pod siedzeniem vespy zawinięty w przeźroczystą
folię plik pożółkłych dokumentów. I stary parasol.

Oczy Julii niemal wyszły z orbit.
– Masz je?! Znalazłeś?!
– Tak, Julka. Mam dokumenty taty.
– Wejdźmy szybko do domu. Musimy to dobrze schować.
– Masz pomysł, gdzie?
– Z tyłu domu Spike ma budę. To właściwie nie buda,
a domek ogrodowy. Jest przytulny i suchy, by Biszkopt
mógł w razie potrzeby schronić się w nim przed słońcem
lub deszczem. Możemy schować tam dokumenty, dopóki
nie wymyślimy lepszej kryjówki – mówiąc to, Julia rozglą-
dała się, czy nikt ich nie obserwuje.
Ulica była jednak zupełnie pusta. Nie było nawet stare-
go Roda, choć niemal nigdy, zwłaszcza o tej porze roku, nie
opuszczał swojego wygodnego legowiska przed domem.

206

46

S pike i Rod dotarli do leśnej chaty, w której przetrzy-
mywano ojca Toma. Furgonetka nadal stała nieopodal
wejścia.

– Na wściekłą rusałkę, dobry znak! Jest samochód, więc
nie wywieźli stąd jeńca – wymamrotał Biszkopt.

– Rusałkę? Co ty gadasz? Skąd ci takie słowa przycho-
dzą do głowy, szczeniaku? – odburknął Rod.

– Tylko nie szczeniaku. Tak się nie wolno zwracać
do samca alfa! – obruszył się Spike, ale zaraz spotulniał,
kiedy spostrzegł karcący wzrok ogromnego przyjaciela.
– No, dobra, dobra. Bo wiesz, Julka mi kiedyś opowia-
dała, że rusałki to takie mitologiczne istoty żyjące naj-
częściej w lesie lub nad wodą, bajecznie piękne słowiań-
skie dziewczęta z rozpuszczonymi zielonymi włosami.
W czasie nowiu wabiły do siebie młodzieńców i zabijały
przez łaskotanie.

– Co ty mi tu smarkaczu babkami będziesz zawracał gło-
wę? Rusałek mu się zachciało! – rozzłościł się Rod, a Spike
błyskawicznie zrozumiał, że musi przejść do działania, by
odzyskać chwilowo nadwątlony autorytet samca alfa.

– Zrobimy tak... – zaczął i przedstawił plan, który szki-
cował w swojej głowie w czasie biegu z miasta. Zwłaszcza

207

wtedy, kiedy zatrzymywali się, by stary dzielny Rod odzy-
skał dech w piersiach.

– Dobra. – Dog zaaprobował wszystko bez zastrzeżeń,
a Biszkopt naprawdę poczuł się jak Napoleon.

Rod ukrył się w wysokich zaroślach, a Spike stanął na
wprost drzwi do chaty i zawył niczym wilk. Oj, zawodził,
jakby wstąpił w niego duch jakiegoś legendarnego basiora,
którego fankami musiały zostać wszystkie samice w okoli-
cy! Przez moment miał nawet wrażenie, że kilka takich wil-
czych panienek wyszło z zarośli, ale musiało to być tylko
złudzenie, bo nikt oprócz niego ich nie zauważył.

Drewniane drzwi do chaty otworzyły się na oścież. Postać
Wielkoluda wypełniała niemal całą szerokość ramy, mięśnie
i tłuszcz oprycha zdawały się zasłaniać każdy najmniejszy frag-
ment tak, że nie można było dostrzec, co się dzieje w środku.

Spike nie przestawał wyć.
– Co to ma być?! Co tu robi ten pies?! – wrzeszczał Wiel-
kolud, a zaraz potem dołączył do niego Mikrus, który wy-
pchnął większego kolegę na zewnątrz budynku.
– No, ja nie mogę. Kundel nas wywęszył! – dziwił się
tak głośno, że wkrótce w drzwiach pojawił się także trzeci
z opryszków, kierowca.
Spike zawył jeszcze raz, ale tym razem króciutko i nieco
zadziornie, choć ten niuans mógł umknąć uwadze niezbyt roz-
garniętych mężczyzn. Pies rzucił się do ucieczki w głąb lasu.
Rozwścieczony Wielkolud, kulejąc od niegroźnych obra-
żeń, których doznał rano po wypadnięciu z furgonetki, po-

208

galopował za Biszkoptem w najgłębsze zarośla, nie zważając
na ból nogi i ukształtowanie terenu. Wykazywał się przy tym
zupełnie niezrozumiałą zwinnością. Susy dawał niczym sa-
renka, choć musiałby się troszkę odchudzić, by ktoś mógł go
faktycznie pomylić z tym pełnym gracji zwierzęciem.

Trzeci opryszek również miał zamiar ruszyć w pościg
za biszkoptowym obiektem nienawiści, ale kiedy zobaczył,
że do Wielkoluda zdążył dołączyć Mikrus, zrezygnował
z tego pomysłu.

– Dorwijcie go, chłopaki! Ja popilnuję doktorka! – krzyk-
nął, choć żaden z mężczyzn już go zapewne nie słyszał,
skupiając się na morderczym pościgu.

Kierowca wszedł do chaty i zniknął w ciemności, nie
zamykając za sobą drzwi.

Rod nie miał już takiego wzroku jak przed laty, ale wi-
dział jeszcze całkiem przyzwoicie. Jego nos natomiast
zdawał się być zupełnie nieczuły na upływający czas. Pies
wiedział zatem, że w środku jest jeden opryszek i jeszcze
jeden człowiek – ofiara porwania.

– Wchodzę! – dodał sobie otuchy, szczeknął i wyszedł
z krzaków.

Niespiesznie, uważnie stawiając każdy krok, zbliżył
się do szopy.

Kiedy stanął w drzwiach w ostatnich tego dnia promie-
niach słońca wpadających do wnętrza, musiał wyglądać jak
jakiś potwór, mitologiczny Cerber. Kierowca to właśnie
o nim pewnie pomyślał. Ogromny Rod mógł faktycznie

209

wyglądać, jakby był na usługach Hadesa. Gigantyczny pies
o trzech głowach z wężem zamiast ogona. Tylko Herak-
lesowi udało się ujarzmić Cerbera. Czy cherlawy kierow-
ca mógłby dorównać męstwem mitycznemu bohaterowi?

– Okay, okay! Tylko spokojnie. Nic ci, tobie, panu...
a może pani nie zrobię! – Opryszkowi z przerażenia język
poplątał się zupełnie.

Rod kroczył powoli. W zasadzie nie musiał nic robić.
Wystarczyło, że był.

Krok za krokiem. Stopniowo zbliżał się do opryszka.
Mężczyzna wcisnął się w kąt chaty, umykając przed nie-
spiesznie kroczącym w jego stronę potworem.

W drugim kącie leżał jeniec równie jak opryszek zasko-
czony wizytą giganta. Obie dłonie miał skrępowane dość
grubą linką. Podobnie nogi, tyle że te dodatkowo przywią-
zano do haka wbitego do belki stropowej. W ten sposób
leżał na zimnych deskach z nogami uniesionymi nieco do
góry. Pozycja nie do pozazdroszczenia, bardzo ogranicza-
jąca swobodę ruchów i utrudniająca ucieczkę.

Korzystając z tego, że opryszek zajęty był teraz troską
o własną skórę, więzień próbował naprężać linię, na której
podwieszone były jego nogi, usiłując wyrwać hak z lega-
ra. Na próżno. Zresztą robił to już wcześniej wielokrotnie,
więc nie był zaskoczony porażką.

Rod zbliżył się i całym ciałem oparł na naprężonej li-
nie. Trzask! Hak wyskoczył z drewnianej belki niczym ko-
rek z butelki szampana.

210

Pies popatrzył mężczyźnie w oczy. Jeżeli oczy są zwier-
ciadłem duszy, to ten, kto spojrzał w oczy Roda, choćby
największy niedowiarek, nie mógł mieć żadnych wątpli-
wości, że psy też mają duszę. Więzień odkrył w oczach
doga dobroć i niezwykłą odwagę.

– Nie wiem, kim jesteś, ale wiem, że przyszedłeś mnie
uratować, piesku! Ufam ci! – wyszeptał ojciec Toma i od
tej pory nie obawiał się już Cerbera.

Wysunął spętane dłonie w kierunku pyska starego Ro-
da. Ten delikatnie, tak delikatnie, jak tylko potrafił, chwy-
cił kawałek linki i zaczął ją szarpać ostrymi kłami.

Po chwili ostatnie włókno pękło i ręce więźnia były wol-
ne. Z łatwością mógł teraz sam rozwiązać węzeł, którym
spętane były jego stopy.

Z oddali dobiegały do nich okrzyki mężczyzn krążą-
cych po brzegu polany w pogoni za Biszkoptem.

– Jak cię dorwę, kundlu, zrobię z ciebie szaszłyki – od-
grażał się Wielkolud.

– Mam, mam go! – zapiszczał tryumfalnie Mikrus, ro-
biąc przy tym tyle hałasu, że zarówno Rod, jak i ojciec
Toma we wnętrzu chaty natychmiast zorientowali się, że
dzielny labrador wpadł w tarapaty.

– Piesku, nie wychodź – zatrzymał doga oswobodzony
mężczyzna. – Nie wiem, czy mnie rozumiesz, ale jeśli tak,
zostańmy w środku.

211


Click to View FlipBook Version