The words you are searching are inside this book. To get more targeted content, please make full-text search by clicking here.
Discover the best professional documents and content resources in AnyFlip Document Base.
Search
Published by Biblioteka Szkolna, 2020-09-16 06:43:34

Magiczne drzewo. 4 Części

– Czekaj. Trzeba odwołać ten czar.
Filip usiadł na niewidzialnym krześle. Wyszeptał kilka słów i prąd zaczął znów płynąć. Zapaliły
się lampy, a karuzele zaczęły znowu krążyć.
Jednocześnie pod chłopcem pojawiła się smuga czerwonego koloru, która powoli zmieniła się w
krzesło.
– Witaj w świecie widzialnych – powiedział Filip i popędzili do wyjścia.

Przy kamiennym nabrzeżu portu Langelinie cumowało kilka statków pasażerskich, lecz nigdzie nie
było widać Queen Victorii. Dzieci biegły, przeciskając się między turystami i straganami
sprzedawców pamiątek. Rodzeństwo było coraz bardziej niespokojne, bo na zegarze wybiła właśnie
godzina szósta. Dobiegli do latarni morskiej, na sam koniec mola.

I wtedy ją zobaczyli.
Wielka, majestatyczna Queen Victoria właśnie odpłynęła. Była sto metrów od brzegu i oddalała
się w stronę pełnego morza. Widać było jeszcze pasażerów w oknach i słychać orkiestrę grającą na
pokładzie.
– Spóźniliśmy się! – szepnęła zrozpaczona Tośka. – To już naprawdę koniec…
Bezradnie usiadła na kamiennym nabrzeżu. Filip ze złością kopnął żelazną barierkę. Milczeli.
Statek z ich rodzicami oddalał się, a dźwięk orkiestry cichł, zagłuszany krzykiem mew latających nad
wodą. Wiki podeszła do rodzeństwa.
– Tosia… Dlaczego nie zrobicie jakiegoś czaru? Przecież ten statek jeszcze widać. Zróbcie coś!
– A co możemy teraz zrobić?
– Po prostu powiedzcie, że chcecie być na tym statku. Spróbujcie!
Filip niechętnie wstał. Ustawił krzesło i usiadł.
– A jak ono nas wystrzeli zbyt mocno i wylądujemy na Księżycu jako zamarznięte mumie? –
szepnął Kuki.
– Mogę sam polecieć – powiedział Filip.
– Nie. Lecimy wszyscy!
Filip wyprostował się i wpatrując się w statek, powiedział: – Chcemy wejść na ten statek…
Chcemy tam być! Teraz!
Czekali, aż jakaś siła wyrzuci ich w górę albo porwie ich tajfun i pofruną ponad morzem, ale nic
takiego się nie zdarzyło. Aż nagle w latarni morskiej zapalił się reflektor. Silny snop światła uderzył
prosto w statek. Rozległ się dziwny dźwięk i promień światła zaczął wirować. Nagle zatrzymał się.
Zastygł jak lód lub szkło. Przeistoczył się w długi na setki metrów most. Był on wygięty w łuk i sięgał
od nabrzeża do statku, rosnąc wraz z oddalaniem się Queen Victorii. Most był zawieszony w
powietrzu i kołysał się lekko na wietrze.
– Chodźcie! – krzyknął Filip. – Szybko!
Wspięli się krętymi schodami na szczyt latarni, gdzie zaczynał się most. Filip wysunął stopę i
ostrożnie dotknął przeźroczystej jak szkło powierzchni. Uderzył mocniej. Most się nie załamał, ale
zadrżał, wydając brzęczący dźwięk.
– Idziemy.
Filip wszedł pierwszy na świetlny most. Szedł bardzo powoli, bo most był wąski jak ludzka dłoń i

nie miał poręczy. Poniżej kłębiło się morze. Chłopiec trzymał przed sobą czerwone krzesło,
balansując nim jak cyrkowiec idący na linie. Za Filipem szła Tosia, potem Kuki, szepczący: – Czuję,
że będą kłopoty!

Na końcu weszła na most mała Wiki. Cała się trzęsła ze strachu, bo miała lęk wysokości.
Nienawidziła tego mostu, ale szła naprzód.

– Idźcie szybko! Nie patrzcie w dół – zawołał Filip.
Szli w milczeniu w stronę statku.
Do portu wjechał czarny motocykl. Zatrzymał się gwałtownie. Max patrzył oniemiały na dzieci
idące po smudze światła. Rzucił motocykl i wspiął się na latarnię. A potem wszedł na most, który
zadrżał pod jego ciężarem.
Dzieci poczuły drżenie, ale nie zwróciły na to uwagi. Były tak przerażone, że nie reagowały na nic.
Zdawało im się, że idą po kruchym lodzie albo po cieniutkim szkle, które zaraz pęknie jak choinkowa
bombka. Nad ich głowami fruwały krzyczące przeraźliwie mewy. Nie było poręczy, więc bały się, że
zaraz runą do morza. Na środku, tam gdzie łuk mostu wznosił się najwyżej, Wiki spojrzała pod nogi. I
zastygła w bezruchu.

– Nie mogę… – szepnęła. – Nie chcę iść dalej.
Zacisnęła powieki i dygotała ze strachu. Kuki wyciągnął rękę i zawołał: – Daj mi rękę. No daj!
Wiki nie zareagowała. Stała bez ruchu. Kuki zrobił krok w jej stronę, szklany most zadrżał
niebezpiecznie. Chwycił dłoń Wiki.
– Nie bój się. Idź powoli.
– Nie chcę.
– Zamknij oczy i chodź… Proszę! – Pociągnął ją za rękę.
Wiki zacisnęła powieki i ruszyła. Szła po omacku, prowadzona przez Kukiego jak ślepiec przez
przewodnika. Most był wygięty w łuk i teraz schodzili już w dół. Było to trudne, bo lśniąca
powierzchnia była śliska jak lód.
Nagle powiał wiatr i most się zakołysał. Filip, idący z krzesłem, zachwiał się, rozpaczliwie
próbując złapać równowagę. Podążająca za nim Tosia poślizgnęła się i upadła. Zaczęła zsuwać się po
gładkiej powierzchni. Podcięła nogi Filipa, który także się przewrócił. Most kołysał się coraz mocniej

i Kuki razem z trzymającą go za rękę Wiki również się wywrócili. Wszyscy zaczęli zjeżdżać w dół
szklistego łuku. Była to śmiertelnie niebezpieczna jazda. Most był wąziutki jak poręcz schodów i
śliski jak lodowy sopel. Pod nimi huczało morze.

Dzieci zjeżdżały coraz szybciej. Próbowały trzymać się mostu, ale ostra krawędź przecinała skórę,
więc musiały jechać bez trzymanki. Przed nimi wyrastał wielki statek. Most unosił się nad jego
tylnym pokładem jak szklana trampolina.

Na najwyższym pokładzie Queen Victorii mieściła się włoska restauracja.
Kucharze szykowali właśnie wykwintne spaghetti alla putanesca, kiedy nagle usłyszeli głośne
uderzenie w sufit, od którego podskoczyły wszystkie talerze. Jednocześnie podnieśli głowy i spojrzeli
w górę. Po chwili rozległo się drugie uderzenie, a potem dwa kolejne.
– Co to było? – spytał szef kuchni.
– Nie wiem… Sprawdzę. – Najmłodszy z kucharzy odłożył nóż, otarł ręce i wyszedł po schodkach
na najwyższy pokład, gdzie sterczały wentylatory i anteny. Rozejrzał się, mrużąc oczy od słońca, ale
nie zobaczył niczego poza stadem mew fruwających wokół komina. Wzruszył ramionami i wrócił do
kuchni. Wtedy zza czerwonego komina Queen Victorii wychyliła się głowa Filipa. Kiwnął ręką.
Wysunęła się Tosia, Kuki i mała Wiki.
– Szybko! – Filip chwycił krzesło i pobiegł w stronę metalowych schodków.
– A co zrobiłeś z tym mostem? – spytał Kuki.
– Rozkazałem, żeby wpadł do wody.
– Mam nadzieję, że nikt za nami nie szedł.
Wielka fala opadła, odsłaniając głowę Maksa. Wokół tonęły odłamki świetlnego mostu.
Mężczyzna rozpaczliwie machał rękoma, kolejna fala uniosła go i wtedy zobaczył oddalający się
statek. Krzyknął: – Ratunku! Ratujcie mnie!
Ale nikt go nie usłyszał. Statek odpływał, a Max rozpaczliwie próbował go dogonić.

Queen Victoria miała pięć pokładów widokowych. Tutaj turyści opalali się na wygodnych
leżakach lub oglądali morze przez wielkie lunety.

Dzieci weszły na pokład numer jeden, wypatrując rodziców między opalającymi się turystami i
zaglądając do kajut przez okrągłe okienka.

– Gdzie mogą być rodzice? Tutaj jest tysiąc kajut.
– Usłyszymy muzykę…
– Skąd wiesz, że teraz grają…?
– Przepraszam. Wy jesteście z pierwszego pokładu?
Obrócili się. Stał za nimi chłopak w czerwonym mundurze ze złotymi guzikami.
– Jesteście z pierwszego pokładu? – powtórzył, uśmiechając się do dzieci.
Dzieci spojrzały na siebie niepewnie.
– Tak. Jesteśmy… – skłamała szybko Tosia.
– To chodźcie ze mną.
Nie mieli wyjścia, musieli za nim iść. Chłopak ruszył w stronę szerokich drzwi na końcu korytarza
i gadał jak najęty.
– Dla dzieciaków z pierwszego pokładu robimy dziś zawody. Rodzice wam nie powiedzieli?
– Nieee…
– Zaprowadzę was. Będzie fajna zabawa. W której kajucie mieszkacie? Jakoś nie mogę sobie was
przypomnieć…
Zanim zdążyli odpowiedzieć, wprowadził ich do wielkiej sali, w której grupa dzieciaków udawała
żaby. Dziewczyna ubrana w strój różowej ośmiornicy krzyczała do mikrofonu: – Łał! Ale zabawa.
Zaczynamy nowy wyścig żab. Kto chce wystartować!?
Chłopak w mundurze zostawił ich i gdzieś poszedł.
– Zwiewamy stąd? – spytał szeptem Kuki.
– Nie możemy łazić całą bandą – zadecydował Filip. – Kuki i Wiki zostaną tu z krzesłem, a ja z
Tośką poszukam rodziców.
– Ja też chcę szukać rodziców! – zaprotestował Kuki.
– Nie wrzeszcz. Jak ich znajdziemy, to po was wrócimy. Tylko tym razem nie róbcie żadnych
numerów. Po prostu udawajcie, że jesteście pasażerami, i siedźcie spokojnie.
– A jak nas spytają, skąd się tu wzięliśmy?
– To udawajcie, że mówicie po madagaskarsku – powiedziała Tosia.
Wybiegli. Kuki i Wiki rozglądali się niepewnie po sali. Podeszła do nich różowa ośmiornica.
– A wy nie chcecie się bawić? Chodźcie do nas.
Pociągnęła ich na środek sali, między bawiące się dzieci.

Tosia i Filip biegli długim korytarzem. Na końcu szerokie schody prowadziły do ogromnego holu
pełnego sklepów i kawiarni. Dzieci były zdumione. Nie miały pojęcia, że statek wygląda w środku jak
wielki supermarket. Zbiegły schodami i zaczęły się przeciskać między pasażerami. Tosia zobaczyła
napis „INFO” na środku holu. Za ladą siedział marynarz w zielonym mundurze. Spojrzał z uśmiechem
na dzieci.

– Słucham?
– Szukamy państwa Ross – powiedziała Tosia.
– Ross… Już wiem. Są muzykami w orkiestrze?
– Tak!
– O siódmej będą grać w kawiarni Dolce Vita. Dwunasty pokład. Możecie tam pojechać windą. –
Pokazał ręką w stronę korytarza, gdzie były drzwi do wielu wind.
Kuki i Wiki wzięli już udział w kilku zabawach. Kuki robił to niechętnie, bo myślał wciąż o
rodzicach. Był coraz bardziej zdenerwowany. Za to mała Wiki bawiła się doskonale. Skakała na
wyścigi w workach, rzucała piłkami do celu i zjadała ciastko z kremem bez pomocy rąk. Śmiała się i
bawiła, jakby była naprawdę siedmioletnią dziewczynką. Bo tak naprawdę cień dorosłej ciotki już
zniknął i Wiki stała się prawdziwym dzieckiem.
Prowadząca imprezę dziewczyna zarządziła przerwę. Zziajane dzieci pobiegły do bufetu po napoje
i słodycze. Kuki i Wiki zabrali krzesło i wymknęli się na pokład. Usiedli na ławce. Daleko w dole
szumiało ogromne błękitne morze. Wiał wiatr i Wiki próbowała zapleść sobie warkoczyki, żeby włosy
nie wpadały jej do oczu.
– Wiesz co? – powiedział Kuki. – Jak odczarujemy rodziców, to popłyniemy razem z nimi tym
statkiem. Zrobimy wycieczkę dookoła świata. Albo wyczarujemy sobie własny statek i ja będę
kapitanem.
– A czy ja… Czy ja mogę popłynąć z wami? – spytała Wiki.
Kuki wzruszył ramionami.
– Coś ty? Przecież ty za godzinę będziesz znowu wstrętną ciotką. Będziesz dorosła i nikt nie
będzie chciał z tobą płynąć.
Dziewczynka przestała zaplatać warkocze i spojrzała na niego ze strachem.
– Przecież ja mogę zostać taka jak teraz.
– Nie możesz.
– Czemu?
– Masz dom, dowód osobisty i pracę. Jakbyś znikła, toby cię szukali… Zresztą sama chciałaś być
znów dorosła.
– Ale już nie chcę być! Nie chcę!
– I co z tego? Nasi rodzice na pewno każą, żebyś była jak dawniej.
– I jak ja będę wyglądać? – pytała przerażona Wiki.

– A co? Już zapomniałaś. Będziesz okropna. O, widzisz tamtą panią. Będziesz taka jak ona. Wiki
spojrzała na chudą pasażerkę w czarnej sukni, która ciągnęła za rękę wyrywające się dziecko. Kobieta
krzyczała do małej: – Chodź, ty wstrętna histeryczko! Dalej! Wiki patrzyła na okropną kobietę z
przerażeniem.

– Nie chcę być taka. Błagam cię, powiedz im, żeby mnie nie zmieniali. Powiedz, żeby nie…
Kuki nie słuchał jej. Obrócił głowę. Gdzieś z daleka zaczęła dobiegać muzyka. Muzyka orkiestry!
– Słyszysz? Tam są nasi rodzice. To moja mama gra… Jestem pewny!
Kuki zerwał się.
– Ja muszę ich zobaczyć… Zostań tu. Ale przysięgnij, że nie ruszysz krzesła. Rozumiesz? Żadnych
czarów!
Kuki popędził schodami na górny pokład. Nie zauważył, że Wiki patrzy za nim w jakiś dziwny
sposób. Dziewczynka otarła łzy i szepnęła: – Nie będę taka. Nigdy!
Chwyciła krzesło i podbiegła z nim do relingu. Spojrzała na morze huczące w dole i szepnęła do
czerwonego krzesła: – Nienawidzę cię!
A potem rzuciła je za burtę. Krzesło runęło w dół i wpadło do morza, rozbryzgując wodę. Wiki
patrzyła, jak odpływa, oddala się od statku, jest coraz mniejsze i mniejsze. Po chwili czerwonego
krzesła nie było już widać. Wtedy dziewczynka usiadła na pokładzie i zaczęła płakać.

Kuki szedł przez labirynt korytarzy, starając się znaleźć miejsce, skąd dobiegała muzyka. W końcu
zobaczył szklane drzwi z napisem „Dolce Vita”, popchnął je i wtedy zobaczył rodziców. Siedzieli z
innymi muzykami na wysokiej scenie. Mama ubrana była w czarną sukienkę. Miała okulary
przeciwsłoneczne. Obok stał tato w czarnej marynarce. Grali jakąś powolną smutną melodię, a ludzie
tańczyli. Inni pasażerowie siedzieli na miękkich fotelach i sączyli napoje. Kelnerzy krążyli po sali z
tacami. Kuki tego wszystkiego nie zauważał. Szedł jak zahipnotyzowany w stronę rodziców. Wiedział,
że nie powinni go zobaczyć, zanim nie zostanie zdjęty czar, ale nie mógł się powstrzymać. Chciał być
blisko nich. Nagle usłyszał: – Kuki! Stój!

Za sztucznymi palmami siedzieli ukryci Filip i Tosia. Filip pociągnął brata do kryjówki.
– Po co tu przylazłeś? – szepnął.
– Chciałem zobaczyć rodziców.
– Zostawiłeś krzesło!?
– Ciotka go pilnuje!
Filip popatrzał na niego zaniepokojony, zerwał się i pobiegł do wyjścia. Tosia i Kuki popędzili za
nim. Wbiegli na pokład, na którym została Wiki.
Dziewczynka siedziała oparta o barierkę i miała twarz ukrytą w dłoniach.
– Gdzie jest krzesło!? – krzyknął Filip. Wiki nie odpowiedziała.
– Co z nim zrobiłaś? Mów!
Powoli podniosła głowę. Spojrzała na rodzeństwo i cicho szepnęła: – Wyrzuciłam je.
– Co?
– Wrzuciłam je do morza.
– Dlaczego!?
– Nie chciałam… być dorosła.
– Jesteś wstrętna! – krzyknął z rozpaczą Kuki. – Wstrętna oszustka!

Max rozpaczliwie próbował doścignąć Queen Vicotrię. Wielkie fale przelewały się nad nim i tracił
powoli siły. Zaczynał tonąć.

I wtedy coś zobaczył. Kiedy fala uniosła go, to ujrzał daleko na morzu czerwony punkt. Przetarł
oczy. Na falach unosiło się krzesło!

Mężczyzna zaczął rozpaczliwie płynąć w jego stronę. Resztkami sił zbliżył się do krzesła i
spróbował je złapać, ale fale wciąż go odpychały. Nie miał już sił. Zachłysnął się wodą i zanurzył. I
wtedy jakaś litościwa fala uniosła go i położyła na siedzeniu. Max z całych sił objął czerwone krzesło
i zawołał z rozpaczą: – Uratuj mnie! Proszę cię, uratuj mnie… Chcę być tam, na statku.

Fala zalała mu usta, ale wypluł wodę, wpijając dłonie w oparcie krzesła, i krzyczał: – Uratuj mnie.
Błagam cię! Nie będę już oszukiwał. Nie będę kradł! Nie zrobię już nigdy nic złego. Oddam im to
krzesło… Oddam im je. Przysięgam! Tylko mnie ratuj! Błagam! Uratuj mnie!

I wtedy nadeszła wielka fala. Wysoka jak dom, olbrzymia fala tsunami pędziła w jego stronę.
Uniosła Maksa i porwała go wraz z krzesłem. Tosia, Filip i Kuki siedzieli skuleni w kącie pokładu.
Wiki siedziała osobno, daleko od nich. Nie wiedzieli, co zrobić. Po prostu nic, ale to zupełnie nic już
zrobić nie mogli. Wreszcie Tośka podniosła się.

– Chodźcie.
– Dokąd? – spytał Kuki.
– Do rodziców.
– Zwariowałaś? – krzyknął Filip. – Przecież oni są…
– Wiem. Ale nikogo innego nie mamy.
Ruszyła w stronę pokładu, gdzie grała orkiestra. Kuki i Filip poszli za nią.
Mała Wiki została sama. Płakała cicho, z twarzą wtuloną w dłonie. I wtedy usłyszała dziwny
dźwięk. Huk, jakby nadlatywała kometa albo wielka lawina. Dziewczynka obróciła się. Zobaczyła, jak
morze na horyzoncie unosi się i pędzi w jej stronę. Nadciągała wielka fala tsunami. Była olbrzymia.
Większa niż statek Queen Victoria. Zbliżała się z ogromną prędkością, hucząc straszliwie. Wiki
zasłoniła głowę i zamknęła oczy. Fala uderzyła w statek, który zakołysał się. Masa wody zalała
najwyższy pokład i po chwili spłynęła. Potem morze uspokoiło się, stało się ciche i łagodne. Wiki
opuściła dłonie.
Na pokładzie stało czerwone krzesło. A na nim siedział ociekający wodą Max. Wiki zerwała się.
– Skąd masz to krzesło!?
Max rozejrzał się nieprzytomnie. Otarł wodę z twarzy i spojrzał na Wiki, która szła do niego i
krzyczała: – Skąd je masz?! Oddaj mi je!

Max nie odpowiedział. Powoli wstał z czerwonego krzesła i je zasłonił.
– Oddaj mi je – szepnęła błagalnie Wiki. – Ja chcę je z powrotem… Mężczyzna złapał krzesło.
– Daj mi je! Proszę… – szepnęła Wiki. Max ściskał w dłoni oparcie czerwonego krzesła i patrzył
na dziewczynkę.
A potem powoli wyciągnął rękę i podał jej magiczny przedmiot.
– Dziękuję… – zawołała Wiki i popędziła z krzesłem na schody.
Max spoglądał na nią, ale nie czuł żalu. Pierwszy raz w życiu coś komuś dał. I czuł się wspaniale.

Filip, Tosia i Kuki szli powoli w stronę sceny, na której grała orkiestra. Rodzice nie dostrzegali
ich. Wreszcie Tosia zawołała:

– Mamo…!
Mama obróciła głowę i zobaczyła dzieci. Patrzyła oszołomiona, potem zerwała się i podbiegła do
nich.
– Co wy tu robicie!? – krzyknęła.
– Przyjechaliśmy do was.
– Co? – Mama obróciła się i zawołała: – Piotr! Zobacz! Oni tu są! Widoczne schowali się na
statku. Cały czas z nami płynęli.
Tato przestał grać, opuścił skrzypce i podszedł do dzieci. Twarz wykrzywiała mu złość.
– Czy wyście oszaleli! Kto za to zapłaci?
Dzieci patrzyły z rozpaczą na rozzłoszczonych rodziców. Gdzieś w głębi duszy łudziły się, że ich
widok coś zmieni. Jednak czar trwał nadal. Mama zaczęła krzyczeć:
– Czy wy zawsze musicie wszystko popsuć? Tu było tak pięknie… Tak spokojnie! A wy wszystko
zepsuliście!
– Mamo, czy ty się nie cieszysz, że tu jesteśmy? – zapytała rozpaczliwie Tosia.
– A z czego mam się cieszyć? Z kłopotów? Stracimy przez was pracę!
– Mamo…!
Muzycy z orkiestry spoglądali na nich ze zdziwieniem. Szef sali, który stał przy drzwiach, ruszył
w ich stronę. Tato krzyknął ze złością:
– Nie widzicie, że jesteśmy zajęci? Zostawcie nas w spokoju. Idźcie gdzieś!
Ojciec podniósł skrzypce i znów zaczął grać. Mama spojrzała jeszcze raz na dzieci i syknęła:
– Odejdźcie stąd!
I też powróciła do grania.
Rodzeństwo patrzyło oszołomione na rodziców. W końcu dzieci odwróciły się i ruszyły do
wyjścia. Szły powoli, bez celu. Przecież nie miały dokąd iść. Nie miały już żadnej nadziei. I wtedy
usłyszeli wołanie:
– Tośka! Filip! Kuki!
Przez pokład pędziła Wiki. W rękach trzymała czerwone krzesło. Podbiegła i bez słowa postawiła
je przed zdumionym rodzeństwem. Tosia chciała o coś spytać, ale Kuki nie czekał. Natychmiast usiadł
na krześle i spojrzał na rodziców. Skoncentrował na nich wzrok z jakąś niezwykłą siłą i zaczął mówić:
– Chcę… Chcę, żeby nasi rodzice byli tacy jak dawniej. Żeby do nas wrócili! Żeby nas kochali i
już nigdy nas nie zostawili.
I wtedy wszystko umilkło. Orkiestra przestała grać, a ludzie przestali tańczyć, nawet morze

zastygło w bezruchu. Wszyscy na pokładzie znieruchomieli w niemym oczekiwaniu. Zapadła zupełna
cisza.

Mama powoli odłożyła wiolonczelę. Zdjęła przeciwsłoneczne okulary. Ojciec wypuścił z rąk
skrzypce i obrócił głowę. Spojrzeli oboje na swe dzieci. Patrzyli na nie, jakby nagle obudzili się ze
snu. Ze straszliwego snu. Dzieci stały bez ruchu. Czekały. Mama pierwsza ruszyła w ich stronę. Za nią
pobiegł tato. Przeskakując po kilka stopni, zbiegli ze sceny i pędzili do swoich dzieci. Wtedy
rodzeństwo pobiegło w ich stronę. Ludzie rozstępowali się, a oni biegli do siebie, i nic nie mogło ich
powstrzymać.

– Mamo!
Kuki chwycił rękę mamy, która objęła go z całych sił. Tato złapał za ramiona Filipa i przytulił go.
Tosia oparła się o jego ramię i chwyciła dłoń mamy, tak jakby chciała mieć ich oboje jak najbliżej. I
stali tak razem, wtuleni w siebie, i zapomnieli o wszystkim, co było złe, bo wierzyli, że zło minęło i
już nigdy nie powróci.

Wielkie żółwie na Galapagos i miniaturowe hipopotamy w Togo. Chmury złotych motyli na Haiti i
latające ryby na Orinoko. Obrazy przypływały i znikały. Wielkie miasta z wielkimi wieżowcami i
maleńkie wyspy z jednym maleńkim domem. Mama, która się uśmiecha, Filip i tato, którzy skaczą z
burty do ciepłego oceanu, choć to trochę niebezpieczne. I Tosia, która całuje nos delfina. I wielki
sztorm, i…

– Kuki. Idź już spać.
– Obejrzę to do końca – poprosił Kuki.
– Oglądałeś to sto razy.
Mama wyciągnęła z rąk syna srebrną ramkę, w której wyświetlały się fotografie, i wyłączyła ją.
Od kiedy powrócili do domu, Kuki każdego wieczora ją wyciągał i oglądał zdjęcia z podróży. Inni też
je oglądali. Bez przerwy. Bo wciąż nie mogli się przyzwyczaić, że już nie kołysze ich morze. Że
każdego ranka budzą się w tym samym miejscu. Nie jest łatwo powrócić z niezwykłej podróży
dookoła świata do zwykłego domu.
– Mamo, kiedy znów popłyniemy gdzieś daleko?
– Nie wiem. Teraz chcę być z wami, we własnym domu.
– No pewnie, że będziesz z nami, ale przecież możemy razem gdzieś pojechać albo polecieć… To
nudno tak ciągle siedzieć w jednym miejscu.
– Jesteśmy w domu dopiero od miesiąca!
– No właśnie. Nudzimy się już od miesiąca! – zawołał Filip.
– A ja chcę, żeby jak najdłużej było tak cudownie nudno i spokojnie – powiedziała mama. – A wy
musicie chodzić do szkoły.
– Nie musimy! – zawołał Kuki. – Możemy wyczarować, żeby szkoła…
– Ciii… – tato zasłonił mu usta i zerknął na otwarte okno. – Zapomniałeś, że nie możemy mówić o
tym głośno.
– Właściwie dlaczego nie możemy?
– Bo nikt nie powinien się o nim dowiedzieć, prawda? – powiedziała Tosia.
– Tak. Nikt i nigdy.
Spojrzeli na czerwone krzesło, które stało obok łóżka. Wyglądało, że ono też się trochę nudzi.
Rodzice zdecydowali, że można zrobić jeden czar na tydzień i tylko taki, żeby sąsiedzi niczego nie
zauważyli.
– W każdym razie dziś nie wyruszamy w żadną podróż, więc kładźcie się spać – powiedziała
stanowczo mama. – Dobranoc, Kuki. Dobranoc, Filip. Śpijcie już. Dobranoc, Tośka.
Mama pocałowała każde z dzieci i zgasiła światło.
– A ja? Zawsze o mnie zapominasz!

Mama obróciła się.
Na łóżku pod oknem leżała mała Wiki. Spoglądała z wyrzutem. Mama podbiegła do niej.
– Przepraszam cię, siostrzyczko. Wciąż nie mogę się przyzwyczaić, że mam teraz czworo dzieci.
– A ja mam dziś urodziny! – zawołała Wiki. – Wszyscy zapomnieliście!
– Ciocia ma dziś urodziny? – zawołał Kuki.
– Tak. Czterdzieste! To znaczy ósme.
Rodzeństwo wyskoczyło z łóżek i podbiegło do Wiki. Mama usiadła obok niej i powiedziała
uroczyście: – Kochana Wiki, życzę ci wszystkiego dobrego. I żeby spełniło się twoje największe
marzenie, i żeby…
– MAMO! UWAŻAJ! – krzyknęły dzieci.
– Co? Dlaczego? – spytała niepewnie mama.
– Siedzisz na krześle.
Mama zerwała się z czerwonego krzesła. Ciągle zapominała, że to nie jest zwykły mebel!
Rozejrzała się niespokojnie.
– Nie martw się – powiedział tato i objął mamę. – Nic się nie stanie, bo…
TRZASK. Gdzieś w głębi domu rozległ się dziwny dźwięk. Jakby ktoś przesuwał ogromny, ciężki
kamień.
– Co to jest?
– Nie wiem…
– Czuję, że będą kłop…
HUK! Jakby kamienny potwór postawił stopę na dachu. Zadrżały wszystkie przedmioty i na
podłogę spadł wazon z kwiatami.
– Co się znowu dzieje? – szepnęła mama. Dom zachwiał się. Drżał jak samolot przed startem.
– Może to jest trzęsienie ziemi? Tato podbiegł do Wiki.
– Jakie ty miałaś marzenie? Powiedz!
– Ja…
Dom zakołysał się znów, posypał się tynk z sufitu. Modele statków spłynęły z półek.
– Wiki! Skup się! Jakie miałaś marzenie?! – krzyknęła Tosia.
– No… Ja miałam takie samo jak wy…
– To znaczy jakie?
– Chciałam polecieć znowu w podróż.
– Polecieć?
– No tak. Bo latanie jest milsze niż pływanie.
– Co? Przecież ty się bałaś latać!
– Ale już się nie boję.
HUK. Dom podskoczył, a lampa zawirowała jak karuzela i zgasła. Mama chwyciła Kukiego za

rękę.
– Schowajcie się… Szybko!
Chcieli wybiec, ale w tej samej chwili dom zakołysał się i wszyscy przewrócili się na dywan.

Budynek się przechylił. Łóżka stanęły sztorcem, a kilka rzeczy wyfrunęło przez okno. Turlali się po
podłodze, próbując się czegoś złapać.

– Tato!
Wtedy rozległo się straszliwe chrupnięcie, jakby ktoś wyrwał ząb olbrzymowi, a potem zapadła
kompletna cisza. Tylko dom łagodnie się kołysał.
Tato wybiegł na balkon. Za nim pobiegli inni.
Spojrzeli w dół i zobaczyli, że ulica się oddala. Dom oderwał się od fundamentów i unosił się w
górę!
– Tato! My lecimy. Lecimy!
Dom leciał lekko i bez hałasu, łagodnie się kołysząc.
– Odwołajcie ten czar! – krzyknęła mama. Zaczęli szukać czerwonego krzesła, ale wśród
poprzewracanych mebli nie było go widać.
– Ono wypadło! – zawołała z balkonu Wiki. Popędzili do niej.
Krzesło leżało na trawniku, pod domem. Było daleko, poza ich zasięgiem, a dom wciąż się unosił,
wyżej i wyżej.
– Jak my je odzyskamy? – zawołał Filip.
– Lepiej powiedz, jak wrócimy na ziemię – szepnęła Tosia.
Za oknem przelatywały ptaki i obłoki, a wiatr popychał dom w stronę morza. Światła miasta
powoli zostawały za nimi, a oni lecieli jak sterowiec albo dziwny pojazd kosmiczny.
– No, to już koniec – powiedział Kuki. – Będziemy tak lecieć do końca świata.
– Nie złośćcie się na mnie – szepnęła Wiki. – Przecież chcieliście polecieć w podróż! Wy też tego
chcieliście.
– Ale chcieliśmy potem wrócić! Podróże są dobre, jeżeli można wrócić, rozumiesz!?
– Nie krzyczcie na nią. – Mama przytuliła Wiki.
– Wszystko będzie dobrze… Jakoś sobie poradzimy, prawda tato? – spytała Tosia.
– Tak. Na pewno. Mama zapaliła świece, a Filip latarkę i z ziemi dom wyglądał jak jeszcze jedna
gwiazda. Miasto zostało daleko pod nimi. Choć stali na balkonie, to żadne z nich nie mogło już
zobaczyć, jak czerwone krzesło powoli wstaje z trawy i unosi się w górę. Zawisa w powietrzu i obraca
się, jakby zastanawiało się, dokąd lecieć. Jakby czegoś szukało. Na ciemnym niebie iskrzyły się setki
gwiazd, ale tylko jedna gwiazda poruszała się powoli. Czerwone krzesło poleciało prosto w jej stronę.

POJEDYNEK



POJEDYNEK

ILUSTRACJE

ANDRZEJ MALESZKA

KRAKÓW 2012

Kuki podbiegł do recepcji, czyli miejsca, gdzie
przechowywano klucze. Przelazł pod kamienną
ladą i wspiął się do szafki wiszącej na ścianie.
Otworzył ją. Było tu mnóstwo kluczy. Na szczęś-
cie zapamiętał numer ośmiokątnej sali: 77. Od-
nalazł klucz z tym numerem, był duży i ciężki.
Wziął go i popędził na schody. Kiedy przebiegał
obok akwarium, wystraszone ryby zaczęły ner-
wowo miotać się w wodzie.

Kuki wcisnął klucz do zamka w rzeźbionych
drzwiach. Przekręcił go z trudem i nacisnął klam-
kę. Ciężkie drzwi otworzyły się, trzeszcząc prze-
raźliwie. W ośmiokątnej sali było ciemno, tylko
nieco księżycowego światła wpadało przez okna.
Dziwne cienie kołysały się na ścianach, a poru-
szane wiatrem okiennice jęczały cicho. Kuki po-
żałował, że przyszedł tu sam. Zamek, północ…
To pachniało horrorem, a Kuki nie przepadał za
horrorami. Rozglądał się niespokojnie, bojąc się,
że zaraz jakiś duch albo zombie wyskoczy z ciem-
ności. W końcu przełamał strach, włączył latar-
kę i podszedł do szafy. Otworzył ją. Szkatułki
stały na półce. Z wnętrza białej przebijało nikłe

96

światełko. Kiedy Kuki jej dotknął, poczuł, że jest
ciepła, prawie gorąca. Otworzył szkatułkę. Białe
figury naprawdę świeciły. Za dnia było to ledwo
widoczne, ale w ciemności figury lśniły bardzo
wyraźne. W szkatułce brakowało dwóch białych
pionów. No tak… Oba spłonęły, kiedy Kuki zrobił
wcześniejsze czary.

Chłopak otworzył czarną szkatułkę. Zauważył,
że jest zimna, a figury nie świecą. Wśród czar-
nych szachów brakowało jednego pionka. To był
ten, którym Nikodem wywołał wichurę. On wi-
docznie też spłonął.

Kuki postanowił, że tym razem zrobi próbę
z czarną figurą. Wyciągnął ze szkatułki konia.
Była to jego ulubiona figura szachowa. Zastano-
wił się, jakie wypowiedzieć życzenie.

– To jest czarny koń – wyszeptał. – Więc może
poproszę o…

Nie skończył. Czarny koń w jego ręce zapłonął.
Płomień wystrzelił aż pod sufit. Kuki cisnął figurę
na podłogę, dmuchając w oparzoną dłoń. Rozglą-
dał się niespokojnie. Uruchomił jakiś czar, choć

97

nie miał pojęcia jaki… Nie wiedział, co się teraz
zdarzy. Stał napięty, gotowy do ucieczki.

Nagle coś zastukało. Stuk, stuk! Kuki aż podsko-
czył. Co to może być? Jakiś wyczarowany zom-
bie? A może wychowawczyni przyszła sprawdzić,
kto hałasuje w sali… Znowu rozległo się ciche
„stuk, stuk”.

Kuki podszedł do drzwi. Otworzył je ostrożnie.
Za drzwiami nikogo nie było. Ale znowu roz-
legło się pukanie. Teraz Kuki zorientował się, że
„coś” puka w okno. Co to może być?
Chciał wyjrzeć przez szybę, ale w tym momen-
cie rozległ się huk i okno samo się otworzyło. Coś
błysnęło i do wnętrza wskoczył koń!
Był prawdziwy. Ogromny i czarny jak noc. Wy-
glądał dziko i groźnie. W grzywę miał wplecio-
ne złote nici.
Koń w hotelu oznaczał dużą aferę. Kuki musiał
odwołać ten czar, ale jak to zrobić? Koń ruszył
w jego stronę. Przeskoczył kilka szachowych sto-
lików i stanął przed Kukim. Chłopak niepewnie
wyciągnął rękę. Chciał go poklepać po głowie, jak

98

kucyka, którego kiedyś wyczarował. Ale czarny
koń nie był miłym kucykiem. Wyszczerzył wielkie
zęby i skoczył na Kukiego. Runął jak burza, pró-
bując go stratować. Kuki rzucił się do ucieczki.
Biegał zygzakiem po sali, chowając się za stoły.
Ale czarny koń przeskakiwał je i gonił go uparcie.
Kilka razy niewiele brakowało, by wielkie kopyta
rozbiły Kukiemu głowę. Czarna bestia na niego
polowała. Chciała go rozdeptać!

Jakimś cudem udało mu się wybiec na korytarz.
Zatrzasnął za sobą drzwi. Chciał przekręcić klucz
w zamku, ale wtedy: TRACH! Czarny koń kopnął
drzwi. Klucz wypadł z dziurki, a drzwi z hukiem
się otworzyły. Koń wychylił czarny łeb.

Kuki rzucił się do ucieczki. Czarny koń zarżał dzi-
ko i pognał za nim. Kopyta bestii łomotały o ka-
mienną podłogę. Kuki pędził korytarzem jak szalony.
Próbował schować się w jakiejś sali, ale wszystkie
drzwi były zamknięte. Chłopak zbiegł po schodach.
Liczył, że czarny koń nie umie biegać po schodach,
ale bestia nawet tego nie próbowała. Po prostu
wykonała długi skok, lądując tuż obok Kukiego.

99

100

Kopyta huknęły o posadzkę. Chłopak wrzasnął.
Skoczył do drzwi i wybiegł do parku. Koń wy-
skoczył za nim. Przerażony Kuki popędził ciem-
ną parkową aleją. Kopyta czarnego konia tętniły
tuż za nim. Chłopak skoczył w gęste zarośla, my-
śląc, że koń się tu nie wciśnie. Faktycznie łomot
kopyt ucichł.

Kuki siedział przez długi czas skulony za krza-
kami. W końcu zrobiło mu się zimno. Wyjrzał
ostrożnie. Czarnego konia nigdzie nie było wi-
dać. Może już zniknął?

Kuki wyskoczył na drogę i pędem pobiegł do
hotelu. Zdyszany wpadł do wnętrza. Odetchnął
z ulgą. Był bezpieczny.

I wtedy zza kolumny wyskoczył czarny koń. On
tu był! Czekał na niego! Kuki rzucił się do uciecz-
ki. Potknął się o donicę z kwiatami i wywrócił.
Zobaczył, że wielkie kopyta unoszą się nad jego
głową. Ostatnim wysiłkiem Kuki przetoczył się
w bok. Koń opadł, roztrzaskując kamienną do-
nicę. Kuki zerwał się i popędził do swojego po-
koju. Łomot kopyt rósł, zbliżał się. Kiedy Kuki
dobiegł do pokoju, upiorny koń był metr od nie-
go. Chłopak szarpnął za klamkę, otworzył drzwi.

101

W tym momencie koń dał mu potężnego kopniaka.
TRACH! Kuki przeleciał przez pokój jak piłka i wy-
lądował aż w łazience. Miał szczęście, że jej drzwi
były otwarte, inaczej rozwaliłby głowę. Zanim po-
obijany Kuki wstał, czarny koń wbiegł do pokoju.
Spojrzał z wściekłością na chłopca i ruszył do ła-
zienki. Kuki ukrył się w kabinie prysznicowej. Jego
prześladowca wskoczył do łazienki, ale poślizgnął
się na mydle, które ktoś zostawił na podłodze, i wy-
rżnął łbem w ścianę. W tym momencie Kuki wysko-
czył z kabiny i uciekł z łazienki, zatrzaskując drzwi.

Koń kopał w nie tylnymi nogami. Na szczęście
drzwi były grube i nie mógł ich rozwalić. Po chwili
przestał szaleć. Zapadła cisza, ale Kuki nie miał
złudzeń. Wiedział, że bestia zaraz coś wymyśli.

Jakimś cudem ani Blubek, ani Nikodem nie
obudzili się mimo hałasu. Kuki podbiegł do łóż-
ka Blubka. Zaczął go szarpać za ramię.

– Obudź się! Wstawaj! Szybko!
Blubek najpierw się oganiał, mamrocząc:
– Zostaw mnie. Odczep się…
W końcu otworzył oczy i spojrzał nieprzytom-
nie na Kukiego.
– Co? Co się dzieje?

102

– Blubek… Wstawaj! Szybko… Tu jest potwór.
– Co jest?
– Ja wyczarowałem czarnego konia. On jest
w łazience. Chce mnie wykończyć.
Blubek niechętnie wstał.
– Słuchaj, Kuki, jeżeli to znowu jakiś numer, to
oberwiesz…
– On tam jest… W łazience!
– Koń?
– Tak. Czarny i wielki. Musimy coś z nim zrobić,
bo rozwali drzwi i nas zaatakuje.
Blubek spojrzał nieufnie na przyjaciela, ale
w końcu podszedł do drzwi łazienki.
– Nie otwieraj! – krzyknął Kuki.
Blubek go nie usłuchał. Uchylił drzwi i zajrzał.
Łazienka była pusta. Czarnego konia nie było.
Blubek spojrzał na Kukiego ze złością.
– Słuchaj, Kuki, to nie było śmieszne! Nienawi-
dzę, jak ktoś mnie budzi w nocy.
– Blubek…
– Nie gadam z tobą!
Blubek ze złością wskoczył do łóżka i zakrył się
kołdrą po uszy. Naprawdę nienawidził, jak ktoś
go budził w nocy.

103

Kuki wszedł niepewnie do łazienki. Obejrzał
ją dokładnie. Żadnego konia tu nie było. W po-
mieszczeniu nie było też okna, więc bestia nie
mogła uciec. Czarny koń po prostu zniknął.

A przecież on naprawdę istniał! Chciał strato-
wać Kukiego. To nie był sen, bo Kukiego wciąż
bolało miejsce, w które koń go kopnął.

W tym momencie podniósł się na łóżku Niko-
dem. Miał zamknięte oczy i gadał przez sen.

– Daję wam tysiąc punktów karnych za zakłóce-
nie ciszy nocnej. Macie szlaban na internet przez
dwadzieścia pięć lat – wymamrotał i opadł na łóżko.

Kuki na wszelki wypadek zamknął drzwi od po-
koju na klucz i poszedł spać. Śnił mu się czarny koń.

Rano Kuki próbował wyjaśnić Blubkowi nocne
zdarzenia, ale ten nie chciał z nim gadać. Blubek
był niewyspany i zły. Naprawdę myślał, że przy-
jaciel zrobił mu głupi żart.

W tej sytuacji Kuki postanowił, że spróbuje raz
jeszcze sam wyjaśnić zagadkę szachów. Musi to

104

zrobić, bo te szachy są niebezpieczne. Przecież
ktoś może niechcący wyczarować stado dinozau-
rów. Albo zmienić wszystkich w pająki!

Zaraz po śniadaniu Kuki wziął torbę i zakradł
się do ośmiokątnej sali. Drzwi były otwarte, ale
sala była jeszcze pusta. Chłopak podbiegł do sza-
fy i wyjął obie szkatułki z szachami. Schował je
do torby. Postanowił pójść do latarni morskiej
i tam spokojnie, w samotności wykonać testy.
Oznaczało to, że musi uciec z zajęć, ale nie było
innego wyjścia. Wybiegł z sali.

Uczestnicy obozu powoli schodzili się już na za-
jęcia, ale Kukiemu udało się zbiec tylnymi scho-
dami i przemknąć niezauważalnie przez hol. Już
był w drzwiach, kiedy usłyszał:

– Kuki! Dokąd idziesz?
Odwrócił się. Szła do niego pani Szulc.
– Dokąd się wybierasz? Przecież zaraz zaczy-
namy zajęcia.
Kuki rozpaczliwie próbował wymyślić jakiś po-
wód, żeby się zwolnić. Nic nie przychodziło mu
do głowy.

105

– Chodź ze mną – powiedziała wychowaw-
czyni.

I wtedy Kuki nagle sobie coś przypomniał. Już
wiedział, co ma zrobić! To był genialny pomysł!
Chłopak aż się uśmiechnął z radości, że na to
wpadł. Ale żeby wykonać ten plan, musiał być
przez chwilę sam.

– Proszę pani, ja zaraz przyjdę na zajęcia, tylko
muszę iść na chwilę do latarni morskiej.

– Do latarni morskiej? – zdziwiła się wycho-
wawczyni. – Po co chcesz tam iść?

– Bo… Bo zostawiłem tam wczoraj telefon. Wie
pani, ja stale coś gubię. Szybko pobiegnę i zaraz
będę z powrotem.

Pani Szulc patrzyła na niego podejrzliwe.
Wreszcie powiedziała:

– No dobrze, Kuki, idź. Ale za pięć minut masz
być na zajęciach.

– Na pewno będę! Na sto procent.
– Czekaj…
Wychowawczyni odwróciła się i zawołała:
– Nikodem! Idź z Kukim.
– Po co? – spytał niezadowolony chudzielec.

106

– Pomożesz mu odszukać zgubę. I dopilnujesz,
żeby nie spóźnił się na zajęcia. Szczególnie to
drugie jest ważne.

Kuki i Nikodem szli w milczeniu przez park.
Obecność Trupka była poważnym utrudnieniem,
ale Kuki wciąż liczył, że jego plan uda się zre-
alizować. Doszli razem do latarni morskiej. Na
szczęście Nikodem bał się wchodzić po stromych
schodach, więc został na dole.

– Kuki, pospiesz się. Nie chcę stracić przez cie-
bie zajęć.

– Jasne. Za minutę będę z powrotem.
Kuki popędził kręconymi schodami na najwyż-
sze piętro wieży. Wpadł do sali zegarowej.
Teraz musiał błyskawicznie zrealizować swój
plan. Szybko wyciągnął z torby szkatułki z sza-
chami. Otworzył czarną szkatułkę i wyjął figu-
rę gońca.
Uniósł rękę i chciał wypowiedzieć życzenie. Ale
nagle poczuł coś niezwykłego. Dziwny strach.

107

Jakby coś trzymało go za rękę i mówiło: „nie rób
tego”. Nigdy w życiu nie czuł czegoś takiego.

Usłyszał wołanie Nikodema z dołu:
– Kuki! Pospiesz się!
Kuki przełamał strach. Uniósł dłoń z czarną fi-
gurą. Nabrał głęboko powietrza i wyszeptał:
– R o z k a z u j ę, b y p o w s t a ł m ó j k l o n.
Ma wyglądać tak jak ja. Ten klon ma istnieć tylko
przez godzinę. Potem ma zniknąć!
TRACH. Czarna figura zapłonęła. Ogień eksplo-
dował aż pod sufit. Zegar na wieży zaczął nag-
le bić, a jego dźwięk huczał, pomnożony echem.
Z belek pod stropem zerwały się jakieś ptaki,
przerażone hałasem. Zegar bił szybko, nerwowo,
jakby zwariował. Jednocześnie z trzaskiem ot-
worzyły się wszystkie okna. Wichura wtargnęła
do wnętrza wieży. Kurz zawirował, przesłaniając
wszystko. Kuki zacisnął powieki, bo pył wdzie-
rał mu się do oczu. W końcu bicie zegara ustało,
a kurz opadł. Kuki otworzył oczy. I ujrzał go.
Przed nim stał drugi Kuki! Był taki sam jak on!
Identyczny. Jak odbicie w lustrze. Klon doskona-
ły! Stał bez ruchu, wpatrując się w Kukiego z na-
pięciem.

108

109

Kuki poczuł nagle, że zrobił coś głupiego, niebez-
piecznego. Że nie powinien powoływać tej istoty do
życia. Ale było już za późno. Patrzył niepewnie na
swego klona, nie wiedząc, co dalej robić. W końcu
pomachał do niego prawą ręką. Jego klon także po-
machał, ale lewą ręką, jak odbicie w lustrze.

– Cześć – szepnął Kuki.
– Cześć – szepnął klon. Głos miał identyczny
jak Kuki.
W tej chwili z dołu wieży rozległo się wołanie
Nikodema:
– Kuki, z kim ty gadasz? Chodź wreszcie!
Kuki podszedł do klona i szepnął mu do ucha:
– Słuchaj. Idź na zajęcia. Będziesz grał w sza-
chy i robił wszystko, co ci każą. Rozumiesz?
– Rozumiesz – odpowiedział klon.
– No to… idź! Słyszysz? No idź!
Klon ruszył na schody. Zaczął powoli schodzić.
Kuki słyszał stukanie jego butów o stopnie, a po
chwili głos Nikodema:
– No Kuki, jesteś wreszcie…
Potem trzasnęły drzwi i wszystko ucichło.
Kuki podbiegł do okna i wyjrzał. Nikodem
i klon szli w stronę hotelu. Po chwili zniknęli za

110

drzewami. Kuki znów poczuł strach. Przemknę-
ło mu przez głowę, że właściwie nie wie, co jego
klon zrobi. Przecież w trakcie czaru go nie zapro-
gramował. Próbował się uspokoić. Chyba nie ma
niebezpieczeństwa… Przecież o dwunastej klon
zniknie. A dzięki niemu Kuki zyskał godzinę wol-
ności. Wreszcie może dokładnie zbadać, jak dzia-
ła magia szachów.

Podszedł do szkatułek. Wyjął czarnego pionka.
Pamiętał wciąż upiornego czarnego konia, więc
powiedział po namyśle:

– Chcę coś dobrego, coś, co nie zrobi nikomu
krzywdy.

Cisza. Nic się nie zdarzyło. Pionek nie zapalił
się i żaden czar się nie dokonał.

Nikodem i klon Kukiego szli korytarzem prowa-
dzącym do sali ćwiczeń. Oczywiście Nikodem był
pewny, że idzie z prawdziwym Kukim.

– Mamy pięć minut spóźnienia – narzekał Ni-
kodem. – Powiem wychowawczyni, że to twoja
wina.

111

Otworzyli rzeźbione drzwi i weszli do ośmio-
kątnej sali. Uczestnicy obozu siedzieli już nad
szachownicami.

– Spóźniliście się – powiedziała pani Szulc.
– To wina Kukiego! – zawołał Nikodem. –
Chciał uciec z zajęć!
– Potem porozmawiamy. Siadajcie.
Zaprowadziła Nikodema i klona do stolika pod
oknem. Przy sąsiednim siedziały Gabi i Zula.
– Kuki… Gdzie byłeś? – spytała szeptem Gabi.
Klon spojrzał na nią, ale nie odpowiedział.
– Zaczynamy grę – powiedział instruktor.
Nikodem przesunął białego pionka. Klon pa-
trzył na to uważnie. Potem lewą ręką złapał czar-
nego konia. Przeskoczył pięć pól i trach! – zbił
królową Nikodema.
– Tak nie wolno!– oburzył się Nikodem.
Klon się zaśmiał. Pach! Trzasnął w białego pion-
ka, zrzucając go z szachownicy.
– Co ty robisz!? – krzyknął Nikodem. – Teraz
jest mój ruch.
Klon go nie słuchał. Skakał czarnym koniem
po szachownicy, przewracając białe figury. Trach!
Trzask! Uderzał je z całej siły. Figury Nikodema

112

spadały na podłogę. Potem klon wziął wielki za-
mach i zmiótł dłonią resztę figur z szachownicy.
Pofrunęły na środek sali.

– Zwariowałeś? – pisnął Nikodem. – Proszę
pana! Kuki wszystko rozwala!

Dzieci przy innych stołach przerwały grę i gapi-
ły się na nich. Gabi i Blubek zerwali się z miejsc
i podbiegli do klona.

– Kuki, co się dzieje? – szepnęła Gabi. – Co ty
robisz…?

Klon w odpowiedzi chwycił stolik i przewrócił
go na Nikodema, który wrzasnął:

– Ała!
Podbiegła wychowawczyni i instruktor.
– Kuki! Co robisz!? – zawołała pani Szulc.
– Proszę pani, on mi rozbił nos! – wyjęczał Ni-
kodem.
Faktycznie, stół uderzył Nikodema w nos i le-
ciała mu krew.
– Idź do pielęgniarki. A ty, Kuki, chodź ze mną.
Pani Szulc chwyciła klona za rękę i wyprowa-
dziła go z sali.
– Siadajcie na miejsca! – zawołał instruktor.

113

Wszyscy posłusznie usiedli. Tylko Blubek i Gabi
wymknęli się z sali i pobiegli za wychowawczy-
nią i klonem.

Tymczasem prawdziwy Kuki wciąż był w la-
tarni morskiej. Trzymał w dłoni czarnego pio-
na i bez skutku próbował wykonać jakiś czar.
Wypowiedział już mnóstwo życzeń. Mówił, że
chce pomarańczę, arbuza, czekoladę… Ale ni-
czego nie dostał. W końcu uznał, że czarny pio-
nek nie ma żadnej mocy i chciał go odłożyć. Ale
na wszelki wypadek wypowiedział jeszcze jed-
no życzenie:

– Chcę kilka much…
Było to dość głupie, ale nic innego nie przyszło
mu do głowy.
Rozległ się dziwny dźwięk. Jakby szum wodospa-
du. Albo raczej buczenie nadlatującego helikopte-
ra. W wieży pociemniało, jakby słońce zgasło.
I nagle otworzyły się wszystkie okna i zaczęły
wlatywać muchy.

114

115





W dwutysięcznym roku nad doliną Warty przeszła straszliwa burza. Trwała bez przerwy przez
trzy dni i trzy noce. Przerażone zwierzęta kryły się w najgłębszych norach. Małe dzieci
chowały głowy pod poduszki, by nie słyszeć nieustającego huku grzmotów. W wielu domach zgasło
światło, a dachy porwała wichura.

Trzeciego dnia piorun uderzył w olbrzymi stary dąb rosnący na wzgórzu. Drzewo pękło i runęło na
ziemię. Zadrżały domy w całej dolinie, a burza natychmiast ustała.

Nie był to zwyczajny dąb. Było to Magiczne Drzewo. Miało w sobie ogromną, cudowną moc. Lecz
wtedy nikt o tym nie wiedział.

Ludzie zawieźli je do tartaku i pocięli na deski. Z drewna zrobiono setki różnych przedmiotów,
a w każdym przedmiocie została cząstka magicznej mocy. W zwyczajnych rzeczach ukryła się siła,
jakiej nie znał dotąd świat. Wysłano je do sklepów i od tego dnia na całym świecie zaczęły się
niesamowite zdarzenia.

===LUIgTCVLIA5tAm9Pfk18SXFFZQ5hD2YNPAw6eh1wEXgUOlk2Ww==

–T eraz! – szepnął Kuki.
Czerwone krzesło drgnęło. Czar się rozpoczął. Wokół Kukiego zaczęły fruwać małe iskierki.
Płomyki wirowały jak karuzela i wpadały do kufra ze złocistej blachy. Potem przyleciały srebrne rurki
i miedziany drut. Wszystko lądowało w skrzyni, aż kufer się wypełnił i wieko zamknęło się
z trzaskiem.

Kuki odetchnął z ulgą.
– Udało się!
W tym momencie stuknęły drzwi. Wbiegła mama.
– Kuki! Co tu się dzieje!?
– Ja... No...
– No co?
– Wyczarowałem trochę fajerwerków. Chcę je wystrzelić o północy.
– Nie ma mowy! – zawołała mama. – Nie zgadzam się!
– Przecież jest sylwester! Dlaczego nie mogę odpalić kilku zaczarowanych fajerwerków?
– Bo to jest niebezpieczne. Natychmiast odłóż tę skrzynię.
– Ale mamo, one są super! Nadałem im niesamowite właściwości. Zobaczysz, wszyscy będą
zachwyceni.

– Jak to słyszę, to już czuję dreszcze. Nawet zwykłe fajerwerki są niebezpieczne. A wyczarowane
mogą być po prostu straszne! – zawołała mama. – Chcesz wysadzić miasto? Albo wypalić sobie
oczy?!

– Nic złego się nie zdarzy. Po prostu zrobimy najlepszy pokaz fajerwerków na świecie. Nic mi się
nie stanie!

– Jak wyczarowałeś klona, też tak mówiłeś. I wiesz, jak to się skończyło.
– Przecież jestem cały. Ocalałem.
– Tak! Cudem!
– Mamo! Proszę cię! Obiecałem Gabi, że zrobię specjalny pokaz fajerwerków. Ona będzie
czekać...
– Nie!
– Ale...

– Powiedziałam: nie!
Mama stanowczym ruchem chwyciła złoty kufer i schowała go do szafy.
– O północy możesz odpalić z tatą kilka zwykłych fajerwerków, takich ze sklepu – powiedziała
pojednawczo.
Kuki prychnął pogardliwie.
– Nie interesuje mnie to.
Odwrócił się i z ponurą miną wszedł do swojego pokoju.
Mama pokręciła głową i poszła do salonu, skąd dobiegała muzyka i wesołe okrzyki.
Kiedy zniknęła, Kuki wychylił się zza drzwi. Rozejrzał się ostrożnie. Potem podszedł na palcach
do szafy. Błyskawicznie wyciągnął złotą skrzynię i zaniósł ją do swojego pokoju.
– Ej, szefie, co się dzieje? – pisnął jakiś głos.
Spod łóżka wyszedł mały kundelek. To był Budyń, pies Kukiego. Dzięki magii potrafił mówić,
choć niestety nie umiał szczekać.
– Co robimy? – spytał psiak, patrząc nieufnie na skrzynię.
– Plan B – powiedział Kuki i wyciągnął z kieszeni mały błyszczący krążek.
– Nie lubię planów B – westchnął Budyń. – Może lepszy będzie plan C.
– To znaczy?
– Zostaniemy w ciepłym domku, zjemy coś pysznego...
– Nie marudź.
Kuki włożył kurtkę, wcisnął czapkę i otworzył drzwi na balkon.
Do pokoju wtargnęło mroźne powietrze i płatki śniegu. Kuki wyszedł na balkon. Położył
srebrzysty krążek na balustradzie i ostrożnie go nacisnął. Przedmiot zaczął rosnąć, zmieniając się
błyskawicznie w wielką świecącą kulę. To była dra-kula, niesamowity pojazd, który wyczarowali
z Blubkiem i Gabi w czasie wakacji. Potrafił latać albo toczyć się z dużą prędkością. Mogli też
zmniejszać go do rozmiaru guzika.
Dra-kula kołysała się obok balkonu jak gigantyczny balon. Okrągłe drzwi w ścianie pojazdu były
otwarte.
– Właź, Budyń...
– Szefie, a może jednak...
– Właź!
– Czuję, że będą kłopoty – westchnął pies i wszedł do dra-kuli.
Kuki wstawił do kabiny skrzynię z fajerwerkami i wskoczył do pojazdu. Właz się zatrzasnął,
zahuczały silniki. Niebieska kula uniosła się i pofrunęła nad miastem.
Kuki skierował pojazd w stronę ulicy Kasztanowej, gdzie była jego szkoła. Dra-kula przebijała się

przez zamieć. Płatki śniegu wirowały za oknami. Pojazd się rozpędzał. Światła miasta przesuwały się
pod nim coraz szybciej.

Nagle coś zahuczało i dra-kula zadrżała od gwałtownego podmuchu. Obok przeleciał inny pojazd.
Kuki zobaczył tylko niewyraźny cień, który przemknął jak duch nad dra-kulą i poleciał w stronę
galerii handlowej Globo. Kuki zerknął w monitory, ale dziwny pojazd już zniknął.

– Co to było, szefie? – spytał zdziwiony Budyń.
– Nie wiem... Chyba samolot...
Kuki na wszelki wypadek obniżył trochę wysokość lotu. Wkrótce pojawiła się ulica Kasztanowa.
Zobaczyli ceglany budynek i boisko zasypane śniegiem. Dolecieli do szkoły Kukiego.
Dra-kula wylądowała na dachu szkolnego budynku. Kuki i Budyń wysiedli z pojazdu, zabierając ze
sobą skrzynię fajerwerków. Kuki zmniejszył dra-kulę do rozmiaru guzika i schował ją do kieszeni.
Była jedenasta w nocy. Za godzinę miał rozpocząć się nowy rok.

Przed galerią handlową Globo było zupełnie pusto. Z okolicznych domów dobiegała muzyka
i gwar zabaw sylwestrowych. Ale na placu nie było żywego ducha, bo panował straszny mróz i ludzie
nie mieli ochoty na spacery. Nagle rozległ się huk. Wielki czarny pojazd wyleciał z chmur
i wylądował przed galerią. Koła wbiły się w śnieg, a drzwi otworzyły się z trzaskiem. Pojazd
przyleciał nie wiadomo skąd, jakby spadł z nieba wraz ze śniegiem. Nikt nie zobaczył, jak wychodzi
z niego chłopak w kurtce z kapturem. Był chudy, miał okulary i wyglądał na dwanaście lat. Za nim
wysiadł mężczyzna w długim płaszczu i gruba kobieta w srebrzystym futrze.

– Zaczynajcie! – szepnął chłopak.
Jego towarzysze unieśli ręce. Złapali się za uszy i przekręcili swoje głowy tyłem do przodu, jak
zakrętki na butelkach. Zamiast ludzkich twarzy ukazały się metalowe głowy robotów. Wyższy robot
zrzucił płaszcz. Błysnęło ciało ze stali. Coś syknęło i robot zaczął rosnąć. Metalowe nogi wydłużały
się jak dziwne teleskopy. Robot osiągnął wysokość ulicznej latarni. Drugi stwór też zaczął się
przeistaczać. Ręce wydłużyły się i wyrósł mu ogon z kolczastą kulą na końcu. Kobieta zmieniła się
w małporobota!
– Światła – syknął chłopak. – Zgaście je!
Wielki robot podbiegł do latarni. Złapał ją stalowymi zębami. TRACH! Metal zgrzytnął
i odgryziona lampa runęła na chodnik. Robot podszedł do następnej, lecz ta była wyższa. Nie mógł
dosięgnąć żarówki. Chciał wyrwać latarnię z chodnika, ale uprzedziła go żelazna małpa.
Błyskawicznie wspięła się na słup i uderzeniem ogona zbiła żarówkę.
Na ulicy zapanowała ciemność. Tylko na ścianie galerii handlowej świeciły różowe litery:
„GLOBO WITA”.

Chłopak nasunął kaptur głęboko na oczy i ruszył w stronę galerii. Dwa roboty pobiegły za nim.
Śnieg trzeszczał pod ich stalowymi stopami. Zatrzymali się przed wejściem. Wnętrze galerii było
ciemne i puste, bo w sylwestrową noc była ona oczywiście nieczynna.

– Morador, otwórz te drzwi! – rozkazał chłopak.
Robot uniósł rękę. Jeden z jego metalowych palców rozgrzał się do czerwoności. Robot dotknął
zamka. Stopiona stal spłynęła z sykiem i zamek się rozpadł. Żelazna małpa pchnęła drzwi, które
otworzyły się szeroko. Włamywacze weszli do wnętrza.
Znaleźli się w wielkim holu galerii. Lampy były zgaszone i ściany niknęły w mroku. Tylko na
podłodze błyszczała cienka czerwona linia. Przecinała im drogę.
– Stać! – szepnął chłopak. – To laserowy czujnik. Jak przekroczymy tę linię, włączy się alarm. –
Odwrócił się do żelaznej małpy. – Mara, wyłącz to!
Żelazna małpa zaczęła się wspinać po ścianie. Mur był wyłożony gładkimi płytami, ale
zwierzomaszyna wciskała pazury w szczeliny. Pięła się w górę błyskawicznie. Pod sufitem robot się
zatrzymał. A potem wykonał długi skok. Zaczepił ogonem o reklamę Coli zawieszoną pod sufitem.
Rozkołysał ją. Dał susa i wylądował po drugiej stronie czerwonej linii. Czujnik wykrył ruch. Promień
drgnął i zaczął przesuwać się w stronę okularnika.
– Mara, szybciej! – krzyknął chłopak.
Żelazna małpa skoczyła do nadajnika, z którego wychodził laserowy promień. Otworzyła paszczę
i trach, pożarła urządzenie!
Czerwona linia zgasła.
Trójka włamywaczy ruszyła długim korytarzem galerii handlowej. Po obu stronach ciągnęły się
sklepy. W nocy wystawy były ciemne i przesłonięte kratami.

Chłopak sięgnął do kieszeni i wyjął czarną puszkę. Wieczko podskakiwało, a z wnętrza dobiegały
piski. Okularnik otworzył pojemnik i wyciągnął dziwne stworzenie. Miało sześć nóg, z przodu
szczypce, a z tyłu żądło. Przypominało skorpiona, ale było zrobione z metalu. Jego głowa obracała się
nerwowo we wszystkie strony, czerwone oczy świeciły jak laserowe latarki. Chłopak postawił stwora
na podłodze.

– Szukaj!
Robot skorpion pognał korytarzem. Jego metalowe nóżki poruszały się szybko, wybijając dziwny
rytm: trach-trach, trach-trach... Mijał obojętnie wystawy pełne sportowych butów i telefonów.
Mruczał:
– Tam... To jest tam. Albo nie...
Radar na główce skorpiona poruszał się nerwowo. Stwór skręcił na schody. Chłopak i roboty
pobiegli za nim.

W nocy ruchome schody były nieczynne, ale skorpion wspinał się po nich bez trudu. Jego stopy
miały magnesy i kleiły się do metalowych stopni. Wielkie roboty szły tuż za nim, łomocząc
stalowymi butami.

– Ciszej! – syknął chłopak. – Bo przyjdą strażnicy.
Weszli na piętro. Mieścił się tu długi ciąg barów i pizzerii, ale na samym końcu był sklep. Nad
jego drzwiami migotał kolorowy napis „TROLLO”.
Oczy skorpiona się zaświeciły.
– Jest! – pisnął i pognał w stronę sklepu.
Roboty i chłopak popędzili za nim. Stanęli przed wystawą pełną klocków Lego i pudełek z grami.
Między nimi jeździł czerwony pociąg.
– Jest tutaj... Na pewno!
– Lepiej, Korto, żebyś się nie mylił – mruknął groźnie okularnik. Odwrócił się do wielkiego robota
i rozkazał: – Wchodzimy.
Morador uniósł dłoń. Stalowy palec stopił zamek. Drzwi otworzyły się bezszelestnie
i włamywacze weszli do sklepu. Nagle coś zadzwoniło. Chłopak zatrzymał się niepewnie. W sklepie
zapaliły się kolorowe światła i zaczęła grać muzyka. To włączyła się karuzela zawieszona pod
sufitem. Na krzesełkach wirowały pluszowe słonie.
Chłopak w okularach nawet na nie nie spojrzał.
– Korto! Gdzie to jest?! – krzyknął. – Szukaj!
Skorpion popędził w stronę działu z grami. Chłopak i roboty ruszyli za nim. Mijali półki pełne
klocków Lego i sterowanych modeli. Morador szedł na czworakach, bo był zbyt wielki i zawadzał
głową o sufit. Żelazna małpa przeskakiwała nad regałami. Doszli do działu gier.
Na półce leżały kolorowe pudła z monopoly, chińczykiem i innymi grami. Po drugiej stronie
piętrzyły się stosy gier komputerowych. Korto zatrzymał się. Laserowe oczy prześwietlały kartony.
Nagle skorpion zawołał:
– Jest! Tam!
– Gdzie? Mów dokładnie!
– Trzecia półka. Czerwony karton.
Okularnik skoczył w stronę regału. Czerwone pudło przykrywał stos innych gier. Chłopak jednym
uderzeniem zmiótł je na podłogę. Potem ostrożnie chwycił karton.
Roboty zbliżyły się i pochyliły głowy. Skorpion patrzył z podłogi, podskakując nerwowo.
Chłopak otworzył pudło. Wyjął planszę i pionki. Cisnął je na podłogę, nawet na nie nie patrząc.
Potem z zamykanej przegródki ostrożnie wyjął kostkę do gry.
– Zgaście światło – szepnął.

Małpa wskoczyła na regał i uderzeniem ogona stłukła lampę. Zapadła ciemność.
Chłopak podniósł dłoń z kostką. Była drewniana, duża, pomalowana na czerwono. Okularnik
wpatrywał się w nią z napięciem. Nagle kostka zaczęła świecić. Bił od niej blask tak silny, że chłopak
musiał zmrużyć oczy.

– To ona – szepnął. – Znalazłem ją! – Zaczął biec przez sklep, krzycząc: – Mam ją! Jest moja!
Moja!

Nagle potknął się i wpadł na sklepową kasę.
W tym momencie zawyła syrena. Włączył się alarm!
Chłopak zastygł.
Syreny alarmowe piszczały przeraźliwie w całej galerii. IAA! IAA! Włączyły się wszystkie lampy.
Budynek rozjarzył się światłem.


Click to View FlipBook Version