The words you are searching are inside this book. To get more targeted content, please make full-text search by clicking here.
Discover the best professional documents and content resources in AnyFlip Document Base.
Search
Published by Biblioteka, 2020-08-29 12:46:51

Dziewczynka z parku

Bar​ba​ra Ko​smow​ska

DZIEW​CZYN​KA Z PARK​ U

Ilu​stra​cje: Emil​ ia Dziu​bak

Cop​ y​rig​ ht © by Bar​ba​ra Ko​smow​ska, 2012
Co​pyr​ i​ght © by Wyd​ awn​ ic​two W.A.B., 2012

Wy​dan​ ie I
Wars​ za​wa 2012

Spis treści

Rozdział 1: Druga strona ulicy
Rozdział 2: Słowa odlatują jak ptaki
Rozdział 3: Sekret
Rozdział 4: Miętowe pastylki na samotność
Rozdział 5: Cukier puder na księżycu
Rozdział 6: Przegapiony koniec świata
Rozdział 7: Dwie górki i wspólny pies
Rozdział 8: Kiedy nie ma chłopca w żółtej bluzie
Rozdział 9: Dlaczego dzięcioł opuszcza dziuplę
Rozdział 10: Wołanie
Rozdział 11: Dzień, w którym powracają kolory
Chłopiec w żółtej bluzie
Biogram autorki

roz​dział 1
Dru​ga stro​na uli​cy

– Czy to prawda, że twój tata umarł? − zapytał Jeremiasz, kiedy stała przy płocie
i pa​trzy​ła na dwie kłó​cąc​ e się sik​ ork​ i.

– Mhm − przy​tak​nęł​ a i moc​niej na​ciąg​ nęł​ a czerw​ on​ ą czapk​ ę.
Był sil​ny mróz.
Je​rem​ iasz też moc​niej wcis​ nął na uszy swoj​ ą czapk​ ę i pop​ raw​ ił plec​ ak.
Sikorki odleciały z piskiem. Rozsiadły się na pobliskim drzewie niczym na wielkiej
biał​ ej kan​ a​pie.
– Jak chcesz, to pójdę kawałek z tobą. − Jeremiasz mocno tarł czerwone z zimna
ręce.
– Będą się z cieb​ ie śmiać − pod​nio​sła na nieg​ o oczy.
– E tam − wzruszył ramionami, jakby mu nie zależało. − A jutro wybieram się na
łyż​wy. Masz łyż​wy?
– Mam. Chy​ba są już za małe.
Szli dalej w milczeniu, aż do budki z prasą i słodyczami. Jak zawsze wiła się
wo​kół niej kol​ o​ro​wa ko​lej​ka dzie​ci.
– Kupimy sobie po batonie? − Jeremiasz wysypał na dłoń drobne i skwapliwie je
prze​lic​ zył.
– Nie.
– Ja też nie chcę − uznał po dłużs​ zej chwil​ i.
Rus​ zy​li w stro​nę gwar​neg​ o skrzyż​ o​wan​ ia.
– Jak będę duży, to spraw​ ię sob​ ie taki wóz.
Wzrok Jeremiasza zatrzymał się na smukłej linii sportowego auta. Przemknęło
z ry​kiem siln​ ik​ a, zo​staw​ ia​jąc smug​ ę bia​łe​go dymu.
– Lub​ isz sam​ o​chod​ y?
Po​kręc​ ił​ a przec​ zą​co gło​wą.
Tata lubił − pomyślała. − Jego ukochane auto stoi teraz w garażu i czeka na
nabywcę. Mama mówi, że zostało za dużo wspomnień. I nie da się ich ani odkurzyć, ani
wy​trzep​ ać.
Po śmierci taty mama bez przerwy robiła porządki. Miała zaciśnięte usta, gdy
kręciła się po domu w poszukiwaniu niepotrzebnych rzeczy. Chciała je za wszelką
cenę wyłowić z szuflad i szaf. Czasami udawało jej się zapełnić foliowy worek

jakimiś zdobyczami. Wydawała się wtedy zadowolona i spokojna. Ale gdy trafiała na
przedmiot, który bronił się przed wyrzuceniem, działo się z nią coś złego. Trzymała
go dłu​go w dłon​ iach i była taka bez​rad​na. Jak​by zap​ o​mniał​ a, że już jest dor​ o​sła.

Andzia pomyślała, że dorośli powinni wiedzieć, co można zatrzymać na dłużej,
a z czym trzeb​ a się rozs​ tać.

Od czasu gdy zostały same, mama często zapominała, że jest dorosła. Na przykład
zdarzyło jej się parę razy zasnąć w porze kolacji. Dopiero gdy Andzia spaliła
niechcący czajnik i całą kuchnię spowiła ciemna mgła kopcącego dymu, mama
przyb​ ie​gła do kuchn​ i, żeby otwor​ zyć okna na oścież.

I czę​sto le​ża​ła w sy​pial​ni pod koc​ em w krat​ ę. Naw​ et po poł​ u​dniu.
Tata leżał tylko wtedy, kiedy chorował. A wcześniej nie mógł usiedzieć w domu.
Brał Andzię, pakował do futerału wysłużoną lornetkę, a do plecaka atlas ssaków.
I ruszali na wycieczkę. Wystarczyło przejść na drugą stronę ulicy, do parku, aby
zna​leźć się w inn​ ym świe​cie.

Mama nie lubiła tych wypraw. Jej wysokie obcasy zawsze zapadały się w grząskiej
trawie i na podmokłych, wydeptanych ścieżkach. W dodatku nie miała orientacji i bała
się zboc​ zyć z głów​nej dróżk​ i.

Andzia znała park na pamięć. Można w nim było karmić dzikie kaczki, które
upodobały sobie zarośnięty staw. Albo zjeżdżać na sankach z niewysokiej górki prosto
pod nogi poe​ ty, któ​ry stał na pom​ ni​ku i pat​ rzył w nie​bo.

A wiosną do parku przylatywały ptaki. Miały na drzewach swoje budki i dziuple, do
których pracowicie znosiły różne skarby. Źdźbła traw, wiórki kory, a czasami nawet
spore patyczki. Wówczas siadała na ławce i przyglądała się tym ptasim wędrówkom
i star​ a​niom. Albo lic​ zył​ a wiew​ iór​ki, ba​wiąc​ e się w cho​wan​ eg​ o. Rude zal​ otn​ ic​ e.

– Idziesz już do domu? − zapytał Jeremiasz, gdy zza zakrętu wyłonił się niewielki
bu​dyn​ ek z okaz​ a​łym ta​ras​ em.

Andzia przystanęła i spojrzała w stronę przydomowego ogrodu, ukrytego pod
śnie​gow​ ą cza​pą.

– Chyba jeszcze nie. Mam śniadanie dla kaczek. Jak chcesz, możemy je razem
na​karm​ ić.

– Kaczki? − Jeremiasz spojrzał na rozległy park, próbujący skryć się za drzewami. −
Jasne, że możemy − powiedział, odprowadzając wzrokiem kolejny sportowy
sa​moc​ hód, zbyt szybk​ o mknąc​ y po ruc​ hliw​ ej uli​cy.

rozd​ ział 2
Słow​ a odl​ a​tu​ją jak ptak​ i

Mama nie zapytała, dlaczego Andzia tak późno wróciła ze szkoły. Pewnie nie
wiedziała, że jest późno, bo znowu leżała pod kocem w kratę. Wstała dopiero wtedy,
kied​ y na dole za​skrzy​pia​ły drzwi.

– Je​steś głod​na? − zap​ yt​ a​ła, sta​wiaj​ ąc na ga​zie mały gar​nek z zupą.
To nie było pytanie do Andzi, tylko do zasłonki w maki. I do garnka, a także do
baz​ y​lii, któr​ a zie​le​ni​ła się na ku​chenn​ ym pa​ra​pe​cie.
And​ zia nie lubi od​po​wiad​ ać na tak​ ie pyt​ a​nia.
– Co w szko​le?

Tym razem wzrok mamy zatrzymał się na niej. Jej oczy były lekko zaczerwienione
i spuch​nięt​ e.

– Dob​ rze − od​rze​kła An​dzia.
Nig​dy nie wie​dzia​ła, co nal​ e​ży od​pow​ ied​ zieć.
Od czasu jak zostały same, wszystko się zmieniło. Słowo „dobrze” też się zmieniło.
Nie oznaczało już tego, co dawniej. Było trochę jak przeciwbólowa tabletka, a trochę
jak cze​ko​ladk​ a.
Mama za​wsze lub​ ił​ a czek​ ol​ adk​ i.
– Dos​ ta​łaś jak​ ąś oce​nę? − Przed And​ zią sta​nął ta​lerz zupy.
– Czwór​kę z pols​ kieg​ o − odp​ o​wied​ ział​ a, zan​ im za​częł​ a jeść.
Ostatnio często myślała o tym, że tata, gdy umierał, musiał zabrać ze sobą
większość słów. Kiedyś tak łatwo rozmawiało się o różnych sprawach. A teraz mama
wciąż milc​ zy i szu​ka po​trzeb​ne​go wy​raz​ u.
Coś rów​nie złe​go sta​ło się z ich wspóln​ ym śmie​chem. Też umarł raz​ em z tatą.
– Jak chcesz, zag​ ram​ y w chiń​czyk​ a.
Mama spoj​rza​ła na An​dzię z mał​ ym przes​ tra​chem, że zec​ hce grać.
– Może inn​ ym ra​zem − od​pow​ ied​ zia​ła po​waż​nie. − Mu​szę od​ro​bić lekc​ je na ju​tro.
– Jut​ ro jest sob​ o​ta.
– To na poniedziałek − odparła Andzia. A mama, choć tylko pokiwała głową,
na​tych​miast się uspok​ o​iła, jakb​ y właś​ nie poz​ był​ a się jak​ ieg​ oś kło​pot​ u.

W pokoju Andzi był porządek. Porządek miał cieszyć mamę, ale nie cieszył.
Martwił i ją, i Andzię, bo kiedy wszystko leży równo na swoim miejscu, to bardziej się
sprzą​ta w swoi​ m po​koj​ u, niż się w nim miesz​ka.

Po pogrzebie taty babcia powiedziała, że trzeba cierpliwie poczekać, a wszystko
wróci do normy. Andzia nie rozumiała zbyt dobrze, co to znaczy, więc sprawdziła
w słowniku. Ta norma, na którą miały z mamą poczekać, była jakąś ustaloną, ogólnie
przy​ję​tą zas​ a​dą.

Widocznie babcia się pomyliła − pomyślała wtedy Andzia. − Ani jej, ani mamie nie
była potrzebna żadna zasada, tylko tata. Nie musiałby wstawać z łóżka czy chodzić do
prac​ y. Przec​ ież obie z mamą do​brze so​bie ra​dzi​ły, gdy chor​ ow​ ał.

Andzia patrzy na zdjęcie z tatą i ma do niego żal, że się do niej uśmiecha tylko ze
ścia​ny.

– Powinieneś tu być i zrobić coś takiego, żeby mama też zaczęła się uśmiechać −
wy​szept​ ał​ a And​ zia. A po​tem rozł​ o​ży​ła książk​ i i usia​dła do lekc​ ji.

Póź​nym wie​czor​ em zajr​ zał​ a do niej mama.
– Czy​tasz książk​ ę, And​ ziu? − zap​ yt​ ał​ a, stoj​ ąc w prog​ u.
– Tak. We​so​łą. − An​dzia szybk​ o zna​laz​ ła ja​kiś przyp​ ad​ko​wy uśmiech.
– Je​śli chcesz, moż​ e​my spać ra​zem.
Mama często przychodziła do Andzi z taką propozycją. A ona codziennie na nią
czekała. Czasami udawała, że czyta, a czasami, że zasypia. Ale tak naprawdę zawsze
na​słu​chi​wa​ła krok​ ów mamy.

Leżały na szerokim łóżku. Mama trzymała w rękach książkę, ale jej wzrok błądził po
jasnych ścianach i z trudem wracał do powieściowych wydarzeń. Spojrzenie Andzi,
choć też leżała z otwartą książką, najczęściej zatrzymywało się na twarzy mamy.
Oczom Andzi zależało najbardziej na tym, aby mamę przeczytać jak opowiadanie,
któ​re do​brze się końc​ zy. Nie było to jed​nak ła​twe. Zwłaszc​ za od kilk​ u ty​god​ ni.

– Kiedy już przestaniesz być smutna, mogłybyśmy pójść do parku − powiedziała
cic​ ho.

– Moż​ em​ y się tam wyb​ rać na​wet ju​tro − odr​ ze​kła mama.
– To za szyb​ko − And​ zia po​kręc​ i​ła przec​ ząc​ o gło​wą.
– Myślisz, że jestem smutna? − głos mamy niebezpiecznie zadrżał. − Bardzo się
star​ am, żeby było… jak dawn​ iej − dok​ oń​czył​ a.
– Wiem − szepn​ ę​ła An​dzia i po​ca​łow​ ał​ a mamę w po​lic​ zek.
I znowu poczuła się dorosła. Jak mama swojej mamy. Zawsze miała takie odczucie,
gdy robiła jedną z tych rzeczy, którymi wcześniej zajmowała się mama. A to
poprawiała krzywo zawiązaną kokardkę przy jej kuchennym fartuszku, a to przynosiła
nowe rajstopy, gdy dostrzegała oczko wędrujące po maminej nodze. A najczęściej
czuła się bardzo dorosła, gdy sadzała mamę na krześle i starannie czesała jej niesforne
włos​ y, zmierzw​ ion​ e i troc​ hę zmęc​ zon​ e wiecz​nym le​żen​ iem pod koc​ em.
– Muszę ci coś powiedzieć. Mam bardzo dzielną córeczkę. − Mama przeciągnęła
And​ zię na swo​ją po​ło​wę łóż​ka i kilk​ a​krotn​ ie ją po​ca​ło​wa​ła.
Andzia zamknęła oczy. Wszystko się zmieniło, ale mamy pocałunki nie. Pozostały
ta​kie same. Trzeb​ a tyl​ko było dłu​go i cierp​ liw​ ie na nie czek​ ać.

rozd​ ział 3
Sek​ ret

Jeremiasz zwolnił, kiedy wychodziła ze szkoły, a potem przystanął. I stał tak długo,
aż And​ zia zna​la​zła się obok nieg​ o.

– Dzisiaj wziąłem specjalne śniadanie dla twoich kaczek − powiedział, lepiąc
wielk​ ą śnież​ną kulę. − A Zośk​ i nie słuc​ haj. Ona się nie zna naw​ et na sam​ oc​ ho​dach.

– Ja też nie za bar​dzo − zac​ zer​wie​ni​ła się troc​ hę.
– Ale ty umiesz rozmawiać z kaczkami. – Śnieżna kula wylądowała na pobliskim
drzew​ ie.

Szli przez chwi​lę w milc​ ze​niu.
– Jak będziesz chciał, to pokażę ci w parku wszystkie ptasie gniazda. I mieszkanie
kret​ a.
– Skąd się na tym znasz? Na gniazdach i w ogóle? − Szalik Jeremiasza tańczył na
wiet​ rze.
– Mój tata był fau​nis​ tą.
– Kim?
– Bad​ ac​ zem pta​ków i ssa​ków.
– O rany! Le​czył zwier​ zę​ta?
– Nie. Obs​ erw​ o​wał je i opis​ yw​ ał.
– Fajnie masz − westchnął Jeremiasz, ale nagle zamilkł i spojrzał z ukosa na
And​ zię.
– Nic nie szkodzi − odpowiedziała dzielnie i próbowała się uśmiechnąć. − Sama
cza​sa​mi zap​ o​min​ am. Że go nie ma.
– Mojego też często nie ma. − Jeremiasz miał czerwone od mrozu ręce. Próbował
ulokować je w płytkich kieszeniach. − A kiedy wraca z pracy, to zawsze jest
zmę​czon​ y.
– Ale wrac​ a − szepn​ ę​ła And​ zia.
Jeremiasz pomyślał, że jest trochę podobna do małego głodnego ptaszka. Nie znał
żadnej dziewczyny, która byłaby taka jak Andzia. Wszystkie dużo paplały i zbijały się
w kącie klasy w kolorową grupkę. A potem szeptały, spoglądając na innych, żeby
wreszcie wybuchnąć przykrym śmiechem. A już najbardziej nie lubił Zośki, głośnej jak
woj​sko​wa or​kies​ tra i bar​dzo za​ro​zum​ ia​łej.



Nad stawem bawiły się dzieci. Wodę skuł lód. Maluchy pod czujnym okiem
rod​ zi​ców staw​ iał​ y na srebr​nej ta​fli nie​pewn​ e kro​ki.

Gdy Andzia sypała kaczkom okruchy chleba, podbiegały do niej na krzywych
łapk​ ach i wszc​ zyn​ a​ły mię​dzy sobą awant​ u​ry. Kacz​ki − krzyk​ li​we przek​ upk​ i.

– One chyba cię znają. − Jeremiasz patrzył z zazdrością, jak ufnie maszerowały
w stron​ ę And​ zi.

– Może. Nawet nie wiem, czy ja je znam, choć często tu przychodzę. Właściwie to
przychodziłam. Z tatą. Mama też czasami dała się namówić. Ale teraz nie lubi
spac​ e​rów.

Jeremiasz wypróbował podeszwy swych nowych butów na lodzie. Świetnie
nadawały się do ślizgania. Gdy zdarzało mu się upaść, Andzia wybuchała szczerym
śmiec​ hem. Więc bez prze​rwy upad​ ał.

A potem długo przyglądali się gniazdom. Andzia wiedziała, który ptak w nich
miesz​ka, a któ​ry już na zaw​ sze je opu​ścił.

Zadzierali wysoko głowy i śmiali się, gdy wiatr strącał z wysoka sypki śnieg na ich
twar​ ze.

– Mus​ zę już iść. − And​ zia otrzep​ a​ła reszt​ki bia​łe​go puc​ hu z kurtk​ i.
– A krec​ ia nora? Obie​ca​łaś − przyp​ o​mniał Je​rem​ iasz.
– Przyjdź w nied​ ziel​ ę, to ją znajd​ zie​my − po​wie​dzia​ła, za​nim z ża​lem opu​ści​li park.

Właściwie mogłaby powierzyć Jeremiaszowi swoją tajemnicę. Powtórzyć słowa
taty, które często do niej wracają. Ale jednak zna go trochę za mało. I nie jest
pew​na, czy by ją dob​ rze zro​zum​ iał.

Gdyby nie ta ostatnia rozmowa, gdy tata był już w szpitalu i miał na sobie obcą
piżamę, Andzi byłoby dzisiaj bardzo ciężko. Wystarczyło spojrzeć na mamę, która nie
znał​ a sek​ ret​ u, żeby wied​ zieć, jak mog​ ło być źle.

Szkod​ a, że mama wciąż tak bard​ zo cierp​ i. Bo gdy​by wie​dział​ a…

Mama sie​dział​ a z bab​cią przy kuc​ henn​ ym sto​le. Piły herb​ at​ ę.
– Gdzie by​łaś, An​dziu? − zap​ yt​ a​ła, pat​ rząc na cór​kę czujn​ ym wzrok​ iem.
– W szkol​ e.
– Lek​cje daw​no się skońc​ zył​ y. Dzwo​nił​ a twoj​ a wy​chow​ aw​czyn​ i.
And​ zia zsu​nęł​ a prze​moc​ zo​ne buty i ru​szy​ła z nimi na ko​ryt​ arz.
– An​dziu, zap​ yt​ ał​ am cię o waż​ną rzecz. − Mama cierp​ liw​ ie cze​kał​ a na od​po​wiedź.
– Chod​ zi​łam po par​ku. Z Je​re​mias​ zem.
– Tym dru​gor​ ocz​nym?
– Tak.
Mama spojrzała na babcię takim wzrokiem, jakby Andzia zrobiła coś bardzo
niew​ łaś​ ci​we​go.
– Lu​bię go, bo mi nie dok​ u​cza − dod​ a​ła, choć mog​ ła milc​ zeć.
– Two​ja pani jest zmart​ wion​ a. Mówi, że częs​ to spóźn​ iasz się do szko​ły.
– Tyl​ko wted​ y, gdy idę przez park − spro​stow​ ał​ a And​ zia.
– I nie zgła​szasz się na lek​cjach.
– Nie lu​bię, jak na mnie pa​trzą.
– A ostatn​ io nie miał​ aś zad​ a​nia dom​ o​we​go.
– Nie miał​ am.
– Zasmucasz mnie − powiedziała mama i Andzia poczuła mocny skurcz w gardle.
Jak​by coś w nim chcia​ło za​płak​ ać, ale po​wstrzy​mał​ o się w ostat​niej chwi​li.
Babc​ ia po​chyl​ i​ła głow​ ę nad pa​ruj​ ąc​ ą fil​ iż​ an​ką.
– A ty za​smuc​ asz mnie – bab​cia spoj​rzał​ a znac​ zą​co na zas​ ko​czo​ną mamę.
Mama i An​dzia jed​noc​ ześ​ nie za​top​ i​ły wzrok w star​szej pani.
– Obu wam jest teraz trudno i źle. − Babcia delikatnie wygładziła fałdę wełnianej
spódnicy. − I mnie też niełatwo, jak to matce… Musimy być dzielne i próbować żyć jak
kied​ yś...
– Ja się bardzo staram. − Mama spojrzała na Andzię. Jakby sama nie dowierzała
swo​im słow​ om.

– Ale i tak widać. Ten twój smutek − westchnęła Andzia. − Nawet jak się
przy​kry​wasz ko​cem w kratk​ ę.

– Szczególnie wtedy − dodała babcia, a biała filiżanka lekko zatrzęsła się w jej
dłon​ i.

– No tak. Jestem wszystkiemu winna − zabrzmiał rozedrgany głos mamy − że
Andzia się spóźnia, że chodzi do szkoły bez śniadania i bez prac domowych. Że nie
by​ły​śmy już mies​ iąc na spa​ce​rze… − zał​ kał​ a, cho​waj​ ąc głow​ ę w ram​ ion​ ach.

Zno​wu wy​gląd​ a jak mała dziew​czyn​ka − pom​ yś​ la​ła An​dzia.
Babcia musiała pomyśleć tak samo, bo pochyliła się nad mamą i mocno ją
przy​tul​ i​ła.
– Żadna z was nie jest niczemu winna − wyszeptała, podając mamie chusteczkę. −
Cza​sam​ i są tak​ ie trudn​ e dni.
Tata, gdy tylko pojawiał się smutek, zawsze kupował ciasto. To był zwykle sernik
z brzoskwiniami. A gdy Andzia z mamą parzyły herbatę, skubał ciasto, aby wyłowić
ka​wał​ki owo​ców. Moż​na było pod​czas tak​ iej uczty smaczn​ ie zap​ om​ nieć o smutk​ u.
– Mamo, ku​pi​łaś sern​ ik? − zap​ yt​ ał​ a And​ zia.
Mama pod​nios​ ła na nią zdziw​ io​ne oczy.
– Sern​ ik? − pow​ tór​ zył​ a jak aut​ o​mat.
– Pójd​ ę ku​pić. To nie​dal​ e​ko.
– Uważaj na samochody! − zawołała za nią mama, ale Andzia pędziła już do
cuk​ ier​ni i głos mamy poz​ os​ tał za szybk​ o zam​ knięt​ ym​ i drzwia​mi.

roz​dział 4
Mięt​ ow​ e pa​styl​ki na sam​ otn​ ość

– Szkoda, że nie przyjdziesz na moje urodziny. − Zosia patrzyła na Andzię ze
współc​ zu​ciem. − Masz żał​ ob​ ę, nie?

And​ zia poc​ hy​lał​ a się ni​sko nad zes​ zy​tem, żeby nie wi​dzieć Zosi.
– Jak chcesz, to możesz przyjść, ale wtedy nikt się nie będzie bawił. Bo

wia​dom​ o…
– Nie chcę do ciebie przyjść. − Andzia na końcu zeszytu malowała motyla. − Mogę,

ale nie chcę.
– Ojejku, słyszycie? − Zosia rozejrzała się po klasie. − Ona mówi, że nie chce do

mnie przyjść! Na ku​lig! Kto by w to uwie​rzył!
– Każdy wierzy, w co chce! − odpowiedziała Andzia i domalowała motylowi

wielk​ ie rogi.
Na przer​ wie pods​ zedł do niej Je​rem​ iasz.
– O rany! − podrapał się za uchem − ale masz gadane! Najpierw z tą Zośką, tak jej

pow​ ie​dzia​łaś, że hej, a po​tem na lekc​ ji… Mó​wił​ aś jak ja​kaś pry​mus​ ka…
– To było łatwe. Znam się na drzewach, bo tata mnie nauczył. − Andzia zamknęła

czy​tan​ ą książk​ ę, a Jer​ em​ iasz wyd​ o​był z kie​szen​ i men​to​lo​we drops​ y.
– Częs​ tuj się. W na​grod​ ę − pow​ ied​ ział pow​ aż​nie.
– Dlaczego jesteś drugoroczny? Nie lubisz się uczyć? − zapytała, udając, że nie

dos​ trzeg​ a spojr​ zeń i szep​tów ko​le​żan​ ek.
– Nie za bardzo. − Jeremiasz zapchał buzię kolejnym dropsem. − Ale powtarzam

kla​sę, bo był​ em w szpit​ al​ u. Pół roku mnie tam trzy​ma​li − skrzy​wił się.
– Fajn​ ie, że już cię wy​pu​ścil​ i − głos An​dzi zab​ rzmiał zwyc​ zajn​ ie i szczer​ ze.
A pot​ em były jesz​cze trzy przer​ wy i na każ​dej And​ zia ja​dła mięt​ ow​ e pas​ tyl​ki.

Wrac​ a​ła ze szkoł​ y sama. Je​rem​ iasz do​gon​ ił ją za skrzyż​ o​wan​ iem.
– Zapomniałem ci powiedzieć, że jak chcesz, to możemy zrobić kulig − wysapał. −
Ty będ​ ziesz sie​dzia​ła na san​kach, a ja będę arab.
– Kto? − zdu​miał​ a się And​ zia.
– No, arab, to znaczy taki koń! Będę udawał konia, bo prawdziwy kulig zawsze jest
z kon​ iem − dok​ ońc​ zył.
– Nie musisz być koniem − zaśmiała się Andzia. − Możemy razem zjeżdżać na
san​kach. Z tej par​kow​ ej góry.

– Sup​ er! − Jer​ e​miasz kla​snął ra​doś​ nie w ręce. − To kie​dy?
– Może w sobotę? − zamyśliła się. − Obiecałam babci, że trochę więcej się pouczę
− do​dał​ a wstyd​ liw​ ie.
– Dob​ ra. To ja też się pou​ czę − przys​ tał Je​re​miasz.
Sta​nęl​ i przed furt​ką domu And​ zi.
– Szkoda, że mieszkasz tak blisko szkoły − mruknął, przestępując z nogi na nogę. −
Byś​ my sob​ ie mo​gli jeszc​ ze iść i opow​ ied​ ziałb​ ym ci o Tang​ u.
– O tańc​ u? − Je​rem​ iasz zdu​mie​wał ją co​raz bar​dziej.
– Nie. O moim psie Tangu − powiedział z wielką powagą. − Dzisiaj Tango jest sam,
więc mus​ zę już iść.
– Poczekaj. − Andzia gorączkowo poszukiwała czegoś w plecaku. − Proszę −
wyc​ ią​gnęł​ a w stro​nę Jer​ em​ ias​ za pięk​nie opa​ko​wan​ y pre​zent.
– Ale co? − zdzi​wił się, pat​ rząc to na An​dzię, to na po​da​rek. − To dla mnie?
– Tak. Miał być dla Zosi. Na jej uro​dzin​ y, ale nie zas​ łuż​ ył​ a.
– Ja też nie…
– Weź, proszę! − Andzia zamachała prezentem, wciąż pozostającym w jej
ko​lo​ro​wej rę​ka​wiczc​ e.
– A co jest w środk​ u? − Je​re​miasz sięg​ nął po po​dar​ ek i aż po​kraś​ niał z rad​ o​ści.
– Zo​ba​czysz w domu. Może ci się nie spodob​ a…
– Już mi się podoba! − zaprzeczył szybko. − Dziękuję − szepnął, a właściwie
za​pisz​czał i oboj​ e się ro​ześ​ mial​ i.



roz​dział 5
Cu​kier pud​ er na księż​ y​cu

Drzwi były zamknięte. Andzia długo mocowała się ze starym zamkiem. Wreszcie
klam​ka łag​ odn​ ie opad​ ła i wpu​ścił​ a ją do środk​ a.

Jak kiedyś. Kiedyś też bywało, że trafiała na zamknięte drzwi. Mama pracowała
w domu. Robiła piękne ilustracje do dziecięcych książek. Ale dawniej często
wy​chod​ ził​ a do mias​ ta i na pocz​tę.

Andzia lubiła powroty mamy. Zawsze tak ładnie wyglądała. Czasami bardzo
elegancko, jak jakaś aktorka, która gra panią z banku. A innym razem, gdy zbierała
włosy w rozczochraną kitkę, przypominała młodą dziewczynę. Taką, co chodzi na
koncerty głośnych zespołów i je frytki palcami. Najbardziej zmieniały się po tych
wyjściach oczy mamy. Jakby poza domem znajdowały dużo światła i kolorów.
Szcze​góln​ ie kol​ or​ ów, bo mama świet​nie znał​ a się na bar​wach...

W kuch​ni czek​ ał na And​ zię list.

Niedługo wrócę − napisała. − Obiad gotowy. Zjemy go razem. A jeśli moja
có​recz​ka jest głodn​ a, na sto​le – mała nie​spod​ ziank​ a.

Mama

Nawet gdyby Andzia nie była głodna, zjadłaby całą niespodziankę. Bo mama
zrobiła te pyszne francuskie rożki z jabłkowym musem. Wyglądają identycznie jak
tamte, dawne, o które kiedyś grali we troje w chińczyka. Kto wygrywał, dostawał
o jednego rożka więcej. Mama uwielbiała zajmować ostatnie miejsce, bojąc się, że
utyje. I ten głośny śmiech przy stole, gdy Andzia obrażała się na tatę, bo okropnie
oszu​kiw​ ał...

Obok rożków ręka mamy postawiła kubek z mlekiem. Mama doskonale wiedziała, że

bez mle​ka roż​ki się nie lic​ zą.
Andzia zmrużyła powieki i delikatnie skosztowała ciasta. Było takie, jak być

pow​ in​no.
I choć przy stole panowała głucha cisza, nikt nie rzucał białą kostką i nikt nie

maszerował pionkiem po kolorowej planszy, to w kuchni pojaśniało. Słońce lekko
przebiło się przez makową zasłonkę. Zatrzymało na skraju talerzyka z rożkami. I być
może to ono zwabiło na parapetowy karmnik wyraźnie zgłodniałe towarzystwo
sik​ o​rek. Zaj​ ęł​ y się ziar​na​mi i sło​nin​ ą, strzep​ u​jąc ze skrzyd​ eł śnieżn​ y puch.

Ale spojrzenie Andzi, podążające za słoneczną plamą, wybiegło poza karmnikowe
wa​śnie i zat​ rzy​mał​ o się na pniu sta​re​go dębu.

Wytężyła wzrok i zamarła. A w chwilę potem puściła się biegiem po lornetkę taty.
Zajęła stanowisko obserwatora na wprost błyszczącego okna. I przez magiczne szkła
lorn​ etk​ i spoj​rza​ła na taj​ em​ni​czeg​ o przyb​ ys​ za.

To był on. Kowalik. Ulubiony ptak taty. I jej. Jedyny taki spryciarz, który potrafił
mas​ ze​ro​wać po drzew​ ie głow​ ą w dół.



Pamiętasz, Andziu, naszego kowalika? − zapytał ją tata, gdy już czuł się bardzo
źle i le​żał wśród plas​ ti​kow​ ych rur​ ek.

Pot​ akn​ ęł​ a wte​dy gło​wą.
– Musisz wiedzieć, że nic złego mnie nie spotka. Ludzie codziennie odchodzą.
Każdy w swoją stronę. Czasami daleko. To jest trudne, ale my przecież lubimy
wy​cieczk​ i w nie​znan​ e, prawd​ a?
– Nie chcę, że​byś gdzieś od​chod​ ził − po​wie​dział​ a. Nie wia​do​mo dla​czeg​ o bol​ a​ły ją
tego dnia oczy. I jak na złość łza​wi​ły. − Wolę, żeb​ yś zaw​ sze był − do​dał​ a ci​chut​ko.
– Zaw​ sze będę − za​pew​nił tata. − Na​wet, gdy​byś mnie nie wi​dział​ a.
– To skąd mam wied​ zieć, że jes​ teś?
– Zaraz ci to wyjaśnię − obiecał, ale przyszła pielęgniarka zmienić jakąś rurkę
i Andzia musiała wyjść na korytarz. Tam jej się nie podobało, bo pod oknem stała
zap​ łak​ an​ a i mil​czą​ca mama. Szybk​ o więc wróc​ i​ła do taty.
– Mia​łeś mi po​wied​ zieć − zac​ zę​ła, ale tata jej przer​ wał.
– Gdyb​ y tak się zdar​ zy​ło, że będę nie​wi​dzialn​ y, to wiesz, co zrob​ ię?
Po​krę​ci​ła głow​ ą.
−To, co robi kowalik. Zacznę patrzeć na świat z góry. Z góry wszystko wygląda
inaczej. A jak ci wiadomo, kowalik potrafi po najbardziej wysokim drzewie zejść na
ziem​ ię. Zaw​ sze mnie poz​ nasz… Wiesz po czym?
– Po tej długiej czarnej brewce! − ożywiła się Andzia. Lubiła, gdy tata ją
przepytywał, a ona znała wszystkie ptasie tajemnice. Czarny pasek kowalika,
bieg​ nąc​ y od oczu po jego karc​ zek, nie był dla An​dzi już żad​ną ta​jem​ni​cą.
– Bra​wo! Po​każ mi pal​cem, gdzie się ta brewk​ a za​czyn​ a i gdzie końc​ zy.
Andzia rozpoczęła podróż palcem po swojej buzi. Zaczęła od załzawionych oczu,
aż do​szła do szyi.
– Jestem z ciebie dumny. Będziesz kiedyś wielką znawczynią ptaków −
uśmiechnął się tata. A potem weszła mama, całkiem inna niż przy oknie. Lśniąca
i wesoła. Był koniec czerwca. Na szpitalnym trawniku pyszniły się klomby
z kwiatami. Te klomby Andzia szczególnie zapamiętała. Niedługo potem tak dużo
kwiat​ ów zob​ ac​ zył​ a znow​ u. Na po​grzeb​ ie taty.

Kowalik zdążył już opuścić pień dębu i przebierał krótkimi łapkami po
zam​ ar​z​nię​tej zie​mi.

– Mój mądrala! − ucieszyła się Andzia, podglądając ptasią ucztę. − Wie, że zawsze
tam syp​ ię ziar​ enk​ a.

Na dźwięk otwieranych drzwi Andzia opuściła lornetkę. A gdy przywitała mamę
i zno​wu pod​nio​sła lorn​ etk​ ę do oczu, ko​wal​ ik​ a już nie było.

Mama dzisiaj wyglądała w połowie jak pani z banku, a w połowie jak wesoła
dziewczyna. Miała na sobie bluzkę z kokardką, marynarkę i mocno wytarte dżinsy.
A do tego jesz​cze bard​ zo we​soł​ ą apasz​kę.

– Andziu − powiedziała mocnym głosem. − Dostałam pracę! Będę znowu
ilu​stro​wać książ​ki!

– Czy to znac​ zy, że na twoj​ e biurk​ o wró​ci wielk​ i ba​łag​ an? − za​pyt​ ał​ a An​dzia.
Mama milc​ za​ła, ale jej oczy od​pow​ ia​dał​ y, że tak.
– I w każ​dym po​ko​ju będą sta​ły otwart​ e tubk​ i z far​bą?
Oczy mamy zno​wu przyt​ akn​ ę​ły.
– I ja pierwsza zobaczę te rysunki? Jak wtedy? − Andzia zrobiła ruch głową, który
ozna​czał prze​szłość.
– Jak wte​dy. − Mama też wy​kon​ ał​ a taki sam ruch.
Potem usiadły naprzeciw siebie. Opowiedziały, co się ważnego zdarzyło każdej
z nich. A opowiadając, patrzyły łakomie na ostatniego rożka, który przysypany cukrem
pud​ rem wy​glą​dał jak księ​życ ską​pan​ y w śnieg​ u.

roz​dział 6
Przeg​ ap​ io​ny kon​ iec świa​ta

Te​raz w szkol​ e jest całk​ iem ina​ c​ zej niż pół roku temu.
Wtedy czerwiec był ciepły i w parku rozbrzmiewała do późna ptasia muzyka.

Drzewa stroiły się na wyścigi w nowe zielone sukienki. Ale Andzia za nic nie
wróciłaby do tamtego czasu. Cała klasa myślała już tylko o wakacjach. Nawet
Kinga, która najbardziej lubiła się uczyć. W szkole było wesoło, a dziewczynki
wyjęły z szaf letnie sukienki. Chodziły po korytarzu jak kolorowe kolibry, ale na
wi​dok An​dzi za​wsze po​ważn​ ia​ły.

– Dlac​ zeg​ o nie pła​czesz? − py​ta​ły ją w kil​ka dni po pog​ rzeb​ ie.
– Ja bym płakała bez przerwy. − Zosia zamrugała, jednak z jej oczu nie
wy​płyn​ ę​ła ani jedn​ a łza.
– A ja to bym chyba oszalała! − westchnęła Sandra i zrobiła strasznie smutną
minę.
Andzia chciała im szczerze wyznać, jak jest źle, kiedy nie można płakać. Kiedy łzy
roz​le​wa​ją się w środ​ku i zos​ taj​ ą tam już na zaw​ sze.
Albo, gdy szła uli​cą…
Wydawało się jej, że wszyscy wiedzą, co spotkało tę dziewczynkę z czerwonymi
kokardkami. Ludzie ją mijali i pewnie zastanawiali się, jak można po czymś takim iść
zwyczajnie do szkoły. Jakby się nic nie stało. Andzia kopała wtedy wszystkie mijane
kamienie. Z całych sił. Tak bardzo pragnęła, żeby uderzyć się mocno i wreszcie
wyp​ łak​ ać. Ale naw​ et to nie pom​ a​gał​ o.
Dopiero nocami. Nie pamiętała ich zbyt dobrze, ale mama często włączała
świa​tło i An​dzia wid​ ział​ a nad sobą jej stros​ kan​ ą twarz.
– Znowu to samo − mówiła zmartwiona, patrząc na mokrą poduszkę. A potem
wsu​wał​ a się pod kołd​ rę An​dzi i lekk​ o ko​ły​sa​ła cór​kę do snu.

– Mamo, dlaczego nie było końca świata, kiedy tatuś umarł? − zapytała niedawno,
zam​ yk​ aj​ ąc ko​miks, w któr​ ym bo​ha​ter rat​ ow​ ał Ziem​ ię przed zag​ ła​dą.

– Był koniec świata, kochanie − odpowiedziała mama. − Ale poza nami nikt tego nie
zau​ wa​żył.



rozd​ ział 7
Dwie górk​ i i wspóln​ y pies

Jer​ e​miasz stał w prog​ u i po swo​jem​ u prze​stę​pow​ ał z nogi na nogę.
– Eń do​bry, czy jest An​dzia? − ukło​nił się niez​ grabn​ ie, gdy otwo​rzy​ły się drzwi.
– Jest − uśmiechnęła się do niego mama Andzi. − A ty masz na imię Jeremiasz,
prawd​ a? − Drzwi otwo​rzy​ły się jesz​cze szer​ zej. − Wejdź, pros​ zę.
– Dziękuje, ale nie mogę. − Jeremiasz lekko spurpurowiał. − Bo ja nie jestem sam.
I chciał​ em zap​ ros​ ić And​ zię do Tan​ga… To zna​czy na sank​ i…

– Do tang​ a czy na san​ki? − Mama And​ zi z tru​dem pow​ strzym​ ał​ a śmiech.
– Jedno i drugie, bo Tango to mój pies. I on jest tu ze mną. Czeka przed furtką.
Chcia​łem, żeby poz​ nał And​ zię. − Jer​ e​miasz nig​dy nie po​wie​dział tylu słów nar​ az.
– Cześć! − Zza mamy wychyliła się znajoma czerwona czapka. − Już idę, jeszcze
tyl​ko buty!
– I sanki! − przypomniała mama. − Jeremiaszu, ja też chętnie poznam twojego psa −
po​wied​ ział​ a pog​ odn​ ie.
– Ja​sne! − ucie​szył się Je​rem​ iasz i po​gnał po przyj​ a​cie​la.
Tango miał najśmieszniejszy ogon, jaki Andzia widziała. Przyszło jej do głowy
jedynie to, że mógł go skraść szarej wiewiórce. Był całkiem podobny do Bajo Bongo,
kundelka, którego stworzyła kiedyś mama w jednej z książek dla dzieci. Niewielki, ale
z taką ilością kudłów, że wyglądał jak ogromna zabrudzona śnieżka, którą ktoś
naprędce ulepił. Ale ten ktoś musiał dużo czasu poświęcić mordce, bo wystarczyło na
nią spojr​ zeć, żeby pok​ o​chać ca​łość.
Wi​tał się tak ser​deczn​ ie z mamą i An​dzią, że obie na​tych​miast go pol​ u​bi​ły.
– Wygląda jak mój Bajo Bongo − szepnęła zdumiona mama, zanurzając dłonie
w psią sierść. − I też taki rad​ os​ ny! Jak​by tań​czył ze szczę​ścia…
– Dlatego ma na imię Tango! − Jeremiasz był niezwykle dumny ze swego
czwor​ o​nog​ a.
– Teraz będę o was spokojna. − Mama pomachała im. − Macie rzetelnego
opie​kun​ a!
Zjeżdżali z dwóch górek. Najpierw z małej, z której sanki toczyły się bardzo wolno,
ale podróż trwała niezwykle krótko. A potem z dużej. Sanki mknęły z niej szybko
i można się było nawet trochę przestraszyć, zanim stanęły u stóp pomnika zamyślonego
poe​ ty.
Tango z energią gonił uciekinierów i zawsze zostawał w tyle. Za to na szczyt dużej
góry wdrap​ y​wał się pierws​ zy, co oznajm​ iał sza​lon​ ym szczek​ an​ iem.
A gdy bardzo się zmęczyli jazdą w dół i wspinaczką w górę, usiedli na sankach
i Andzia wyjęła z plecaka mały termos. Była w nim herbata. Bardzo ciepła, pachnąca
wan​ i​lią. Roz​lał​ a na​pój do pla​stik​ o​wych ku​becz​ków. Wol​no, aby się nie opar​ zyć.

– Jak chodziliśmy z tatą na wyprawy, to zawsze z tym termosem − powiedziała. −
Tata uważ​ ał, że her​ba​ta w les​ ie całk​ iem in​ac​ zej sma​ku​je.

– Mhm − zgod​ ził się Jer​ e​miasz. − Py​cha.
Pomilczał chwilę i nawet nieco się speszył, zanim spojrzał na Andzię spod daszka
czapk​ i.
– A ten prezent od ciebie to jest bardzo fajny. Nigdy nie miałem takiego ładnego
ze​szy​tu.
– To może być twój pamiętnik. − Andzia opuściła głowę. − Wiesz, taki notes,
w któr​ ym dziew​czyn​ki za​wsze pi​szą, co się wy​dar​ zy​ło.
– A chłopc​ y? − Je​re​miasz był wy​raźn​ ie zmart​ wion​ y.
– Chyba też mogą pisać − zamyśliła się Andzia. − Mógłbyś sobie w nim notować
ulu​bion​ e sam​ oc​ ho​dy…
– Albo opi​sałb​ ym, jak to było z Tan​giem, kie​dy go zna​la​złem…
– Znal​ a​złeś?
– Tak. W piw​nic​ ach na​szeg​ o blok​ u. Ktoś go przy​wią​zał do star​ eg​ o fo​te​la…

– To okropn​ e!
– Pewn​ ie! A ja się ba​wi​łem w chow​ a​neg​ o i przeg​ rał​ em.
– Jak to przeg​ rał​ eś?
– No, bo mnie od razu znal​ eźl​ i, jak wy​szed​ łem z Tang​ iem z tej piw​ni​cy.
– Ale tak naprawdę to wygrałeś. − Andzia posmutniała. − Ja zawsze chciałam mieć
psa.
– Jak chcesz, to Tango może być trochę twój − zaproponował Jeremiasz. − Już jest!
Zobacz, jak się do ciebie klei − uśmiechnął się, widząc swojego pupila na kolanach
An​dzi. − A przed moją mamą to się tyd​ zień ukryw​ al​ i​śmy… − szep​nął i zam​ ilkł.
– Bawiłeś się z mamą w chowanego i wygrałeś? − zaśmiała się Andzia, uwalniając
pie​ska z ko​lan.
– Tak jakby. Bo mama nie chciała słyszeć o Tangu. Powiedziałem jej, że bez Tanga
nie wy​zdro​wie​ję, więc mach​nę​ła ręką.
– I to była prawda? − Andzia patrzyła na Jeremiasza z ogromną uwagą. Pomyślała,
że może tata też by wy​zdrow​ iał, gdyb​ y bar​dzo mu zal​ eż​ ał​ o na psie…
– Jasne! Nie było dnia, żebym o nim nie myślał. Nawet lekarze mówili: „Staraj się,
chło​pie, bo twój pie​sek tęs​ kn​ i!”. To się star​ ał​ em.
– Tata też się star​ ał, ale nie wys​ zło − szep​nę​ła.
– Czasami nie wychodzi − zgodził się Jeremiasz i zanurzył nos w kubku. − Ale
pyc​ ha − ocen​ ił szcze​rze. − Zwy​czaj​na herb​ a​ta, a taka do​bra.
– Wcale nie zwyczajna − zaprzeczyła Andzia. − To leśna herbata i nazywa się
Przy​smak Kow​ a​li​ka.
– Nie znam żad​neg​ o Kow​ al​ i​ka − zas​ ta​now​ ił się Jer​ em​ iasz.
– To po​znasz. Kie​dyś ci go przed​sta​wię.
Gdy wracali z parku, słońce przetaczało się różową łuną i zapadał zmrok. Tango
tań​czył swój sza​lo​ny ta​niec, a san​ki bezs​ ze​lestn​ ie sun​ ę​ły po udept​ an​ ym śnie​gu.
– To dzisiaj w moim notesie napiszę o Tangu i o leśnej herbacie − powiedział na
po​że​gna​nie Jer​ em​ iasz.
– A ja będę oglądać rysunki mamy. I znajdę książkę z portretem Bajo Bongo. On
mus​ iał być tat​ u​siem Tan​ga − uśmiechn​ ęł​ a się An​dzia.
Kiedy przecinała podwórko, ciągnąc za sobą sanki, było już całkiem ciemno.

Jeremiasz pomyślał, że gdy Andzia znika w drzwiach swojego domu, to słońce robi
dok​ ład​nie to samo i zni​ka raz​ em z nią.

roz​dział 8
Kied​ y nie ma chłop​ca w żół​tej bluz​ ie

– Zima bierze nogi za pas − powiedziała mama, zdejmując do prania zasłonkę
w maki.

Andzia podbiegła do okna. Ale zamiast wybiegającej z ogrodu zimy zobaczyła tylko
rozt​ op​ y i brud​ne kleks​ y śnieg​ u.

– Nie martwisz się? − Mama miała minę łobuza. − Wkrótce trzeba będzie wynieść
two​je san​ki do piw​nic​ y.

– Trudn​ o − west​ chnę​ła And​ zia nad wyr​ az rad​ oś​ nie.

– Oho! Pierwsza saneczkarka na osiedlu cieszy się z końca sezonu! − Mama
spojrzała na Andzię z rozbawieniem. − Dobrze, że Jeremiasz tego nie słyszy. Byłoby
mu przyk​ ro.

– Wcale nie! − zaprzeczyła Andzia. − On też już czeka na wiosnę. Będziemy
obserwować ptaki i kreciki. Obiecałam, że razem znajdziemy kryjówkę jeża − głos
And​ zi aż drżał z emo​cji.

Mama pochyliła się nad parapetem i Andzia nie widziała, czy się cieszy z jej
pla​nów, czy nie.

Ale musiała się ucieszyć. Bo nagle przytuliła Andzię i powiedziała, że to świetny
pom​ ysł. I że nie zna ni​kog​ o mil​sze​go do wspól​nych wę​dró​wek od Jer​ em​ ia​sza.

Bo Jeremiasz zawsze mamę rozśmieszał. Gdy przychodził do Andzi, żeby razem
z nią oglądać w internecie przyrodnicze filmiki albo nowe modele sportowych
samochodów, to potrafił powiedzieć coś tak zabawnego, że mama zaraz potem biegła
do kuchni, aby znaleźć ciasteczka lub inne smakołyki i poczęstować nimi chłopca.
Dopiero kiedy okazało się, że Jeremiasz wcale nie lubi słodyczy, mama robiła
spec​ jal​nie dla nie​go jak​ iś owoc​ ow​ y de​ser.

Ostatnio dostał od niej książkę z historyjkami o psie Bajo Bongo. I gdy tylko
zob​ a​czył okładk​ ę, aż się za​chłys​ nął z rad​ o​ści.

– To pani jest tatą mo​je​go Tang​ a! − wyk​ rzyk​nął, a mama w śmiech.
– Na tatę rac​ zej nie wy​glą​dam − pow​ ie​dzia​ła, krę​cąc spódn​ iczk​ ą.
– To nie szkodzi. − Jeremiasz był w siódmym niebie, że nareszcie jego pies ma
jak​ ieg​ oś rod​ zic​ a.

Na pierwszej lekcji Andzia cały czas spoglądała w stronę klasowych drzwi. Ale
Jer​ e​miasz w nich nie sta​nął. I nie było go takż​ e na po​zos​ tał​ ych lek​cjach.

To dziwne − pomyślała. − Jeszcze niedawno nawet bym nie wiedziała, że jakiś
chłopiec w żółtej bluzie nie przyszedł do szkoły. A teraz chyba tylko ja jedna o tym
wiem.

Ale nie była to prawd​ a. Na ostatn​ iej przer​ wie po​de​szła do And​ zi Sara.
– Twój narzeczony jest na wagarach? − zapytała, a inne dziewczynki, które to
usłys​ za​ły, za​częł​ y się śmiać.
An​dzia spoj​rzał​ a na Sarę, ale zwy​czaj​nie. Bez gniew​ u i bez zło​ści.
– To mój ko​leg​ a − od​rze​kła lek​ko. − Nie na​rzec​ zon​ y.
I po tej odpowiedzi poczuła się doskonale. Zrozumiała, że właśnie przed chwilą
zjawił się tu, na szkolnym korytarzu, tata. Wprawdzie nikt poza Andzią go nie
za​uwa​żył, ale to nie szkod​ zi, bo on przys​ zedł tylk​ o do niej.
Tata świetnie się znał na różnych sprawach. Wiedział, co trzeba powiedzieć i w jaki
sposób. Wyjaśnił kiedyś Andzi, żeby nigdy nie walczyła z ludzkimi słowami, bo nie są
tego warte. Nie są warte, aby z ich powodu rodzić nowe złe słowa. A teraz, gdy Sara
chciała zrobić jej przykrość, tata wpadł do szkoły, by przypomnieć Andzi, jak się
powinna zachować. I miał rację. Dziewczynki przestały chichotać, a Olga podeszła do
niej, żeby obej​rzeć prac​ ę z plas​ tyk​ i. Nikt tak ład​nie nie ma​lo​wał, jak And​ zia.
– Ojej​ku! − wy​krzykn​ ęł​ a Olga, gdy spojr​ zał​ a na rys​ u​nek. − Mama ci pom​ ag​ a​ła?
– Nie! − zaśmiała się Andzia. − Mama powiedziała, że ja mam inną kreskę. Nawet
nie wiem, co to zna​czy − zmart​ wił​ a się troc​ hę.
– Na pewn​ o coś do​breg​ o − po​cies​ zy​ła ją Olga. − Two​je fioł​ki są jak prawd​ zi​we.
Potem inne dziewczynki oglądały pracę Andzi i bardzo im się podobała. Może Sara
tak​że chcia​ła ją zob​ a​czyć, jed​nak nie pod​ es​ zła.
A szkoda − myślała Andzia, wracając ze szkoły. − Gdyby podeszła, jeszcze raz
otworzyłabym przed nią swój blok. Tak samo na pewno zrobiłby tata, gdyby pani
ka​zał​ a mu na​mal​ o​wać do​woln​ ą techn​ i​ką ulub​ ion​ e kwiat​ y.
Jeremiasza nie było ani następnego dnia, ani następnego. A w piątek
wychowawczyni powiedziała całej klasie, że Jeremiasz zachorował i nie może
chodzić do szkoły. Zapytała, kto jest jego najlepszym kolegą i kto mógłby nosić mu
ze​szy​ty.
– Ja! − wykrzyknęła Andzia i wszyscy głośno zaczęli się śmiać. Andzia też się
śmiał​ a ze wszystk​ im​ i, bo po raz pierws​ zy zo​sta​ła czy​imś ko​leg​ ą.
Naj​bar​dziej ucies​ zył​ a się pani i pop​ ro​si​ła ją o rozm​ ow​ ę po lek​cjach.
Gdy już wszyscy wyszli do szatni, pani popatrzyła na Andzię poważnymi oczami

i zap​ y​tał​ a, czy And​ zia pot​ raf​ i do​chow​ ać taj​ em​nic​ y.



– Tak − przytaknęła, ale słowa pani bardzo ją zmartwiły. Tata też kiedyś ją o to
poprosił. O dochowanie wspólnego sekretu, że można być po śmierci małym
kow​ a​li​kiem, jak się tego bar​dzo pra​gnie.

A teraz prosi ją o coś równie ważnego pani, ale na pewno także Jeremiasz. Są takie
sekrety, które bardzo bolą i Andzia zdążyła się już o tym przekonać. Wprawdzie tata
wspom​ niał, że ko​muś bar​dzo za​ufan​ em​ u może wyj​ a​wić se​kret.

Ale do​tąd And​ zia nik​ om​ u na tyle nie zau​ fa​ła. Naw​ et ma​mie.
Pani miała smutną minę, gdy opowiadała o chorobie Jeremiasza. I o tym, jak musiał
zmie​nić szko​łę, bo ta po​przed​nia nie była przy​go​tow​ an​ a na jego cu​krzyc​ ę.
Andzia nie za bardzo rozumiała, jak szkoła powinna się przygotować na cukrzycę,
ale wstydziła się o to zapytać. Pani pewnie sądziła, że Andzia jest mądrzejsza, niż jest,
a nie by​łob​ y do​brze roz​czar​ ow​ ać pan​ ią.
Poza tym pani zdążyła już zamknąć ten temat i teraz prosiła Andzię, aby na razie nie
mó​wi​ła nik​ om​ u w kla​sie o chor​ o​bie Jer​ em​ ia​sza. On sam tak po​stan​ ow​ ił.
– Potrzebuje więcej czasu, aby uwierzyć, że jesteśmy mu życzliwi − rozmyślała
gło​śno pani, nie pa​trząc na And​ zię.
– A czy jesteśmy? − zapytała Andzia, ściągając na siebie niespokojne spojrzenie
pani.
Gdy dostała karteczkę z adresem Jeremiasza, poczuła się bardzo wyróżniona.
Pamiętała, jak kiedyś mama odbierała nagrodę za swoje ilustracje. Wprawdzie mamy
dyp​ lom był duży i ko​lo​row​ y, ale cza​sa​mi naw​ et mała kart​ eczk​ a bywa wielk​ ą nag​ rod​ ą.
Przed szko​łą czek​ ał​ a na nią Olga, bie​ga​jąc do​koł​ a wielk​ ieg​ o świer​ka.
Andzia zamachała jej kolorową rękawiczką i Olga nie dokończyła kółka. Była
zarumieniona i uśmiechnięta. Obejrzały karteczkę z adresem i ruszyły przed siebie, nie
omij​ a​jąc żad​nej z nap​ ot​ ka​nych zasp, któr​ e pow​ o​li zmien​ iał​ y się w bure kał​ uż​ e.



roz​dział 9
Dlac​ ze​go dzię​cioł opuszc​ za dziup​ lę

– Taki daleki spacer dwa razy w tygodniu dobrze nam zrobi − powiedziała mama,
gdy And​ zia skoń​czył​ a swą opo​wieść o pani i Jer​ e​mias​ zu.

– Będziesz do niego chodziła ze mną? − Andzi ten pomysł wyraźnie nie przypadł do
gu​stu.

– Niezupełnie. − Mama była poważna, choć w jej oczach zamigotały wesołe
iskierk​ i. − Będę tylk​ o szła z tobą w tym sam​ ym kie​runk​ u.

– A co pot​ em? Jak dojd​ zie​my do blok​ u Je​rem​ ia​sza?
– Ty go odw​ ie​dzisz, a ja zał​ a​twię różn​ e waż​ne spra​wy.
– A jeszc​ ze pot​ em? − W oczach An​dzi też po​jaw​ ił​ y się ident​ yczn​ e iskierk​ i.
– A jeszcze potem tak się szczęśliwie złoży, że znowu będziemy maszerowały
raz​ em w tym sam​ ym kier​ unk​ u. To znac​ zy w kier​ unk​ u nas​ ze​go domu.
Bu​ziak wcal​ e nie był zbyt hojn​ ą nag​ rod​ ą dla mamy.
Nie tylko przełożyła swe obowiązki, by towarzyszyć Andzi, ale jeszcze wymyśliła
idealny plan. Aby Andzia i Jeremiasz mieli trochę czasu dla siebie, mama za każdym
razem kserowała notatki z zeszytów. Jeremiasz uzupełniał je, gdy już Andzi nie było,
żałując za każdym razem, że prace domowe jego koleżanki jakoś się nie chciały
skser​ o​wać. Mus​ iał odr​ ab​ iać je sam.
A niedawno mama Jeremiasza zaprosiła mamę Andzi na herbatę i ciasto. Tak
pyszny sernik przynosił z cukierni tylko tata. Andzia nie mogła się nadziwić, że ktoś
jesz​cze po​tra​fi upiec coś równ​ ie smaczn​ eg​ o.
– To spec​ jaln​ e cias​ to dla moj​ e​go łas​ u​cha − śmia​ła się mama Jer​ em​ ia​sza.
– Jak to? − zdzi​wi​ła się And​ zia. − Przec​ ież Je​rem​ iasz nie lubi słod​ yc​ zy!
– Uwielbia. Ale jego choroba też niestety je lubi. Dlatego mamy specjalne przepisy
na ła​koc​ ie.
Jeremiasz drapał się za uchem. Jak zawsze, gdy nie wiedział, co powiedzieć.
I pewnie myślał, że Andzia posądzi go o kłamstwo. Ale wcale nie skłamał. On po
pro​stu nie mógł lub​ ić słod​ yc​ zy ze skle​pu!
– Bo wiesz – powiedział potem, gdy przeglądali katalog samochodów − ja nie mogę
jeść sło​dy​czy ze sklep​ u.
– Pewn​ ie, że wiem − uśmiechn​ ęł​ a się, głaszc​ ząc sza​re fut​ er​ko Tan​ga.

Olga za​py​ta​ła And​ zię, czy mogą czas​ am​ i ra​zem się baw​ ić.

– No pewnie! − odpowiedziała na długiej przerwie, gdy biegały wokół
najw​ ięk​szeg​ o świerk​ a.

Na tym lek​ko próch​niej​ ąc​ ym drze​wie była star​ a dziup​ la i And​ zia po​kaz​ ał​ a ją Old​ ze.
– Chy​ba bał​ a​bym się tam zaj​rzeć − szep​nę​ła Olga.
– Kiedyś to było mieszkanie pana w żółtej czapce. − Andzia zadarła głowę
z nad​ ziej​ ą, że zno​wu zo​ba​czy właś​ ci​ciel​ a dziup​ li − ale on już dawn​ o się wyp​ row​ a​dził.
– Jak to pana w czap​ce? Praw​dzi​we​go?
– Prawd​ ziw​ y pan dzię​cioł − zaś​ miał​ a się An​dzia. − Tata mi go kie​dyś pok​ a​zał.
– Dzięc​ io​ły mają czap​ki? − Olga też zad​ ar​ła głow​ ę.
– Ten ma. I tylk​ o trzy pal​ usz​ki! Szkod​ a, że już tu nie miesz​ka.

– Ciągle myślę o tym dzięciole − powiedziała Olga, gdy stanęły przed domem
An​dzi. − Dla​cze​go por​ zuc​ ił swo​ją dziu​plę?

– Może miał dużo dzieci i znalazł sobie większą? Albo na starszym drzewie? Bo te
pta​ki lub​ ią tylk​ o okropn​ ie star​ e drzew​ a.



– Mój tata wcale nie ma dużo dzieci i też się wyprowadził − powiedziała Olga,
wkład​ aj​ ąc palc​ e pom​ ięd​ zy oczka siat​ki. − To chy​ba nie chod​ zi o dzie​ci…

– Mój tata też… − roz​poc​ zęł​ a An​dzia.
– Ale twój umarł, to się nie liczy − przerwała jej Olga, zanim uwolniła rękę
za​plą​tan​ ą w dru​cia​ne ogro​dzen​ ie.
Tego dnia Andzia była markotna i szybciej poszła spać. Zaniepokojona mama
zmier​ zy​ła jej tem​pe​ra​tur​ ę, ale ter​mo​metr nic​ ze​go nie wyj​ aś​ nił.
Leżała w łóżku z otwartymi oczami i zastanawiała się, jak to właściwie jest, gdy
ktoś odc​ ho​dzi.
Ludzie robią to pewnie tak samo jak ptaki. Albo dziupla im się nie podoba, albo
chcą zmienić park. A czasami wracają do tej samej dziupli, bo się okazuje, że
lepszej nie ma. Jeśli tata Olgi jest choć trochę dzięciołem w żółtej czapce, to na
pew​no kied​ yś sprow​ ad​ zi się z po​wrot​ em.
Ta myśl nios​ ła ze sobą spok​ ój. Inna nie.
Tylko dlaczego, gdy zabrakło mi taty, Olga wcale do mnie nie podchodziła?
I patrzyła na mnie z taką litością? Przecież wiedziała, jak to jest, gdy ptak opuszcza
swo​ją dziu​plę.
A potem nad głową Andzi zawirowała cała rodzina dzięciołów. Bardzo elegancki
pan w żółtej czapeczce ukrył swą białą grzbietową plamę pod żółtą bluzą. I gdyby nie
trzy palce, sterczące z rękawa, Andzia byłaby przekonana, że to Jeremiasz z wielkimi
skrzy​dła​mi krąż​ y nad szkol​nym świerk​ iem.

rozd​ ział 10
Wo​łan​ ie

Dzień od samego początku zapowiadał się znakomicie. Najpierw Andzia odkryła, że
park od rana stoi w słońcu i jest pełen niespodzianek. Było więc niemal pewne, że to
może zdar​ zyć się dzis​ iaj.

W szkole pani pochwaliła Jeremiasza, bo nadrobił wszystkie zaległości. Andzia
dostała piątkę z wypracowania o wiośnie. Tylko lekcje wciąż trwały i trwały. Nawet
w głowie Andzi zakiełkował taki pomysł, żeby je sobie trochę skrócić, ale cierpliwie
wyt​ rzy​mał​ a do dzwonk​ a.


Click to View FlipBook Version