Barbara Kosmowska
DZIEWCZYNKA Z PARK U
Ilustracje: Emil ia Dziubak
Cop yrig ht © by Barbara Kosmowska, 2012
Copyr ight © by Wyd awn ictwo W.A.B., 2012
Wydan ie I
Wars zawa 2012
Spis treści
Rozdział 1: Druga strona ulicy
Rozdział 2: Słowa odlatują jak ptaki
Rozdział 3: Sekret
Rozdział 4: Miętowe pastylki na samotność
Rozdział 5: Cukier puder na księżycu
Rozdział 6: Przegapiony koniec świata
Rozdział 7: Dwie górki i wspólny pies
Rozdział 8: Kiedy nie ma chłopca w żółtej bluzie
Rozdział 9: Dlaczego dzięcioł opuszcza dziuplę
Rozdział 10: Wołanie
Rozdział 11: Dzień, w którym powracają kolory
Chłopiec w żółtej bluzie
Biogram autorki
rozdział 1
Druga strona ulicy
– Czy to prawda, że twój tata umarł? − zapytał Jeremiasz, kiedy stała przy płocie
i patrzyła na dwie kłócąc e się sik ork i.
– Mhm − przytaknęł a i mocniej naciąg nęł a czerw on ą czapk ę.
Był silny mróz.
Jerem iasz też mocniej wcis nął na uszy swoj ą czapk ę i pop raw ił plec ak.
Sikorki odleciały z piskiem. Rozsiadły się na pobliskim drzewie niczym na wielkiej
biał ej kan apie.
– Jak chcesz, to pójdę kawałek z tobą. − Jeremiasz mocno tarł czerwone z zimna
ręce.
– Będą się z cieb ie śmiać − podniosła na nieg o oczy.
– E tam − wzruszył ramionami, jakby mu nie zależało. − A jutro wybieram się na
łyżwy. Masz łyżwy?
– Mam. Chyba są już za małe.
Szli dalej w milczeniu, aż do budki z prasą i słodyczami. Jak zawsze wiła się
wokół niej kol orowa kolejka dzieci.
– Kupimy sobie po batonie? − Jeremiasz wysypał na dłoń drobne i skwapliwie je
przelic zył.
– Nie.
– Ja też nie chcę − uznał po dłużs zej chwil i.
Rus zyli w stronę gwarneg o skrzyż owan ia.
– Jak będę duży, to spraw ię sob ie taki wóz.
Wzrok Jeremiasza zatrzymał się na smukłej linii sportowego auta. Przemknęło
z rykiem siln ik a, zostaw iając smug ę białego dymu.
– Lub isz sam ochod y?
Pokręc ił a przec ząco głową.
Tata lubił − pomyślała. − Jego ukochane auto stoi teraz w garażu i czeka na
nabywcę. Mama mówi, że zostało za dużo wspomnień. I nie da się ich ani odkurzyć, ani
wytrzep ać.
Po śmierci taty mama bez przerwy robiła porządki. Miała zaciśnięte usta, gdy
kręciła się po domu w poszukiwaniu niepotrzebnych rzeczy. Chciała je za wszelką
cenę wyłowić z szuflad i szaf. Czasami udawało jej się zapełnić foliowy worek
jakimiś zdobyczami. Wydawała się wtedy zadowolona i spokojna. Ale gdy trafiała na
przedmiot, który bronił się przed wyrzuceniem, działo się z nią coś złego. Trzymała
go długo w dłon iach i była taka bezradna. Jakby zap omniał a, że już jest dor osła.
Andzia pomyślała, że dorośli powinni wiedzieć, co można zatrzymać na dłużej,
a z czym trzeb a się rozs tać.
Od czasu gdy zostały same, mama często zapominała, że jest dorosła. Na przykład
zdarzyło jej się parę razy zasnąć w porze kolacji. Dopiero gdy Andzia spaliła
niechcący czajnik i całą kuchnię spowiła ciemna mgła kopcącego dymu, mama
przyb iegła do kuchn i, żeby otwor zyć okna na oścież.
I często leżała w sypialni pod koc em w krat ę. Naw et po poł udniu.
Tata leżał tylko wtedy, kiedy chorował. A wcześniej nie mógł usiedzieć w domu.
Brał Andzię, pakował do futerału wysłużoną lornetkę, a do plecaka atlas ssaków.
I ruszali na wycieczkę. Wystarczyło przejść na drugą stronę ulicy, do parku, aby
znaleźć się w inn ym świecie.
Mama nie lubiła tych wypraw. Jej wysokie obcasy zawsze zapadały się w grząskiej
trawie i na podmokłych, wydeptanych ścieżkach. W dodatku nie miała orientacji i bała
się zboc zyć z głównej dróżk i.
Andzia znała park na pamięć. Można w nim było karmić dzikie kaczki, które
upodobały sobie zarośnięty staw. Albo zjeżdżać na sankach z niewysokiej górki prosto
pod nogi poe ty, który stał na pom niku i pat rzył w niebo.
A wiosną do parku przylatywały ptaki. Miały na drzewach swoje budki i dziuple, do
których pracowicie znosiły różne skarby. Źdźbła traw, wiórki kory, a czasami nawet
spore patyczki. Wówczas siadała na ławce i przyglądała się tym ptasim wędrówkom
i star aniom. Albo lic zył a wiew iórki, bawiąc e się w chowan eg o. Rude zal otn ic e.
– Idziesz już do domu? − zapytał Jeremiasz, gdy zza zakrętu wyłonił się niewielki
budyn ek z okaz ałym taras em.
Andzia przystanęła i spojrzała w stronę przydomowego ogrodu, ukrytego pod
śniegow ą czapą.
– Chyba jeszcze nie. Mam śniadanie dla kaczek. Jak chcesz, możemy je razem
nakarm ić.
– Kaczki? − Jeremiasz spojrzał na rozległy park, próbujący skryć się za drzewami. −
Jasne, że możemy − powiedział, odprowadzając wzrokiem kolejny sportowy
samoc hód, zbyt szybk o mknąc y po ruc hliw ej ulicy.
rozd ział 2
Słow a odl atują jak ptak i
Mama nie zapytała, dlaczego Andzia tak późno wróciła ze szkoły. Pewnie nie
wiedziała, że jest późno, bo znowu leżała pod kocem w kratę. Wstała dopiero wtedy,
kied y na dole zaskrzypiały drzwi.
– Jesteś głodna? − zap yt ała, stawiaj ąc na gazie mały garnek z zupą.
To nie było pytanie do Andzi, tylko do zasłonki w maki. I do garnka, a także do
baz ylii, któr a zieleniła się na kuchenn ym parapecie.
And zia nie lubi odpowiad ać na tak ie pyt ania.
– Co w szkole?
Tym razem wzrok mamy zatrzymał się na niej. Jej oczy były lekko zaczerwienione
i spuchnięt e.
– Dob rze − odrzekła Andzia.
Nigdy nie wiedziała, co nal eży odpow ied zieć.
Od czasu jak zostały same, wszystko się zmieniło. Słowo „dobrze” też się zmieniło.
Nie oznaczało już tego, co dawniej. Było trochę jak przeciwbólowa tabletka, a trochę
jak czekoladk a.
Mama zawsze lub ił a czek ol adk i.
– Dos tałaś jak ąś ocenę? − Przed And zią stanął talerz zupy.
– Czwórkę z pols kieg o − odp owied ział a, zan im zaczęł a jeść.
Ostatnio często myślała o tym, że tata, gdy umierał, musiał zabrać ze sobą
większość słów. Kiedyś tak łatwo rozmawiało się o różnych sprawach. A teraz mama
wciąż milc zy i szuka potrzebnego wyraz u.
Coś równie złego stało się z ich wspóln ym śmiechem. Też umarł raz em z tatą.
– Jak chcesz, zag ram y w chińczyk a.
Mama spojrzała na Andzię z mał ym przes trachem, że zec hce grać.
– Może inn ym razem − odpow ied ziała poważnie. − Muszę odrobić lekc je na jutro.
– Jut ro jest sob ota.
– To na poniedziałek − odparła Andzia. A mama, choć tylko pokiwała głową,
natychmiast się uspok oiła, jakb y właś nie poz był a się jak ieg oś kłopot u.
W pokoju Andzi był porządek. Porządek miał cieszyć mamę, ale nie cieszył.
Martwił i ją, i Andzię, bo kiedy wszystko leży równo na swoim miejscu, to bardziej się
sprząta w swoi m pokoj u, niż się w nim mieszka.
Po pogrzebie taty babcia powiedziała, że trzeba cierpliwie poczekać, a wszystko
wróci do normy. Andzia nie rozumiała zbyt dobrze, co to znaczy, więc sprawdziła
w słowniku. Ta norma, na którą miały z mamą poczekać, była jakąś ustaloną, ogólnie
przyjętą zas adą.
Widocznie babcia się pomyliła − pomyślała wtedy Andzia. − Ani jej, ani mamie nie
była potrzebna żadna zasada, tylko tata. Nie musiałby wstawać z łóżka czy chodzić do
prac y. Przec ież obie z mamą dobrze sobie radziły, gdy chor ow ał.
Andzia patrzy na zdjęcie z tatą i ma do niego żal, że się do niej uśmiecha tylko ze
ściany.
– Powinieneś tu być i zrobić coś takiego, żeby mama też zaczęła się uśmiechać −
wyszept ał a And zia. A potem rozł ożyła książk i i usiadła do lekc ji.
Późnym wieczor em zajr zał a do niej mama.
– Czytasz książk ę, And ziu? − zap yt ał a, stoj ąc w prog u.
– Tak. Wesołą. − Andzia szybk o znalaz ła jakiś przyp adkowy uśmiech.
– Jeśli chcesz, moż emy spać razem.
Mama często przychodziła do Andzi z taką propozycją. A ona codziennie na nią
czekała. Czasami udawała, że czyta, a czasami, że zasypia. Ale tak naprawdę zawsze
nasłuchiwała krok ów mamy.
Leżały na szerokim łóżku. Mama trzymała w rękach książkę, ale jej wzrok błądził po
jasnych ścianach i z trudem wracał do powieściowych wydarzeń. Spojrzenie Andzi,
choć też leżała z otwartą książką, najczęściej zatrzymywało się na twarzy mamy.
Oczom Andzi zależało najbardziej na tym, aby mamę przeczytać jak opowiadanie,
które dobrze się końc zy. Nie było to jednak łatwe. Zwłaszc za od kilk u tygod ni.
– Kiedy już przestaniesz być smutna, mogłybyśmy pójść do parku − powiedziała
cic ho.
– Moż em y się tam wyb rać nawet jutro − odr zekła mama.
– To za szybko − And zia pokręc iła przec ząc o głową.
– Myślisz, że jestem smutna? − głos mamy niebezpiecznie zadrżał. − Bardzo się
star am, żeby było… jak dawn iej − dok ończył a.
– Wiem − szepn ęła Andzia i pocałow ał a mamę w polic zek.
I znowu poczuła się dorosła. Jak mama swojej mamy. Zawsze miała takie odczucie,
gdy robiła jedną z tych rzeczy, którymi wcześniej zajmowała się mama. A to
poprawiała krzywo zawiązaną kokardkę przy jej kuchennym fartuszku, a to przynosiła
nowe rajstopy, gdy dostrzegała oczko wędrujące po maminej nodze. A najczęściej
czuła się bardzo dorosła, gdy sadzała mamę na krześle i starannie czesała jej niesforne
włos y, zmierzw ion e i troc hę zmęc zon e wiecznym leżen iem pod koc em.
– Muszę ci coś powiedzieć. Mam bardzo dzielną córeczkę. − Mama przeciągnęła
And zię na swoją połowę łóżka i kilk akrotn ie ją pocałowała.
Andzia zamknęła oczy. Wszystko się zmieniło, ale mamy pocałunki nie. Pozostały
takie same. Trzeb a tylko było długo i cierp liw ie na nie czek ać.
rozd ział 3
Sek ret
Jeremiasz zwolnił, kiedy wychodziła ze szkoły, a potem przystanął. I stał tak długo,
aż And zia znalazła się obok nieg o.
– Dzisiaj wziąłem specjalne śniadanie dla twoich kaczek − powiedział, lepiąc
wielk ą śnieżną kulę. − A Zośk i nie słuc haj. Ona się nie zna naw et na sam oc hodach.
– Ja też nie za bardzo − zac zerwieniła się troc hę.
– Ale ty umiesz rozmawiać z kaczkami. – Śnieżna kula wylądowała na pobliskim
drzew ie.
Szli przez chwilę w milc zeniu.
– Jak będziesz chciał, to pokażę ci w parku wszystkie ptasie gniazda. I mieszkanie
kret a.
– Skąd się na tym znasz? Na gniazdach i w ogóle? − Szalik Jeremiasza tańczył na
wiet rze.
– Mój tata był faunis tą.
– Kim?
– Bad ac zem ptaków i ssaków.
– O rany! Leczył zwier zęta?
– Nie. Obs erw ował je i opis yw ał.
– Fajnie masz − westchnął Jeremiasz, ale nagle zamilkł i spojrzał z ukosa na
And zię.
– Nic nie szkodzi − odpowiedziała dzielnie i próbowała się uśmiechnąć. − Sama
czasami zap omin am. Że go nie ma.
– Mojego też często nie ma. − Jeremiasz miał czerwone od mrozu ręce. Próbował
ulokować je w płytkich kieszeniach. − A kiedy wraca z pracy, to zawsze jest
zmęczon y.
– Ale wrac a − szepn ęła And zia.
Jeremiasz pomyślał, że jest trochę podobna do małego głodnego ptaszka. Nie znał
żadnej dziewczyny, która byłaby taka jak Andzia. Wszystkie dużo paplały i zbijały się
w kącie klasy w kolorową grupkę. A potem szeptały, spoglądając na innych, żeby
wreszcie wybuchnąć przykrym śmiechem. A już najbardziej nie lubił Zośki, głośnej jak
wojskowa orkies tra i bardzo zarozum iałej.
Nad stawem bawiły się dzieci. Wodę skuł lód. Maluchy pod czujnym okiem
rod ziców staw iał y na srebrnej tafli niepewn e kroki.
Gdy Andzia sypała kaczkom okruchy chleba, podbiegały do niej na krzywych
łapk ach i wszc zyn ały między sobą awant ury. Kaczki − krzyk liwe przek upk i.
– One chyba cię znają. − Jeremiasz patrzył z zazdrością, jak ufnie maszerowały
w stron ę And zi.
– Może. Nawet nie wiem, czy ja je znam, choć często tu przychodzę. Właściwie to
przychodziłam. Z tatą. Mama też czasami dała się namówić. Ale teraz nie lubi
spac erów.
Jeremiasz wypróbował podeszwy swych nowych butów na lodzie. Świetnie
nadawały się do ślizgania. Gdy zdarzało mu się upaść, Andzia wybuchała szczerym
śmiec hem. Więc bez przerwy upad ał.
A potem długo przyglądali się gniazdom. Andzia wiedziała, który ptak w nich
mieszka, a który już na zaw sze je opuścił.
Zadzierali wysoko głowy i śmiali się, gdy wiatr strącał z wysoka sypki śnieg na ich
twar ze.
– Mus zę już iść. − And zia otrzep ała resztki białego puc hu z kurtk i.
– A krec ia nora? Obiecałaś − przyp omniał Jerem iasz.
– Przyjdź w nied ziel ę, to ją znajd ziemy − powiedziała, zanim z żalem opuścili park.
Właściwie mogłaby powierzyć Jeremiaszowi swoją tajemnicę. Powtórzyć słowa
taty, które często do niej wracają. Ale jednak zna go trochę za mało. I nie jest
pewna, czy by ją dob rze zrozum iał.
Gdyby nie ta ostatnia rozmowa, gdy tata był już w szpitalu i miał na sobie obcą
piżamę, Andzi byłoby dzisiaj bardzo ciężko. Wystarczyło spojrzeć na mamę, która nie
znał a sek ret u, żeby wied zieć, jak mog ło być źle.
Szkod a, że mama wciąż tak bard zo cierp i. Bo gdyby wiedział a…
Mama siedział a z babcią przy kuc henn ym stole. Piły herb at ę.
– Gdzie byłaś, Andziu? − zap yt ała, pat rząc na córkę czujn ym wzrok iem.
– W szkol e.
– Lekcje dawno się skońc zył y. Dzwonił a twoj a wychow awczyn i.
And zia zsunęł a przemoc zone buty i ruszyła z nimi na koryt arz.
– Andziu, zap yt ał am cię o ważną rzecz. − Mama cierp liw ie czekał a na odpowiedź.
– Chod ziłam po parku. Z Jeremias zem.
– Tym drugor ocznym?
– Tak.
Mama spojrzała na babcię takim wzrokiem, jakby Andzia zrobiła coś bardzo
niew łaś ciwego.
– Lubię go, bo mi nie dok ucza − dod ała, choć mog ła milc zeć.
– Twoja pani jest zmart wion a. Mówi, że częs to spóźn iasz się do szkoły.
– Tylko wted y, gdy idę przez park − sprostow ał a And zia.
– I nie zgłaszasz się na lekcjach.
– Nie lubię, jak na mnie patrzą.
– A ostatn io nie miał aś zad ania dom owego.
– Nie miał am.
– Zasmucasz mnie − powiedziała mama i Andzia poczuła mocny skurcz w gardle.
Jakby coś w nim chciało zapłak ać, ale powstrzymał o się w ostatniej chwili.
Babc ia pochyl iła głow ę nad paruj ąc ą fil iż anką.
– A ty zasmuc asz mnie – babcia spojrzał a znac ząco na zas koczoną mamę.
Mama i Andzia jednoc ześ nie zatop iły wzrok w starszej pani.
– Obu wam jest teraz trudno i źle. − Babcia delikatnie wygładziła fałdę wełnianej
spódnicy. − I mnie też niełatwo, jak to matce… Musimy być dzielne i próbować żyć jak
kied yś...
– Ja się bardzo staram. − Mama spojrzała na Andzię. Jakby sama nie dowierzała
swoim słow om.
– Ale i tak widać. Ten twój smutek − westchnęła Andzia. − Nawet jak się
przykrywasz kocem w kratk ę.
– Szczególnie wtedy − dodała babcia, a biała filiżanka lekko zatrzęsła się w jej
dłon i.
– No tak. Jestem wszystkiemu winna − zabrzmiał rozedrgany głos mamy − że
Andzia się spóźnia, że chodzi do szkoły bez śniadania i bez prac domowych. Że nie
byłyśmy już mies iąc na spacerze… − zał kał a, chowaj ąc głow ę w ram ion ach.
Znowu wygląd a jak mała dziewczynka − pom yś lała Andzia.
Babcia musiała pomyśleć tak samo, bo pochyliła się nad mamą i mocno ją
przytul iła.
– Żadna z was nie jest niczemu winna − wyszeptała, podając mamie chusteczkę. −
Czasam i są tak ie trudn e dni.
Tata, gdy tylko pojawiał się smutek, zawsze kupował ciasto. To był zwykle sernik
z brzoskwiniami. A gdy Andzia z mamą parzyły herbatę, skubał ciasto, aby wyłowić
kawałki owoców. Można było podczas tak iej uczty smaczn ie zap om nieć o smutk u.
– Mamo, kupiłaś sern ik? − zap yt ał a And zia.
Mama podnios ła na nią zdziw ione oczy.
– Sern ik? − pow tór zył a jak aut omat.
– Pójd ę kupić. To niedal eko.
– Uważaj na samochody! − zawołała za nią mama, ale Andzia pędziła już do
cuk ierni i głos mamy poz os tał za szybk o zam knięt ym i drzwiami.
rozdział 4
Mięt ow e pastylki na sam otn ość
– Szkoda, że nie przyjdziesz na moje urodziny. − Zosia patrzyła na Andzię ze
współc zuciem. − Masz żał ob ę, nie?
And zia poc hylał a się nisko nad zes zytem, żeby nie widzieć Zosi.
– Jak chcesz, to możesz przyjść, ale wtedy nikt się nie będzie bawił. Bo
wiadom o…
– Nie chcę do ciebie przyjść. − Andzia na końcu zeszytu malowała motyla. − Mogę,
ale nie chcę.
– Ojejku, słyszycie? − Zosia rozejrzała się po klasie. − Ona mówi, że nie chce do
mnie przyjść! Na kulig! Kto by w to uwierzył!
– Każdy wierzy, w co chce! − odpowiedziała Andzia i domalowała motylowi
wielk ie rogi.
Na przer wie pods zedł do niej Jerem iasz.
– O rany! − podrapał się za uchem − ale masz gadane! Najpierw z tą Zośką, tak jej
pow iedziałaś, że hej, a potem na lekc ji… Mówił aś jak jakaś prymus ka…
– To było łatwe. Znam się na drzewach, bo tata mnie nauczył. − Andzia zamknęła
czytan ą książk ę, a Jer em iasz wyd obył z kieszen i mentolowe drops y.
– Częs tuj się. W nagrod ę − pow ied ział pow ażnie.
– Dlaczego jesteś drugoroczny? Nie lubisz się uczyć? − zapytała, udając, że nie
dos trzeg a spojr zeń i szeptów koleżan ek.
– Nie za bardzo. − Jeremiasz zapchał buzię kolejnym dropsem. − Ale powtarzam
klasę, bo był em w szpit al u. Pół roku mnie tam trzymali − skrzywił się.
– Fajn ie, że już cię wypuścil i − głos Andzi zab rzmiał zwyc zajn ie i szczer ze.
A pot em były jeszcze trzy przer wy i na każdej And zia jadła mięt ow e pas tylki.
Wrac ała ze szkoł y sama. Jerem iasz dogon ił ją za skrzyż owan iem.
– Zapomniałem ci powiedzieć, że jak chcesz, to możemy zrobić kulig − wysapał. −
Ty będ ziesz siedziała na sankach, a ja będę arab.
– Kto? − zdumiał a się And zia.
– No, arab, to znaczy taki koń! Będę udawał konia, bo prawdziwy kulig zawsze jest
z kon iem − dok ońc zył.
– Nie musisz być koniem − zaśmiała się Andzia. − Możemy razem zjeżdżać na
sankach. Z tej parkow ej góry.
– Sup er! − Jer emiasz klasnął radoś nie w ręce. − To kiedy?
– Może w sobotę? − zamyśliła się. − Obiecałam babci, że trochę więcej się pouczę
− dodał a wstyd liw ie.
– Dob ra. To ja też się pou czę − przys tał Jeremiasz.
Stanęl i przed furtką domu And zi.
– Szkoda, że mieszkasz tak blisko szkoły − mruknął, przestępując z nogi na nogę. −
Byś my sob ie mogli jeszc ze iść i opow ied ziałb ym ci o Tang u.
– O tańc u? − Jerem iasz zdumiewał ją coraz bardziej.
– Nie. O moim psie Tangu − powiedział z wielką powagą. − Dzisiaj Tango jest sam,
więc mus zę już iść.
– Poczekaj. − Andzia gorączkowo poszukiwała czegoś w plecaku. − Proszę −
wyc iągnęł a w stronę Jer em ias za pięknie opakowan y prezent.
– Ale co? − zdziwił się, pat rząc to na Andzię, to na podarek. − To dla mnie?
– Tak. Miał być dla Zosi. Na jej urodzin y, ale nie zas łuż ył a.
– Ja też nie…
– Weź, proszę! − Andzia zamachała prezentem, wciąż pozostającym w jej
kolorowej rękawiczc e.
– A co jest w środk u? − Jeremiasz sięg nął po podar ek i aż pokraś niał z rad ości.
– Zobaczysz w domu. Może ci się nie spodob a…
– Już mi się podoba! − zaprzeczył szybko. − Dziękuję − szepnął, a właściwie
zapiszczał i oboj e się roześ mial i.
rozdział 5
Cukier pud er na księż ycu
Drzwi były zamknięte. Andzia długo mocowała się ze starym zamkiem. Wreszcie
klamka łag odn ie opad ła i wpuścił a ją do środk a.
Jak kiedyś. Kiedyś też bywało, że trafiała na zamknięte drzwi. Mama pracowała
w domu. Robiła piękne ilustracje do dziecięcych książek. Ale dawniej często
wychod ził a do mias ta i na pocztę.
Andzia lubiła powroty mamy. Zawsze tak ładnie wyglądała. Czasami bardzo
elegancko, jak jakaś aktorka, która gra panią z banku. A innym razem, gdy zbierała
włosy w rozczochraną kitkę, przypominała młodą dziewczynę. Taką, co chodzi na
koncerty głośnych zespołów i je frytki palcami. Najbardziej zmieniały się po tych
wyjściach oczy mamy. Jakby poza domem znajdowały dużo światła i kolorów.
Szczególn ie kol or ów, bo mama świetnie znał a się na barwach...
W kuchni czek ał na And zię list.
Niedługo wrócę − napisała. − Obiad gotowy. Zjemy go razem. A jeśli moja
córeczka jest głodn a, na stole – mała niespod ziank a.
Mama
Nawet gdyby Andzia nie była głodna, zjadłaby całą niespodziankę. Bo mama
zrobiła te pyszne francuskie rożki z jabłkowym musem. Wyglądają identycznie jak
tamte, dawne, o które kiedyś grali we troje w chińczyka. Kto wygrywał, dostawał
o jednego rożka więcej. Mama uwielbiała zajmować ostatnie miejsce, bojąc się, że
utyje. I ten głośny śmiech przy stole, gdy Andzia obrażała się na tatę, bo okropnie
oszukiw ał...
Obok rożków ręka mamy postawiła kubek z mlekiem. Mama doskonale wiedziała, że
bez mleka rożki się nie lic zą.
Andzia zmrużyła powieki i delikatnie skosztowała ciasta. Było takie, jak być
pow inno.
I choć przy stole panowała głucha cisza, nikt nie rzucał białą kostką i nikt nie
maszerował pionkiem po kolorowej planszy, to w kuchni pojaśniało. Słońce lekko
przebiło się przez makową zasłonkę. Zatrzymało na skraju talerzyka z rożkami. I być
może to ono zwabiło na parapetowy karmnik wyraźnie zgłodniałe towarzystwo
sik orek. Zaj ęł y się ziarnami i słonin ą, strzep ując ze skrzyd eł śnieżn y puch.
Ale spojrzenie Andzi, podążające za słoneczną plamą, wybiegło poza karmnikowe
waśnie i zat rzymał o się na pniu starego dębu.
Wytężyła wzrok i zamarła. A w chwilę potem puściła się biegiem po lornetkę taty.
Zajęła stanowisko obserwatora na wprost błyszczącego okna. I przez magiczne szkła
lorn etk i spojrzała na taj emniczeg o przyb ys za.
To był on. Kowalik. Ulubiony ptak taty. I jej. Jedyny taki spryciarz, który potrafił
mas zerować po drzew ie głow ą w dół.
Pamiętasz, Andziu, naszego kowalika? − zapytał ją tata, gdy już czuł się bardzo
źle i leżał wśród plas tikow ych rur ek.
Pot akn ęł a wtedy głową.
– Musisz wiedzieć, że nic złego mnie nie spotka. Ludzie codziennie odchodzą.
Każdy w swoją stronę. Czasami daleko. To jest trudne, ale my przecież lubimy
wycieczk i w nieznan e, prawd a?
– Nie chcę, żebyś gdzieś odchod ził − powiedział a. Nie wiadomo dlaczeg o bol ały ją
tego dnia oczy. I jak na złość łzawiły. − Wolę, żeb yś zaw sze był − dodał a cichutko.
– Zaw sze będę − zapewnił tata. − Nawet, gdybyś mnie nie widział a.
– To skąd mam wied zieć, że jes teś?
– Zaraz ci to wyjaśnię − obiecał, ale przyszła pielęgniarka zmienić jakąś rurkę
i Andzia musiała wyjść na korytarz. Tam jej się nie podobało, bo pod oknem stała
zap łak an a i milcząca mama. Szybk o więc wróc iła do taty.
– Miałeś mi powied zieć − zac zęła, ale tata jej przer wał.
– Gdyb y tak się zdar zyło, że będę niewidzialn y, to wiesz, co zrob ię?
Pokręciła głow ą.
−To, co robi kowalik. Zacznę patrzeć na świat z góry. Z góry wszystko wygląda
inaczej. A jak ci wiadomo, kowalik potrafi po najbardziej wysokim drzewie zejść na
ziem ię. Zaw sze mnie poz nasz… Wiesz po czym?
– Po tej długiej czarnej brewce! − ożywiła się Andzia. Lubiła, gdy tata ją
przepytywał, a ona znała wszystkie ptasie tajemnice. Czarny pasek kowalika,
bieg nąc y od oczu po jego karc zek, nie był dla Andzi już żadną tajemnicą.
– Brawo! Pokaż mi palcem, gdzie się ta brewk a zaczyn a i gdzie końc zy.
Andzia rozpoczęła podróż palcem po swojej buzi. Zaczęła od załzawionych oczu,
aż doszła do szyi.
– Jestem z ciebie dumny. Będziesz kiedyś wielką znawczynią ptaków −
uśmiechnął się tata. A potem weszła mama, całkiem inna niż przy oknie. Lśniąca
i wesoła. Był koniec czerwca. Na szpitalnym trawniku pyszniły się klomby
z kwiatami. Te klomby Andzia szczególnie zapamiętała. Niedługo potem tak dużo
kwiat ów zob ac zył a znow u. Na pogrzeb ie taty.
Kowalik zdążył już opuścić pień dębu i przebierał krótkimi łapkami po
zam arzniętej ziemi.
– Mój mądrala! − ucieszyła się Andzia, podglądając ptasią ucztę. − Wie, że zawsze
tam syp ię ziar enk a.
Na dźwięk otwieranych drzwi Andzia opuściła lornetkę. A gdy przywitała mamę
i znowu podniosła lorn etk ę do oczu, kowal ik a już nie było.
Mama dzisiaj wyglądała w połowie jak pani z banku, a w połowie jak wesoła
dziewczyna. Miała na sobie bluzkę z kokardką, marynarkę i mocno wytarte dżinsy.
A do tego jeszcze bard zo wesoł ą apaszkę.
– Andziu − powiedziała mocnym głosem. − Dostałam pracę! Będę znowu
ilustrować książki!
– Czy to znac zy, że na twoj e biurk o wróci wielk i bałag an? − zapyt ał a Andzia.
Mama milc zała, ale jej oczy odpow iadał y, że tak.
– I w każdym pokoju będą stały otwart e tubk i z farbą?
Oczy mamy znowu przyt akn ęły.
– I ja pierwsza zobaczę te rysunki? Jak wtedy? − Andzia zrobiła ruch głową, który
oznaczał przeszłość.
– Jak wtedy. − Mama też wykon ał a taki sam ruch.
Potem usiadły naprzeciw siebie. Opowiedziały, co się ważnego zdarzyło każdej
z nich. A opowiadając, patrzyły łakomie na ostatniego rożka, który przysypany cukrem
pud rem wyglądał jak księżyc skąpan y w śnieg u.
rozdział 6
Przeg ap iony kon iec świata
Teraz w szkol e jest całk iem ina c zej niż pół roku temu.
Wtedy czerwiec był ciepły i w parku rozbrzmiewała do późna ptasia muzyka.
Drzewa stroiły się na wyścigi w nowe zielone sukienki. Ale Andzia za nic nie
wróciłaby do tamtego czasu. Cała klasa myślała już tylko o wakacjach. Nawet
Kinga, która najbardziej lubiła się uczyć. W szkole było wesoło, a dziewczynki
wyjęły z szaf letnie sukienki. Chodziły po korytarzu jak kolorowe kolibry, ale na
widok Andzi zawsze poważn iały.
– Dlac zeg o nie płaczesz? − pytały ją w kilka dni po pog rzeb ie.
– Ja bym płakała bez przerwy. − Zosia zamrugała, jednak z jej oczu nie
wypłyn ęła ani jedn a łza.
– A ja to bym chyba oszalała! − westchnęła Sandra i zrobiła strasznie smutną
minę.
Andzia chciała im szczerze wyznać, jak jest źle, kiedy nie można płakać. Kiedy łzy
rozlewają się w środku i zos taj ą tam już na zaw sze.
Albo, gdy szła ulicą…
Wydawało się jej, że wszyscy wiedzą, co spotkało tę dziewczynkę z czerwonymi
kokardkami. Ludzie ją mijali i pewnie zastanawiali się, jak można po czymś takim iść
zwyczajnie do szkoły. Jakby się nic nie stało. Andzia kopała wtedy wszystkie mijane
kamienie. Z całych sił. Tak bardzo pragnęła, żeby uderzyć się mocno i wreszcie
wyp łak ać. Ale naw et to nie pom agał o.
Dopiero nocami. Nie pamiętała ich zbyt dobrze, ale mama często włączała
światło i Andzia wid ział a nad sobą jej stros kan ą twarz.
– Znowu to samo − mówiła zmartwiona, patrząc na mokrą poduszkę. A potem
wsuwał a się pod kołd rę Andzi i lekk o kołysała córkę do snu.
– Mamo, dlaczego nie było końca świata, kiedy tatuś umarł? − zapytała niedawno,
zam yk aj ąc komiks, w któr ym bohater rat ow ał Ziem ię przed zag ładą.
– Był koniec świata, kochanie − odpowiedziała mama. − Ale poza nami nikt tego nie
zau ważył.
rozd ział 7
Dwie górk i i wspóln y pies
Jer emiasz stał w prog u i po swojem u przestępow ał z nogi na nogę.
– Eń dobry, czy jest Andzia? − ukłonił się niez grabn ie, gdy otworzyły się drzwi.
– Jest − uśmiechnęła się do niego mama Andzi. − A ty masz na imię Jeremiasz,
prawd a? − Drzwi otworzyły się jeszcze szer zej. − Wejdź, pros zę.
– Dziękuje, ale nie mogę. − Jeremiasz lekko spurpurowiał. − Bo ja nie jestem sam.
I chciał em zap ros ić And zię do Tanga… To znaczy na sank i…
– Do tang a czy na sanki? − Mama And zi z trudem pow strzym ał a śmiech.
– Jedno i drugie, bo Tango to mój pies. I on jest tu ze mną. Czeka przed furtką.
Chciałem, żeby poz nał And zię. − Jer emiasz nigdy nie powiedział tylu słów nar az.
– Cześć! − Zza mamy wychyliła się znajoma czerwona czapka. − Już idę, jeszcze
tylko buty!
– I sanki! − przypomniała mama. − Jeremiaszu, ja też chętnie poznam twojego psa −
powied ział a pog odn ie.
– Jasne! − ucieszył się Jerem iasz i pognał po przyj aciela.
Tango miał najśmieszniejszy ogon, jaki Andzia widziała. Przyszło jej do głowy
jedynie to, że mógł go skraść szarej wiewiórce. Był całkiem podobny do Bajo Bongo,
kundelka, którego stworzyła kiedyś mama w jednej z książek dla dzieci. Niewielki, ale
z taką ilością kudłów, że wyglądał jak ogromna zabrudzona śnieżka, którą ktoś
naprędce ulepił. Ale ten ktoś musiał dużo czasu poświęcić mordce, bo wystarczyło na
nią spojr zeć, żeby pok ochać całość.
Witał się tak serdeczn ie z mamą i Andzią, że obie natychmiast go pol ubiły.
– Wygląda jak mój Bajo Bongo − szepnęła zdumiona mama, zanurzając dłonie
w psią sierść. − I też taki rad os ny! Jakby tańczył ze szczęścia…
– Dlatego ma na imię Tango! − Jeremiasz był niezwykle dumny ze swego
czwor onog a.
– Teraz będę o was spokojna. − Mama pomachała im. − Macie rzetelnego
opiekun a!
Zjeżdżali z dwóch górek. Najpierw z małej, z której sanki toczyły się bardzo wolno,
ale podróż trwała niezwykle krótko. A potem z dużej. Sanki mknęły z niej szybko
i można się było nawet trochę przestraszyć, zanim stanęły u stóp pomnika zamyślonego
poe ty.
Tango z energią gonił uciekinierów i zawsze zostawał w tyle. Za to na szczyt dużej
góry wdrap ywał się pierws zy, co oznajm iał szalon ym szczek an iem.
A gdy bardzo się zmęczyli jazdą w dół i wspinaczką w górę, usiedli na sankach
i Andzia wyjęła z plecaka mały termos. Była w nim herbata. Bardzo ciepła, pachnąca
wan ilią. Rozlał a napój do plastik owych kubeczków. Wolno, aby się nie opar zyć.
– Jak chodziliśmy z tatą na wyprawy, to zawsze z tym termosem − powiedziała. −
Tata uważ ał, że herbata w les ie całk iem inac zej smakuje.
– Mhm − zgod ził się Jer emiasz. − Pycha.
Pomilczał chwilę i nawet nieco się speszył, zanim spojrzał na Andzię spod daszka
czapk i.
– A ten prezent od ciebie to jest bardzo fajny. Nigdy nie miałem takiego ładnego
zeszytu.
– To może być twój pamiętnik. − Andzia opuściła głowę. − Wiesz, taki notes,
w któr ym dziewczynki zawsze piszą, co się wydar zyło.
– A chłopc y? − Jeremiasz był wyraźn ie zmart wion y.
– Chyba też mogą pisać − zamyśliła się Andzia. − Mógłbyś sobie w nim notować
ulubion e sam oc hody…
– Albo opisałb ym, jak to było z Tangiem, kiedy go znalazłem…
– Znal azłeś?
– Tak. W piwnic ach naszeg o blok u. Ktoś go przywiązał do star eg o fotela…
– To okropn e!
– Pewn ie! A ja się bawiłem w chow aneg o i przeg rał em.
– Jak to przeg rał eś?
– No, bo mnie od razu znal eźl i, jak wyszed łem z Tang iem z tej piwnicy.
– Ale tak naprawdę to wygrałeś. − Andzia posmutniała. − Ja zawsze chciałam mieć
psa.
– Jak chcesz, to Tango może być trochę twój − zaproponował Jeremiasz. − Już jest!
Zobacz, jak się do ciebie klei − uśmiechnął się, widząc swojego pupila na kolanach
Andzi. − A przed moją mamą to się tyd zień ukryw al iśmy… − szepnął i zam ilkł.
– Bawiłeś się z mamą w chowanego i wygrałeś? − zaśmiała się Andzia, uwalniając
pieska z kolan.
– Tak jakby. Bo mama nie chciała słyszeć o Tangu. Powiedziałem jej, że bez Tanga
nie wyzdrowieję, więc machnęła ręką.
– I to była prawda? − Andzia patrzyła na Jeremiasza z ogromną uwagą. Pomyślała,
że może tata też by wyzdrow iał, gdyb y bardzo mu zal eż ał o na psie…
– Jasne! Nie było dnia, żebym o nim nie myślał. Nawet lekarze mówili: „Staraj się,
chłopie, bo twój piesek tęs kn i!”. To się star ał em.
– Tata też się star ał, ale nie wys zło − szepnęła.
– Czasami nie wychodzi − zgodził się Jeremiasz i zanurzył nos w kubku. − Ale
pyc ha − ocen ił szczerze. − Zwyczajna herb ata, a taka dobra.
– Wcale nie zwyczajna − zaprzeczyła Andzia. − To leśna herbata i nazywa się
Przysmak Kow alika.
– Nie znam żadneg o Kow al ika − zas tanow ił się Jer em iasz.
– To poznasz. Kiedyś ci go przedstawię.
Gdy wracali z parku, słońce przetaczało się różową łuną i zapadał zmrok. Tango
tańczył swój szalony taniec, a sanki bezs zelestn ie sun ęły po udept an ym śniegu.
– To dzisiaj w moim notesie napiszę o Tangu i o leśnej herbacie − powiedział na
pożegnanie Jer em iasz.
– A ja będę oglądać rysunki mamy. I znajdę książkę z portretem Bajo Bongo. On
mus iał być tat usiem Tanga − uśmiechn ęł a się Andzia.
Kiedy przecinała podwórko, ciągnąc za sobą sanki, było już całkiem ciemno.
Jeremiasz pomyślał, że gdy Andzia znika w drzwiach swojego domu, to słońce robi
dok ładnie to samo i znika raz em z nią.
rozdział 8
Kied y nie ma chłopca w żółtej bluz ie
– Zima bierze nogi za pas − powiedziała mama, zdejmując do prania zasłonkę
w maki.
Andzia podbiegła do okna. Ale zamiast wybiegającej z ogrodu zimy zobaczyła tylko
rozt op y i brudne kleks y śnieg u.
– Nie martwisz się? − Mama miała minę łobuza. − Wkrótce trzeba będzie wynieść
twoje sanki do piwnic y.
– Trudn o − west chnęła And zia nad wyr az rad oś nie.
– Oho! Pierwsza saneczkarka na osiedlu cieszy się z końca sezonu! − Mama
spojrzała na Andzię z rozbawieniem. − Dobrze, że Jeremiasz tego nie słyszy. Byłoby
mu przyk ro.
– Wcale nie! − zaprzeczyła Andzia. − On też już czeka na wiosnę. Będziemy
obserwować ptaki i kreciki. Obiecałam, że razem znajdziemy kryjówkę jeża − głos
And zi aż drżał z emocji.
Mama pochyliła się nad parapetem i Andzia nie widziała, czy się cieszy z jej
planów, czy nie.
Ale musiała się ucieszyć. Bo nagle przytuliła Andzię i powiedziała, że to świetny
pom ysł. I że nie zna nikog o milszego do wspólnych wędrówek od Jer em iasza.
Bo Jeremiasz zawsze mamę rozśmieszał. Gdy przychodził do Andzi, żeby razem
z nią oglądać w internecie przyrodnicze filmiki albo nowe modele sportowych
samochodów, to potrafił powiedzieć coś tak zabawnego, że mama zaraz potem biegła
do kuchni, aby znaleźć ciasteczka lub inne smakołyki i poczęstować nimi chłopca.
Dopiero kiedy okazało się, że Jeremiasz wcale nie lubi słodyczy, mama robiła
spec jalnie dla niego jak iś owoc ow y deser.
Ostatnio dostał od niej książkę z historyjkami o psie Bajo Bongo. I gdy tylko
zob aczył okładk ę, aż się zachłys nął z rad ości.
– To pani jest tatą mojego Tang a! − wyk rzyknął, a mama w śmiech.
– Na tatę rac zej nie wyglądam − pow iedziała, kręcąc spódn iczk ą.
– To nie szkodzi. − Jeremiasz był w siódmym niebie, że nareszcie jego pies ma
jak ieg oś rod zic a.
Na pierwszej lekcji Andzia cały czas spoglądała w stronę klasowych drzwi. Ale
Jer emiasz w nich nie stanął. I nie było go takż e na pozos tał ych lekcjach.
To dziwne − pomyślała. − Jeszcze niedawno nawet bym nie wiedziała, że jakiś
chłopiec w żółtej bluzie nie przyszedł do szkoły. A teraz chyba tylko ja jedna o tym
wiem.
Ale nie była to prawd a. Na ostatn iej przer wie podeszła do And zi Sara.
– Twój narzeczony jest na wagarach? − zapytała, a inne dziewczynki, które to
usłys zały, zaczęł y się śmiać.
Andzia spojrzał a na Sarę, ale zwyczajnie. Bez gniew u i bez złości.
– To mój koleg a − odrzekła lekko. − Nie narzec zon y.
I po tej odpowiedzi poczuła się doskonale. Zrozumiała, że właśnie przed chwilą
zjawił się tu, na szkolnym korytarzu, tata. Wprawdzie nikt poza Andzią go nie
zauważył, ale to nie szkod zi, bo on przys zedł tylk o do niej.
Tata świetnie się znał na różnych sprawach. Wiedział, co trzeba powiedzieć i w jaki
sposób. Wyjaśnił kiedyś Andzi, żeby nigdy nie walczyła z ludzkimi słowami, bo nie są
tego warte. Nie są warte, aby z ich powodu rodzić nowe złe słowa. A teraz, gdy Sara
chciała zrobić jej przykrość, tata wpadł do szkoły, by przypomnieć Andzi, jak się
powinna zachować. I miał rację. Dziewczynki przestały chichotać, a Olga podeszła do
niej, żeby obejrzeć prac ę z plas tyk i. Nikt tak ładnie nie malował, jak And zia.
– Ojejku! − wykrzykn ęł a Olga, gdy spojr zał a na rys unek. − Mama ci pom ag ała?
– Nie! − zaśmiała się Andzia. − Mama powiedziała, że ja mam inną kreskę. Nawet
nie wiem, co to znaczy − zmart wił a się troc hę.
– Na pewn o coś dobreg o − pocies zyła ją Olga. − Twoje fiołki są jak prawd ziwe.
Potem inne dziewczynki oglądały pracę Andzi i bardzo im się podobała. Może Sara
także chciała ją zob aczyć, jednak nie pod es zła.
A szkoda − myślała Andzia, wracając ze szkoły. − Gdyby podeszła, jeszcze raz
otworzyłabym przed nią swój blok. Tak samo na pewno zrobiłby tata, gdyby pani
kazał a mu namal ować dowoln ą techn iką ulub ion e kwiat y.
Jeremiasza nie było ani następnego dnia, ani następnego. A w piątek
wychowawczyni powiedziała całej klasie, że Jeremiasz zachorował i nie może
chodzić do szkoły. Zapytała, kto jest jego najlepszym kolegą i kto mógłby nosić mu
zeszyty.
– Ja! − wykrzyknęła Andzia i wszyscy głośno zaczęli się śmiać. Andzia też się
śmiał a ze wszystk im i, bo po raz pierws zy została czyimś koleg ą.
Najbardziej ucies zył a się pani i pop rosiła ją o rozm ow ę po lekcjach.
Gdy już wszyscy wyszli do szatni, pani popatrzyła na Andzię poważnymi oczami
i zap ytał a, czy And zia pot raf i dochow ać taj emnic y.
– Tak − przytaknęła, ale słowa pani bardzo ją zmartwiły. Tata też kiedyś ją o to
poprosił. O dochowanie wspólnego sekretu, że można być po śmierci małym
kow alikiem, jak się tego bardzo pragnie.
A teraz prosi ją o coś równie ważnego pani, ale na pewno także Jeremiasz. Są takie
sekrety, które bardzo bolą i Andzia zdążyła się już o tym przekonać. Wprawdzie tata
wspom niał, że komuś bardzo zaufan em u może wyj awić sekret.
Ale dotąd And zia nik om u na tyle nie zau fała. Naw et mamie.
Pani miała smutną minę, gdy opowiadała o chorobie Jeremiasza. I o tym, jak musiał
zmienić szkołę, bo ta poprzednia nie była przygotow an a na jego cukrzyc ę.
Andzia nie za bardzo rozumiała, jak szkoła powinna się przygotować na cukrzycę,
ale wstydziła się o to zapytać. Pani pewnie sądziła, że Andzia jest mądrzejsza, niż jest,
a nie byłob y dobrze rozczar ow ać pan ią.
Poza tym pani zdążyła już zamknąć ten temat i teraz prosiła Andzię, aby na razie nie
mówiła nik om u w klasie o chor obie Jer em iasza. On sam tak postan ow ił.
– Potrzebuje więcej czasu, aby uwierzyć, że jesteśmy mu życzliwi − rozmyślała
głośno pani, nie patrząc na And zię.
– A czy jesteśmy? − zapytała Andzia, ściągając na siebie niespokojne spojrzenie
pani.
Gdy dostała karteczkę z adresem Jeremiasza, poczuła się bardzo wyróżniona.
Pamiętała, jak kiedyś mama odbierała nagrodę za swoje ilustracje. Wprawdzie mamy
dyp lom był duży i kolorow y, ale czasami naw et mała kart eczk a bywa wielk ą nag rod ą.
Przed szkołą czek ał a na nią Olga, biegając dokoł a wielk ieg o świerka.
Andzia zamachała jej kolorową rękawiczką i Olga nie dokończyła kółka. Była
zarumieniona i uśmiechnięta. Obejrzały karteczkę z adresem i ruszyły przed siebie, nie
omij ając żadnej z nap ot kanych zasp, któr e pow oli zmien iał y się w bure kał uż e.
rozdział 9
Dlac zego dzięcioł opuszc za dziup lę
– Taki daleki spacer dwa razy w tygodniu dobrze nam zrobi − powiedziała mama,
gdy And zia skończył a swą opowieść o pani i Jer emias zu.
– Będziesz do niego chodziła ze mną? − Andzi ten pomysł wyraźnie nie przypadł do
gustu.
– Niezupełnie. − Mama była poważna, choć w jej oczach zamigotały wesołe
iskierk i. − Będę tylk o szła z tobą w tym sam ym kierunk u.
– A co pot em? Jak dojd ziemy do blok u Jerem iasza?
– Ty go odw iedzisz, a ja zał atwię różn e ważne sprawy.
– A jeszc ze pot em? − W oczach Andzi też pojaw ił y się ident yczn e iskierk i.
– A jeszcze potem tak się szczęśliwie złoży, że znowu będziemy maszerowały
raz em w tym sam ym kier unk u. To znac zy w kier unk u nas zego domu.
Buziak wcal e nie był zbyt hojn ą nag rod ą dla mamy.
Nie tylko przełożyła swe obowiązki, by towarzyszyć Andzi, ale jeszcze wymyśliła
idealny plan. Aby Andzia i Jeremiasz mieli trochę czasu dla siebie, mama za każdym
razem kserowała notatki z zeszytów. Jeremiasz uzupełniał je, gdy już Andzi nie było,
żałując za każdym razem, że prace domowe jego koleżanki jakoś się nie chciały
skser ować. Mus iał odr ab iać je sam.
A niedawno mama Jeremiasza zaprosiła mamę Andzi na herbatę i ciasto. Tak
pyszny sernik przynosił z cukierni tylko tata. Andzia nie mogła się nadziwić, że ktoś
jeszcze potrafi upiec coś równ ie smaczn eg o.
– To spec jaln e cias to dla moj ego łas ucha − śmiała się mama Jer em iasza.
– Jak to? − zdziwiła się And zia. − Przec ież Jerem iasz nie lubi słod yc zy!
– Uwielbia. Ale jego choroba też niestety je lubi. Dlatego mamy specjalne przepisy
na łakoc ie.
Jeremiasz drapał się za uchem. Jak zawsze, gdy nie wiedział, co powiedzieć.
I pewnie myślał, że Andzia posądzi go o kłamstwo. Ale wcale nie skłamał. On po
prostu nie mógł lub ić słod yc zy ze sklepu!
– Bo wiesz – powiedział potem, gdy przeglądali katalog samochodów − ja nie mogę
jeść słodyczy ze sklep u.
– Pewn ie, że wiem − uśmiechn ęł a się, głaszc ząc szare fut erko Tanga.
Olga zapytała And zię, czy mogą czas am i razem się baw ić.
– No pewnie! − odpowiedziała na długiej przerwie, gdy biegały wokół
najw iększeg o świerk a.
Na tym lekko próchniej ąc ym drzewie była star a dziup la i And zia pokaz ał a ją Old ze.
– Chyba bał abym się tam zajrzeć − szepnęła Olga.
– Kiedyś to było mieszkanie pana w żółtej czapce. − Andzia zadarła głowę
z nad ziej ą, że znowu zobaczy właś ciciel a dziup li − ale on już dawn o się wyp row adził.
– Jak to pana w czapce? Prawdziwego?
– Prawd ziw y pan dzięcioł − zaś miał a się Andzia. − Tata mi go kiedyś pok azał.
– Dzięc ioły mają czapki? − Olga też zad arła głow ę.
– Ten ma. I tylk o trzy pal uszki! Szkod a, że już tu nie mieszka.
– Ciągle myślę o tym dzięciole − powiedziała Olga, gdy stanęły przed domem
Andzi. − Dlaczego por zuc ił swoją dziuplę?
– Może miał dużo dzieci i znalazł sobie większą? Albo na starszym drzewie? Bo te
ptaki lub ią tylk o okropn ie star e drzew a.
– Mój tata wcale nie ma dużo dzieci i też się wyprowadził − powiedziała Olga,
wkład aj ąc palc e pom ięd zy oczka siatki. − To chyba nie chod zi o dzieci…
– Mój tata też… − rozpoc zęł a Andzia.
– Ale twój umarł, to się nie liczy − przerwała jej Olga, zanim uwolniła rękę
zaplątan ą w druciane ogrodzen ie.
Tego dnia Andzia była markotna i szybciej poszła spać. Zaniepokojona mama
zmier zyła jej temperatur ę, ale termometr nic zego nie wyj aś nił.
Leżała w łóżku z otwartymi oczami i zastanawiała się, jak to właściwie jest, gdy
ktoś odc hodzi.
Ludzie robią to pewnie tak samo jak ptaki. Albo dziupla im się nie podoba, albo
chcą zmienić park. A czasami wracają do tej samej dziupli, bo się okazuje, że
lepszej nie ma. Jeśli tata Olgi jest choć trochę dzięciołem w żółtej czapce, to na
pewno kied yś sprow ad zi się z powrot em.
Ta myśl nios ła ze sobą spok ój. Inna nie.
Tylko dlaczego, gdy zabrakło mi taty, Olga wcale do mnie nie podchodziła?
I patrzyła na mnie z taką litością? Przecież wiedziała, jak to jest, gdy ptak opuszcza
swoją dziuplę.
A potem nad głową Andzi zawirowała cała rodzina dzięciołów. Bardzo elegancki
pan w żółtej czapeczce ukrył swą białą grzbietową plamę pod żółtą bluzą. I gdyby nie
trzy palce, sterczące z rękawa, Andzia byłaby przekonana, że to Jeremiasz z wielkimi
skrzydłami krąż y nad szkolnym świerk iem.
rozd ział 10
Wołan ie
Dzień od samego początku zapowiadał się znakomicie. Najpierw Andzia odkryła, że
park od rana stoi w słońcu i jest pełen niespodzianek. Było więc niemal pewne, że to
może zdar zyć się dzis iaj.
W szkole pani pochwaliła Jeremiasza, bo nadrobił wszystkie zaległości. Andzia
dostała piątkę z wypracowania o wiośnie. Tylko lekcje wciąż trwały i trwały. Nawet
w głowie Andzi zakiełkował taki pomysł, żeby je sobie trochę skrócić, ale cierpliwie
wyt rzymał a do dzwonk a.