WARSISAWA
trona 5
O HEJNALE MARIACKIM
. trona 10
,
LWY GDANSKIE
· t~·ona l'ł
O HALINIE KRĘPIANCE
strona 18
O LECHU, CZECHU I RUSIE
trona 21
PIAST KOŁODZIEJ
strona 28
O WANDZIE, CO NIE CHCIAłA NIEMCA
strona 32
PAN TWARDOWSKI
WALIGÓRA I WYRWIDĄB
strona 43
KWIAT PAPROCI
strona '-1:8
JURATA, KRÓLOWA BAŁTYKU
·trona 50
WARSISAWA
Dawno te1nu, za niepamiętnych czasów, nie było w Polsce ani n1iast, ani wsi. Kraj
okrywały ogromne, nieprzebyte puszcze, pełne dzikiej zwierzyny. Tylko gdzieniegdzie
znajdowały się niewielkie osady ludzkie.
Właśnie wtedy w samym sercu mazowieckiego boru, nad Wisłą, żył młody rybak
imieniem Wars. Był to młodzieniec dzielny i pracowity. Sam zbudował łódź, wyciosał
iosła i cierpliwie wiązał sieci. Sprzyjało mu szczęście, toteż kiedy wypływał na połów,
zawsze powracał z siecią pełną dorodnych ryb.
Wars lubił swoje zajęcie. Cieszył się każdą chwilą spędzoną na wodzie,
wpatrywał się w bystry nurt rzeki, słuchał ptasiego śpiewu.
Szczególnie zaś upodobał sobie nocne wyprawy. Panował wtedy
niezmącony spokój, księżyc oświetlał Wisłę srebrnym blaskiem, a z la:
dochodziły tajemnicze odgłosy nocnego życia.
Pewnego razu, po zapadnięciu zmroku, Wars zepchnął łódź na wodę, zarzucił siec
i cierpliwie czekał ukryty wśród wysokich trzcin. Nagle wzburzyły się wiślane fale
i z rzecznych odmętów wynurzyła się... prześliczna dziewczyna. Młody rybak zamarł
z zachwytu i zdumiony patrzył na przedziwne zjawisko. A było na co! Dziewczyna
miała długie jasne włosy, wielkie szafirowe oczy i... od połowy ciała rybi ogon, pokryty
srebrzystą łuską.
Wars przetarł oczy i spojrzał raz jeszcze, nigdy bowiem nie widział kogoś takiego.
Przypomniał sobie jednak opowieści ojca i zrozumiał- to była syrena!
6
Syrena, nieświadoma tego, że ktoś ją podpatruje, podpłynęła bliżej i zaczęła śpiewać.
_ a dźwięk jej pięknego głosu serce młodego rybaka zabiło żywiej. Była to miłość od
ierwszego wejrzenia. Od tej chwili żył jak we śnie. Wszędzie widział i słyszał swoją
.. enę, myślał tylko o niej i niecierpliwie czekał, kiedy znów ujrzy ją i usłyszy.
_Tie przeszkadzało mu nawet to, że ona nic nie wie o jego uczuciu.
Pewnej nocy nieostrożny młodzieniec zapomniał się tak dalece, że wysunął głowę
omiędzy wysokich trzcin, aby lepiej widzie~ swą ukochaną. Zaszeleściły szuwary,
zdziwiona dziewczyna przerwała pieśń i podpłynęła do wpatrzonego w nią Warsa.
-Dlaczego podglądasz mnie i podsłuchujesz, jak śpiewam?!- spytała zagniewana.
- Jestem rybakiem, syreno... - zaczął nieskładnie Wars.
- Wiem dobrze kim jesteś, wiele razy widziałam cię na Wiśle .
:\Je to jeszcze nie powód, żeby...
-Tak, wiem, ale kiedy ujrzałem cię po raz pierwszy
słyszałem twój śpiew, zupełnie straciłem głowę.
okachalem cię tak mocno, że żyć bez
·ebie nie mogę - przerwał jej Wars.
Złotowłosa dziewczyna spojrzała na Warsa spod długich rzęs.
- I ty także nie jesteś mi obojętny - westchnęła. - Ale przecież
tak bardzo różnimy się: ja jestem syreną, ty człowiekien1...
Jedno od drugiego nie mogło oderwać oczu i zrozumieli, że są dla
siebie stworzeni.
Wahając się, Sawa- bo tak właśnie miała na imię- wyjawiła Warsowi tajemnicę:
jeżeli syrena z wzajemnością zakocha się w człowieku, na zawsze utraci swój rybi ogor
i stanie się kobietą. Usłyszawszy to, Wars poprosił Sawę, aby została jego żoną.
Zgodziła się z radością.
Wyszła na ląd. Opadła z niej rybia łuska, a w miejscu ogona pojawiły się nogi.
Była teraz piękną dziewczyną, nie różniącą się od innych. Po raz pierwszy zakochani
mogli objąć się w czułym uścisku.
Wkrótce odbyło się huczne wesele.
·. ars i Sawa żyli długo i szczęśliwie,
czeni miłością i szacunkiem ludzi.
Po latach wokół ich chaty powstała duża osada rybacka,
'rą na ich pamiątkę nazwano Warszawą.
ziś Warszawa jest wielkim miastem i stolicą Polski.
9
O HEJNAlE MARIACKIM
Późna noc gasiła na niebie resztki gwiazd1 kied~
trębacz z mariackiej wieży przemierzał' krakowski
rynek. Zazwyczaj spał jeszcze o tej porze, ale dziś
dręczyły go koszmary, a jakieś złe przeczucia kazały
mu wstać wcześniej i udać się na posterunek.
Czasy były niespokojne, tatarskie hordy pustoszyły
polskie ziemie, paląc miasta i bezlitośnie mordując
ludzi. Trwoga zaległa nad Krakowem. Niedawno
doszły tu wieści o spustoszeniu Sandomierza;
mieszkańcy obawiali się, że wkrótce Tatarzy mogą
dotrzeć i pod Kraków .
-----~ ;
iewesołe myśli
·:arzyszyły staremu
aczowi, kiedy po krętych
dach mozolnie wdrapywał się
ieżę kościoła Mariackiego.
ąwszy wreszcie na szczycie, odetchnął
ko i bacznie rozejrzał się wokół.
ro "ć nieba powoli zaczęła przechodzić
· ny róż, milczały jeszcze ptaki,
- dole leżał Kraków pogrążony we śnie.
kiem sięgnąć, panował niezmącony
,rój.
- Dzięki Bogu, dzięki Bogu -
. -zeptał trębacz i obszedłszy
t wieży, usiadł na wąskiej
·eczce. Wkrótce zasnął,
. ·ciskając do piersi
- ją trąbkę.
Drzemał krótko: jakie' odgłosy sprawiły,
że otworzył oczy i zerwał się na równe nogi. Podszed
do okienka, spojrzał w dół i... zdrętwiał. To Tatarzy
zbliżali się do bram. 111iasta! Wyraźnie widział ich
zgarbione sylwetki, jakby zrośnięte z grzbietatni
niedużych, żwawych koników. Było ich całe tnrowie,
a nowi wojownicy wciąż nadciągali pod mury miasta
Trzeba zbudzić mieszkańców i ostrzec ich przed
niebezpieczeństwem- potnyślał starzec.- Ni ch
chwycą za broń, niech ratują siebie i miasto!
Przycisnął trąbkę do ust i z całych sił zagrał hejnc
mariacki, najgłośniej jak potrafił. Dźwięczny głos trąb
popłynął w chłodnym powietrzu poranka nad dachar
kościołów i domów. Dotarł do uszu śpiących
krakowian.
-Cóż to się dzieje?- dziwili się obudzeni ludzie,
przecierając zaspane oczy.- Wszakże to jeszcze nie
pora!
Ale melodia hejnału nie milkła ani na chwilę, była coraz głośniejsza i bardziej
natarczywa. Głos trąbki zwiastował jakieś nieszczęście i wzywał do walki.
Pojęli krakowianie: to wróg stoi u bram miasta. Co tchu rzucili się ku miejskim
murom. A czas był już ku temu najwyższy, bo Tatarzy szykowali się do szturmu.
Kto żyw, stanął do obrony i wkrótce rozgorzała zacięta walka na śmierć i życie.
Na napastników lała się z murów wrząca woda i sypały kamienie. W powietrzu
świszczały tatarskie strzały. Rżenie koni mieszało się z krzykami ludzi, z jękami
konających i rannych.
A nad Krakowem wciąż rozbrzmiewał hejnał, zagrzewając ludzi do walki, niosąc
im otuchę i nadzieję.
12
--------·---
Tatarzy szybko spostrzegli, kto ostrzegł mie zkańców i kto dodaje im sił w walce.
az też najlepsi łucznicy zaczęli mierzyć do po taci na szczycie wieży. Poszybowały
zały, a jedna z nich ugodziła w gardło starego trębacza. Urwał się w pół hejnał i ci za
egła nad miastem. Ktoś wdrapał się na wieżę, ale było już za późno. Stary trębacz
"al martwy.
J ednakże pamięć o jego
a terskim czynie żyje do dziś.
pamiątkę tego wydarzenia,
dzień ze szczytu mariackiej
eży rozlega się na cztery J--
ny świata niedokończony
ał, taki sam jak ten,
przed kilkuset laty
:zerwała tatarska strzała .
LWY GDAN' SKIE
W Gdańsku mieszkało niegdyś i tworzyło wielu dobrych kamieniarzy, ale żaden
z nich nie był tak znany jak Daniel. Spod jego ręki zawsze wychodziły arcydzieła.
Rzeźbione w kamieniu owoce i kwiaty wyglądały jak prawdziwe, a ludzie i zwierzęta
jak żywi. Ale najchętniej i najlepiej mistrz Daniel rzeźbił lwy. Gdańszczanie żartowali,
podziwiając jego dzieła, że Daniel ma takie szczęście do zwierząt jak jego biblijny
imiennik, który wtrącony do jamy pełnej głodnych lwów nie został przez nie
rozszarpany, lecz zyskał ich przyjaźń.
Kiedy rada miejska uchwaliła, by przyozdobić
z nowym portalem z herbem Gdańska,
- anie to powierzono Danielowi.
·t ię nie zdziwił, bo któż lepiej od niego
· łby wykuć herbowe lwy, strzegące dwóch
J ży i korony?
ie były to czasy sprzyjające spokojnej pracy.
eczpospolita chyliła się ku upadkowi, a król
ki, Fryderyk, łakomym okiem spoglądał na
ańsk, chcąc przyłączyć to bogate portowe miasto
Prus. Nieraz rozmyślał nad tym Daniel,
-tukując kamieniarskim młotkiem w swojej
owni. Wiedział przecież, że gdańskie lwy
ują polskiej korony, którą niegdyś król
imierz Wielki zawiesił nad dwoma herbowymi
zam1.
15
Nadszedł dziel\ kiedy praca nad portalem została zakończona. Miasto szykowało
się do uroczystości odsłonięcia nowego dzieła. Przed ratusze1n zebrali się odświęhue ubr;
gdańszczanie z rajcan1i i burn1istrzem na czele. Wszyscy z wielką niecierpliwością czek
na momentf gdy zobaczą wreszcie nowy portal z wykutym herbem miasta. Kiedy oczc
zebranych ukazało się dzieło n1istrza Danielai przez tłum przeszedł szmer zachwytu.
Ale cóż to? W kilku miejscach dały się słyszeć głośne uwagif a w chwilę później
powstał nieopisany hałas i zamieszanie. Wielu ludzi wskazywało na herb i z oburzeniE
kręciło głowami.
-Mistrz Daniel pomylił się!- wołał głośno jegomość z wielkim brzuche1n.
- Czyżby nie znał herbu własnego miasta? - pytała oburzona
mieszczka w wielki1n białym czepcu na głowie.
-On sobie zakpił z nas!- stwierdził jakiś młodzieniec.
Rzeczywiście, herb Gdańska na portalu nie był taki sam jak ten, który widniał na
echowych chorągwiach i pieczęciach 1niejskich. Tan1 postacie lwów zwrócone były
rn obie, a ich wzrok spotykał się ponad tarczą, którą trzymały w łapach.
Z tłumu wystąpił jakiś starzec. Był to mistrz kamieniarski Krzysztof, w którego
racowni Daniel tenninowat
- Tu nie może być mowy o żadnej pomyłce - powiedział nieco drżącym,
e stanowczym głosem.- Wiedział dobrze mistrz Daniel, co robi. Spójrzcie na te lwy,
·ch wzrok biegnie ku Bramom- Złotej i Wyżynnej, tam gdzie zaczyna się Królewska
roga. Lwy gdańskie patrzą ku Rzeczypospolitej, wyczekując od niej pomocy i opieki
la naszego miasta.
Gwar ucichł, mieszczanie
• T uroczystym skupieniu słuchali
.: ów starego kamieniarza.
- To prawda! Nie pomylił
-ię nasz Daniel! - mówili •
udzie, a ich spojrzenie,
•
dobnie jak lwów,
··erowało się ku
' ólewskiej Drodze,
Rzeczypospolitej ...
Ale wyczekiwana pomoc
nie nadeszła. Polska, rozdarta przez
zaborców, znikła z map Europy na przeszło sto lat.
W Gdańsku zaś pojawiły się wojska króla pruskiego.
Jednak po długich latach ratuszowe lwy gdańskie
doczekały się powrotu Polski nad Bałtyk.
O HALINIE KRĘPIANCE
Już dwukrotnie wojska tatarskie docierały pod Sandomierz i pustoszyły miasto.
Kiedy rozeszła się wieść o planach następnego najazdu, gród był lepiej przygotowany
do obrony, a pomimo to troska malowała się na obliczu wójta, Piotra Krępy.
-Cóż mamy począć?- pytali Piotra mieszczanie.
- Trzeba zaskoczyć wroga - powiedział wójt.
Kiedy zapadł zmrok i w obozie tatarskim czuwały tylko traże, wójt zaatak wał
znienacka nieprzyjaciela. Rozgorzała straszliwa walka. Chociaż sandomierzanie bili
się dzielnie, musieli ulec przeważającym siłom Tatarów.
W nierównym boju padło wielu mieszczan, a wśród nich Piotr Krępa.
Śmierć wójta i najmężniejszych obrońców załamała mieszkańców.
Całkiem stracili nadzieję, opuścił ich duch walki. Starszyzna miejska uznała,
że pozostało jej tylko oddać miasto na dogodnych warunkach.
Decyzji tej gorąco sprzeciwiła się córka poległego wójta, Halina.
-Jak można wierzyć, że Tatarzy dotrzymają jakichkolwiek warunków?!
-zawołała.- Nigdy tak nie czynili, czemu teraz mieliby postąpić inaczej?
_ ie, z nimi trzeba walczyć ich własną bronią- podstępem!
-Brzydzimy się podstępem- godnie oświadczyli rajcy,
e od śmierci ojca Halina myślała tylko o zemście
· nalegała gorąco, by pozwolono jej działać.
-Co chcesz uczynić?- pytali mieszczanie.
-Przyjdzie czas, a dowiecie się wszystkiego
-i wyszła na naradę z nowym dowódcą obrony.
Po zapadnięciu nocy wójtównawymknęła się
z miasta i ruszyła w stronę tatarskiego obozu.
-r-am pochwycili ją skośnoocy strażnicy
zaprowadzili przed oblicze swego wodza.
-Cóż za zuchwałość sprowadziła cię tutaj,
_zalana dziewczyno?! -wykrzyknął Tatar.
- Przybyłam tu w ważnej sprawie.
_. ogę pomóc ci zdobyć miasto.
"dz zdziwił się, zmarszczył brwi
o chwili namysłu zapytał:
- Dlaczego mam ci wierzyć?
-Mam stare porachunki
mieszkańcami i chcę się na
·ch zemścić .
- Co zamierzasz zrobić?
- opytywał się Tatar.
- Jest tu niedaleko
·emne podziemne
rzejście, prowadzące
miasta. Wskażę wam
ogę i poprowadzę
~ j ko tunelem
aż do samego
dmnierza.
Wódz z wielką uwagą wysłuchał słów Haliny. Myśl o bogatych łupach sprawiła,
że opuściła go zwykła ostrożność i nie wyczuł podstępu.
Kazał natychmiast szykować się swoim wojownikom. Najeźdźcy dosiedli koni i ruszyli
za Krępianką. W krótkim czasie dotarli do ukrytego wśród gęstych zarośli wejścia.
Halina po raz ostatni spojrzała na uśpiony Sandomierz, ukradkiem otarła łzę i szybko
weszła do podziemi. Za nią podążyli Tatarzy.
Kiedy byli w połowie drogi, ukryci nieopodal wejścia mieszkańcy miasta zawalili
je przygotowanymi głazami i odcięli nieprzyjacielowi odwrót.
Tatarzy, nieświadomi tego, co się stało, dalej posuwali się krętymi korytarzami.
Wielkie było ich zdziwienie, a potem wściekłość i przerażenie, gdy zorientowali się,
że są w pułapce. Byli uwięzieni w ślepo zakończonym, odciętym od świata lochu.
- Zdradziłaś nas, podstępna dziewczyno! - krzyknął dowódca.
-Zdradziłaś nas!- wrzasnęli wojownicy, wyciągając szable.
-Tak- odpowiedziała Halina.- Zginiecie tutaj haniebnie, bo wejście jest już
zamknięte. Wiedzcie, że umrę spokojnie, bo pomściłam śmierć swego ojca
i ocaliłam miasto.
Halina zginęła rozsieczona tatarskimi szablami.
Ale i jej mordercy znaleźli śmierć w podziemnej pułapce,
do której przywiodła ich, ratując Sandomierz.
O LECHU, CZECHU I RUSIE
Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze wszyscy Słowianie zamieszkiwali wspólne
ziemie i mówili jednym językiem, żyło trzech braci: Lech, Czech i Rus.
Żyło im się dobrze i zgodnie, a z racji swej mądrości przewodzili poszczególnym rodom.
Lecz nadszedł czas, kiedy ziemia nie mogła już wyżywić ich ludzi, w lasach zaczęło
rakować zwierzyny, a w rzekach ryb.
Zebrali się bracia na naradę. Usiedli w cieniu rozłożystych
drzew i zaczęli zastanawiać się nad tym, co mają począć dalej.
Pierwszy przemówił najstarszy, pochmurny Rus:
-Bracia! Tak dalej być nie może. Nasze ziemie są już tak
zaludnione, że głód może zajrzeć nam w oczy.
- Masz rację - przytaknął mu średni brat, Czech - ale cóż mamy
robić?
- Powinniśmy poszukać nowych siedzib dla naszych plemion -
odezwał się milczący do tej pory najmłodszy z braci, Lech.
-Dobrze radzisz! Wyruszymy, by znaleźć nowe ziemie dla
naszych ludzi- powiedzieli zgodnie Czech i Rus.
22
Jak postanowili, tak uczynili.
Zwołali współplemieńców,
aby powiadomić ich o swojej
decyzji. Złożyli ofiary, zabrali
posążki domowych bóstw
i ruszyli w drogę.
Na czele podążały straże i hufce
zbrojnych, za nimi jechali trzej
bracia i starszyzna plemienna.
W środku pochodu - na wozach
lub wierzchem -jechali starcy,
kobiety i dzieci. Potem pędzono
stada bydła, a ogromną kolumnę
zamykali wojownicy, strzegący
bezpieczeństwa i pilnujący
porządku.
Niełatwa to była droga. Na każdym kroku czyhały na nich różne niebezpieczeństwa,
ale Słowianie szli nieustraszenie przez gęste puszcze, przechodzili rzeki w bród,
mijali górzyste krainy. Tylko z rzadka natrafiali na osady ludzkie. Mimo zmęczenia,
uparcie podążali przed siebie.
2~
-
Nadszedł dzień rozstania. Jako pierwszy pożegnał się z braćmi Rus, który wybrał
krainę bezkresnych stepów i rozległych, żyznych równin, poprzecinanych siecią
szerokich rzek.
-Żegnajcie, bracia, i pamiętajcie o mnie! Życzę wam szczęścia- rzekł, zebrał swój
lud i skierował się z nim na północ.
Pozostali powędrowali dalej. Niebawem odłączył się od pochodu Czech. Podążył ZE
swym plemieniem na południe i tam, nieopodal góry, którą zwano Rzip, na ziemi
urodzajnej i bogatej, założył swoje państwo.
Naj1nłodszy z braci, Lech, wytrwale podążał naprzód. Wędrówka zbliżała się jednak
do końca.
Pewnego dnia orszak zatrzymał się, bo ludzie byli zmęczeni i chcieli odpocząć.
Podczas gdy 1nężczyźni rozbijali obozowisko, a kobiety zajęły się przygotowaniem
posiłku, Lech bacznie rozglądał się wokół. Gęste lasy pełne były zwierzyny,
czyste rzeki obfitowały w ryby, a przejrzyste jeziora --
utwierdzały w przekonaniu, by zamieszkać
nad ich brzegami.
Lech głęboko nad czymś roz1nyślał. Późnym popołudnie1n zwołał starszyzn
plemienną, a gdy mężczyźni zasiedli już przy ognisku, tak do nich przemówił:
-Wędrowaliśmy długo, szukając miejsca na naszą nową siedzibę, i chyba dziś
właśnie je znaleźliśmy. Chętnie zostanę tutaj. Okolica jest piękna, a żyzna ziemia
wyżywi nas wszystkich. Chciałby1n jednak wysłuchać waszej rady.
Zapanowała cisza, którą z rzadka tylko przerywały szepty. Po chwili odezwał
się najbardziej doświadczony z całej starszyzny:
-Mądrość przemawia przez ciebie, Lechu. Twoi bracia, Rus i Czech, dawno założyli
siedziby, tylko my wciąż jesteśmy w drodze. Zostańmy tutaj i zbuduj1ny gród!
-Gdybyż jeszcze bogowie zechcieli dać nam znak, gdzie rozpocząć budowę!
- westchnął Lech.
Znowu zapadła cisza. Nagle jakiś szum przerwał milczenie i ogromny cień
przesunął się nad polaną.
Zaciekawieni ludzie podnieśli głowy. Ujrzeli orła, który powoli opadał na gniazdo,
znajdujące się w koronie wielkiego dębu. Na tle czerwonego, przedwieczornego nieba
sylwetka ptaka odcinała się ostrą bielą.
-To znak od bogów! -krzyknęli zgodnym chórem ludzie.
-To dobra wróżba- rzekł uśmiechnięty Lech.- Tutaj się osiedlimy, a ten wspaniały
ptak będzie nas ochraniał.
Tak też się stało. Na polanie zbudowano gród, a na pamiątkę orlego gniazda
nazwano go Gnieznem. Orzeł biały na czerwonym tle stał się herbem
państwa polskiego, które bierze swój początek od Lecha.
. .' . .. 21
:J' • •
•'
PIAST KOŁODZIEJ
Za rządów księcia Popiela, nieopodal Kruszwicy mieszkał kmieć zwany Piastem.
Uprawiał ziemię, hodował pszczoły, a oprócz tego trudnił się kołodziejstwen1-
wyrabiał wozy. Wraz z żoną Rzepichą żyli sobie zgodnie i spokojnie, wychowując dzie<
Najstarszy syn skończył właśnie siedem lat, zbliżały się postrzyżyny, które
obchodzono bardzo uroczyście. Było to bardzo ważne święto, gdyż tego dnia chłopiec
przechodził spod opieki matki pod pieczę ojca, obcinano
mu długie włosy i nadawano imię.
-
Kiedy zaproszeni przez Piasta goście mieli zasiąść za stołem, zjawiło się
niespodziewanie dwóch wędrowców. Byli to wysocy młodzieńcy odziani w luźne,
płócienne szaty. Wyglądali na bardzo zmęczonych, a ich ubrania i sandały pokrywał
kurz. Przybysze stanęli w progu, pozdrowili zebranych, a potem jeden z nich przemówił
do gospodarzy:
-Wędrujemy już długo, a czeka nas jeszcze daleka droga. Pozwólcie nam ugasić
pragnienie i trochę odpocząć. Prosiliśmy o gościnę u księcia Popiela, ale on kazał służbie
wygnać nas spod bram swego dworu.
Piast skłonił się przed wędrowcami i zaprosił ich, aby wraz ze wszystkimi zasiedli
przy stole:
-Bądźcie mymi gośćmi- rzekł.- Jedzcie i pijcie do woli i radujcie się razem z nami,
gdyż dziś świętujemy postrzyżyny mego najstarszego syna.
-- 29
-- -
Gdy już wszyscy zaspokoili pierwszy głód, Rzepicha przyprowadziła do izby chłopc;
Malec ukląkł przed ojcem, a ten podniósł go, skropił źródlaną wodą i z powagą sięgnął
po nożyce. Następnie chwycił długi kosmyk włosów nad czołem dziecka i uroczyście
obciął. Uczyniwszy to, zwrócił się do tajemniczych wędrowców i powiedział:
-Proszę was, zróbcie to samo, co ja, i nadajcie memu synowi imię, które od dziś
będzie nosił.
Przybysze dokonali obrzędu postrzyżyn,
a jeden z nich rzekł do chłopca:
- Od dziś będziesz się nazywał Ziemowit.
Niech to imię przyniesie ci szczęście i sławę.
Wypowiedziawszy te słowa, uczynił nad
głową chłopca niezwykły znak.
Po czym goście kolejno podchodzili
do Piastowego syna i każdy z nich
obcinał mu pasemko włosów.
30
Kiedy dokonano postrzyżyn i odśpiewano obrzędowe pieśni, wszyscy udali się na
cmentarz, aby modlitwą i ofiarą uczcić duchy zmarłych przodków.
Po powrocie do gościnnej chaty wędrowcy pożegnali się z Piastem i Rzepichą,
a odchodząc nakreślili nad nimi ów znak, który poprzednio uczynili nad głową
chłopca. Powędrowali przed siebie i ani Piast Kołodziej, ani nikt z jego gości nie
dowiedzieli się nigdy, kim byli,
skąd przyszli i dokąd się udali.
Jedno tylko stało się wkrótce
jasne: nie byli zwykłymi ludźmi,
gdyż po ich odejściu nie ubywało
jadła, choć na ucztę do Piasta
przyszło jeszcze wielu gości.
Ziemowit wyrósł na dzielnego
młodzieńca i dobrego człowieka,
a po śmierci Popiela lud wybrał
go nowym księciem.
Tak spełniło się życzenie
tajemniczych wędrowców.
31
O WANDZIE, CO NIE CHCIAŁA NIEMCA
Po śmierci księcia Kraka wielka żałoba zapanowała w jego grodzie - Krakowie.
Poddani opłakiwali śmierć mądrego i sprawiedliwego władcy. Z trwogą spoglądali
w przyszłość, gdyż Krak nie zostawił po sobie męskiego potomka, tylko córkę- Wand•
Jej to właśnie miał przypaść tron książęcy.
-
Czy młodziutka księżniczka podoła ciężkim obowiązkom władcy, czy da sobie
radę? Niepotrzebnie jednak martwiła się starszyzna i cały lud.
Już pierwsze dni jej rządów rozwiały przedwczesne obawy. Wanda szybko zdobyła
miłość ludu, a wieści o jej urodzie i mądrości rozeszły się szeroko, na wszystkie strony
świata.
Dotarły też na zachód, nad Łabę, gdzie panował książę Rydygier. Młody Niemiec
szukał sobie żony, toteż z wielkim zainteresowaniem słuchał wieści o pięknej córce
Kraka. Postanowił za wszelką cenę zdobyć jej rękę.
Wysłał więc do Krakowa zbrojne poselstwo, bogate w dary. Rycerze niemieccy
mieli prosić Wandę w imieniu Rydygiera o rękę. Gdyby nie zechciała zostać jego żoną,
mieli wymusić na niej zgodę groźbą.
Długą drogę przebyli posłowie, zanim dotarli do Krakowa. Dziwili się, że za tyloma
lasami, rzekami i górami kryje się tak piękne i bogate miasto. Zdumienie ich było jednak
jeszcze większe, kiedy następnego dnia ujrzeli Wandę.
Nie kłamały słowa opowieści docierających aż nad Łabę. Dziewczyna była młoda
i piękna jak słoneczny, wiosenny poranek.
Najstarszy z posłów wystąpił do przodu, skłonił się nisko i przemówił:
- Piękna Wando! Przybyliśmy tutaj w imieniu dzielnego księcia Rydygiera, który
zakochał się w tobie, słysząc o twej urodzie i mądrości. Książę przysyła ci bogate dary
i prosi, byś została jego żoną.
To mówiąc złożył u stóp księżniczki wielką szkatułę pełną klejnotów i kosztowności.
Wanda popatrzyła na dary, lecz nie ucieszyła się nimi, uśmiech zniknął z jej twarzy.
Podniosła głowę, spojrzała na posłów i powied~iała:
- Podziękujcie swemu panu. Nie mogę jednak przyjąć jego podarków, tak jak nie
mogę zostać jego żoną. Moje miejsce jest tu, na tej ziemi, którą kocham, wśród mego
ludu, który także miłuję. Nie mogłabym ich opuścić i żyć na obczyźnie.
Pobledli niemieccy rycerze słysząc te słowa i gniew pojawił się na ich brodatych
obliczach. Krótko naradzali się między sobą, po czym znowu głos zabrał najstarszy:
-Zuchwała jest twoja mowa, księżniczko! Wiedz jednak, że mój pan zawsze dostaje
to, czego chce. Jeśli odmówisz mu swej ręki, krwią spłynie ziemia, którą tak miłujesz!
Zastanów się więc dobrze nad odpowiedzią.
-Są jeszcze inne prawa niż prawo miecza- odrzekła dumnie Wanda i wyszła
z komnaty.
34 -- - --- - - - -----
----~-
- - -----~-------
N a próżno przerażeni widmetn
wojny wielmoże usiłowali wpłynąć
na zmianę jej zdania. Oświadczyła
stanowczo, że za Niemca nie wyjdzie
i nigdy nie opuści kraju nad Wisłą.
W ciszy swojej komnaty znalazła
inny sposób, aby uchronić lud
przed wojną.
Gdy ciemna noc zapadła nad
Wawelem i całym Krakowem,
a sen zmorzył nawet czuwających
strażników, Wanda wymknęła się
niepostrzeżenie. Biegła prosto nad
Wisłę.
Przez chwilę stała na jej
stromym brzegu i wpatrywała
się w nieprzeniknione ciemności.
Potem uniosła ręce i skoczyła
w wezbrane wody rzeki.
35
Rankiem Wisła wyrzuciła na brzeg ciało Wandy. Płakali wszyscy podda ni, głębokc
wzruszeni JeJ poświęceniem.
Zawziętość opuściła niemieckich posłów, którzy odjechali chyłkiem, udając
się w powrotną drogę nad Łabę. Kiedy opowiedzieli Rydygierowi o czynie Wandy,
zmiękło jego serce. Pożałował swoich gróźb i zrozumiał, że miłości nie można ani
zdobyć siłą, ani jej kupić.
Wierny lud, chcąc uczcić pamięć i bohaterstwo swej pani, usypał pod Krakowem
wysoki kopiec, który nazwano jej imienie1n.
_,. .
)
,'
36
PAN TWARDOWSKI
Dawno temu, za panowania Zygmunta Augusta, żył niebogaty szlachcic,
Twardowski. Majątek miał niewielki, więc zamiast gospodarować na wsi, w Krakowie
leczył ludzi.
W dzieciństwie bardzo pobożny, porzucił później praktyki religijne i zaczął parać się
czarną magią. Studiował pilnie tajemne księgi, aby rozwikłać zagadkę nieśmiertelności.
Chciał bowiem śmierć przechytrzyć i żyć wiecznie.
W jednej ze starych ksiąg wyczytał Twardowski, jak przywołać diabła. Zapragnął
zaraz wypróbować tę sztukę. Udał się więc za Kraków, w miej ce puste i bezludn .
Tam wygłosił stosowne zaklęcie.
Ledwie skończył- błysnęło, zagrzmiało i przed szlachcicem pojawił się diabeł.
Nie minęło wiele czasu, a dogadali się ze sobą i zawarli pakt.
Czart miał służyć Twardowskiemu wiernie, spełniając wszystkie jego zachcianki
i rozkazy, a w zamian szlachcic oddawał mu swą duszę.
Lecz diabeł mógł ją porwać dopiero wówczas, gdy Twardowski znajdzie się w Rzymie.
Szlachcic ukradkiem zatarł ręce; ani myślał się tam udawać, diabelska potęga będzie
więc służyć mu wiecznie. Wysłannik piekła szybko spisał cyrograf, na którym
Twardowski złożył podpis własną krwią, utoczoną z serdecznego palca.
Zyskawszy tak wielką moc, czarnoksiężnik korzystał z niej bez umiaru. Jego fantazje
dały się wkrótce diabłu we znaki. Raz musiał do Olkusza srebro z całej Polski poznosić,
innym razem ustawić w Pieskowej Skale głaz w kształcie maczugi. Czart dwoił się i troił,
spełniając kolejne zachcianki swego pana, ale wszystko to było mało. Twardowski dzięki
niemu coraz to nowe wyczyniał cuda. Widywali go ludzie, jak jeździł na kogucie, latał
w powietrzu, a po Wiśle pływał pod prąd, bez wioseł i żagli.
Niebawem też zakochał się Twardowski w mieszczce krakowskiej, którą wkrótce
pojął za żonę. Nie ustatkował się jednak, życie nadal upływało mu na figl~ch i zabawach,
i ani myślał wyjeżdżać do Rzymu.
3.
Diabeł zaczął tracić cierpliwość. Miał dość czekania w nieskończoność1 chciał wreszcit
dostać to/ co mu się należało. Zdybawszy czarnoksiężnika samego w ciemnym le ie1
zażądał od niego, aby dopełnił warunków umowy i bezzwłocznie ruszył do Rzymu.
Przestraszył się Twardowski, ale mocą swych czarów udało mu się zmusić biesa
do odwrotu.
Czart jednak postanowił przechytrzyć mistrza. Przybrawszy postać sługi1 stanął
przed Twardowskim, prosząc go, aby udał się z nim do pobliskiej gospody, gdzie jego
pan leży ciężko chory. Czarnoksiężnik nie wyczuł podstępu i pospieszył za diabłem.
Gdy tylko przestąpił próg karczmy, stada sów, kruków i puchaczy obsiadły jej dach
ze straszliwym wrzaskiem.
Diabeł tymczase1n przybrał swą
zwykłą, czartowską postać. Ubrany
z niemiecka, w obcisłe pludry i fraczek,
zdjął z głowy trójgraniasty kapelusz,
skłonił się dwornie do samej ziemi i rzekł:
-Witaj, panie Twardowski!
Ta karczma Rzym się nazywa! Długo
kazałeś czekać mi na tę chwilę, ale teraz
twoja dusza do mnie należy!
Dopiero wtedy poznał Twardowski, że wpadł w czarcią pułapkę, ale postanowił,
że tanio swej duszy nie sprzeda. Dostrzegł w izbie dziecko niedawno ochrzczone,
które leżało w kołysce, i porwał je na ręce. Nie tracąc nadziei, ostro odpowiedział diabłu:
-Idź precz, zjawo nieczystal Widzisz przecież, że trzymam na ręku dopiero co
ochrzczo~e dziecię, do którego ty ani prawa, ani też przystępu żadnego nie masz!
Ale diabeł nie speszył się tym wcale i, przestąpiwszy z nogi na nogę, wycedził
przez zęby:
-Oj, nieładnie, panie bracie, nieładnie... Kiedy podpisywałeś cyrograf, dałeś mi
verbum nobile, słowo szlachcica, że w Rzymie mój jesteś i kwita!
Zmieszał się Twardowski, usłyszawszy diabelski przytyk. Włożył dziecko do kołyski,
bo przecież nie mógł złamać szlacheckiego słowa, nawet za cenę ratowania swej duszy. .
A diabeł tylko na to czekał, porwał szlachcica i obydwaj wylecieli kominem wśród
krakania i pohukiwania ptactwa.
Kiedy tak lecieli coraz wyżej i wyżej,
spojrzał pan Twardowski w dół i zobaczył
tam wszystko, co kochał: wioski jak ·
maku i Kraków, nie większy od główki
od szpilki. Żal ścisnął mu serce, bo
że nie ma dla niego żadnego ratunku...
Wyrzekł się Boga, poświęcił życie czarom
i diabłu duszę zaprzedał. Stanęły przed
oczyma Twardowskiego lata dziecinne, kiedy
to codziennie z matką odmawiał pacierz i śpiewał
pobożne pieśni. Przypomniał sobie wtedy jedną_
z nich i zaczął ją śpiewać, najpierw cicho, nieśmiałoJ
a potem coraz pewniej i głośniej.
Kiedy skończył, usłyszał pełen wściekłości okrzyk diabelski
i zauważył, że nie leci już ku górze, lecz buja, zawieszony wysoko
między ziemią a bezkresnym, rozgwieżdżonym niebem. Diabła nigdzie ani śladu.
Aż tu nagle z wielkiej chmury zagrzmiał potężny głos:
-Zostaniesz tu tak zawieszony, panie Twardowski, aż do sądnego dnia!
A potem nastała cisza. I wisi tak Twardowski na niebie, między gwiazdami, księżycem
a ziemią, wisi tam, gdzie przed wiekami przerwana została jego ostatnia wielka podróż.
42
~ - -----
,
WALIGORA I WYRWIDĄB
Dawno, dawno temu żona pewnego myśliwego wybrała się do lasu i tam urodziła
dwóch chłopców- bliźniaków. Niestety, wyczerpana porodem, zmarła .
Osieroconymi dziećmi zajęły się zwierzęta. Jednego chłopca karmiła wilczyca,
a drugiego - niedźwiedzica.
Pierwszy, wychowany przez wilczą matkę, nazywał się Waligóra, drugi- Wyrwidąb.
Po swoich niezwykłych karmicielkach mieli oni niespotykaną siłę i odwagę. Waligóra
bez żadnego wysiłku przenosił najwyższe góry, a Wyrwidąb najpotężniejsze dęby
wyrywał niczym źdźbła trawy.
Bracia kochali się bardzo i byli nierozłączni. Kiedy dorośli, wyruszyli razem w świat,
aby szukać przygód i szczęścia. Wędrowali tak polami i lasami, nie obawiając się
żadnych przeszkód, bo przecież umieli poradzić sobie z każdą górą i z każdym
drzewem, które im stały na drodze.
Pewnego dnia, gdy poczuli wielkie zmęczenie, postanowili odpocząć w cieniu drzew.
Już zaczął morzyć ich sen, gdy ujrzeli maleńkiego człowieczka biegnącego w ich stronę.
Zdziwieni bracia zerwali się na równe nogi. Karzełek zatrzymał się przed nimi i rzekł:
-Witajcie, młodzieńcy! Widzę, że jesteście bardzo zmęczeni, więc jeśli życzycie
sobie, zaniosę was, dokąd tylko zechcecie!
Wyrwidąb rozdziawił usta w zdumieniu, Waligóra frasobliwie podrapał się w głowę.
-Jak to możliwe? Przecież jesteś taki malutki...
Tajemniczy człowieczek rozwinął przed braćmi piękny kobierzec i zakomenderował:
-Siadajcie tu razem ze mną, tylko szybko! Zaraz się przekonacie!
Waligóra z Wyrwidębem usadowili się wygodnie, a karzełek klasnął w dłonie
i kobierzec wzniósł się w powietrze.
Kiedy tak szybowali nad ziemią niczy1n ptaki, tajemniczy towarzysz podróży
rozpoczął znów rozmowę:
-Czy nie zdziwiło was to, że chociaż jestem mały, biegam bardzo szybko?
Bracia zgodnie przytaknęli, a karzełek mówił dalej:
-To dlatego, że mam parę niezwykłych butów, które dostałem od czarodzieja.
Kiedy je włożę i pobiegnę- co krok robię jedną milę, a jeśli skoczę- to dwie.
Nie wytrzymał wtedy Waligóra i zaczął prosić człowieczka, aby podarował mu
jeden but.
Do jego próśb dołączył się Wyrwidąb. Tak długo bracia n1olestowali karzełka,
aż w końcu podarował im czarodziejskie buty.
Rozstali się przyjaźnie niedaleko wielkiego miasta, w którym straszliwy smok
pożerał ludzi. Zdesperowany król ogłosił, że śmiałkowi, który pokona s1noka,
odda w nagrodę rękę jednej z dwóch córek, a po śmierci- całe królestwo.
Usłyszawszy to brada śmiało· stanęli przed królem i oświadczyli, że chcą zabić smoka.
Udali się też zaraż za miasto·do pieczary, w której mieszkał potwór. Kiedy byli już
w połowie drogi, nagle pojawił się przed nimi ich stary znajomy karzełek.
-Witajcie, przyjaciele! Wiem, co zamierzacie: i chcę wam dać dobrą radę. Zróbcie
użytek z mego czarodziejskiego podarunku. Niech każdy z was założy jeden
czaro~ziejski but, a będziecie tak śzybcy, że smok nie zdoła wam nic zrobić.
Posłuchali bracia dobrej rady. Po czym Wyrwidąb stanął przed smoczą jamą trzymając
w rękach ogromny,dąb, którym chciał powalić potwora. Waligóra zaś stał z tyłu skały, ·
w której znajdowała się jaskinia, i potrząsał nią z całej siły.
Smok wypadł z jamy, a na jego widok przerażony Wyrwidąb zapomniał o pniu,
który trzymał w rękach. Byłby zginął, ale na swoje szczęście miał na nodze czarodziejski
but. W ostatniej chwili odskoczył o dwie mile.
Rozwścieczony potwór rzucił się wówczas na Waligórę. Ten cisnął w niego ogrmm1y1n
głazem. Smok zawył boleśnie. Skała przycisnęła mu ogon. Na próżno się szamotał, by się
oswobodzić -był przykuty do miejsca. Waligóra odskoczył o dwie mile i spotkał się z bratem.
Obaj śmiało skoczyli do przodu. Smok nadaremnie raz jeszcze próbował się uwolnić.
Ciężki głaz nie ustępował. Pewien już zwycięstwa Wyrwidąb walnął potwora w łeb
pniem, a Waligóra wyrwał z posad olbrzymią górę i rzucił tak, że przygniotła jego cielsko.
Stwór został pokonany, nie zagrażał nikomu i w mieście zapanowała wielka radość.
Przechodnie rzucali się sobie w objęcia, dawni wrogowie obejmowali
się w najserdeczniejszym uścisku, a wszyscy wiwatowali na cześć dzielnych braci.
Król wezwał ich do siebie i - jak obiecał -
oddał im swoje córki za żony.
O wspaniałości wesela mówiono potem
długo, a przyjaciel - karzełek był na nim
honorowym gościem. Po śmierci
króla Waligóra z Wyrwidębem
podzielili się królestwem.
Rządzili zgodnie i sprawiedliwie,
żyli ponoć długo i bardzo szczęśliwie.
KWIAT PAPROCI
Jest tylko jedna taka noc
w roku, noc świętojańska,
gdy w najciemniejszej głębi
lasu zakwita kwiat paproci.
Śmiałek, który go znajdzie, ujrzy
wszystkie skarby ukryte w ziemi
i zdobędzie wielkie bogactwo.
Lecz znaleźć kwiat paproci jest bardzo,
bardzo trudno. Opowiadają ludzie, że może
dokonać tego tylko człowiek o czystym ercu,
który nigdy nie splamił ię złym uczynkiem.
W pewnej wsi mieszkał chłopiec, który
od kilku lat uporczywie szukał kwiatu paproci.
Nie zrażony niepowodzeniami, w kolejną noc świętojańską znowu wyruszył na
poszukiwanie. Błądził długo, aż nagle ujrzał z daleka niezwykły blask. Wkrótce stanął
na rozległej polanie, przed kwitnącym krzakiem paproci.
Kiedy wyciągał rękę, by zerwać upragniony kwiat, usłyszał cichutki głos:
- Twoja wytrwałość została wynagrodzona. Znalazłeś mnie, teraz zdobędziesz
wszystko, czego zapragniesz. Ale pamiętaj: nie wolno ci z nikim podzielić się bogactwe1n,
bo je utracisz.
Słowa te nie powstrzymały chłopca.
- Nikomu nic nie dam, bo i po co - mruknął.
Zerwał kwiat paproci i schował go pod koszulę. Nie miał zamiaru wracać do swojej
wsi, do ubogich rodziców i ciężkiej pracy. Ruszył więc w świat, aby rozpocząć nowe,
wspaniałe życie, wolne od trosk i biedy.
Stał się bardzo bogaty. Mieszkał w pięknym pałacu, otoczony przepychem, miał
liczną służbę, która w mgnieniu oka spełniała wszystkie jego rozkazy. Tylko nikt nie
powiedział mu nigdy serdecznego słowa, nie przytulił.
Mijały lata, znudzonego bogactwem chłopca zaczęła trapić tęsknota za rodzinnym
domem. Wsiadł więc w piękną karetę i pojechał do swej wsi. Rodzice postarzeli się,
a stary domek jeszcze bardziej podupadł. Ale choć złote dukaty dźwięczały mu
w kieszeniach, strach przed utratą majątku był silniejszy. Odjechał szybko, zadowolony,
że rodzice go nie rozpoznali.
Ale od tego dnia wyrzuty sumienia nie dawały mu spokoju. Nie pomagały hulanki
i nowe skarby. Za rok pojechał znowu, lecz i tym razem skąpstwo wzięło górę nad
ludzkim odruchem serca.
- Podobny do naszego syna, ale to nieon-powiedziała matka.- On podzieliłby
się z nami swoim bogactwem, miał przecież dobre serce.
Chłopiec powrócił do pałacu, ale nie zaznał ni szczęścia, ni spokoju. Wyrzuty
sumienia zatruwały mu każdą myśl, każdą chwilę. W końcu przełamał się i rzekł do siebie:
-Na cóż mi tyle skarbów, skoro nie wolno mi się z nikim podzielić?
Nie przyniosły mi one szczęścia, moje życie stało się puste i bezsensowne. Lepiej być
dobrym człowiekiem i pomagać innym...
Załadował na wozy i do karety tyle złota, ile zdołał, i pojechał. Niestety, było za
późno: rodzice już nie żyli.
Zrozpaczony syn gorzko płakał i przeklinał
chwilę, w której znalazł kwiat paproci.
JURATA, KRÓLOWA BAŁTYKU
Przed wiekami w niedostępnych głębinach Bałtyku wznosił się wspaniały
bursztynowy pałac. Mieszkała w nim piękna królowa morza- Jurata.
Panow:ała nad wszystkimi stworzeniami morskimi, otaczając je najtroskliwszą
opieką. Nikomu, nawet najmniejszemu ślimakowi, nie pozwalała zrobić krzywdy.
Rządziła mądrze i sprawiedliwie, łagodząc podmorskie waśnie i rozstrzygając spory.
Pewnego dnia doniesiono Juracie, że jakiś młody rybak zarzuca w morze sieci i łowi
ryby. Dobra królowa wybuchła wielkim gniewem. Spieniły się jasnobłękitne fale,
a przerażone szprotki skryły się w wodorostach, próbując zgadnąć, co tak rozgniewało
J u r a tę?
Oburzona królowa przechadzała się niecierpliwie po komnacie, a przy błysk~ch jej
oczu ciemniały złote krople bursztynów w świetlistych
żyrandplach. Zgromadzone wokół boginki morskie patrzyły
aszone.
_ -Tak dalej być nie może! - wykrżykl}-ęła Jvrata.-
_. Nie pozwolę, abiginęiy ryby! Trzeba'pkarać tego,
-···który .naruszył n~s~~· ~prskie praw~r ···; .' ·
. ·- .... ~ ,.,~
..
Boginki zgodziły się ze swą panią
i wspólnie obmyśliły rzecz następującą.
Miały oczarować rybaka swoim śpiewem,
zwabić go w wodną głębinę i utopić.
Wkrótce na fale Bałtyku wypłynęła
królewska flotylla. W przepięknej
bursztynowej łodzi płynęła władczyni
morza, w ślad za nią w wielkich muszlach
podążały boginki.
Ich czarodziejski śpiew niósł się ku lądowi
w podmuchach łagodnej bryzy.
Młody rybak właśnie rozwijał na brzegu swoje
sieci. Kiedy usłyszał zniewalające dźwięki, podniósł
głowę i spojrzał w stronę morza.
Na widok pięknej królowej i urodziwych dziewcząt zadrżało
z zachwytu jego serce; uśmiechnął się do nich promiennie.
I stało się coś, czego nie przewidziała Jurata. Opuścił ją cały gniew i pragnienie zemsty.
Nie mogła oderwać oczu od pięknego młodzieńca. I kiedy tak patrzyła, zrozumiała,
że pokochała go całym sercem. Skinęła berłem, uciszyła rozśpiewane towarzyszki
i przemówiła do zdumionego rybaka:
-Jestem Jurata, królowa Bałtyku. Przypłynęłam, aby ukarać cię za to, że naruszyłeś
spokój i prawa mego wodnego królestwa. Urzekła mnie jednak twoja uroda i odstąpiłam
od tego zamiaru. Pokochałam cię od pierwszego wejrzenia. Przebaczę ci, jeśli odwzajemnisz
moją miłość.
Rybak spojrzał głęboko w zielone oczy królowej i odpowiedział:
- Wybacz mi, pani. I ja cię pokochałem. Jestem twój i będę ci wierny do końca życia.
-Każdego wieczoru będę zatem przypływać na spotkanie z tobą.
Moje serce należy odtąd do ciebie- odrzekła Jurata.
Po czym odpłynęła i wkrótce cały orszak znikł wśród morskich fal.
Rybak długo wpatrywał się w morze, ale nie dostrzegł już żadnego śladu ukochanej.
Westchnął ciężko i wziął się znowu do rozplątywania sieci.
Jurata dotrzymała słowa i co wieczór przybywała na spotkanie z rybakiem.
Na cichym morskim brzegu, obmywanym falami i smaganym wiatrem, spędzali razem
nocne godziny.
Niestety., ich szczęście nie trwało długo. .
Władca burz- Perkun, nie mógł darować Juracie, że zakochała się w zwykłym
śmiertelniku.
Pewnej nocy, kiedy powróciła ze spotkania z ukochanym, z wściekłością cisnął
gromem w jej bursztynowy pałac. Runęły z hukiem złociste ściany, grzebiąc w ruinach
dobrą królową.
Zemsta Perkuna dosięgła również rybaka: wzburzone fale morskie roztrzaskały jego
łódź, a on sam poszedł na dno. Tam, z rozkazu mściwego boga, przykuty do podwodnej
skały, cierpi dp dziś.
Ilekroć na Bałtyku rozszaleje się sztorm, wicher przynosi z głębin jęki nieszczęśliwego
kochanka, a fale wyrzucają na brzeg kawałki bursztynu- szczątki wspaniałego pałacu
pięknej Juraty.